VII

Podziemia. Siegmund Kluver krąży niespokojnie między generatorami. Czuje nad sobą cały przytłaczający ogrom miastowca. Buczący śpiew turbin działa mu na nerwy. Jest zdezorientowany niczym wędrowiec w otchłaniach piekieł. Jaka ogromna hala: gigantyczna klatka, ukryta głęboko pod ziemią; jest tak wielka, że światło kuł zawieszonych pod sufitem ledwo dociera do odległej betonowej podłogi. Siegmund snuje się pomostem roboczym, biegnącym w pół drogi między stropem a podłożem. Trzy kilometry nad głową leży olśniewające Louisville. Dywany i draperie, mozaiki z rzadkich gatunków drewna, cała pompa i wystrój władzy — jakie to wszystko dalekie z tego miejsca. Wcale nie planował zjeżdżać na sam dół, nie aż tak nisko; tego wieczoru jego celem była Warszawa. Tak jakoś wyszło, że najpierw wylądował tutaj. Gra na zwłokę, bo jest przerażony. Szuka wykrętu, by tego nie zrobić. Gdyby tylko wiedzieli, co z niego za tchórz tam, w środku. Zupełnie jak nie Siegmund.

Dłonie suną po poręczy pomostu. Metal jest zimny, aż trzęsą się palce. W tej części budowli nieustannie dudni mechaniczny łoskot. Niedaleko stąd znajdują się wyloty zsuwni, którymi zlatują do siłowni stałe odpady: wszelkiego rodzaju resztki, stare ubrania, zużyte kostki danych, pudła i opakowania, ciała zmarłych, a czasem i żywych; wszystko to spada w dół, ześlizgując się spiralnymi kanałami do prasujących ubijarek, a stamtąd, na pasach transmisyjnych, do komór spalania. Powstałe ciepło służy do wytwarzania prądu: chcecie energii, wyrzucajcie śmieci. O tej godzinie zapotrzebowanie na elektryczność jest znaczne. Każda mieszkalnia potrzebuje światła. Siegmund przymyka oczy, wyobrażając sobie całe 885 tysięcy mieszkańców Monady 116, złączonych razem monstrualną plątaniną kabli. Olbrzymia ludzka płyta rozdzielcza. Od której właśnie się odłączyłem. Tylko dlaczego? Co takiego mi się stało? Co się ze mną dzieje? Co jeszcze mi się przydarzy?

Wlecze się pomostem wolno jak ślimak, aż w końcu wychodzi z elektrowni. Jest teraz w tunelu o gładkich ścianach; wie, że za tymi lśniącymi, wyłożonymi kasetonami powierzchniami biegną linie przesyłowe, dostarczające prąd do obwodu rozdzielającego. Regenerownia — rury, którymi spływa mocz; komory przeróbki kału. Wszystkie te magiczne systemy, utrzymujące miastowiec przy życiu. Nie ma tu nikogo poza nim. Przytłaczający ciężar osamotnienia. Siegmund drży. Powinien już jechać do tej Warszawy. Mimo to dalej snuje się po całym maszynowym centrum na najniższym poziomie monady, jak jakiś uczniak na szkolnej wycieczce. Chowając się przed samym sobą. Zimne ślepia elektronicznych skanerów, pochowanych w setkach otworów w podłogach, sufitach, ścianach, ani na moment nie przestają go śledzić. Jestem Siegmund Kluver z Szanghaju, siedemset osiemdziesiąte siódme piętro. Mam piętnaście lat i pięć miesięcy. Mam żonę, Mamelon, syna Janusa i córkę Persefonę. Pracuję jako konsultant w Gnieździe Dostępu w Louisville i nie minie rok, jak dostanę awans i przeprowadzę się na najwyższe rządowe piętra miastowca. Mam się czym cieszyć. Jestem Siegmund Kluver z Szanghaju, siedemset osiemdziesiąte siódme piętro. Kłania się przed skanerami. Witamy. Witamy. Przyszły zarządca. Przeciąga nerwowo ręką przez gęste, zmierzwione włosy. Jazda na górę. Czego tu się bać? Do Warszawy. Do Warszawy.

Głos Rhei Shawke Freehouse, jak nagranie odtwarzane z samego środka mózgu.


Na twoim miejscu, Siegmundzie, wyluzowałabym się i postarała przyjemniej spędzać czas. Nie przejmuj się tym, co ludzie o tobie myślą, albo wydaje ci się, że myślą. Chłoń ludzką naturę, popracuj nad tym, żebyś sam stał się bardziej ludzki. Pokręć się trochę po całym miastowcu, wybierz się polunatykować w Pradze albo w Warszawie. Zobacz, o ile prościej żyją inni ludzie.

Jakie rozumne słowa. Mądra kobieta. Czego miałby się bać? Na górę. Na górę. Robi się późno.


Zatrzymuje się przed włazem z napisem „Wstęp wzbroniony”, prowadzącym do któregoś z komputerowych węzłów; przez parę minut stoi, kontemplując drżenie, jakie ogarnęło jego prawą dłoń. W końcu szybkim krokiem idzie do szybociągu, każąc zawieźć się na sześćdziesiąte piętro — w sam środek Warszawy.


Jakie wąskie korytarze. Tyle drzwi. Bardziej duszna, gęsta atmosfera. Miasto o nieprawdopodobnie dużej gęstości zaludnienia — nie tylko z powodu nader błogosławiennej rozrodczości swych mieszkańców, lecz również dlatego, że spory kawał jego przestrzeni zajmują zakłady przemysłowe. I choć monada jest w tym miejscu znacznie szersza niż w wyższych rejonach, warszawiacy żyją ściśnięci w stosunkowo niewielkim sektorze mieszkalnym. Wokół nich pracują maszyny, które robią inne maszyny. Odlewnice, tokarki, wzorniki, przesuwnice, nastawniki i wyrobniki. Większość jest skomputeryzowana i pracuje automatycznie, ale i tak zostaje jeszcze sporo roboty dla ludzi; trzeba załadowywać przenośniki, sterować i naprowadzać, kierować wózkami widłowymi, znakować wykończony produkt i ekspediować go do miejsca przeznaczenia. Nie dalej jak w zeszłym roku Siegmund zwrócił uwagę Nissima Shawke'a i Kiplinga Freehouse'a, że właściwie prawie całą pracę ludzką na poziomach przemysłowych mogłyby wykonywać maszyny; zamiast męczyć tysiące robotników z Warszawy, Pragi i Birminghamu, powinno się wdrożyć stuprocentowo automatyczny system produkcji, z paroma kontrolerami pilnującymi tylko, by funkcjonował bez zakłóceń, i garstką techników do naprawiania, dajmy na to, automatów naprawczych. Shawke posłał mu protekcjonalny uśmieszek.

— Co ci biedacy poczęliby ze swoim życiem, gdyby nie zostałoby im nic do roboty? — spytał. — Myślisz, Siegmundzie, że udałoby się zrobić z nich poetów? Albo profesorów historii monadalnej? Nie rozumiesz, że celowo wymyślamy im jakieś zajęcia?

Siegmund poczuł się zawstydzony własną naiwnością i rzadkim u niego brakiem zrozumienia wewnętrznych mechanizmów zarządzania miastowcem. Do dziś czuje niesmak na wspomnienie tamtej rozmowy. Uważa, że w idealnej wspólnocie każdy bez wyjątku powinien mieć jakąś istotną funkcję, a przecież chce, aby monada miejska była właśnie taką społecznością. Z drugiej strony, nie można nie brać pod uwagę pewnych praktycznych względów, dotyczących ludzkich ograniczeń. Z drugiej strony. Z drugiej strony. Stosunki pracy panujące w Warszawie psują mu jego teorię.

Wybierz jakieś drzwi. Powiedzmy: 6021. 6023. 6025. Dziwny to widok — mieszkalnie noszące czterocyfrowe numery. 6027. 6029. Kładzie rękę na klamce. Waha się. Gwałtowny atak bojaźliwej nieśmiałości. Wyobraża sobie robotniczą parę w środku: krzepki, zarośnięty mruk i zniszczona żona bez śladu figury. Wejdzie i zakłóci ich sam na sam. Dotknięte, oburzone spojrzenia, omiatające jego strój, znamionujący przynależność do wyższej klasy. Czego ten szanghajski goguś u nas szuka? Nie ma żadnego poczucia przyzwoitości? I tak dalej, i tak dalej. Siegmund już prawie daje nogę, ale ostatecznie bierze się w garść. Nie odważą się odmówić. Nie ośmielą się okazać mu swojej niechęci. Otwiera drzwi.

Ciemno. W całej mieszkalni panuje mrok; kiedy oczy już się z nim oswajają, widzi parę na platformie sypialnej i pięcioro albo sześcioro pociech w kojcach. Podchodzi do platformy i staje nad śpiącymi. Portret warszawiaków, jaki nakreślił w wyobraźni, okazuje się zupełnie chybiony. Przypominają pierwszą lepszą parę z Szanghaju, Chicago czy, dajmy na to, Edynburga. Zrzuci ubranie, sen zamaże rysy i wyraz twarzy, określające przynależność społeczną, i może wtedy znikną między nimi różnice klas i miast. Nadzy, pogrążeni we śnie gospodarze są najwyżej parę lat starsi od Siegmunda: mężczyzna ma może dziewiętnaście, kobieta — osiemnaście lat. On — szczupły, z wąskimi ramionami; normalne, nie rozwinięte ponad miarę, mięśnie. Ona — w miarę zgrabne, raczej zwyczajne ciało; puszyste blond włosy. Siegmund dotyka lekko jej ramienia. Pod skórą wyraźnie widać zarys kości. Niebieskie oczy mrugają i otwierają się. Wyraz strachu ustępuje zrozumieniu: aa, lunatyk. Zrozumienie z kolei przechodzi w zmieszanie: przybysz nosi ubiór wyższej warstwy. Grzeczność wymaga, by się przedstawił.

— Siegmund Kluver — mówi. — Z Szanghaju. Dziewczyna nerwowo oblizuje wargi.

— Z Szanghaju? Naprawdę?

Teraz również jej mąż budzi się. Zdumiony mruga oczami.

— Szanghaj? — powtarza. — Po co aż tutaj, tak nisko?

W jego głosie nie ma wrogości, jest najzwyczajniej ciekawy. Siegmund wzrusza ramionami, jak gdyby mówił: zwykły kaprys, zachcianka. Pan domu wstaje z platformy. Siegmund przekonuje go, że przecież nie musi wychodzić, może zostać tu z nimi, ale w Warszawie widocznie nie praktykują czegoś takiego: najwyraźniej odwiedziny lunatyka są dla męża sygnałem, by się zmył. Zdążył już narzucić luźne, bawełniane okrycie na swe blade, prawie nieowłosione ciało. Nerwowy uśmiech: tymczasem, kochanie, i już go nie ma. Siegmund jest sam na sam z warszawianką.

— Pierwszy raz widzę kogoś z Szanghaju — odzywa się dziewczyna.

— Nie powiedziałaś jeszcze, jak ci na imię.

— Ellen.

Siegmund kładzie się przy niej. Głaszcze gładką skórę. Wracają echem słowa Rhei. Chłoń ludzką naturę. Zobacz, o ile prościej żyją inni. Ma wrażenie, jak gdyby coś go pętało. Jakaś magiczna pajęczyna mocnych złotych nitek oplata całe ciało, przenika do płatów mózgu.

— Co robi twój mąż, Ellen?

— Teraz pracuje na podnośniku. Przedtem był kablowcem, ale miał wypadek przy izolowaniu. Przebicie.

— Ciężko pracuje, prawda?

— Kierownik jego sektora mówi, że jest jednym z najlepszych. Ja też myślę, że jest niezły.

Chichocze krótko.

— Tak w ogóle, na jakich piętrach jest ten Szanghaj? To musi być gdzieś w okolicy siedemsetki, prawda?

— Dokładnie między siedemset sześćdziesiątym pierwszym a osiemsetnym.

Pieści jej pośladki. Przez ciało dziewczyny przebiega dreszcz. Podniecenie czy obawa? Jej ręka wędruje nieśmiało do jego ubrania. Może chce mieć go z głowy: niech szybko wsadzi, wyjmie i pójdzie sobie. Przerażający swą obcością intruz z górnych pięter. A może nie nawykła do wstępnych pieszczot. Inne środowisko. Osobiście wolałby najpierw trochę porozmawiać. Zobacz, o ile prościej żyją inni. Przyszedł tu, żeby się czegoś nauczyć, a nie tylko ją pokryć. Rozgląda się po pokoju: brudnobrązowe sprzęty, surowy wystrój — żadnego stylu, ani śladu wdzięku. A przecież urządzali go ci sami rzemieślnicy, którzy meblowali Toledo i Louisyille. Najwyraźniej mierzyli według potrzeb gorszego gustu. Wszystko w przygnębiającej tonacji szarości. Nawet ta dziewczyna. Mógłbym być w tej chwili z Micaelą Quevedo. Mógłbym być u Principessy. Albo u… Albo z… Ale jestem tutaj. Obmyśla, jakie pytania będzie dobrze zadać na początek. Aby wysondować, poznać istotę człowieczeństwa tej obcej kobiety, której życiem będzie pewnego dnia współrządził. Dużo czytasz? Ulubione programy ekranowe? Jakie potrawy lubicie jeść? Czy zależy ci, aby twoje dzieci miały wyższy status i przeprowadziły się wyżej? Co sądzisz o tych, którzy mieszkają pod wami, w Reykjaviku? A o prażanach? Ostatecznie o nic nie pyta. Nie ma po co. Czego mógłby się dowiedzieć? Dzielą ich nieprzekraczalne bariery. Dotyka ją w różnych miejscach — tu i tu, tam i tam… Jej palce na jego męskości. Wciąż jeszcze miękkiej.

— Nie podobam ci się — mówi Ellen smutno. Siegmund zastanawia się, jak często wchodzą tu pod spłukiwacz.

— Chyba jestem trochę zmęczony — odpowiada jej. — Ostatnio mam sporo zajęć.

Przywiera do niej mocno. Może bliskość jej ciała zdoła go podniecić. Wpatrzone w niego oczy. Błękitne tęczówki, skrywające wewnętrzną pustkę. Siegmund całuje ją w zagłębienie pod brodą.

— Przestań, łaskocze — mówi Ellen, wykręcając głowę. Przeciąga palcami w dół po jej brzuchu. Tam, gdzie bije jej prawdziwe serce. Rozpalone i mokre, gotowe. Ale nie posuwa się dalej. Po prostu nie może.

— Mam zrobić coś specjalnego? — pyta Ellen. — Może jakoś ci pomóc? Powiedz tylko, jak.

Siegmund potrząsa głową. Nie chce żadnego bicza, łańcuchów ani innych erotycznych rekwizytów. Chce normalnie i po bożemu. Ale nie może. Zmęczenie to tylko wykręt; tak naprawdę, to poczucie własnej odrębności robi z niego impotenta. Sam pośród 885 tysięcy bliźnich. Nie umie się do niej zbliżyć. Nawet tak. Złamanym mieczem kołacze do jej bramy. Szanghajski przystojniak, bezsilny, odarty z męskości. Dziewczyna już się go nie boi i najwyraźniej nie ma ochoty okazywać mu współczucia. Tłumaczy sobie jego niepowodzenie jako oznakę pogardy dla niej. Siegmund chce jej powiedzieć, jak to pokrywał setki kobiet w Szanghaju, Chicago nawet w Toledo. Wszystkie one uważają, że ma diabelski temperament. Zdesperowany przewraca ją na brzuch. Przyciska spocone ciało do jej zimnych pośladków.

— Słuchaj, nie wiem, co chcesz zrobić, ale…

Ale i to nie pomaga. Ellen przekręca się, oburzona. Pozwala jej się wyrwać. Wstaje i ubiera się. Twarz mu płonie. Idąc do wyjścia, ogląda się. Dziewczyna siedzi w prowokującej pozie i patrzy na niego kpiąco. Pokazuje mu trzy palce w szorstkim, bez wątpienia obraźliwym, lokalnym geście. Siegmund odzywa się:

— Muszę ci coś powiedzieć. To imię, którym się przedstawiłem… ono nie jest moje. Nazywam się zupełnie inaczej.

Szybko wychodzi. Tyle, jeśli chodzi o chłonięcie ludzkiej natury. Tyle, jeśli chodzi o Warszawę.


Wsiada do szybociągu i na ślepo wybiera piętro: 118, Praga; wysiada i bez zaglądania do jakiejkolwiek mieszkalni, nie zamieniając z nikim ani słowa, robi pół okrążenia dookoła budowli. Później łapie inny szybociąg i jedzie na sto siedemdziesiąte trzecie, do Pittsburgha. Stoi chwilę na korytarzu, przysłuchując się, jak jego własna krew tętni mu w skroniach. Zachodzi do Hali Fizycznego Spełnienia. Nawet o tak późnej porze w środku jest sporo ludzi: jakiś tuzin w wodnym wirowniku, piątka czy szóstka ćwiczy dumnie na ruchomej bieżni, kilka par w kopulatorium. Jego szanghajska odzież ściąga parę zaciekawionych spojrzeń, ale nikt go nie zagaduje. Czując powracające pożądanie, Siegmund rusza mimochodem w stronę kopulatorium, lecz przy samym wejściu traci ochotę i zawraca. Ze zwieszonymi ramionami wolno wychodzi z hali. Tym razem idzie do schodów; z wysiłkiem pnie się w górę gigantycznej spirali opasującej wszystkie tysiąc pięter Monady Miejskiej 116. Zadziera oczy, patrząc na potężną serpentynę; widzi ciągnące się w nieskończoność poziomy, obramowane jaśniejącymi w górze światłami, które znaczą granice kondygnacji. Birmingham, San Francisco, Kolombo, Madryt. Chwyta mocno za barierkę i patrzy w dół. Obraca oczami, podążając za wijącym się w dół ślimakiem stopni. Praga, Warszawa, Reykjayik. Przyprawiający o zawrót głowy lej; monstrualna studnia, w której, niczym śnieżne płatki, opadają w dół promienie miliona kulistych lamp. Uparcie pnie się do góry, pokonując miriady stopni. Idzie, jakby zahipnotyzowany własnymi mechanicznymi ruchami. Ani się obejrzał, jak przeszedł czterdzieści pięter. Ocieka potem; mięśnie łydek tężeją i robią się coraz bardziej bezwładne. Pchnięciem otwiera wejście na kondygnację. Słaniając się na nogach, zapuszcza się w główny korytarz. Dwieście trzynaste piętro. Birmingham. Dwu wracających do domu lunatyków z głupkowatymi uśmiechami na twarzach zatrzymuje go, częstując jakąś odlotyną: mała, półprzeźroczysta kapsułka z ciemnopomarańczowym, oleistym płynem. Siegmund bierze ją bez słowa i, nie pytając o nic, połyka. Klepią go po ramieniu w geście męskiego koleżeństwa, po czym ruszają swoją drogą. Prawie natychmiast dostaje mdłości. Chwilę później kołyszą mu się przed oczami niewyraźne, niebieskie i czerwone światła. Myśli ponuro, co takiego mogli mu dać. Czeka na jakieś upojne działanie. Czeka. Czeka…


Następną rzeczą, jaką pamięta, jest blade światło poranka i on sam, rozwalony na kołyszącej się pajęczynie z pobrzękujących metalowych oczek, w jakimś obcym pokoju. Wysoki i młody mężczyzna z długimi, złotymi włosami stoi nad nim; Siegmund słyszy własny głos, mówiący:

— Już wiem, skąd się biorą nonszalanci. Któregoś dnia po prostu czujesz, jak przebiera się miarka. Z każdej strony napierają na ciebie ludzie. Czujesz ich i…

— Spokojnie. Zwolnij trochę. Przedobrzyłeś, bracie.

— Zaraz rozsadzi mi głowę.

Siegmund zauważa atrakcyjną, rudowłosą kobietę, która krząta się na drugim końcu mieszkalni. Młody administrator ma kłopoty z ostrością wzroku.

— Obawiam się, że nie pamiętam, gdzie jestem — odzywa się.

— W San Francisco, na trzysta siedemdziesiątym. Musisz być nieźle rozbity, co?

— Moja głowa. Jakby trzeba ją było wyszorować od środka.

— Jestem Dillon Chrimes, a to moja żona Elektra. To ona znalazła cię włóczącego się po korytarzach.

Uśmiechnięta przyjaźnie twarz gospodarza przybliża się do Siegmunda. Niebieskie, dziwne oczy, jak dwie gwiazdki z oszlifowanego kamienia.

— Łaziłeś po całym piętrze — opowiada dalej Chrimes. — Nie dalej jak parę wieczorów temu sam zażyłem multiplekser; miałem uczucie, że jestem całym sakramenckim miastowcem. Solidnie odjechałem. Masz pojęcie: widzisz to wszystko jak jeden wielki organizm, przekładaniec z tysięcy umysłów. Coś pięknego. Wszystko było dobrze, dopóki nie zacząłem wracać na ziemię; potem tak mnie zakręciło, że miałem w głowie jeden paskudny, bajzlowaty ul. Przez to grzanie umysłu chemikaliami kompletnie tracisz perspektywę. Ale w końcu dochodzisz do siebie.

— Ja jakoś nie mogę.

— Co ci przyjdzie z tego, że nie cierpisz monady? To naprawdę łebskie rozwiązanie poważnych problemów, zgadzamy się?

— Tak, wiem.

— I przeważnie działa bez zarzutu. Więc nie ma sensu sterylizować się, marnując czas na nienawiść do miastowca.

— To nie nienawiść — mówi Siegmund. — Zawsze podziwiałem ideę pionowej rozbudowy miast. Sam jestem specjalistą od zarządzania monadą. Byłem… Jestem. Ale ni stąd, ni zowąd wszystko się popsuło i nawet nie wiem, co jest nie tak: ja sam czy cały ten system? A w ogóle to jeśli się zastanowić, może wcale nie doszło do tego tak całkiem nagle.

— Nie ma żadnych rozwiązań, które mogłyby konkurować z monadami — mówi Dillon Chrimes. — Jasne, można skończyć w zsuwni albo dać dyla do osady, ale to nie jest wyjście dla rozsądnego człowieka. Dlatego tkwimy w środku, korzystając ze wszystkich dobrodziejstw tego świata. Jesteś po prostu przepracowany. Ale ale, łykniesz czegoś zimnego?

— Z przyjemnością — odpowiada Siegmund. Rudowłosa kobieta wciska mu do ręki naczynie. Kiedy się

nad nim pochyla, jej piersi kołyszą się i bujają niczym baniaste dzwony. Jest naprawdę piękna. Siegmund czuje słabiutką burzę hormonów i przypomina sobie, jak zaczęła się ta noc. Lunatykował w Warszawie. Dziewczyna. Nie pamięta, jak miała na imię. Nie mógł jej pokryć.

Dillon Chrimes znowu mówi:

— Ekran nadaje komunikat o zaginięciu Siegmunda Kluvera z Szanghaju. Od czwartej rano szukają go poszukiwacze. To ty?

Siegmund kiwa potakująco głową.

— Znam twoją żonę. Mamelon, prawda?

Chrimes obrzuca Elektrę szybkim spojrzeniem. Wygląda na to, że mają jakieś problemy z zazdrością. Ściszając głos, mówi dalej do Siegmunda:

— Poznałem ją, lunatykując po którymś występie w Szanghaju. Śliczna. Ten chłodny wdzięk. Podniecające, gorące ciało. Na pewno w tej chwili zamartwia się o ciebie.

— Wspomniałeś o jakimś występie?

— Gram na wibrastarze w kosmokapeli. — Chrimes przebiega ekstatycznie palcami po niewidzialnej klawiaturze. — Pewnie mnie widziałeś. Może byśmy tak przesłali wiadomość twojej żonie?

— To sprawa czysto osobista — mówi Siegmund. — Poczułem się oddalony, oderwany od korzeni.

— Co takiego?

— Mam poczucie, że brak mi korzeni. Jak gdybym nie należał ani do Szanghaju, ani do Louisville, ani do Warszawy: nigdzie. Moje własne „ja” nie istnieje, jestem zlepkiem paru ambicji i zakazów. Czuję się zagubiony w środku.

— W środku czego?

— Siebie. Miastowca. Mówiłem: uczucie oderwania. Jak gdyby cząstki mnie rozproszyły się po całej budowli. Kolejne warstwy mojej osobowości oddzierają się i rozłażą.

Siegmund zauważa, że Elektra Chrimes przypatruje mu się. Z przerażeniem. Czyni wysiłek, by wziąć się w garść. Widzi siebie odartego do kości. Wystająca kolumna kręgosłupa z grzebieniem kręgów, dziwnie kanciasta czaszka. Siegmund. Siegmundzie. Szczera, zatroskana twarz Dillona Chrimesa. Niczego sobie mieszkalnia. Polizwierciadła, gobeliny w psychodeliczne wzory. Szczęśliwi ludzie. Spełniają się w swojej sztuce. Dobrze podłączeni do centralnej rozdzielni.

— Zgubiłem się — mówi Siegmund.

— Przeprowadź się do San Francisco — proponuje Chrimes. — U nas nie ma ścisku. Na pewno znajdzie się miejsce. Może odkryjesz w sobie jakiś artystyczny talent. Mógłbyś, na przykład, programować audycje ekranowe. Albo…

Siegmund śmieje się chrapliwie, jakby miał zapchane gardło.

— Zrobiłbym program o ambitnym karierowiczu, który zachodzi prawie na sam szczyt, aby przekonać się, że wcale tego nie chce. Napisałbym, jak… — nie, dajmy temu spokój. Ja naprawdę wcale tak nie myślę. Przemawia przeze mnie odurzacz. Tamci faceci musieli mi wcisnąć jakieś świństwo, to wszystko. Dajcie znać Mamelon.

Podnosi się na nogi. Miotają nim dreszcze. Czuje się jak co najmniej dziewięćdziesięcioletni starzec. Nogi uginają się pod nim. Chrimes i jego żona podtrzymują go. Policzek Siegmunda ociera się o rozkołysany biust Elektry. Sili się na uśmiech.

— To tylko odurzacz mówi przeze mnie — tłumaczy się jeszcze raz.


— To długa i nudna historia — uspokaja Mamelon. — Trafiłem gdzieś, gdzie wcale nie chciałem się znaleźć. Potem łyknąłem kapsułkę, sam nie wiem, z czym, i wszystko mi się poplątało. Ale już jest w porządku. Nic mi nie jest.

Po dniu zwolnienia lekarskiego Siegmund jest znów w Louisville, przy swoim biurku w Gnieździe Dostępu. Czeka na niego stos wiadomości. Największe tuzy klasy rządzącej pilnie potrzebują jego usług. Nissim Shawke chce, aby zredagował następną odpowiedź na petycję z Chicago, tę w sprawie swobodnego wyboru płci dziecka. Kipling Freehouse prosi o subiektywną analizę paru liczb w kosztorysach zrównoważonej produkcji na przyszły kwartał. Monroe Stevisowi chodzi o podwójny wykres, porównujący frekwencję w ośrodkach fonicznych z ilością wizyt u błogosławiennych i pocieszycieli: przekrojowe studium psychologiczne ludności sześciu miast. I tak dalej. Musi przysiąść fałdów. Jakie to błogosławienne czuć się użytecznym. Jakie deprymujące — być wykorzystywanym.

Pracuje najlepiej, jak potrafi, ukrywając swoją skazę. Poczucie oderwania. Duchowe zwichnięcie.


Północ. Nie może zasnąć. Leży przy Mamelon, wiercąc się. Pokrył ją, lecz jego nerwy dalej dygoczą niepokojem. Żona widzi, że nie śpi. Jej ręka pieszczotliwie błądzi po jego ciele.

— Nie możesz się odprężyć? — pyta go Mamelon.

— Jest mi coraz ciężej.

— Chcesz trochę dygotu? Albo ćmagi?

— Nie. Nic mi nie trzeba.

— No to idź polunatykować. Spal trochę energii. Jesteś cały naładowany, Siegmundzie.

Sfastrygowany w środku złotą nicią. Rwie się. Rozłazi.

Może wyskoczyć do Toledo? Poszukać ukojenia w ramionach Rhei. Ona zawsze umie jakoś pomóc. A może do samego Louisville? Odwiedzić żonę Nissima Shawke'a, Scyllę. Zuchwały pomysł. Ale przecież na tamtym przyjęciu w Dniu Fizycznego Spełnienia sami mi ją podsuwali. Żeby zobaczyć, czy zasługuję na przenosiny do Louisville. Wie, że oblał tamten egzamin. Cóż, może nie jest za późno, by to nadrobić. Pojedzie do Scylli. Nawet, gdyby Nissim był w domu. Spójrzcie tylko, jaki jestem przykładnie amoralny. Patrzcie, nie istnieją dla mnie żadne granice. Czemuż to mam sobie odmawiać pani administratorowej z Louisville? Niezależnie od zwyczajowych tabu, którymi sami przyzwyczailiśmy się ograniczać, wszyscy mamy takie same prawa. Dokładnie tak powie, jeżeli natknie się na Nissima. A Nissim jeszcze pochwali go za śmiałość.

— Masz rację — odpowiada żonie — chyba pójdę polunatykować.

Jednak nie rusza się z platformy. Mijają minuty. Już mu się odechciało. Nie ma ochoty nigdzie wychodzić. Udaje sen, mając nadzieję, że przynajmniej Mamelon zaśnie. Płyną następne minuty. Ostrożnie odmyka jedno oko, na szerokość szparki. Udało się: usnęła. Jaka śliczna, nieskazitelnie wspaniała, nawet we śnie. Smukłe kości, biała cera, włosy czarne jak węgiel. Moja Mamelon. Mój skarb. Ostatnio nawet jej specjalnie nie pragnie. Znudzenie zrodzone z przemęczenia? Zmęczenie, które zrodziła nuda?

Drzwi otwierają się i wchodzi Charles Mattern.

Siegmund przygląda się, jak socjokomputator drepcze na palcach do platformy sypialnej i ściąga ubranie. Mocno zaciśnięte usta, rozdęte nozdrza — wyraźne oznaki podniecenia. Jego członek jest już w połowie wzwiedziony. W widoczny sposób Mattern napala się na Mamelon; coś dzieje się między tą parą przez ostatnie dwa miesiące — podejrzewa Siegmund — coś więcej niż zwykłe lunatykowanie. Mało go to obchodzi. Przynajmniej ona jest szczęśliwa… W ciszy pokoju słychać dyszenie socjokomputatora. Zabiera się do budzenia Mamelon.

— Witaj, Charles — odzywa się Siegmund.

Mattern aż podskakuje z zaskoczenia i parska nerwowym śmiechem.

— Nie miałem zamiaru cię budzić, Siegmundzie.

— Nie spałem. Obserwowałem cię.

— Mogłeś przynajmniej odezwać się i oszczędzić mi tego skradania.

— Wybacz. Nie pomyślałem o tym.

Teraz i Mamelon rozbudziła się. Siedzi na platformie naga do pasa. Zabłąkany kosmyk jej hebanowych włosów cudownie układa się na zaróżowionej lewej sutce. Biała skóra rozświetlona wątłą poświatą nocnego blasku. Uśmiecha się skromnie do Matterna, jak przystało na przyzwoitą, praworządną obywatelkę, do której właśnie zawitał nocny gość.

— Charles, skoro już tu jesteś — mówi Siegmund — skorzystam z okazji i powiem ci, że dostałem zadanie, przy którym będzie mi potrzebna twoja współpraca. Od Stevisa. Chce wiedzieć, czy wzrosło zapotrzebowanie na wizyty u błogosławiennych i pocieszycieli przy ewentualnym spadku zainteresowania spędzaniem czasu w ośrodkach fonicznych. Podwójny wykres z…

— Siegmundzie, jest noc. — Krótko i węzłowato. — Zaczekajmy z tym do rana.

— Jasne. Masz rację.

Spąsowiały na twarzy Siegmund wstaje z platformy. Lunatyk u Mamelon to żaden powód, aby wychodził, ale nie chce zostać. Zupełnie jak ten warszawiak, dający żonie i przybyszowi trochę zbytecznej, nieproszonej intymności. Pośpiesznie łapie coś do ubrania. Mattern przypomina mu, że przecież wcale nie musi ich opuszczać. Tym razem tak. Siegmund wychodzi odrobinę zbyt gwałtownie. Prawie biegnie przez korytarz. Pojadę do Louisville, do Scylli Shawke. Jednak zamiast kazać szybociągowi wieźć się na poziom Shawke'ów, wywołuje piętro w rodzinnym Szanghaju. 799: tam gdzie jest mieszkalnia Charlesa i Principessy Matternów. Nie ma śmiałości odwiedzić Scylli, będąc w takim stanie. Porażka z nią mogłaby drogo kosztować. Dlatego zadowoli się Principessą. Tą tygryska, prawdziwą dzikuską. Może właśnie jej czysty, zwierzęcy temperament przywróci mu dobre samopoczucie. Oprócz Mamelon to najbardziej namiętna kobieta, jaką zna. I w odpowiednim wieku — dojrzała, ale jeszcze nie przekwitła. Siegmund zatrzymuje się przed drzwiami Matternów. Uderza go myśl, że w szukaniu żony mężczyzny, który właśnie kocha się z jego żoną, kryje się coś archaicznie kołtuńskiego, zupełnie nie z ery miastowców. Lunatykowanie powinno być z założenia bardziej przypadkowe, mniej planowane — ot, jeszcze jeden sposób pomnażania życiowych doświadczeń. Mimo wszystko… Trąca drzwi. Na odgłos dochodzących z głębi mieszkalni jęków rozkoszy czuje jednocześnie ulgę i konsternację. Widzi parę na platformie: te ramiona i nogi należą chyba do Principessy, na której, sapiąc z przejęciem, pracowicie podryguje Jason Quevedo. Siegmund prędko się ulatnia. Znów sam na korytarzu. Dokąd teraz? Dziś wieczór świat jest jak dla niego zbyt skomplikowany. Logicznie rzecz biorąc, powinien teraz zaliczyć mieszkalnię Quevedo. I Micaelę. Tylko że u niej też na pewno ktoś jest. Mózg zaczyna mu pulsować pod czaszką. Nie ma ochoty bez końca włóczyć się po monadzie. Chce tylko gdzieś zasnąć. Ni stąd, ni zowąd całe to lunatykowanie wydaje mu się czymś wstrętnym: obowiązkowym i nienaturalnym, na siłę. Absolutna wolność, tyle że przymusowa. Właśnie w tym momencie tysiące mężczyzn kursuje po całej gigantycznej monadzie. Wszyscy gotowi spełnić swój błogosławienny obowiązek. Szurając nogami po ziemi, Siegmund człapie korytarzem, aż w końcu przystaje przy oknie. Noc jest bezksiężycowa, za to na całym niebie błyszczą gwiazdy. Sąsiadujące miastowce stoją dziś jakoś dalej niż zwykle. Tysiące jasno oświetlonych okien. Ciekawe, czy widać stąd osadę leżącą gdzieś tam, na północy. Ci zwariowani rolnicy. Brat Micaeli Quevedo, Michael — ten, który oszalał — przypuszczalnie odwiedził ich. Przynajmniej chodzą takie plotki. Micaela do dziś chodzi przygnębiona losem brata — nonszalanta. Spuścili go do zsuwni, jak tylko postawił pierwszy krok w monadzie. Cóż, rozumie się, że komuś takiemu nie można pozwolić żyć w miastowcu jak gdyby nigdy nic. Malkontent, roznoszący truciznę jawnej niebłogosławienności i niezadowolenia. Tym niemniej Micaela na pewno ciężko to przeżyła. Zawsze powtarzała, że byli ze sobą bardzo blisko. Bliźnięta. Uważa, że ci z Louisville powinni byli osądzić go przynajmniej formalnie. Ale przecież tak właśnie było. Micaela może nie wierzyć, lecz jej brat został skazany legalnie. Siegmund pamięta, że widział dokumenty. Wyrok podpisał Nissim Shawke. „Jeżeli zbiegły mężczyzna wróci kiedykolwiek do Monady 116, należy go natychmiast zlikwidować”. Biedna Micaela. Kto wie, może między rodzeństwem istniał jakiś niezdrowy układ? Mógłbym wybadać Jasona. Może go spytam.

Ale dokąd teraz?

Uświadamia sobie, że stoi przy tym oknie już od ponad pół godziny. Doczłapawszy do schodów, zbiega dwanaście poziomów w dół, na własne piętro. Mattern i Mamelon śpią jedno obok drugiego. Siegmund rozbiera się i kładzie przy nich na platformie. Oderwanie. Zwichnięcie duszy. W końcu usypia.


Spotka się z błogosławiennym. Może religia da mu oparcie. Kaplica, mieszcząca się na siedemset siedemdziesiątym piętrze, to mały pokój na tyłach arkady handlowej pełen ozdób w kształcie symboli płodności oraz inkrustacji, podświetlanych przyćmionym światłem. Wchodząc do środka, czuje się jak intruz. Nigdy wcześniej nie objawiał żadnych skłonności religijnych. Wprawdzie dziadek matki Siegmunda został chrystusowcem, ale cała rodzina przypisywała to raczej antycznym ciągotom staruszka. Starożytne religie mają zaledwie garstkę wyznawców; według ostatnich danych, jakie Siegmund przeglądał, nawet kult boskiej błogosławienności, cieszący się oficjalnym poparciem Louisville, zrzesza nie więcej niż jedną trzecią dorosłych mieszkańców monady. Chociaż niewykluczone, że ostatnio coś się zmieniło.

— Szczęść boże — pozdrawia go błogosławienny. — Co cię dręczy?

To pulchny mężczyzna, o gładkiej karnacji, z okrągłą, zadowoloną z siebie fizjonomią i błyszczącymi pogodą oczami. Ma co najmniej czterdzieści lat. Co on może wiedzieć o udrękach Siegmunda?

— Czuję, jakbym się odrywał — odzywa się Siegmund. — Nie jestem pewny, czego chcę w przyszłości. Zaczynam się odłączać. Wszystko nagle straciło sens. Mam wrażenie, że jestem wydrążony w środku.

— Oho. Angst. Anomia. Rozkojarzenie. Kryzys tożsamości. Typowe niepokoje, mój synu. Ile masz lat?

— Skończyłem piętnaście.

— Profil zawodowy?

— Szanghaj, przyszły rezydent Louisville. Może pan o mnie słyszał? Nazywam się Siegmund Kluver.

Błogosławienny ściąga usta. Jego wzrok jakby skrył się za zasłoną. Zaczyna bawić się świętymi insygniami przyczepionymi do kołnierza tuniki. O tak, słyszał o Siegmundzie.

— Czy czujesz się spełniony w małżeństwie? — pyta.

— Mam najbardziej błogosławienną żonę, jaką można sobie wymarzyć.

— Dzieci?

— Chłopiec i dziewczynka. W przyszłym roku będziemy mieć drugą dziewczynkę.

— Masz dużo przyjaciół?

— Sporo — odpowiada Siegmund. — Prześladuje mnie wizja rozkładu. Czasami mam wrażenie, jakby swędziło mnie całe ciało. Po monadzie latają obumarłe warstwy mojej skóry, owijają się wokół mnie. Nie mogę się uspokoić. Co się ze mną dzieje?

— Czasem zdarza się — mówi błogosławienny — że mieszkańcy monad przechodzą tak zwany kryzys duchowej ciasnoty. Granice naszego świata, czyli miastowca, wydają im się wtedy zbyt wąskie. Nasze wewnętrzne zasoby przestają wystarczać. Czujemy się boleśnie rozczarowani związkami z tymi, których zawsze podziwialiśmy i kochaliśmy. Niekiedy taki kryzys ma gwałtowny przebieg: stąd biorą się nonszalanci. Niektórzy pragną opuścić monadę i zacząć nowe życie w rolniczej osadzie, co, rzecz jasna, jest formą samobójstwa, bo nikt z nas nie jest zdolny przystosować się do tamtejszego surowego środowiska. Są w końcu i tacy, którzy nie wariują ani nie odłączają się od miastowca fizycznie; tacy często wybierają ucieczkę do wewnątrz, zapadają się daleko w głąb własnej duszy; w rezultacie każdy kontakt z bliskimi osobami odbierają jako wtargnięcie w ich psychiczną przestrzeń i jeszcze bardziej kurczą się i chowają w sobie. Czy właśnie tak się czujesz?

Kiedy Siegmund niepewnie potakuje, błogosławienny ciągnie gładko dalej:

— Wśród klasy rządzącej, przywódców miastowca, których błogosławienne powołanie do służby społeczeństwu wyniosło na sam szczyt, ten proces jest szczególnie bolesny, często powodując upadek systemu wartości i utratę motywacji. Na szczęście łatwo możemy temu zaradzić.

— Naprawdę?

— Zapewniam cię.

— Jak?

— Wyleczymy cię na miejscu. Kiedy stąd wyjdziesz, będziesz znowu cały i zdrów, Siegmundzie. Droga do wyzdrowienia prowadzi przez odnowienie więzi z bogiem, który według naszej wiary jest integrującą, spajającą siłą, dzięki której cały wszechświat stanowi jedność. Pokażę ci boga.

— Pokażesz mi boga… — powtarza nie rozumiejąc Siegmund.

— Oczywiście. Oczywiście.

Błogosławienny zaczyna krzątać się po kaplicy: gasi światła, zaciąga przesłonniki, pogrążając pokoik w mroku. Z podłogi wyrasta pajęczynowe siedzenie w kształcie pucharu, na które mężczyzna łagodnie popycha młodzieńca. Siegmund leży, patrząc do góry. Okazuje się, że strop kaplicy to jednolity, szeroki ekran. Z jego szklanej, zielonej głębi wyłania się obraz nieba. Gwiazdy, rozsypane niczym ziarenka piasku. Miliard miliardów świecących punkcików. Ukryte głośniki sączą muzykę: pluskające akordy kosmokapeli. Siegmund poznaje czarodziejskie brzmienie wibrastaru, mroczne brzdąknięcia konietoharfy, dzikie riffy orbitalnego nurka. W następnej chwili cały zespół znienacka rusza unisono. Być może słucha właśnie Biliona Chrimesa, przyjaciela z tamtej okropnej nocy. Obraz nad głową Siegmunda nabiera większej głębi; widać pomarańczowy odblask Marsa i perłowe światło Jowisza. To ma być bóg: gra świateł i kosmokapela? Jakie to płytkie i puste.

Błogosławienny deklamuje przy dźwiękach muzyki:

— Oglądasz bezpośredni przekaz z tysięcznego piętra. Tak właśnie wygląda w tej chwili niebo nad monadą. Wpatrz się w czarną otchłań nocy. Niech przeniknie cię zimne światło gwiazd. Otwórz się na przyjęcie bezmiaru. Widzisz boga. Widzisz boga.

— Gdzie?

— Wszędzie. Jest wszechobecny i wszechogarniający.

— Nic nie widzę.

Błogosławienny podgłaśnia muzykę. Ściana ciężkich dźwięków otacza Siegmunda jak klatka. Astralny krajobraz robi się jeszcze głębszy. Błogosławienny kieruje uwagę młodzieńca to na jeden, to na inny rój gwiazd, ponaglając go, by stopił się w jedno z galaktyką. Monadą to tylko część wszechświata — szemrze. Za tymi błyszczącymi murami znajduje się porażający ogrom, którym jest bóg. Pozwól, by wziął cię ze sobą i uzdrowił. Nie opieraj się. Poddaj. Ulegnij. Lecz Siegmund nie potrafi. Napomyka, że może błogosławienny zapomniał dać mu jakiś narkotyk, multiplekser czy coś w tym rodzaju, dzięki któremu byłoby mu łatwiej otworzyć się na wszechświat, ale starszy mężczyzna wykpiwa ten pomysł. Nie potrzeba pomocy chemii, aby dotrzeć do boga. Po prostu przyglądaj się. Kontempluj. Wpatrz się w nieskończoność. Odnajdź boski ład. Pomyśl o równowadze sił, o cudach niebiańskiej maszynerii. Bóg jest w nas i poza nami. Nie opieraj się. Poddaj. Ulegnij.

— Wciąż nic nie czuję — mówi Siegmund. — Moje „ja” kompletnie zablokowało się gdzieś tam w mojej głowie.

W głosie błogosławiennego dźwięczy nuta zniecierpliwienia. Jak gdyby pytał: „Co z tobą? Dlaczego nie możesz? To takie wspaniałe i oczyszczające religijne doznanie”. Wszystko na próżno. Po pół godzinie Siegmund siada, potrząsając głową. Od gapienia się w gwiazdy bolą go oczy. Nie jest zdolny wznieść się w ten mistyczny lot. Potwierdza przelew kredytu na konto błogosławiennego i, dziękując mu, opuszcza kaplicę. Widocznie bóg był dzisiaj gdzie indziej.


Może znajdzie pomoc u pocieszyciela. Czysto świecki terapeuta, leczący głównie metodami regulacji metabolizmu. Siegmund boi się tego spotkania; zawsze uważał, że ludzie odwiedzający pocieszyciela są jakoś upośledzeni i boleśnie przeżywa, że przyjdzie mu dołączyć do ich grona. Ale musi położyć kres swojej wewnętrznej mordędze. Mamelon także nalega. Ku jego zaskoczeniu, pocieszyciel, do którego trafia, jest zadziwiająco młody: wygląda na jakieś trzydzieści trzy lata. Ma ściągniętą, smutną twarz i lodowate, surowe spojrzenie. Ledwo zaczął go słuchać, od razu wie, jakie rozterki dręczą Siegmunda.

— Tamto przyjęcie w Louisville… — zaczyna badanie. — Jaki wpływ miało na ciebie, kiedy przekonałeś się, że ludzie, którzy byli dla ciebie autorytetami, są inni, niż myślałeś?

— Poczułem pustkę w środku — odpowiada Siegmund. — Żadnych wartości, żadnych ideałów, koniec ze wzorami do naśladowania. Gdy zobaczyłem, jak pospolicie hulają… Nawet przez myśl mi nie przeszło, że mogą się tak zachowywać. Myślę, że od tego się wszystko zaczęło.

— Otóż nie — mówi pocieszyciel. — Wtedy twój problem wypłynął tylko na powierzchnię. Na pewno istniał już wcześniej, utajony głęboko w tobie; potrzebował tylko impulsu, aby wyjść na jaw.

— Co mam zrobić, żeby się z tym uporać?

— Nic. Będziesz musiał poddać się leczeniu. Mam zamiar skierować cię do inżynierów moralnych. Najprawdopodobniej przejdziesz terapię przystosowującą do rzeczywistości.


Siegmund boi się, że go zmienią. Wsadzą do jakiegoś basenu i zostawią, aby pływał w nim kilka dni, a może i tygodni, podczas których będą zanurzać mu umysł w mieszance swoich tajemniczych substancji, szeptać różne rzeczy, masując bolące ciało i zmieniając kody wyryte w jego pamięci. Później wyjdzie stamtąd uleczony, spokojny i odmieniony. Już nie ten sam. Cała istota Siegmunda przepadnie razem z jego udręką. Przypomina sobie Aureę Holston, wylosowaną do zasiedlenia nowego Miastowca 158. Najpierw nie chciała się przenieść, ale potem inżynierowie moralni przekonali ją, że opuszczenie rodzinnej monady to przecież nic strasznego. Wypuścili ją z akwarium, uległą i pogodną: kwitnący kwiat zamiast niespokojnej neurotyczki. To nie dla mnie, myśli Siegmund.

Byłby to też koniec jego kariery. Louisville nie przyjmuje takich, co przechodzili kryzysy. Wynajdą mu stanowisko średniego szczebla gdzieś w Bostonie albo Seattle, jakąś ciepłą, podrzędną posadkę w administracji i zapomną o nim. To był taki obiecujący młodzieniec. Monroe Stevis co tydzień dostaje dokładne raporty o przypadkach terapii przystosowawczej. Na pewno zawiadomi Shawke'a i Freehouse'a. Słyszeliście o biednym Siegmundzie? Dwa tygodnie w akwarium. Depresja czy coś w tym rodzaju. Tak, to smutne. Bardzo smutne. Ale oczywiście musimy go odsunąć.

Nie.

Co może zrobić? Pocieszyciel wystosował już prośbę o terapię przystosowawczą i przesłał ją za pośrednictwem któregoś z komputerowych węzłów. Skrzące się impulsy neuroenergii wędrują teraz w informatycznej sieci, niosąc jego nazwisko. Na 780 piętrze inżynierowie moralni już szykują mu miejsce. Niedługo ekran wyświetli datę wizyty, i jeśli on nie pójdzie do nich, oni przyjdą po niego. Automaty z miękkimi gumowymi ochraniaczami na ramionach łagodnymi szturchańcami doprowadzą go na miejsce.

Nie.

Zwierza się Rhei ze swego kłopotliwego położenia. Jej pierwszej — nawet Mamelon nic jeszcze nie wie. Ma do niej zaufanie. Ona zawsze mówi mu, co dla niego najlepsze.

— Nie idź do inżynierów — radzi tym razem.

— Mam nie iść? Jak? Wydano już polecenie.

— Każ je cofnąć.

Siegmund patrzy na nią, jakby namawiała go do zniszczenia konstelacji Chipitts.

— Wydostań je z komputera — mówi dalej Rhea. — Każ komuś z obsługi Interfejsu zrobić to dla siebie. Użyj swoich wpływów. Nikt się nie dowie.

— Nie mógłbym zrobić czegoś takiego.

— No to pójdziesz do inżynierów moralnych. Wiesz dobrze, co to oznacza.

Monada przewraca się. W głowie wirują mu rumowiska walących się murów.

Kogo mógłby poprosić o coś takiego?

Chyba brat Micaeli Quevedo pracował w brygadzie obsługi Interfejsu. Tyle że jego już nie ma. Ale przecież muszą być inni, których będzie mógł wykorzystać. Po wyjściu od Rhei Siegmund sprawdza akta w Gnieździe Dostępu. Bez wątpienia wirus niebłogosławienności toczy już jego duszę. Nagle zdaje sobie sprawę, że właściwie to nie musi nawet używać swoich wpływów. Wystarczy, że wykona parę rutynowych, zawodowych posunięć. We własnym biurze wystukuje żądanie przesłania danych: Siegmund Kluver, skierowanie na terapię na 780 piętro. Natychmiast dostaje informację, że Kluver ma zgłosić się na leczenie za siedemnaście dni. Komputer nie blokuje żadnych danych dla Gniazda Dostępu w Louisville, zakładając z góry, że ten, kto pyta o nie z tego miejsca w sieci, ma do tego prawo. Bardzo dobrze. Następny ważny krok. Siegmund każe komputerowi wymazać skierowanie Siegmunda Kluvera na terapię. Tym razem maszyna waha się: chce wiedzieć, kto autoryzuje polecenie. Siegmund namyśla się chwilę. Skierowanie Siegmunda Kluvera na leczenie, informuje w końcu komputer, zostaje odwołane na polecenie Siegmunda Kluvera z Gniazda Dostępu w Louisville. Czy komputer to kupi? „Nie — powie mu maszyna — nie możesz odwołać własnej terapii. Masz mnie za głupią?” Jednak potężne urządzenie jest głupie. Wprawdzie myśli z prędkością światła, ale nie umie uporać się z zastawionymi przez człowieka pułapkami. Czy Siegmund Kluver z Gniazda Dostępu w Louisyille ma prawo odwołać skierowanie na terapię? Ależ tak, z pewnością działa w imieniu samego Louisville. No to odwołujemy. Instrukcje pędzą, migocząc, po odpowiednim złączu. Nieważne, kto miał być skierowany na leczenie — jeśli tylko upoważnienie do anulowania znalazło właściwe potwierdzenie w systemie. Załatwione. Siegmund jeszcze raz wystukuje żądanie danych: Siegmund Kluver, skierowanie na terapię na 780 piętro. Natychmiast przychodzi odpowiedź, że skierowanie Kluvera zostało odwołane. Jego karierze znowu nic nie zagraża. Tyle tylko, że został sam ze swoim bólem. Musi coś z tym zrobić.


Podziemia. Siegmund krąży niespokojnie między generatorami. Czuje, jak gniecie go cały przytłaczający ogrom miastowca. Buczący śpiew turbin działa mu na nerwy. Jest zdezorientowany, niczym wędrowiec w otchłaniach piekieł. Jaka ogromna hala.

Wchodzi do mieszkalni 6029 w Warszawie.

— Ellen? — pyta. — To ja, wróciłem. Chcę cię przeprosić za ostatni raz. Strasznie się pomyliłem.

Kobieta potrząsa głową. Już go nie pamięta. Naturalnie, chętnie go przyjmie, zgodnie z powszechnym zwyczajem. Rozstawione nogi, rozluźnione w kolanach. Ale Siegmund tylko całuje ją w rękę.

— Kocham cię — mówi szeptem, i wychodzi.


Pittsburgh. Gabinet historyka Jasona Quevedo na 185 piętrze. Tu są archiwa. Siegmund zastaje Jasona siedzącego przy biurku i grzebiącego w kostkach z danymi.

— Wszystko tu jest, prawda? — pyta Siegmund. — Cała historia upadku cywilizacji… I tego, jak ją odbudowaliśmy. Pionowy rozwój jako główna przesłanka filozoficzna wzorca nowego, zgodnego współistnienia. Opowiedz mi o tym, Jasonie. Przypomnij mi.

Quevedo przygląda mu się ze zdziwieniem.

— Jesteś chory, Siegmundzie? A Siegmund odpowiada:

— Skądże. Jestem stuprocentowo zdrowy. Micaela opowiadała mi o twojej teorii. Genetyczna adaptacja ludzkości do życia w monadach. Chętnie poznałbym więcej szczegółów. Opowiedz, jak wyhodowano nas takich, jakimi jesteśmy. Jak zrobiono z nas szczęśliwą trzódkę.

Bierze do ręki dwa sześcianiki. Pieści je prawie erotycznie, zostawiając odciski palców na ich wrażliwych powierzchniach.

Jason odbiera mu je taktownie.

— Pokaż mi starożytny świat — prosi go Siegmund, ale kiedy historyk ładuje kostkę do otworu odtwarzającego, wychodzi.

Wielkie, przemysłowe Birmingham. Blady i spocony Siegmund przygląda się, jak jedne maszyny wytłaczają inne, podczas gdy ponurzy, przygarbieni brygadziści nadzorują produkcję. Ta machina z ramionami będzie pracować w osadzie farmerów przy przyszłorocznych żniwach. Tamta ciemna, połyskująca rura będzie latać nad polami, rozpylając truciznę przeciw szkodnikom.

Uświadamia sobie, że płacze. Nigdy w życiu nie zobaczy, jak wyglądają osady. Nigdy nie zanurzy palców w żyznej, brunatnej ziemi. Doskonale zazębiający się układ ekologiczny współczesnego świata. Zgodne współżycie osady i miastowca dla wspólnego dobra. Taki cudowny, taki wspaniały system. A więc czemu płacze?


San Francisco: miasto artystów, muzyków, pisarzy. Kulturowe getto. Dillon Chrimes ma próbę swojej kosmokapeli. Pajęczyna ogłuszających tonów. Nieproszony gość.

— Siegmund? — pyta Chrimes, dekoncentrując się. — Jak leci? Fajnie, że wpadłeś.

Siegmund śmieje się. Pokazując na wibrastar, kometoharfę, inkantator i pozostałe instrumenty, mamrocze:

— Nie przerywajcie, proszę. Ja tylko szukam boga. Mogę trochę posłuchać? Może jest tutaj. Grajcie dalej.


Na siedemset sześćdziesiątym pierwszym — najniższym piętrze Szanghaju — odwiedza Micaelę Quevedo. Żona Jasona nie wygląda najlepiej. Krucze włosy, zaniedbane, zwisają w bezładnych strąkach. Oczy przepełnione goryczą, ściągnięte wargi. Jest wyraźnie przestraszona, widząc go u siebie w środku dnia. Siegmund pyta prędko:

— Możemy przez chwilę porozmawiać? Chciałbym dowiedzieć się paru rzeczy o twoim bracie Michaelu. Dlaczego wyszedł z monady. Co takiego miał nadzieję znaleźć na zewnątrz. Wiesz coś na ten temat?

Jej twarz jeszcze bardziej tężeje.

— Nic nie wiem — mówi oschle. — Michael zwariował, to wszystko. Nie zwierzał mi się, czemu to zrobił.

Widać wyraźnie, że nie mówi mu prawdy, ukrywając jakieś ważne szczegóły.

— Nie bądź niebłogosławienna — nalega. — Muszę wiedzieć. Nie dla Louisville. Dla siebie samego.

Łapie ją za szczupły nadgarstek.

— Ja też myślę o wyjściu z miastowca — wyznaje.


Zagląda do własnej mieszkalni na siedemset osiemdziesiątym siódmym. Mamelon wyszła. Pewnie jak zwykle gimnastykuje swoje jędrne ciało w Hali Fizycznego Spełnienia. Siegmund nagrywa dla niej krótką wiadomość.

— Kochałem cię — mówi. — Kochałem cię. Kochałem.


W przejściu na korytarzu natyka się na Charlesa Matterna.

— Wpadnijcie do nas na kolację — zaprasza socjokomputa-tor. — Principessa tak was lubi. Dzieci też. Indra i Sandor, nawet Mara, stale o was pytają. „Kiedy znów przyjdzie Siegmund? Jest taki fajny”.

Siegmund potrząsa głową.

— Wybacz, Charles, może kiedy indziej. Dzięki za zaproszenie.

Mattern wzrusza ramionami.

— Szczęść boże, to do następnego razu — rzuca na odchodnym, zostawiając Siegmunda w samym środku przelewającego się tłumu przechodniów.

Toledo. Ulubione przez rozpieszczone latorośle kasty administratorów. Miasto Rhei Shawke. Siegmund nie ma odwagi na wizytę u niej. Jest za spostrzegawcza, rozszyfrowałaby od razu, że jest w ostatnim stadium załamania i na pewno podjęłaby jakieś środki zaradcze. Mimo to musi przynajmniej zbliżyć się do niej. Przystaje przed jej mieszkalnią i z czułością przykłada wargi do drzwi. Rhea. Rhea. Rhea. Ciebie też kochałem. Teraz na górę.


Nie ma zamiaru odwiedzać nikogo w Louisyille, mimo iż czuje, że tego wieczoru widok któregoś z zarządców, Nissima Shawke, Monroe Stevisa czy Kiplinga Freehouse'a, sprawiłby mu przyjemność. Magiczne nazwiska, które wciąż poruszają coś w jego duszy. Najlepiej ominąć je w pamięci. Idzie prosto na tysięczne piętro, na lądowisko. Wychodzi na dwór, staje na płaskiej, omiatanej wiatrem płycie. Już noc. Gwiazdy płoną jak szalone. Tam wysoko jest bóg; wszechobecny i wszechogarniający, ze spokojem unosi się wśród niebiańskiej maszynerii. Siegmund ma pod stopami cały ogrom Monady Miejskiej 116. Liczba ludności na dzisiaj? 888 904. Mniej więcej. Jakieś 131 in plus od wczoraj i 9902 od początku roku — w miejsce tych, którzy odeszli zasiedlić nowy Miastowiec 158. A może to zupełnie błędne liczby? Nieważne. Jak by nie było, monada tętni życiem. Rodzi owoce, wypełnia się. Szczęść boże! Taka rzesza bogobojnych sług. 34 tysiące dusz w samym Szanghaju. Warszawa. Praga. Tokio. Upajający pionowy wzrost. Jedna strzelista wieża mieszcząca tyle tysięcy istnień. Tyle przyłączeń do jednej centralnej macierzy. Doskonała równowaga, a jednocześnie tryumf nad entropią. Tak dobrze się zorganizowaliśmy. Wszystko dzięki naszym oddanym administratorom.

A tam, spójrz tylko! Sąsiednie monady! Jaki cudownie równiutki rząd! 117,118,119,120. Pięćdziesiąt jeden wież konstelacji Chipitts. Łączna liczba ludności: 41 516 883. Coś koło tego. Na wschód od Chipitts mamy Boshwash. Na zachód — Sansan. Za morzem leżą Berpar i Wienbud, Shankong i Bocarac. I jeszcze więcej. Skupiska wież, a w każdym miliony zamkniętych w środku dusz. Ile to ludzi mamy dziś na świecie? Doszliśmy już do siedemdziesięciu sześciu miliardów? Prognozy na całkiem niedaleką przyszłość zakładają jakieś sto miliardów. Trzeba będzie zbudować sporo nowych miastowców, żeby to wszystko pomieścić. I tak zostanie jeszcze mnóstwo miejsca na Ziemi. Ostatecznie, można przecież stawiać platformy na morzu.

Patrzy na północ i wydaje mu się, że na horyzoncie widzi blask ognisk, płonących w osadzie rolniczej. Niczym błysk diamentu w promieniach słońca. Rolnicy tańczą. Te ich śmieszne obrzędy. Muszą wybłagać płodność dla swoich pól. Szczęść boże! Nie mogłoby być lepiej. Siegmund uśmiecha się i rozkłada szeroko ramiona. Gdyby tylko mógł objąć wszystkie gwiazdy, może wtedy znalazłby boga? Podchodzi do samej krawędzi lądowiska. Barierka i pole siłowe chronią go przed podmuchem hulającego na wolności wiatru, który mógłby strącić go w otchłań śmierci. Naprawdę mocno tu wieje. Nic dziwnego, w końcu to trzy kilometry nad ziemią. Iglica, mierząca w boskie oko. Gdyby tylko mógł doskoczyć do nieba. Poszybować w powietrzu, patrząc w dół na Chipitts ze swoimi rzędami wież, otoczonych polami uprawnymi — tę przecudowną harmonię pionowości mo-nad i horyzontalnego piękna rolniczych osiedli. Jak wspaniale wygląda świat tej nocy. Siegmund odrzuca głowę w tył. Oczy mu płoną. Błogosławienny nie kłamał. Bóg jest. Tam! I tam! Zaczekaj na mnie, już idę! Przekłada nogi przez barierkę. Drży trochę. Mocuje się z prądami powietrza. Przeszedł już nad polem ochronnym. Miastowiec zaczął się jakby przechylać. Pomyśleć tylko, ile ciepła muszą dawać 888 904 ludzkie ciała, żyjące pod jednym dachem. Ile śmieci trafia co dzień do zsuwni. Te wszystkie istnienia, złączone na wielkiej, wspólnej rozdzielni. A bóg czuwa nad nami. Idę! Już idę! Siegmund ugina nogi w kolanach, zbiera się w sobie, bierze głęboki wdech. Dalekim, pięknym skokiem leci do boga.


* * *

Poranne słońce zawędrowało już na wysokość górnych pięćdziesięciu pięter Monady Miejskiej 116. Jeszcze trochę i cała wschodnia ściana budowli zacznie lśnić niczym gładź morza o świcie. Tysiące okien rozbłyska, pobudzone pierwszymi fotonami brzasku. Śpiący wiercą się. Życie biegnie dalej. Szczęść boże! Zaczyna się kolejny szczęśliwy dzień.

Загрузка...