V

Siegmund Kluver wciąż jeszcze czuje się w Louisville jak mały chłopiec. Trudno mu przekonać samego siebie, że naprawdę ma tam czego szukać. Obcy, grasujący na cudzym terenie. Nielegalny intruz. Jadąc na górę, do miasta panów monady, czuje, jak ogarnia go dziwne, chłopięce onieśmielenie; musi wkładać wiele wysiłku w ukrywanie go. Wiecznie przyłapuje się na przemożnej chęci zerkania nerwowo na boki w poszukiwaniu patrolu, który będzie chciał go zatrzymać. Sroga i krzepka postać, zagradzająca przestronny korytarz. Czego to szukasz, synu? Tu nie wolno włóczyć się ot tak sobie. Louisville jest dla administratorów, nie wiesz o tym? A Siegmund, zaczerwieniony jak burak, wymamle jakieś przeprosiny i rzuci się pędem do szybociągu, aby zjechać na dół.

Bardzo się stara, by to głupie uczucie zażenowania nie wyszło na jaw. Wie, jak bardzo nie pasuje ono do jego publicznego wizerunku. Siegmund równy gość. Siegmund dziecko szczęścia, któremu już od urodzenia było pisane Louisville. Siegmund zawołany jebur, którego żądzę zaspokajają najpiękniejsze mieszkanki Miastowca 116.

Gdyby tylko się domyślali, jaki bezbronny chłopczyk kryje się pod tym wszystkim. Słaby, nieśmiały Siegmundzik, przerażony, że wspina się zbyt szybko; przepraszający samego siebie za swój sukces. Siegmund pokorny. Siegmund niepewny.

A może to też tylko poza? Czasem myśli, że ten schowany, prywatny Siegmund to też jedynie fasada, którą wzniósł, by móc polubić siebie, a ta powłoka nieśmiałości gdzieś w głębi, pod sobą, kryje prawdziwego Siegmunda, w każdym calu tak twardego, zarozumiałego i przeskakującego szczeble kariery, jak ten, którego zna świat.

Ostatnio już prawie co rano jeździ do Louisville. Wzywają go jako konsultanta. Niektóre grube ryby upatrzyły go sobie nawet na ulubieńca — Lewis Holston, Nissim Shawke, Kipling Freehouse, wszyscy z najwyższych kręgów władzy. Siegmund wie, że wysługują się nim, zrzucając na niego najgorsze, najnudniejsze prace, którymi nie mają ochoty zająć się osobiście. Grają na jego ambicjach. Siegmundzie, trzeba napisać sprawozdanie o statystyce mobilności klasy robotniczej. Siegmundzie, ułóż tabelę równowagi hormonalnej w środkowych miastach. Siegmundzie, jaki współczynnik utylizacji odpadów mamy w tym miesiącu? Siegmundzie to, Siegmundzie tamto. Ale on też ich wykorzystuje. W miarę jak zaczynają przyzwyczajać się, że wyręcza ich w myśleniu, Siegmund szybko robi się niezastąpiony. Nie ulega wątpliwości: jeszcze rok, dwa i będą musieli poprosić go, by przeprowadził się na wyższy poziom. Być może przeniosą go najpierw do Toledo albo Paryża, lecz najprawdopodobniej, gdy tylko zwolni się jakieś miejsce, wezmą go prosto do Louisville. Louisville przed dwudziestką! Czy ktoś przed nim tego dokonał?

Być może do tego czasu będzie już czuł się swobodnie , wśród członków klasy rządzącej.

Czuje, jak śmieją się z niego w duchu. Są na szczycie od tak dawna, że zapomnieli już, iż inni nadal z wysiłkiem pną się w górę. Taki Siegmund musi wydawać im się komiczny: gorliwy, namolny karierowicz, którego aż skręca, aby się wspiąć do ich poziomu. Tolerują go, bo jest zdolny — kto wie, czy nie bardziej aniżeli większość z nich — lecz go nie szanują. Mają go za głupca, skoro tak mocno pożąda tego, czym oni zdążyli się już znudzić.

Taki Nissim Shawke, na przykład. Jedna z dwu czy trzech najważniejszych figur w miastowcu. (Kto jest najważniejszy — tego nawet Siegmund nie wie. Na samych wyżynach władza staje się nieuchwytną abstrakcją; w pewnym sensie każdy w Louisville włada niepodzielnie całą budowlą, z drugiej strony, wydaje się, że nie włada nią nikt.) Zdaniem Siegmunda, Shawke musi mieć około sześćdziesiątki, ale wygląda znacznie młodziej. Szczupły, atletyczny mężczyzna o oliwkowej cerze i chłodnych oczach, emanujący fizyczną siłą. Przezorny, czujny — ma wielką moc oddziaływania. Sprawia wrażenie niezwykle dynamicznego, o niewyczerpanych zasobach energii. Jednak, o ile Siegmund się orientuje, tak naprawdę nie kiwa nawet palcem. Wszystkie sprawy rządowe przekazuje podwładnym, przemykając przez swoje liczne gabinety na czubku miastowca, jak gdyby problemy budowli były zwykłą iluzją. Po co ma się wysilać? On zdobył już szczyt. Może nabierać wszystkich — wszystkich oprócz Siegmunda. Shawke nie musi już działać, wystarczy, że jest. Teraz on odmierza czas i korzysta z uroków swojej pozycji. Rozsiadł się niczym renesansowy książę, a jedno jego słowo może wrzucić do zsuwni niemal każdego. Jedna notatka skreślona jego ręką jest w stanie odmienić wiele najtrwalszych tendencji w prowadzonej w monadzie polityce. Mimo to Shawke nie wymyśla nowych programów, nie utrąca żadnych propozycji, nie wychodzi naprzeciw żadnym wyzwaniom. Mieć taką władzę i nie korzystać z niej — dla Siegmunda to jak kpina z samej idei rządzenia. Bierność, jaką przejawia Shawke, jest jak zamierzona pogarda dla wartości, które Siegmund wyznaje. Sardoniczny uśmieszek administratora szydzi z wszelkiej ambicji. Kwestionuje, że służba społeczeństwu to jakakolwiek zasługa. Jestem tu, wydaje się mówić każdym gestem, i to mi wystarcza; niech miastowiec sam troszczy się o siebie; tylko idiota może z własnej woli brać na siebie brzemię obowiązków. Siegmund, rwący się do władzy, czuje, jak pod wpływem postawy zarządcy jego duszę zaczyna toczyć robak niepewności. A jeżeli Shawke ma rację? Jeśli zajmując jego miejsce za jakieś piętnaście lat, przekonam się, że to wszystko nie było warte zachodu? Nie, to niemożliwe. Shawke jest po prostu chory. Jego dusza jest pusta. Życie musi mieć sens, a służba społeczeństwu właśnie mu go nadaje. Mam zdolności, by rządzić moimi rodakami; zdradziłbym ludzkość i siebie, gdybym wykręcał się od tego, co jest moim powołaniem. Nissim Shawke myli się i żal mi go.

Tylko czemu tak się kurczę, kiedy patrzę mu w oczy?


Shawke ma córkę, Rheę, która mieszka w Toledo, na 900 piętrze, i jest żoną Paola — syna Kiplinga Freehouse'a. Członkowie rodów z Louisville bardzo często żenią się między sobą. Dzieci administratorów zazwyczaj nie mieszkają w Louisville — to miasto jest zarezerwowane dla tych, którzy naprawdę rządzą. Ich latorośle, o ile same nie zostaną zarządcami, przeważnie osiedlają się w Paryżu lub Toledo, położonych bezpośrednio pod Louisville. Jako potomstwo możnych tworzą tam uprzywilejowaną kastę. Siegmund bardzo często lunatykuje właśnie w tych dwu miastach, a Rhea Shawke to jedna z jego ulubienic.

Jest od niego o dziesięć lat starsza. Po ojcu odziedziczyła prężne i muskularne ciało: smukła, trochę męska sylwetka, nieduże piersi i płaskie pośladki — wszystko solidnie umięśnione. Ma ciemną cerę, ostry, lecz kształtny nos i oczy błyszczące wewnętrznym rozbawieniem. Jest matką zaledwie trójki dzieci. Siegmund nie wie, czemu jej rodzina jest tak nieliczna. Bystra i rozumna — Rhea jest zawsze dobrze poinformowana. Ma też najbardziej biseksualne skłonności ze wszystkich jego znajomych. Jak Siegmund wie, z mężczyznami jest namiętna jak dzika kotka, ale opowiadała mu również o przyjemności, jaką daje jej kochanie się z kobietami. Wśród jej podbojów jest żona Siegmunda, Mamelon, która, jego zdaniem, jest pod wieloma względami młodszą wersją Rhei. Może właśnie dlatego córka Shawke'a tak go pociąga — łącząc w sobie wszystko to, co najciekawsze w jej ojcu i w Mamelon.

Siegmund bardzo wcześnie osiągnął seksualną dojrzałość. Swoje pierwsze erotyczne eksperymenty robił już jako siedmiolatek — dwa lata wcześniej niż wynosi średnia w miastowcu. Nim skończył dziewięć lat, był już dobrze obeznany z techniką stosunku i tradycyjnie dostawał najwyższe oceny na zajęciach z kontaktów fizycznych — przedmiotu, który szedł mu tak dobrze, iż pozwolono mu przeskoczyć do klasy jedenastolatków. Zaczął dojrzewać płciowo, gdy miał dziesięć lat; skończywszy dwanaście, ożenił się z ponad rok od niego starszą Mamelon. Szybko uczynił ją ciężarną i Kluverowie mogli wyprowadzić się z chicagowskiego dormitorium dla nowożeńców do własnej mieszkalni w Szanghaju. Seks zawsze był dla niego przyjemnością samą w sobie, ale dopiero niedawno zaczął uświadamiać sobie jego rolę w kształtowaniu charakteru.

Siegmund bardzo aktywnie lunatykuje. Młode kobiety nudzą go — zdecydowanie woli te po dwudziestce, takie jak Principessa Mattern i Micaela Quevedo z Szanghaju. Albo Rhea Freehouse. Doświadczone kochanki są w łóżku znacznie lepsze niż większość podlotków, ale nie to jest dla niego najważniejsze. Koniec końców wszystkie szparki są dość podobne i uganianie się za nimi dla samej nowości już dawno przestało go interesować. W tym względzie Mamelon w zupełności zaspokaja wszystkie jego potrzeby. Chodzi o to, że czuje, jak wiele starsze partnerki uczą go o świecie, w jakiś tajemniczy sposób dzieląc się z nim własnym doświadczeniem. To dzięki nim wnika delikatnie w meandry dorosłego życia, z jego kryzysami, konfliktami i radościami, poznając głębię ludzkiej osobowości. Siegmund uwielbia się uczyć. Jest przekonany, iż jego własna dojrzałość bierze się z rozległych erotycznych kontaktów, jakie łączą go ze starszymi od niego kobietami.

Mamełon powiedziała mu, iż większość ludzi w monadzie jest przekonana, że Siegmund lunatykuje już w samym Louisville. Szczerze mówiąc, prawda wygląda inaczej. Jeszcze nigdy się na to nie ośmielił. Są tam, na szczycie, kobiety, które go pociągają — trzydziestki, czterdziestki, a nawet parę młodszych — na przykład druga żona Nissima Shawke'a, niedużo starsza od Rhei. Ale pewność siebie, dzięki której wydaje się taki nieprzystępny tym, które nie przewyższają go statusem, znika na samą myśl, że mógłby pokryć żonę administratora. Według niego wystarczająco śmiało poczyna sobie, zapuszczając się z Szanghaju do mieszkanek Toledo czy Paryża. Ale do Louisville? Załóżmy, że idzie do łóżka z taką żoną Shawke'a i na to wchodzi we własnej osobie zarządca: uśmiecha się zimno, pozdrawia go i częstuje czarką z odlotyną — witaj, Siegmundzie, mam nadzieję, że dobrze się bawisz. Nie. Może za jakieś pięć lat, kiedy już sam będzie mieszkał w Louisville, ale teraz jeszcze na to za wcześnie. I tak ma przecież Rheę Shawke Freehouse i jeszcze parę innych o podobnej pozycji. Nieźle, jak na początek.


Zbytkownie urządzony gabinet Nissima Shawke'a. W Louisville mogą pozwolić sobie na niezagospodarowaną przestrzeń. W pomieszczeniu nie ma biurka: administrator pracuje, jeśli akurat ma coś do roboty, spoczywając w antygrawitacyjnej sieci rozpostartej na kształt hamaka przy szerokim, błyszczącym oknie. Jest środek poranka i słońce stoi już wysoko na niebie. Z gabinetu roztacza się oszałamiający widok na sąsiednie miastowce. Siegmund wchodzi właśnie, otrzymawszy przed pięcioma minutami wezwanie od Shawke'a. Od razu czuje się niezręcznie, napotykając chłodne spojrzenie zarządcy. Stara się nie wyglądać zbyt pokornie i służalczo, ani tym bardziej — nazbyt defensywnie i wrogo.

— Bliżej — nakazuje Shawke.

Jego stały rytuał. Siegmund musi przejść przez ogromny pokój i stanąć praktycznie twarzą w twarz z administratorem. Kpina z prawdziwej zażyłości: zamiast kazać Siegmundowi zachować dystans, jaki przystoi podwładnym, zmusza go do podejścia tak blisko, że chłopak nie ma szans wytrzymać spojrzenia Shawke'a. Obraz rozpływa się od bolesnego napięcia gałek ocznych. Wzrok Siegmunda traci ostrość i rysy starszego mężczyzny ulegają zniekształceniu. Od niechcenia, ledwo słyszalnym głosem, Shawke zwraca się do niego, rzucając mu kostkę z danymi:

— Zajmij się tym, dobrze?

Wyjaśnia, że to petycja komitetu obywatelskiego z Chicago, który prosi o złagodzenie restrykcji dotyczących proporcji płci w monadzie.

— Chcą większej swobody wyboru płci swoich dzieci — mówi Shawke. — Twierdzą, że aktualne przepisy bez racjonalnej potrzeby ograniczają wolność jednostki i są ogólnie niebłogosławienne. Później odtworzysz to sobie ze szczegółami. Co ty na to, Siegmundzie?

Młodzieniec przelatuje w pamięci teoretyczne wiadomości, jakie ma na temat proporcji płci. Nie za dużo tego. Zda się na intuicję. Jakiego typu rady oczekuje od niego Shawke? Zwykle lubi słyszeć, aby zostawić sprawy takimi, jakie są. Już się robi. Ale zaraz, jeśli tak szybko oceni zasady regulacji płci, administrator może posądzić go o umysłowe lenistwo. Siegmund improwizuje naprędce. Ma duży talent do pojmowania w lot logiki zarządzania miastowcem.

— Moim zdaniem — odzywa się — powinniśmy odrzucić tę prośbę.

— Dobrze. A dlaczego?

— Główny kierunek rozwoju monady ma prowadzić do stabilności i przewidywalności, eliminując wszelką przypadkowość. Miastowca nie stać na fizyczną ekspansję; dysponujemy zbyt mało elastycznymi środkami, aby poradzić sobie z niekontrolowaną nadwyżką ludności. Dlatego program uporządkowanej ewolucji to sprawa najważniejsza.

Shawke lodowato patrzy na niego z ukosa i mówi:

— Wybacz nieprzyzwoitość, ale dla mnie brzmisz dokładnie jak agitator ograniczania urodzin.

— Nie! — wyrzuca z siebie Siegmund. — Szczęść boże, bynajmniej! Oczywiście musimy bronić powszechnej prokreacji!

Shawke znów śmieje się z niego bezgłośnie. Zarzuca przynętę, prowokuje. Dostarczanie pożywki tkwiącej w nim iskrze sadyzmu to jego główna życiowa uciecha.

— Chodziło mi o to — ciągnie uparcie Siegmund — że nawet w społeczeństwie, które propaguje nieskrępowaną rozrodczość, musimy narzucić jakiś system kontroli i regulacji, by zapobiegać destabilizującym i niszczycielskim procesom. Jeżeli pozwolimy rodzicom na własną rękę wybierać płeć dziecka, możemy, przykładowo, doprowadzić do przyjścia na świat pokolenia, składającego się w sześćdziesięciu pięciu procentach z mężczyzn i w trzydziestu pięciu z kobiet; albo odwrotnie — w zależności od kaprysu i zachcianek ludności. Gdyby dopuścić do czegoś takiego, jak rozwiązalibyśmy problem nadwyżki, dla której nie ma partnerów? Dokąd byśmy ich wysłali? Powiedzmy: jakieś piętnaście tysięcy mężczyzn w tym samym wieku, bez szans na stałą towarzyszkę. Z jakimi potwornie niebłogosławiennymi tarciami społecznymi mielibyśmy do czynienia — proszę woybrazić sobie tę epidemię gwałtów! — nie mówiąc już o tym, że bezpowrotnie zmarnowałby się potencjał genetyczny tych wszystkich ludzi. Powstałoby zjawisko niezdrowej rywalizacji. Mogłoby dojść do wskrzeszenia archaicznych zwyczajów, takich jak prostytucja, powstałych, aby zaspokajać seksualne potrzeby samotnych. Oczywiste konsekwencje niezrównoważonej proporcji płci w przyszłym pokoleniu są tak poważne, że…

— Z pewnością — mówi, przeciągając zgłoski, Shawke, który nie próbuje nawet zamaskować znudzenia.

Lecz Siegmunda, rozpędzonego w snuciu hipotez, nie tak łatwo jest zatrzymać:

— Dlatego swoboda wyboru płci dziecka byłaby nawet gorsza niż brak systemu regulacji płci w ogóle. W czasach średniowiecza wskaźnikiem proporcji płci rządziły przypadkowe czynniki biologiczne, a i tak w naturalny sposób utrzymywał się w okolicy równego podziału pół na pół, z wyjątkiem ingerencji czynników nietypowych, takich jak wojna czy emigracja, które w żadnym razie nas nie dotyczą. Jednak skoro potrafimy już kontrolować proporcje płci w naszym społeczeństwie, to w żadnym razie nie powinniśmy pozwolić obywatelom na samowolne, całkowite zniszczenie tej równowagi. Nie stać nas na podjęcie ryzyka, by w danym roku całemu miastu zachciało się rodzić, powiedzmy, same dziewczynki — a znane są przypadki o wiele dziwacznie j szych zbiorowych fanaberii. Co innego, jeżeli kierując się współczuciem udzielimy zgody jakiemuś pojedynczemu małżeństwu, które prosi na przykład, by ich następna pociecha była dziewczynką, ale każde takie zezwolenie musi być zrekompensowane gdzie indziej w mieście, tak aby średni stosunek płci utrzymywał się zawsze na pożądanym przez nas poziomie pięćdziesiąt do pięćdziesięciu, nawet za cenę drobnej niewygody i zmartwienia niektórych obywateli. Toteż zalecałbym kontynuowanie naszej obecnej polityki luźnej kontroli proporcji płci, zachowując ustalone parametry wolnego wyboru, lecz nade wszystko działając zgodnie z naszym nadrzędnym założeniem, iż dobro monady jako całości musi być zawsze…

— Szczęść boże, Siegmundzie, wystarczy.

— Słucham?

— Przedstawiłeś już swój punkt widzenia. Trajkoczesz jak nakręcony. Chciałem usłyszeć twoje zdanie, a nie traktat naukowy.

Siegmund czuje się starty na miazgę. Postępuje w tył, niezdolny z tak bliska znieść kamiennego, pogardliwego spojrzenia zarządcy.

— Tak, sir — mamrocze. — Wobec tego, co mam zrobić z kostką?

— Zredaguj odpowiedź w moim imieniu. Mniej więcej tej samej treści, co twoja pogadanka, tylko trochę podszlifowaną — dodaj kilka ozdobników, podeprzyj się paroma naukowymi autorytetami. Porozmawiaj z socjokomputatorem, niech da ci z tuzin przekonywających argumentów, że swobodny wybór płci może zakłócić równowagę. Złap też jakiegoś historyka i poproś o dane ilustrujące, co stało się ze społeczeństwem ostatnim razem, gdy pozwolono na swobodne kształtowanie się wskaźnika proporcji płci. Całość ubierz w formę apelu do ich obywatelskiej lojalności wobec wyższej potrzeby. Wszystko jasne?

— Tak, sir.

— I daj im do zrozumienia, tylko bez dosłownych sformułowań, że ich petycja została odrzucona.

— Napiszę, że przekazaliśmy ją do rozpatrzenia wysokiej radzie.

— Świetnie — chwali Shawke. — Hę czasu ci to zajmie?

— Powinienem zdążyć do jutra po południu.

— Powiedzmy: trzy dni. Nie ma pośpiechu. Administrator odprawia go gestem. Kiedy Siegmund wychodzi, Shawke mruga do niego z okrucieństwem i mówi:

— Ucałowania od Rhei.


— Nie rozumiem, czemu on mnie tak traktuje — odzywa się Siegmund, starając się, by jego głos nie brzmiał płaczliwie. — Dla każdego jest taki?

Leży obok Rhei Freehouse. Oboje są nadzy, ale tego wieczoru jeszcze się nie kochali. W górze wije się, przybierając coraz to inne kształty, świetlny wzór — nowa rzeźba Rhei, kupiona tego samego dnia od jakiegoś artysty z San Francisco. Siegmund trzyma rękę na lewej piersi dziewczyny. Twardy, drobny wzgórek ciała — sam mięsień piersiowy i tkanka sutkowa, praktycznie żadnego tłuszczu. Dotyka kciukiem brodawki.

— Tata ma o tobie bardzo wysokie mniemanie.

— Okazuje to w dziwny sposób. Bawi się mną, prawie kpi w żywe oczy. Uważa, że jestem bardzo śmieszny.

— Ubzdurałeś to sobie, Siegmundzie.

— Nie, tak jest naprawdę. Cóż, chyba nawet nie można mieć mu tego za złe. Jemu rzeczywiście muszę wydawać się zabawny. Biorę na serio problemy życia w miastowcu. Wygłaszam przydługie teoretyczne wykłady. Jego to wszystko już mało obchodzi. Nie oczekuję, że sześćdziesięciolatek będzie tak samo oddany swojej pracy, jak wtedy, gdy był o połowę młodszy. Jednak przez to jego zachowanie czuję się jak skończony osioł, kiedy sam się tak angażuję. Jak gdyby w każdym, kto naprawdę przejmuje się sprawami rządzenia, było coś dziecinnie głupiego.

— Nie przypuszczałam, że tak nisko go oceniasz — mówi Rhea.

— Tylko dlatego, że tak mało wykorzystuje swoje zdolności. Mógłby być naprawdę wielkim przywódcą. Zamiast tego siedzi sobie i kpi ze wszystkiego.

Rhea odwraca się do niego z poważnym wyrazem twarzy.

— Mylisz się co do niego, Siegmundzie. Dobro społeczeństwa leży mu na sercu tak samo jak tobie. Jego sposób bycia zwiódł cię tak bardzo, że nie zauważasz, jak pracowitym jest administratorem.

— Podaj mi chociaż jeden przykład jego…

— Bardzo często — ciągnie wątek Rhea — przypisujemy innym ludziom nasze własne ukryte i stłumione poglądy. Jeżeli sami jesteśmy w głębi duszy przekonani, że coś jest trywialne czy bezwartościowe, z oburzeniem zarzucamy taką postawę innym. Jeśli sami mamy wątpliwości, czy rzeczywiście podchodzimy do naszych obowiązków z taką sumiennością i oddaniem, jak to głośno przedstawiamy, narzekamy, jacy to próżniacy z innych. W twoim gorliwym poświęceniu sprawom zarządzania, Siegmundzie, może być więcej z żądzy przeskakiwania kolejnych szczebli kariery niż prawdziwej troski o innych. Twoje poczucie winy z powodu wybujałych ambicji jest tak duże, że wydaje ci się, iż inni myślą o tobie w takich samych kategoriach, jak ty sam.

— Dosyć! Kategorycznie zaprzeczam tym…

— Daj spokój, Siegmundzie. Nie mówię tego, aby cię poniżyć. Próbuję tylko podsunąć ci ewentualne wytłumaczenie twoich kłopotów w Louisville. Jeżeli wolisz, bym przestała…

— Nie. Mów dalej.

— Powiem tylko jeszcze jedno, choć potem być może znienawidzisz mnie za to. Jak na pozycję, jaką zajmujesz, Siegmundzie, jesteś straszliwie młody. Wszyscy wiedzą, że jesteś piekielnie zdolny i w pełni zasługujesz na to, aby prędko znaleźć się w Louisville, ale na razie sam jesteś zakłopotany szybkością, z jaką wspinasz się na szczyt. Próbujesz to ukryć, ale mnie nie oszukasz. Boisz się, że ludzi może oburzać twój sukces — czasami myślisz, że nawet niektórzy z tych, którzy wciąż jeszcze stoją wyżej od ciebie, mogą czuć się dotknięci. Więc jesteś zakłopotany. Reagujesz nadwrażliwością. Niewinne ludzkie reakcje interpretujesz jako najgorsze, największe zło. Na twoim miejscu, Siegmundzie, wyluzowałabym się i postarała przyjemniej spędzać czas. Nie przejmuj się tym, co ludzie o tobie myślą, albo wydaje ci się, że myślą. Nie obwiniaj się za to, że robisz karierę — twoim przeznaczeniem jest osiągnąć szczyt, to ci nie ucieknie, więc wolno ci trochę poproznować, a nie tylko stale łamać sobie głowę nad teoriami zarządzania monadą. Spróbuj być bardziej na luzie. Mniej służbowy i nie tak nachalnie przejęty własną karierą. Przyjaźnij się więcej z rówieśnikami — ceń ludzi dla nich samych, a nie tylko za to, jak daleko mogą pomóc ci zajść. Chłoń ludzką naturę, pracuj nad tym, by samemu stać się bardziej ludzki. Pokręć się trochę po całym miastowcu, wybierz się czasem polunatykować w Pradze albo w Warszawie. To nietypowe, ale nie zakazane, i powinno wytrząsnąć z ciebie przynajmniej trochę tej sztywności. Zobacz, o ile prościej żyją inni ludzie. Zgadzasz się chociaż trochę z tym, co powiedziałam?

Siegmund milczy.

— Trochę — odzywa się w końcu. — Bardziej niż trochę.

— To dobrze.

— Jestem poruszony. Nigdy przedtem nikt tak do mnie nie mówił.

— Gniewasz się na mnie?

— Nie. Skądże.

Rhea delikatnie wodzi opuszkami palców wzdłuż krawędzi jego brody.

— Więc może zechciałbyś mnie wreszcie pokryć? Niezbyt odpowiada mi rola inżyniera moralnego, kiedy leżę z kimś na platformie.

Myśli Siegmunda krążą wokół jej słów. Czuje się upokorzony, ale nie odbiera ich jako zniewagi, bo większość z tego, co powiedziała, wygląda na prawdę. Pochłonięty analizą samego siebie, odwraca się do niej mechanicznie i, pieszcząc jej piersi, mości się między rozwartymi udami. Ich brzuchy przywierają do siebie. Siegmund próbuje zrobić swoje, ale jego męskość jest całkiem bez życia; jest tak zajęty roztrząsaniem konsekwencji wniknięcia Rhei w jego psychikę, że niemal przegapia fakt, iż sam nie jest w stanie wniknąć w nią. W końcu dziewczyna sama uświadamia mu tę chwilową utratę wigoru, kołysząc figlarnie jego zwisielcem.

— Nie zainteresowany? — pyta.

— Tylko zmęczony — kłamie Siegmund. — Szparkowanie bez kimania robi z Siegmunda miękkiego w kroku.

Rhea parska śmiechem. Bierze go do ust i członek od razu pęcznieje; to rozproszenie uwagi, nie żadne zmęczenie, zawiniło, że nie chciał mu stanąć. Podnieta, płynąca z dotyku jej ciepłych, wilgotnych warg, sprawia, iż wraca mu chętka, by bez reszty oddać się najwłaściwszemu w tej chwili zajęciu. Jest gotów. Rhea otacza go swoimi giętkimi nogami. Szybkim pchnięciem nurkuje w jej szparkę. Tylko tak może odpłacić przyjaciółce za jej mądrość. W tej chwili nie ma w niej już nic ze spostrzegawczej wyroczni, tak dojrzale osądzającej ludzką naturę; Siegmund widzi normalną, leżącą pod nim kobietę. Rhea sapie i podryguje. Siegmund uczciwie ją wynagradza; pompuje niezmordowanie, doprowadzając ją do pełni rozkoszy. W oczekiwaniu na jej ekstazę, rozmyśla o tym, ile musi zmienić w swoim wizerunku publicznym. Nie będzie już pośmiewiskiem światka Louisville. Ma dużo do zrobienia. Rhea drży właśnie u szczytu spełnienia; jeszcze jedno pchnięcie i Siegmund także kończy. Kiedy opada fala orgazmu, wysuwa się z niej, spocony i przygnębiony.


Z powrotem w domu. Dopiero niedawno minęła północ. Dwie głowy na platformie sypialnej: u Mamelon jest lunatyk. Nic w tym niezwykłego — Siegmund wie, że jego żona należy do najbardziej pożądanych kobiet w miastowcu. Całkiem zasłużenie. Stoi przy wejściu i leniwie przygląda się baraszkującym w pościeli ciałom. Mamelon wydaje namiętne westchnienia, ale dla Siegmunda jasne jest, że udaje, chcąc sprawić przyjemność niezbyt zręcznemu kochankowi. Mężczyzna stęka chrapliwie w szale końcowej rozkoszy. Siegmund czuje się jakoś mgliście urażony. Jak już przyszedłeś do mojej żony, koleś, to chociaż zrób jej dobrze. Rozbiera się i myje pod spłukiwaczem. Gdy wychodzi spod naddźwiękowego strumienia, para leży już bez ruchu skończywszy swój akt. Gość posapuje ciężko, za to oddech Mamelon jest prawie równy, co potwierdza przypuszczenie Siegmunda, że z jej strony było to tylko przedstawienie. Chrząka dyskretnie. Amator Mamelon podnosi wzrok, mrugając oczami. Jest czerwony na twarzy i wyraźnie spłoszony. Patrzcie, toż to ten nieszkodliwy facecik od Micaeli, Jason Quevedo, historyk. Mamelon nawet go lubi, choć Siegmund nie ma pojęcia, za co. Inna rzecz, której nie może pojąć, to jak Quevedo radzi sobie z taką nieposkromioną babką jak Micaela, ale to w końcu nie jego problem. Widok historyka przywodzi mu na myśl, że dobrze będzie niedługo znów wpaść do Micaeli. Poza tym, ma przecież zadanie dla Jasona.

— Czołem, Siegmundzie — wita się Quevedo, unikając jego wzroku.

Wstaje z platformy i zbiera porozrzucane części ubrania. Mamelon puszcza oczko do męża. Siegmund posyła jej całusa.

— Jedną chwilę, Jasonie — zagaja. — Miałem dzwonić do ciebie jutro, ale możemy załatwić to teraz. Chodzi o projekt — studium historyczne.

Quevedo robi wrażenie, jak gdyby marzył już tylko o opuszczeniu mieszkalni Kluverów, jednak Siegmund ciągnie dalej:

— Nissim Shawke przygotowuje odpowiedź na petycję z Chicago w sprawie ewentualnego anulowania norm ustalających współczynnik proporcji płci. Chce, bym zebrał trochę materiału, jak to wyglądało we wczesnych latach regulacji płci, kiedy rodzice sami wybierali płeć dziecka, nie oglądając się na resztę. Dwudziesty wiek to twoja specjalność, pomyślałem więc, że może mógłbyś…

— Jasne, oczywiście. Zabiorę się do tego jutro w pierwszej kolejności. Skontaktuj się ze mną. — Quevedo przesuwa się chyłkiem w stronę drzwi, gotów do ucieczki.

— Będą potrzebne dość szczegółowe dane — mówi dalej Siegmund — wpierw o średniowieczu jako epoce przypadkowych narodzin, później o tym, jak kształtowały się proporcje płci, a w końcu o początkach ery regulacji. Jak już dostanę to od ciebie, chyba poproszę Matterna o prognozę socjopolitycznych następstw…

— Późno już, Siegmundzie — przerywa mu Mamelon. — Jason zgodził się przecież, byście porozmawiali o tym jutro rano.

Quevedo przytakuje skinieniem głowy. Najwyraźniej spieszno mu się ulotnić, ale obawia się wyjść, gdy Siegmund zwraca się do niego. Młodzieniec uświadamia sobie, że znów zachował się jak nadgorliwiec. Zmienić wizerunek. Musi zmienić wizerunek.

Praca nie zając — nie ucieknie.

— Jasne — odzywa się. — Szczęść boże, Jasonie. Zadzwonię jutro. Quevedo z wdzięcznością daje nogę. Siegmund kładzie się

przy żonie.

— Nie widziałeś, że chciał już iść? — pyta Mamelon. — Jest tak okropnie nieśmiały.

— Biedny Jason — mówi Siegmund, pieszcząc jej gładki bok.

— U kogo byłeś dzisiaj?

— Rhea.

— Ciekawy wieczór?

Bardzo. I to w zupełnie nieoczekiwany sposób. Powiedziała mi, że za bardzo się staram i powinienem być bardziej na luzie.

— Mądra dziewczyna. I co ty na to?

— Chyba ma rację. — Przygasza światło. — Gdybym tylko nauczył się traktować błahostki jak błahostki, podchodzić do pracy mniej serio. Spróbuję. Postaram się. To nie moja wina, że tak się angażuję we wszystko, co robię. Weźmy tę petycję z Chicago. Z całą pewnością nie możemy dopuścić do wolnego wy-boru płci dzieci. Skutki byłyby…

— Siegmundzie — Mamelon bierze go za rękę i przeciąga nią do sklepienia swojego brzucha. — Wolałabym posłuchać tego kiedy indziej. Pragnę cię. Mam nadzieję, że Rhea nie wycisnęła z ciebie wszystkich sił, bo tym razem Jason naprawdę nie spisał się zbyt dobrze.

— Cóż, podobno młodość nigdy nie traci krzepy.

Jasne, że da sobie radę. Całuje żonę i od razu w nią wchodzi.

— Kocham cię — mówi szeptem.

Moja żona. Jedyna, która się liczy. Żebym tylko nie zapomniał porozmawiać rano z Matternem. I z Quevedo. W każdym razie jutro po południu sprawozdanie znajdzie się na biurku zarządcy. Jak gdyby Shawke miał coś takiego jak biurko… Cytaty, statystyka, przypisy: układa w myślach wszystkie szczegóły raportu. Jednocześnie porusza się na Mamelon, doprowadzając ją do szybkiego i gwałtownego spełnienia.


Siegmund wjeżdża na 975 piętro, gdzie mieszczą się gabinety większości najważniejszych administratorów, takich jak Shawke, Freehouse, Holston, Donnelly czy Stevis. Ma przy sobie kostkę z petycją z Chicago i szkic odpowiedzi zredagowanej w imieniu Shawke'a, w której aż roi się od cytatów i danych dostarczonych przez Quevedo i Matterna. Przystaje na chwilę w korytarzu. Jak tu bogato. Jak spokojnie: żadnych szkrabów plączących się pod nogami, żadnych tłumów zapracowanego pospólstwa. Któregoś dnia też tu zamieszkam. Oczami wyobraźni widzi wspaniały apartament na którymś z poziomów mieszkalnych w Louisyille: trzy, może nawet cztery pokoje, gdzie niczym królowa bryluje jego Mamelon; Kipling Freehouse i Monroe Stevis wpadają na kolację razem z żonami; od czasu do czasu jakiś onieśmielony dawny przyjaciel wpada w odwiedziny z Chicago czy Szanghaju. Pełnia władzy i komfortu, odpowiedzialność i luksus — to jest to.

— Siegmund? — rozbrzmiewa z megafonu nad jego głową. — Jesteśmy tutaj, u Kiplinga.

Głos Shawke'a. Musieli zobaczyć go na ekranach skanerów. Natychmiast przybiera inny wyraz twarzy, zdając sobie sprawę, jak marzycielsko i nieobecnie musiał wyglądać przed chwilą. Służbowy od stóp do głów. Jest zły na siebie, że pozwolił sobie zapomnieć, iż mogą go obserwować. Zwraca się w lewo i anonsuje przed gabinetem Kiplinga Freehouse'a. Drzwi rozsuwają się.

Imponująca, owalna sala z wbudowanymi wokół oknami, wychodzącymi na fronton Monady 117, która zwęża się ku końcowi uwieńczonemu lądowiskiem. Siegmund jest zaskoczony ilością wysoko postawionych urzędników zgromadzonych w pomieszczeniu. Ich władcze fizjonomie oślepiają go. Kipling Freehouse, szef urzędu projekcji danych — postawny mężczyzna z pucołowatymi policzkami i krzaczastymi brwiami. Nissim Shawke. Lodowato uprzejmy Lewis Holston, ubrany jak zwykle w krzykliwie elegancki kostium. Mały krzywulec Monroe Stevis. Donnelly. Kinsella. Yaughan. Same tuzy. Poza drobnymi wyjątkami wszyscy, którzy cokolwiek znaczą w monadzie. Jeden nonszalant z psychobombą, wpuszczony do tego pokoju, za jednym zamachem unieszkodliwiłby cały rząd miastowca. Co za okropny kryzys ściągnął tu wszystkich ich naraz? Skamieniały ze zgrozy Siegmund z najwyższym trudem postępuje do przodu. Cherubinek wśród archaniołów. Zabłąkany w miejscu, gdzie tworzy się historia. Może posłali po niego, bo chcą, by decyzja, jaką mają podjąć w jakiejś kluczowej kwestii, zyskała też poparcie przedstawiciela młodego pokolenia przywódców. Siegmund czuje się oszałamiająco pochlebiony taką interpretacją sytuacji. Będę w tym uczestniczył, cokolwiek to jest. Wzbierające w nim poczucie własnej ważności przygasza blask aury otaczającej zarządców; krok zbliżającego się do nich młodzieńca robi się niemal niedbale rozkołysany. W tej samej chwili Siegmund zauważa, że w gabinecie są jeszcze inne osoby, których obecność nijak nie pasuje do jego hipotezy rządowej narady na szczycie. Rhea Freehouse? Jej niemrawy mąż, Paolo? A te panienki, góra piętnasto-, szesnastoletnie, w cieniusieńkich jak pajęczyna tkaninach? Przecież to kochanki możnych — podręczne. Wszyscy wiedzą, że administratorzy z Louisville trzymają po parę dziewczyn ekstra. Tylko co one robią tutaj? I teraz? Chichotki w przedpokoju historii? Nie ruszając się z miejsca, Nissim Shawke kiwa mu na powitanie i mówi:

— Witamy na przyjęciu. Powiedz tylko, jaki odurzacz, a na pewno się znajdzie. Dygot, ćmaga, milirozwlekacz, multiplekser — czego tylko dusza zapragnie.

Przyjęcie? Zwyczajne przyjęcie?

— Przyniosłem ten raport o proporcjach płci. Materiały historyczne, socjokomputacja…

— Do diabła z tym, Siegmundzie. Nie psuj zabawy. Zabawa?

Podchodzi do niego Rhea. Ma mętny wzrok i chwieje się na nogach — najwyraźniej pod wpływem odlotyny. Ale jej błyskotliwa inteligencja przebija nawet przez narkotyczne zamroczenie.

— Zapomniałeś, co ci mówiłam. Więcej luzu, Siegmundzie — szepcze, całując go w czubek nosa.

Odbiera od niego raport i kładzie go na biurku Freehouse'a. Przeciąga dłońmi po policzkach młodzieńca. Ma wilgotne palce. Siegmund nie zdziwiłby się, gdyby zostawiła mu na twarzy mokre plamy. Wino. Krew. Albo jeszcze coś innego.

— Wszystkiego najlepszego w Dniu Fizycznego Spełnienia — mówi do niego. — Właśnie świętujemy. Jeśli chcesz, możesz mieć mnie, którąś z dziewcząt, Paola — kogo tylko zapragniesz.

— Chichocze. — Nawet mojego ojca. Nigdy nie miałeś ochoty pokryć Nissima Shawke'a? Rób, co ci się żywnie podoba, tylko przestań być takim ponurakiem.

— Przyszedłem oddać twojemu ojcu ważny dokument i…

— Och, wrzuć go do gniazda dostępu — mówi Rhea i zostawia go, wyraźnie zdegustowana.

Dzień Fizycznego Spełnienia. Zupełnie zapomniał. Za parę godzin rozpocznie się feta i powinien być wtedy z Mamelon. Ale jest tutaj. Wypada mu wyjść? Patrzą na niego. Ukryć się gdzieś. Dać nura pod falujący, zmysłoczuły dywan. Nie psuj zabawy. Jego umysł wciąż jeszcze wypełnia treść sprawozdania, nad którym siedział rano.


Należy wziąć pod uwagę, że losowe bądź czysto biologiczne oznaczenie płci płodów prowadzi zwykle do statystycznie przewidywalnego podziału, dającego w efekcie stosunkowo prawidłowe proporcje między… Wyeliminowanie czynnika przypadku rodzi zagrożenie, iż… Historia dawnego miasta Tokio z okresu między 1987 a 1996 rokiem uczy, że odnotowany spadek liczby narodzin noworodków płci żeńskiej, wywołany przez czynnik przypadkowości niemal… Ryzyko zagrożenia nie znajduje przeciwwagi w… Dlatego też wskazane jest, aby…


Rozglądając się uważniej, Siegmund widzi, że cała ta feta to właściwie orgia. Bywał już na takich imprezach, ale nigdy z udziałem tak wysoko postawionych. Powietrze zgęstniałe od oparów. Golutki Monroe Stevis. Przeplataniec bujnych dziewczęcych ciał.

— Nie stój tak — dudni głos Kipłinga Freehouse'a. — Baw się, Siegmundzie. Wybierz sobie jakąś. Którą chcesz!

Śmiechy. Swawolny podlotek wciska mu w rękę kapsułkę. Siegmund drży i pastylka spada na ziemię. Inna dziewczyna natychmiast łapie ją i połyka. Gości ciągle przybywa. Na każdym kolanie pełnego godności i elegancji Lewisa Holstona usadowiła się panienka; trzecia klęczy tuż przed nim.

— Naprawdę, Siegmundzie? — pyta Nissim Shawke. — Nie masz ochoty na nic? Biedaku. Jeśli chcesz mieszkać w Louisville, musisz umieć bawić się tak samo dobrze jak pracować.

Egzaminują go. Badają, czy będzie do nich pasował: nadaje się, aby dołączyć do elity, czy też ma zostać zwykłym wołem roboczym, urzędasem pośledniej klasy? Siegmund już widzi się na zsyłce w Rzymie. Ambicja bierze górę. Skoro umiejętność zabawy ma zapewnić mu miejsce pośród notabli, będzie się bawił. Szczerzy zęby w uśmiechu.

— Chętnie zażyję trochę dygotu — mówi.

Lepiej nie eksperymentować z czymś, czego nie zna.

— Dygot, już się robi!

Mówi się: trudno. Złotowłosa nimfetka podaje mu czarkę z dygotem. Siegmund pociąga łyk, szczypie ją i znowu pije. Musujący napój łaskocze mu gardło. Trzeci haust. Nie żałuj sobie, to oni płacą! Zachęcają go okrzykami. Rhea kiwa głową z aprobatą. Po całym pokoju walają się porzucone części garderoby. Rozrywki panów. Musi tu być jakieś pół setki ludzi. Ktoś klepie go w plecy. Kipling Freehouse. Rozkrzyczany i hałaśliwie serdeczny.

— Dajesz sobie radę, chłopcze! A już się o ciebie martwiłem! Taki poważny, taki przejęty! Same zalety, ale to nie wystarczy. Pojmujesz, co mam na myśli? Trzeba jeszcze szczypty wesołego usposobienia. Co ty na to?

— Oczywiście, sir. Rozumiem to dobrze, sir.

Siegmund nurkuje w stos ciał. Piersi, uda, pośladki, języki. Piżmowe kobiece zapachy. Fontanna doznań. Ktoś wkłada mu coś do ust. Siegmund przełyka; chwilę później czuje, jak tył jego czaszki unosi się do góry. Śmiech. Ktoś go całuje. Napastniczka przypiera go do dywanu. Siegmund sięga po omacku i trafia na drobne, twarde piersi. Rhea? Zgadł. Jej mąż Paolo przysuwa się do niego z drugiej strony. Muzyka gra ogłuszająco. W plątaninie ciał Siegmund zauważa, że pieści tę samą dziewczynę, co Nissim Shawke. Zarządca mruga do niego chłodno i krzywi twarz w lodowatym uśmiechu. Sprawdza, czy Siegmund potrafi czerpać przyjemność. Wszyscy go obserwują, chcąc się przekonać, czy jest dość dekadencki, by zasłużyć na przyjęcie do ich grona. Przestań się hamować! Do diabła z ostrożnością!

Nagle czuje potrzebę, aby zaszaleć na całego. Tak dużo od tego zależy. Pod nim są 974 wspaniałe piętra miastowca, lecz jeśli chce zostać tu, na szczycie, musi pokazać, że umie się bawić. Jest rozczarowany, że poznał administratorów od tej strony. Tacy wulgarni i pospolici — tani hedonizm klasy rządzącej. Jak książęta Florencji, paryscy grandowie, ród Borgiów albo pijani bojarzy. Nie mogąc pogodzić się z takim ich wizerunkiem, Siegmund tworzy iluzję: zaaranżowali tę hulankę wyłącznie po to, by sprawdzić jego charakter, dowiedzieć się, czy rzeczywiście nadaje się tylko na nędzne popychadło, czy też ma horyzonty dość szerokie, aby zostać rezydentem Louisville. Tylko dureń uwierzyłby, że zarządcy naprawdę marnują swój bezcenny czas na narkotyczne balangi i orgie. Pokazują po prostu, że nie jest im obce nic, co ludzkie, że umieją cieszyć się życiem, oddając się z równym zapałem przyjemności, co pracy. Jeśli chce być jednym z nich, musi wykazać się taką samą werwą i wszechstronnością. Zrobi to. Udowodni im.

Jego uskrzydlony umysł wiruje, poddawany falom sprzecznych chemicznych impulsów.

— Zaśpiewajmy! — wrzeszczy rozpaczliwie. — Wszyscy śpiewają!

Wyrykuje słowa piosenki:

Lunatykujesz u mnie nocą ciemną

Pręży się dumnie twoje berto

Kładziesz się chętny u mego boku

Chcesz, abym szybko czuła je w kroku…

Śpiewają razem z nim. Siegmund nie słyszy własnego głosu. Za to widzi wpatrujące się w niego ciemne oczy.

— Szczęść boże — szemrze falująca postać wysokiej donny. — Uroczy jesteś. Słynny Siegmund Kluver.

Odbija jej się bąbelkami dygotu.

— Chyba już się gdzieś spotkaliśmy.

— Wydaje mi się, że tylko raz: w gabinecie Nissima. Scylla Shawke.

Żona wielkiego człowieka. Jej piękność go onieśmiela. Jest taka młoda. Naprawdę młoda. Nie ma więcej niż dwadzieścia pięć lat. Plotka głosi, że pierwsza żona Shawke'a, matka Rhei, skończyła jako nonszalantka w zsuwni. Kiedyś pofatyguje się i sprawdzi, czy to prawda. Scylla Shawke wciska się blisko niego. Jej miękkie krucze włosy są tuż nad jego twarzą. Siegmund jest prawie sparaliżowany strachem. Jakie mogą być konsekwencje? Czy wolno mu posunąć się tak daleko? Lekkomyślnie przygarnia ją, nurkując dłonią pod tunikę. Kobieta wyraźnie współdziała. Pełne i ciepłe piersi. Miękkie, wilgotne wargi. Ma nie zdać egzaminu przez nadmiar rozpasania? Nieważne. Nie przejmuj się. Wszystkiego najlepszego w Dniu Fizycznego Spełnienia! Ciało Scylli przywiera mocno do jego ciała i Siegmund ze zdumieniem uświadamia sobie, że mógłby pokryć ją tu i teraz, pośród falującej ciżby najwyższych dostojników, na podłodze ogromniastego gabinetu Kiplinga Freehouse'a. Za dużo tego dobrego — i za szybko. Uwalnia się z jej objęć. W oczach kobiety widać krótki błysk wyrzutu i rozczarowania jego odwrotem. Siegmund przekręca się w drugą stronę: Rhea.

— Czemu jej nie pokryłeś? — pyta go szeptem.

— Nie mogłem — ledwo zdąża odpowiedzieć Siegmund. Jakaś dziewczyna klęka tuż przed nim i, zmuszając go, by usiadł, wlewa mu w gardło coś lepko-słodkiego. Wiruje mu pod czaszką.

— Popełniłeś błąd — mówi znów Rhea. — Sami ci ją podsunęli.

Jej słowa pękają, a ich kawałki wylatują pod sufit na wszystkie strony i dryfują w powietrzu po całym pokoju. Coś dziwnego stało się też ze światłem: zrobiło się pryzmatyczne, a ze wszystkich równych powierzchni sączy się niesamowity blask. Siegmund czołga się przez zgiełkliwą czeredę w poszukiwaniu Scylli Shawke. Zamiast niej natyka się na Nissima.

— Pomówmy o chicagowskiej petycji — zwraca się do niego administrator.


Wiele godzin później, gdy w końcu dociera do domu, zastaje Mamelon krążącą ponuro po pokoju.

— Gdzie się podziewałeś? — pyta stanowczo. — Dzień Fizycznego Spełnienia już się prawie skończył. Szukałam cię przez gniazdo dostępu, rozesłałam poszukiwacze po całym miastowcu, dzwoniłam do…

— Byłem w Louisville — odpowiada Siegmund. — Na przyjęciu u Kiplinga Freehouse'a.

Mijając żonę, potyka się i zwala twarzą w dół na platformę sypialną. Wpierw słychać tylko szloch, potem pojawiają się łzy i nie zanosi się, by przestały płynąć przed końcem Dnia Fizycznego Spełnienia.

Загрузка...