Joanna Chmielewska
Zapalniczka

Zapalniczka stołowa była duża prawie jak pół kartonu mleka, z pięknego, ciemnego drewna, ozdobiona czarną emalią i paseczkiem srebra, owalna, prawdopodobnie przeciętnie droga. Zawierała w sobie zdumiewająco dużo gazu i wystarczała na nieskończoność, ponadto stanowiła wzruszającą pamiątkę.

No i ktoś mi ją podwędził.

Nie było mnie w domu, tkwiłam gdzieś w Europie, pozostawionego dobytku zaś pilnowało kilka osób, wymieniających się wedle jakiegoś harmonogramu, ułożonego między sobą. Każdy wtedy, kiedy mógł, co nie było łatwe i proste, bo wszyscy albo pracowali, albo studiowali. W dodatku dom był w trakcie urządzania i plątał się po nim cały tłum rzemieślników, fachowców, dostawców i w ogóle obcych ludzi, a jedyną rozumną istotą, która zapisywała, kto, kiedy i co robił, była moja siostrzenica, Małgosia. W każdym razie starała się zapisywać.

Krótko przed moim powrotem zadzwoniła do mnie na komórkę.

– Słuchaj, tu się pcha ogrodnik. Niejaki pan Mirek. Co mam z nim zrobić?

– Wygoń go! – odparłam ostro, bez sekundy namysłu.

– Ja mogę. Ale trafił na Julitę, a ona delikatna. I umówiła się z nim na jutro, a mnie akurat wtedy nie będzie.

– To niech go Julita wygoni. Niech się z nim umówi, gdzie chce, byle nie u mnie. I niech się nie narwie przypadkiem na te jego demoniczne uroki, bo wyjdzie na tym jak Zabłocki na mydle. Ostrzeż ją.

– Zdaje się, że już się narwała – westchnęła smętnie Małgosia. – Ale dobrze, zrobię, co mogę. Naprawdę go nie chcesz?

– Za nic w świecie! Czarujący łajdak! Już nie ze mną te numery, mam to odpracowane w młodości. Za furtkę go nie wpuszczać!

Odłożyłam słuchawkę, rozzłoszczona porządnie, ale złość mi szybko przeszła, bo znajdowałam się nad morzem, przez całe życie łagodzącym moje uczucia. W dwa dni później ruszyłam w drogę powrotną, pozwalając sobie na kilka przerw w podróży.

Do domu dotarłam późnym popołudniem w niedzielę, wybrawszy chwilę bardzo starannie i rozsądnie. Nikt w dzień świąteczny nie pracował ani nie studiował, z wyjątkiem Tadzia, który, niestety, miał dyżur na lotnisku. Reszta, czyli Małgosia, jej mąż Witek, Julita i pan Ryszard, czekali na mnie, nie zdradzając żadnych przejawów zniecierpliwienia.

Skład ekipy miał swój głęboki sens. Pan Ryszard pilnował kwestii budowlanych, Tadzio telewizyjnych i telefonicznych, Witek alarmowych, elektrycznych i klimatyzacyjnych, Julita ogrodniczo-służbowych, a Małgosia sprawowała nadzór ogólny. Wszelkie decyzje podjęłam wprawdzie przed wyjazdem, pozostawiając tylko szczegóły do wykończenia, ale te szczegóły były nieopisanie uciążliwe i wściekle nieznośne. Miałam cichą nadzieję, że ich uniknę.

Wjechałam za bramę, bagażami zajęła się część męska. Część żeńska usiadła przy stole, z przyjemnością próbując przywiezionego z Francji wina. Także serów, camembert i brie, które niestety należało wyjadać łyżką bezpośrednio z opakowań, ponieważ w czasie podróży rozmazały się doszczętnie.

Sięgnęłam po papierosy i w poszukiwaniu zapalniczki na oślep poklepałam stół. Nie doklepałam się, obrzuciłam, zatem stół wzrokiem.

– Gdzie zapalniczka? – spytałam bez żadnych złych przeczuć.

Małgosia i Julita popatrzyły również.

– Nie ma? – zdziwiła się Julita. – Przecież była?

– Ale nie ma. Chyba, że ja źle widzę.

– Tu stała – powiedziała Małgosia, wskazując palcem puste miejsce. – Dopiero, co.

Wszystkie trzy zajrzałyśmy pod stół, obmacując zawaloną czasopismami półeczkę. Podniosłam się i obejrzałam bufet, stół jadalny i regał przy ścianie. Zapalniczki nigdzie nie było.

– Witek, brałeś stąd zapalniczkę? – wrzasnęła Małgosia w kierunku pracowni.

– Panie Ryszardzie, nie widział pan gdzieś tej stołowej zapalniczki? – zawołałam równocześnie w kierunku przedpokoju.

Witek i pan Ryszard pozbyli się już ciężarów i z różnych stron weszli do salonu. Żaden z nich nie palił.

– Jaką zapalniczkę? – spytał Witek.

– Widziałem ją na stole – odparł pan Ryszard. -Zdaje mi się, że zawsze tu stała?

– Stała, zgadza się. Ale nie stoi.

– Może w kuchni…?

Julita zerwała się z fotela i ruszyła w obchód mieszkania. Małgosia popędziła na górę. Znalazłam komórkę i zadzwoniłam do pani Heni, która od lat pracowicie likwidowała produkowany przeze mnie śmietnik.

– Pani Heniu, czy pani przestawiała gdzieś tę ciemną, stołową zapalniczkę…

– Już w piątek jej nie było – powiedziała pani Henia stanowczo. – Wiem, bo sprzątałam na stole. Ale ja jej nie ruszałam. I w ogóle nie widziałam jej nigdzie, miałam pani o tym pojutrze powiedzieć.

Zadzwoniłam do Tadzia.

– Tadziu, widziałeś gdzieś tę dużą, stołową zapalniczkę…?

– A, to już pani jest… Widziałem ją milion razy. Zawsze stała na stole. A co…?

– Nie stoi. Nie ma jej. Wiesz coś o tym?

– Nic. Zaraz, chyba wiem. W czwartek nie stała. Akurat nad programem tam siedziałem i chciałem sobie przypalić, a tu chała. Nie wiem, gdzie się mogła podziać.

Pięć osób przystąpiło do gruntownego przeszukiwania całego domu, bo wszyscy wiedzieli, jak mi na tej zapalniczce zależy. Pochodziła z Danii, z czasów, kiedy palenie było bardziej rozpowszechnione i stanowiła pierwszy prezent, jaki dostałam w życiu nie od najbliższej rodziny, tylko od osób obcych. Takiej samej, a nawet podobnej nie można już było później nigdzie kupić, co stwierdziłam osobiście w różnych krajach Europy, chociaż w tamtych nagannych czasach ozdobnych przyrządów do zapalania istniało zatrzęsienie. Lubiłam ją. Wolałabym, żeby mi zginął telewizor. Albo, na przykład, sedes.

– Czy to możliwe, żeby ją ktoś ukradł? – spytała Julita niedowierzająco, kiedy już sprawdziliśmy wszystkie miejsca, większe od paczki papierosów. – Albo schował złośliwie?

– Gdyby schował złośliwie, należałoby rozebrać dom na kawałki – zaopiniował Witek złowieszczo.

– To wolałbym nie teraz, bo zacząłem właśnie nową budowę – poprosił zmartwiony pan Ryszard.

– A gdyby ukradł, to, kto? – zainteresowałam się na wszelki wypadek.

– Zaraz – powiedziała z energią Małgosia, sięgając na półkę pod stołem. – Ja tu mam listę obecności, zastanowimy się. Kiedy jej już nie było?

– Tadzio mówi, że w czwartek…

– W czwartek, w czwartek… A w środę?

– W środę była – powiedziała stanowczo Julita. -Tu siedziałam i zapalałam nią papierosa. Nie patrzcie tak na mnie, wiem, że kradnę zapalniczki, ale małe. Ta stołowa nie zmieściłaby mi się do torebki.

Kiwnęłam głową, rozumiałam ją, tak samo kradłam długopisy. Julita, stwierdziwszy kradzież, cudze zapalniczki zazwyczaj oddawała, ja długopisów nie. Chyba, że ktoś się upomniał.

– O jakiej porze? – spytała surowo Małgosia.

– Byłam tu od dziewiątej do drugiej. O drugiej przyszedł pan Ryszard…

– Nie pali. Mógł nie zwrócić uwagi. Panie Ryszardzie, kto tu był, jak pan był?

Pan Ryszard już gmerał w kalendarzyku.

– Dwóch moich ludzi, za jakieś pół godziny przyszli, ale robiliśmy wodę na zewnątrz. Te krany i węże do podlewania. Nawet tu nie wchodzili, tylko do garażu, do kotłowni i do kuchni. Zapalniczek nie kradną. W ogóle niczego nie kradną, a potem był hydraulik do pieca, wchodził tylko do kotłowni. A potem pan przyjechał – wskazał brodą Witka.

– Zgadza się – przyświadczył Witek. – Spokojnie sobie mecz oglądałem, nikt mi nie truł. Z ochroniarzem wieczorkiem pogadałem przy furtce.

– W czwartek był stolarz?

– Był. Półki przywiózł, zanieśliśmy na górę, trochę coś tam dopasowywał. On siedział na górze, a ja na dole, przyjechał Tadzio i zwolnił mnie z posterunku.

– I razem ze stolarzem ustawiali tam telewizor -uzupełniła Małgosia, wpatrzona w swoje zapiski. -Potem ja, jak przyjechałam, to już nikogo nie było, dom zamknięty i zaalarmowany, zaraz objawili się ci od telefonów i zatkali te dziury na zewnątrz, a przed wieczorem pan Ryszard przywiózł końcówkę do węża… Zaraz, to nie ma znaczenia, skoro Tadzio mówi, że w czwartek już zapalniczki nie było…

Z wielką satysfakcją słuchałam, jakie rozrywki zdołały mnie ominąć i nawet nie zwróciłam uwagi, że pan Ryszard jakoś się zmieszał, otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć i zamknął je bez słowa. Zajęta byłam zapalniczką.

– W grę wchodzi tylko środa od południa i czwartek do przyjazdu Tadzia – poparłam spostrzeżenie Małgosi. – Czyli pan Ryszard z ludźmi, Witek z ochroniarzem i ewentualnie stolarz.

– Kto tu był, jak ty byłaś? – zwróciła się gwałtownie Małgosia do Julity.

Julita się niemal przestraszyła.

– Nikogo nie było, dopiero później przyszedł pan Mirek…

Miotnęło mną.

– Ogrodnik…!!!

– No właśnie, ogrodnik…

– Przecież ci mówiłam, że ona mówiła, że masz go wyrzucić! – krzyknęła z oburzeniem Małgosia.

– Ale żebym go mogła wyrzucić, musiał najpierw przyjść, nie? – zauważyła Julita rozsądnie. – No i potem go wyrzuciłam. Od razu wam powiem, że okropnie mi było nieprzyjemnie, akurat na mnie spadło najgorsze…

– Nie wiem, na kogo – rozzłościłam się. – Niech on się cieszy, że mnie tu nie było, bo zrobiłabym mu coś złego! Oszust cholerny i padalec, wykorzystał zaufanie i wszystkie swoje buble mi wtrynił! Co ja mam teraz zrobić, obrócić cały ogród w perzynę i zacząć na nowo?!

– Może jeszcze się przyjmie… – zaczął Witek niepewnie.

– Co się przyjmie?! To, czego nie chcę?! Co on mi z żywopłotem zrobił, z każdej strony, co innego, na cholerę mi cztery choinki, las zakładam czy jak?! Dwa czerwone klony koło siebie, park miejski to ma być czy mały ogródek?! Co za orzech mi wetknął, co za ostrokrzew, jaką lipę?! Płaciłam za duże drzewo, a nie za patyczki, co on myśli, że będę żyła dwieście lat?! Cebulki tulipanów po dwadzieścia złotych…?! Z platyny je robił?! Dzwonek górski zamiast naparstnicy…?! I w co to wtykał, w grunt budowlany pierwszej kategorii…!

– Drugiej – poprawił delikatnie pan Ryszard. -Pierwsza, to lita skała.

– Skamieniała glina!!! Miał wyrzucić!!! Płaciłam bez słowa i wcale tego nie chcę!!!

– Trzeba było nie płacić – skarciła mnie zimno Małgosia.

– Gąszcz jaśminu, a gdzie bez?! Tyle, co kot napłakał!!!

– Niech się pani nie martwi, choinki już usychają, a bez miał przesuszone korzenie – pocieszył mnie pan Ryszard. – I tak trzeba będzie dosadzić na nowo.

– Głupiej maliny, głupiej jeżyny, głupiej porzeczki nie potrafił posadzić! Od tej brzozy jestem chora, nie taką chciałam!!! Wiśnię mi wpychał, nie cierpię wiśni! Rachunki wystawiał jak za ogrody Semiramidy…!

Małgosia miała już dosyć mojej awantury.

– Toteż ostatniego mu nie zapłaciłaś i słusznie. Dziwię się tylko, że w tej sytuacji w ogóle ośmielił się przyjść. Po co przyszedł?

– Po pieniądze! – warknęłam. – Miał nadzieję, że moje zidiocenie jest trwałe.

– Albo nie wiedział, że sprawdziłaś ceny…?

– Proponował iglaczki i czerwony dąbek – wtrąciła się z westchnieniem Julita. – Nie wiedział, że cię nie ma, a o pieniądzach nie mówił ani słowa.

Popatrzyłyśmy z Małgosią na nią i na siebie wzajemnie.

– Zaskoczyła – orzekła Małgosia ze zgorszeniem i odrobiną współczucia. – Widać jej z twarzy. Podrywał ją, jak paw w czasie rui.

– O Boże…! -jęknął Witek.

Też mi jakoś paw do rui nie pasował, dzięki czemu ochłonęłam. Ogrodnik Mirek był z pewnością bezczelnym naciągaczem, ale nie kretynem, moją ufną głupotę wywęszył w mgnieniu oka i bezbłędnie. Zważywszy jednak, iż nie żywiłam się zupką dla bezrobotnych i nie sypiałam pod mostem, powinien był dopuszczać istnienie jakichś granic matołectwa klientki, zatem, na co liczył? Zaryzykował po prostu?

– Co mu powiedziałaś? – nacisnęłam Julitę.

– Że nie. Że dziękujesz bardzo, ale nic więcej nie będziesz sadzić. Nie zamierzasz. I ja to wiem.

– I po takich prostych słowach od razu poszedł? -zdziwiła się Małgosia.

– A, nie. W tym rzecz właśnie. Dlatego było nieprzyjemnie. Upierał się i namawiał, roztaczał takie wizje… roślinne… Proponował, że jutro to coś tam przywiezie i czy ja będę… Wiem doskonale, że uważacie mnie za idiotkę uczuciową i ja może jestem, ale w ograniczonym zakresie. Podrywał i czarował, a ja znam takich jak on, w dodatku, skoro Joanna kazała go wyrzucić, coś w tym musiało być, nie wchodziłam w szczegóły, ale postawiłam się twardo i poradziłam mu dać sobie z tym spokój…

Prywatnie subtelna, delikatna, uczuciowa, wrażliwa Julita, jako bizneswoman przerastała skałę i wszyscy wiedzieliśmy o tym doskonale. Musiało w niej przeskoczyć na inne tory.

– …i wtedy zrobił się jakiś zły. W środku, po wierzchu ciągle był uwodzicielski. Snuł się ze mną po ogrodzie, przez te wizje roślinne, kawkę wypiliśmy…

– W ogrodzie? – spytał cierpko Witek.

– Nie, w domu. W salonie. I tak mu się jakoś trudno wychodziło, wychodził, jeszcze wracał, coś w ogrodzie pokazywał, że tu byłoby ładnie, a tam się powinno, no, wiecie, takie ple ple. I wreszcie poszedł.

– A ty, co wtedy zrobiłaś? – spytała szybko Małgosia. – Sprzątnęłaś ze stołu?

– Nie, już wcześniej sprzątnęłam.

– To, co zrobiłaś?

– Patrzyłam, czy zatrzasnął furtkę, niepotrzebnie, bo tu ludzie coś robili. A potem zamknęłam drzwi. Zdenerwowałam się, zrobiłam sobie jeszcze jedną kawę i rozłożyłam na stole korektę, żeby się uspokoić, tam, na tym stole jadalnym. Nic nie zdążyłam zrobić, bo zaraz przyszedł pan Ryszard.

– Zatem nie wiesz, czy zapalniczka jeszcze stała?

Julita popatrzyła na nas wzrokiem zranionej sarny.

– Nie wiem. Nie spojrzałam. Zapaliłam papierosa czymś, co leżało pod ręką. I prawie od razu wyszłam…

– Panie Ryszardzie…?

– Kręcili się ludzie, ale ja ich przecież wszystkich znam! Nawet do kuchni nie wchodzili, dookoła domu mieli robotę, nie w środku. Z kierowcą płytki przenosili, te do chodniczka, tu się tylko kręcili, w bramie i na dziedzińcu…

Omówiwszy z detalami wszystkie inne osoby, pracowników pana Ryszarda, stolarza, Tadzia i Witka, nie mając pojęcia, że jedną osobę udało się wszystkim całkowicie pominąć, na przestępcę wytypowaliśmy ogrodnika. Zły, że już więcej ze mnie nie wydoi, zrekompensował sobie rozczarowanie.

Uparłam się odzyskać przedmiot.

– Masz dwie możliwości – powiadomił mnie bezlitośnie Witek. -Jechać do niego i dać mu po mordzie albo zawiadomić policję.

– Akurat, policję! – prychnęła wzgardliwie Małgosia. – Palcem o palec nie stukną ze względu na znikomą szkodliwość społeczną czynu. Ile ona była warta, ta zapalniczka?

– A bo ja wiem? Sto złotych? Dwieście? Może więcej, bo to Ronson.

– Nawet gdyby była warta dwieście tysięcy, też i nic ci z tego nie przyjdzie. On się w ogóle wyprze, a nakazu rewizji żaden prokurator im nie da.

– Przeszukania – poprawiłam, kiwając zarazem; głową, bo byłam takiego samego zdania. – To się nazywa przeszukanie. Po mordzie…? Też się wyprze. Chyba żeby mu zagrozić uszkodzeniem urody.

– O, to jest myśl! – pochwaliła Małgosia.

Julita westchnęła ciężko i zajrzała do pustego kieliszka, czym prędzej poleciłam, zatem Witkowi otworzyć następny napój, polecenie spełnił pan Ryszard, bo był bliżej stołu. Brzęknął gong u furtki, pojawił się Tadzio, który zaniepokojony pytaniami o zapalniczkę, zahaczył o mnie w drodze z pracy do domu. Na wstępie spróbował camembert i trochę płynnej już masy serowej zrzucił sobie na spodnie, co go nieco zdenerwowało.

– O kant tyłka potłuc te wasze praworządne metody – oznajmił z goryczą. – Po jakiej tam mordzie, drutem kolczastym związać i nad mrowiskiem zawiesić, to by może coś dało. Bo tak zwyczajnie, to jeszcze nie było wypadku, żeby okradziony zwrot swojego mienia od złodzieja dostał. Co wy wszyscy, dzieci?

– To, co proponujesz? – zaciekawił się żywo Witek.

– Przecież mówię! Macie tu gdzieś drut kolczasty?

– Znalazłoby się trochę – zapewnił ochoczo pan Ryszard. – I nawet mrówek dosyć dużo.

– Przede wszystkim należy sprawdzić, czy to na pewno on – wtrąciła się Julita z lekkim protestem w głosie. – Bo jeśli nie on, z mrówek nic nam nie przyjdzie. Powinno się jakoś… podstępnie…

Wyrobiłam sobie własne zdanie, które chyba kołatało mi się pod ciemieniem od samego początku.

– Podstępnie, tak! Żeby się nie połapał, bo ukryje albo do Wisły wrzuci. Sprzedać chyba nie sprzedał, dwieście złotych to dosyć nędzna rekompensata w obliczu dwudziestu tysięcy, których już ode mnie nie dostał i na pewno nie dostanie. Sprawdzić, wedrzeć się jakoś do niego i zabrać ją. Odkraść albo nawet wziąć jawnie, chwycić do ręki i chodu. I niech on sobie zawiadamia gliny, a nie ja!

Wszyscy radośnie pochwalili pomysł, bo też istotnie żadna zgodna z prawem metoda nie dawała szans na odzyskanie utraconego dobra. Włamywaczy i złodziei niekiedy nawet łapano, skazywano, wsadzano za kratki, a pokrzywdzony, co stracił, to stracił, i nikt mu tego nie próbował oddawać. Przeciwnie, musiał jeszcze żywić bandziora. Płacić za jego utrzymanie. Może, chociaż takiej okradzionej ofierze powinno się w jakimś stopniu zmniejszyć podatki…?

Pełna zgodność zapanowała wśród uczestników obrad i jedyny szkopuł stanowił brak odpowiednich doświadczeń. Jakim do licha sposobem mieliśmy sprawdzić jego stan posiadania? Ma tę cholerną zapalniczkę w domu czy nie? Trzyma na wierzchu czy gdzieś ukrył? Bo może, zabrawszy ją przez zemstę i złośliwość, najzwyczajniej w świecie wyrzucił do pierwszego śmietnika…?

– Śmieci! – poderwała się Małgosia. – W środę, u ciebie rano wywożą, w południe jeszcze była! Nie wywieźli…!

Czarowna wizja worków śmieciowych, na których dnie mogła spoczywać zapalniczka, poderwała wszystkich. Nie wiem, co sobie mogli pomyśleć sąsiedzi na widok sześciu osób, z obłędem w oczach grzebiących w śmietniku i z tysiącznymi ostrożnościami przesypujących zawartość jednych worków w drugie. Tak nam jakoś wypadło, że poprzednie worki były niebieskie, a teraz chwyciliśmy czarne, więc może poszło to na karb upodobań kolorystycznych zamieszkałej tu osoby. Każdy ma prawo do własnego szmergla.

W śmieciach zapalniczki nie było.

– No to nie ma siły, ten hreczkosiej podwędził – zawyrokował Witek i zamknął klapę śmieciowego kubła. – On mi się od początku nie podobał.

– Prawdę mówiąc, mnie też nie – poparł go pan Ryszard. – Nic nie chciałem mówić, bo może ja się nie znam, ale jakoś mi się tak wydawało, że dostaje pani całkiem nie to, co pani chciała…

– A było mówić! – warknęłam z furią i ruszyłam z powrotem do domu, starannie omijając wzrokiem nieodpowiednią roślinność, co mi przyszło o tyle łatwo, że już nastał wieczór i zrobiło się ciemno.

– Jeśli idzie o włamanie – rzekł Tadzio, wchodząc do przedpokoju – popytam kumpli, ostatecznie to wszystko mechanicy, zamki, klucze, takie rzeczy mamy w małym palcu, załatwi się. Tylko nie wiem, jak tam się rozejrzeć u niego.

Julita stanowczym krokiem weszła do salonu, napiła się wina, przez pomyłkę z kieliszka Małgosi, i mężnie oznajmiła, że czuje się winna. Przy niej Mirek-ogrodnik rąbnął moją własność, na niej spoczywa obowiązek dokonania wysiłków i odzyskania pamiątki. I zrobi to!

– To znaczy, pójdziesz do niego, dasz mu po mordzie i obwiążesz go drutem kolczastym? – uściśliła Małgosia. – To było moje wino, ale nie szkodzi, mogę wypić twoje. I weźmiesz od mojej ciotki mrówki?

Nałapać ci do słoiczka?

Wytrącona z równowagi Julita obejrzała wszystkie kieliszki, rozpoczęła przeprosiny, ucięła je na samym wstępie, machnęła ręką, wypiła jeszcze trochę wina i ujawniła dalszy ciąg zamiarów Owszem, pójdzie, bez mrówek i drutu, ale za to z czymkolwiek, zełże, że to coś jest jego, ostatnim razem zostawił, więc mu odnosi. Może udawać, że zakochała się w nim i odnoszenie stanowi pretekst, co przynajmniej będzie jakimś cieniem prawdy. Rzeczywiście stanowi pretekst, a jej dostarczy pociechy i oparcia, bo cholernie nie lubi łgać i łgarstwa zawsze jej źle wychodzą. Ale teraz się spręży w sobie…

– Szczególnie, że zakochanie powinno ci wyjść nieźle – zauważyła Małgosia niemiłosiernie. – I nikomu nie zaszkodzi, jak on uwierzy. Na szczęście nie masz ogrodu, który mógłby ci urządzać podeschniętymi choinkami.

– Ale on może mieć żonę – zauważył ostrzegawczo Witek. – Ktoś coś o tym wie?

Niestety, stan cywilny ogrodnika hochsztaplera ni-komu z nas nie był znany. Byłam pewna, że ma żonę, tacy jak on miewają żony i lekceważą je skandalicznie, rozwodzą się i żenią ponownie pod naciskiem zauroczonych bab, z których każda tego adonisa botanicznego chce mieć dla siebie. Żona nie miała znaczenia, mógł się akurat rozwodzić.

– Co do żony, nic nie wiem, ale to drobiazg, najwyżej baba uwierzy Julicie i później zrobi mu piekło. Za to mam adres, zostawił mi wizytówkę z telefonami, służbowy i prywatny, poczekajcie, zaraz znajdę…

Ku własnemu zdumieniu znalazłam wizytówkę w notesie pod właściwą literą, O jak ogrodnik. Był na niej nawet adres. Przez ten czas pozostałe osoby uzgodniły między sobą, jaki przedmiot Julita powinna uznać za jego własność i koniecznie mu zwrócić.

– Macie źle w głowie? – spytałam z oburzeniem, – wróciwszy z pracowni. – Mało, że mnie wydoił, mami mu jeszcze poświęcać takie doskonałe okulary od słońca? Dla siebie kupiłam!

– Nie martw się, powie, że nie jego i nie weźmie – uspokoiła mnie Małgosia.

– Akurat, nie weźmie! Wszystko weźmie!

– To niech ona nie daje mu do ręki, tylko pokaże z daleka – poradził Witek. – Niech udaje, że ich szuka w torbie i przez ten czas niech się rozgląda…

Julita wyglądała na osobę, która przeceniła własne siły. Byłabym ją wspomogła prezentacją ogrodniczych sukcesów pięknego oszusta, ale w ciemnościach niewiele już było widać, pokazałam jej, zatem tylko rachunki, które wzburzyły ją do głębi. Zmobilizowała się na nowo.

– Idę! Od razu jutro! A może jeszcze dzisiaj…?

– Dzisiaj byłoby nawet dość uzasadnione – zauważył Tadzio. – Julita czekała, bo myślała, że te okulary są pani, a pani właśnie przyjechała i powiedziała, że nie. No to zgadła, że jego i zaraz oddaje.

– Bardzo dobry pomysł – pochwaliła Małgosia.

– Pojadę z panią – zadecydował pan Ryszard, nie budząc niczyjego sprzeciwu. – Potem przywiozę tu panią, a tam zaczekam przed domem na włączonym silniku, bo nie wiadomo, co się stanie. Może będzie pani musiała uciekać razem z tą zapalniczką?

Wszyscy później uznali, że miał jasnowidzenie. A jeszcze później zwątpili, czy przydatne…


Ogrodnik mieszkał elegancko, w szeregowcu, domki jednorodzinne przystawione do siebie, każdy z malutkim ogródkiem od frontu i od tyłu. Ciasno tam było jak piorun i pan Ryszard zaparkował przed wejściem z niejakim wysiłkiem.

Dziko zdenerwowana, ale zacięta Julita zadzwoniła do furteczki, pchnęła ją i weszła. Podobno, zdaniem pana Ryszarda, wyglądała w tym momencie jak anioł, któremu siłą przydzielono pod opiekę psychopatę-zboczeńca. Weszła dalej po schodkach, zadzwoniła do drzwi, nad którymi paliła się lampa, po chwili zadzwoniła ponownie, wreszcie otworzyła je i znikła we wnętrzu budynku.

Pan Ryszard siedział z włączonym silnikiem, na luzie, i pilnie patrzył.

Nadeszła jakaś baba z wypchaną torbą foliową w ręku, przyjrzała się furtce, podejrzliwie obejrzała się na stojący za nią samochód i też weszła do domu ogrodnika. Drzwi za sobą zamknęła, a mimo to przeraźliwy krzyk dobiegł uszu pana Ryszarda.

Brzmiał zupełnie upiornie, stłumiony nieco, ale, wyraźny, wrzeszczała jedna osoba, tymczasem wiadomo było, że w środku znajdują się, co najmniej dwie, a możliwe, że trzy. Pan Ryszard, daleki od histerycznych wybryków, błyskawicznie zgasił silnik, wrzucił jedynkę, wysiadł i pośpieszył w kierunku źródła-dźwięku. Zdążył się oczywiście zastanowić nad zjawiskiem, ale przez głowę przeleciało mu tyle przypuszczeń, że nie wybrał z nich żadnego.

W domu ujrzał krew w żyłach mrożącą scenę.

Rzeźnia miejska to może przesada, ale niewielka. Część dość dużego pokoju kolorystycznie upiększona, jakieś brązowe skorupy i kawałki szkła na podłodze, wśród nich zaś leżący ogrodnik, pan Mirek, też w żywych barwach, zaledwie dający się rozpoznać pod płynną dekoracją, ponadto dość mocno przysypany ziemią, co nasuwało natrętną myśl o błyskawicznym pochówku. Tuż za drzwiami Julita, w pozycji na szczęście pionowej, znieruchomiała na! kamień, w swoim czerwonym żakieciku idealnie dopasowana do scenerii, z oczami jak spodki i dłońmi; na twarzy, ze zgrozą wpatrzona w pobojowisko, baba, stanowiąca jedyny element ruchomy, który, wnioskując ze śladów, przed sekundą zerwał się z podłogi i usiłował właśnie walnąć Julitę czajnikiem elektrycznym.

Że Julitę, to pewne, bo nieartykułowany krzyk zdążył nabrać treści. Wynikało z niej, iż Julita, osoba na wyjątkowo niskim poziomie moralnym, zabiła Mireczka, perłę ludzkości, a teraz zostanie jej pokazane. Nie ucieknie, zajmie się nią policja, niech będzie przeklęta i zgnije w ciupie. Kolejność słów wskazywała, że przeklęta będzie i w ciupie zgnije policja, ale to już była drobnostka.

Czajnik elektryczny stawiał opór, oplatany był, bowiem nietypowo długim przewodem, dzięki czemu początek zemsty bardzo się opóźnił. Pan Ryszard zdołał oderwać wzrok od zbrodniczej abstrakcji, spojrzał pod nogi, ujrzał dodatkowe zniszczenia, pochodzące niewątpliwie z wypchanej, foliowej torby, rozbity słoik z flakami… na flaki go nieco otrząsnęło… rozrzucone obok kawałki pieczonych kurzych udek, pękniętą salaterkę z czymś białym i różne inne produkty, których opakowania jeszcze się trzymały, rozejrzał się dookoła i wzrok jego padł na znaną mu doskonale stołową zapalniczkę. Stała sobie na regale pod ścianą, w niezrozumiały sposób kataklizmem nietknięta, w pełni dostępna.

Gdyby nie ta cholerna zapalniczka, pan Ryszard zachowałby się racjonalnie. Zadzwoniłby do pogotowia i policji, razem z Julitą zaczekałby na przyjazd czynników oficjalnych, złożyłby zeznania… Uruchomiłby Julitę, która też powinna złożyć zeznania… Nikt rozumny, a niechby i bezrozumny, nie zdołałby uwierzyć, że całą tę scenerię, z panem Mirkiem włącznie, zdołała stworzyć w ciągu jednej minuty, w dodatku nie zostawiając nigdzie najmniejszego śladu po sobie.

Zapalniczka jednakże przesądziła sprawę.

Baba straciła cierpliwość do czajnika. Stał na barku, w towarzystwie różnych podręcznych utensyliów kuchennych, tu sól, tu pieprz, tu cukier, tu imbryczek, tu ekspresik do kawy… Odwróciła się ku tej zastawie, wciąż wykrzykując inwektywy i groźby, niecierpliwie zaczęła zdzierać przewody z czajnika, wzrok jej padł na ekspresik, chwyciła go razem z podstawką, wzięła dobry zamach i chlusnęła na siebie dwiema filiżankami kawy, z towarzyszeniem fusów.

To ją na chwilę zastopowało.

Chwila może być krótsza lub dłuższa. Ta zaliczała się do drugiej kategorii, pan Ryszard ją wykorzystał. Dwoma posuwistymi, ostrożnymi krokami podsunął się do regału, ujął w dłoń zapalniczkę, wrócił na miejsce poprzednie i silnie chwycił Julitę za rękę, odrywając ją od jej twarzy.

– Idziemy – powiedział spokojnie, acz z potężnym naciskiem.

Julita jak automat posłusznie poszła za nim, co ogólnie biorąc, było najdoskonalej sprzeczne z jej charakterem. Ledwo zdążyli znaleźć się na zewnątrz, ze środka dobiegło potężne łupnięcie w drzwi, z czego należało mniemać, iż oskarżycielka wydobyła się spod wpływu kawy. Pan Ryszard przy-, spieszył kroku.

Julita oderwała drugą dłoń od policzka i odetchnęła głęboko, dopiero wsiadłszy do samochodu.

– O Boże – powiedziała niewyraźnie, trochę się dławiąc. – Co to… Co to było…? Co… co… co tam się mogło… stać…?

– Nic, nic – rzekł kojąco pan Ryszard. – Tam jest woda, w schowku. Niech się pani napije. Zaraz to wszystko omówimy. Najważniejsze, że mamy zapalniczkę, bardzo dobrze pani zgadła…

– Coście, na litość boską, najlepszego narobili?! -powiedziałam ze zgrozą, usłyszawszy sprawozdanie z akcji.

– Z tego wszystkiego wynika, że odbieranie własnych rzeczy wcale nie jest takie łatwe i proste – zaopiniował równocześnie Witek. – Żeby nie ta baba… Kto to był?

– Nie żona – zaprzeczyła stanowczo Julita, przychodząca już nieco do siebie po koniaku, kawie, wodzie i winie. – Takiej żony on nie mógł mieć. Okropna stara megiera.

– Zdążyłaś zauważyć? – zdziwiła się Małgosia.

– To się samo rzuciło w oczy…

Pan Ryszard potwierdził pogląd. Zdrowego rozsądku wcale nie stracił, spostrzeżeń zdołał dokonać, jego zdaniem mogła to być siostra. Zdecydowanie starsza, ale podobna z twarzy, tyle, że na bazie karykatury. Co u pana Mirka piękne, to u niej przesadzone, co u niego męskie, to u niej też, a kobieta o męskich rysach wielkich zachwytów nie budzi. Ponadto przyniosła mu pożywienie, na własne oczy zobaczył, typowa rzecz, starsza siostrzyczka dba o młodszego braciszka, najwidoczniej pozbawionego żony.

– I myślała, że Julita go kropnęła? – upewniła się Małgosia.

– Wszystko na to wskazuje – przyświadczył pan Ryszard.

– Musiała mieć jakieś przesłanki. Bo ja bym raczej była za klientem, któremu szlag trafił cały ogród. Coś takiego, jak ty. To co teraz będzie?

Zastanowiłam się. Odzyskana zapalniczka stała i przede mną na stole. Wytarłam ją starannie, żeby usunąć ślady palców ogrodnika, i poodciskałam własne.

– Zaraz – zarządziłam. – Po kolei. Panie Ryszardzie, pański samochód obejrzała? Numer, kolor, markę?

– Spojrzała z boku, więc o numerze mowy nie ma. Kolor też nie do ustalenia, tam trochę ciemno było, sama pani wie, że mój niebieski kiedyś się pani wydał srebrny, a w ogóle to wcale nie jest mój samochód.

– Tylko czyj? Cudzym pan jeździ?

– Chwilowo. Do jutra. Mój stoi w warsztacie, jutro go odbieram. Taki zastępczy mi dali, bo to znajomy warsztat.

– Bardzo dobrze…

– Byłoby jeszcze lepiej, gdyby był kradziony – stwierdził Witek. – Nie ukradł go Witka, nawet wzrost macie podobny…

– Witek grubszy – mruknęła Małgosia.

– liii tam, parę kilo… Julita, ten czerwony żakiecik spisujesz na straty, zostawiasz go u mnie, może się kotom spodoba. Kupię ci inny, zresztą, do rudych włosów czerwone nie pasuje. Trudno, skoro od razu nie wezwaliście policji, teraz przepadło, musimy się ukrywać. Może to nawet lepiej, zrobilibyśmy im niepotrzebne zamieszanie.

– A zapalniczka? – przypomniała ostrzegawczo Małgosia. – Bo skoro Julita w takiej sytuacji zauważyła, że ta hipotetyczna siostra to megiera, to ona musi być rzeczywiście megiera. I co, jak co, ale głowę daję, że na rąbnięcie zapalniczki zwróciła uwagę. Takie widzą wszystko!

Z niebotyczną naganą popatrzyłam na moją nietaktowną siostrzenicę.

– Jakie rąbnięcie? Jakiej zapalniczki? Pierwsze słyszę. Ta moja, tutaj, stoi na stole… no dobrze, na różnych moich stołach… od prawie trzydziestu lat.

Wszyscy widzieli! Nikt jej nie kradł!

– A możesz to udowodnić, że ona twoja?

Triumfalnie odwróciłam zapalniczkę do góry nogami i pokazałam wszystkim. Sama też spojrzałam.

I zamarłam.

Dookoła spodu mojej zapalniczki biegł srebrny pasek, na którym wygrawerowany został napis: Meilleurs voeux pour Joanna des amis danois Karen et Helge 1976 a. Czyli: „Najlepsze życzenia dla Joanny od duńskich przyjaciół Karen i Helge 1976 r.". Że z drobnym błędem, to bez znaczenia, Duńczycy mi życzyli, nie Francuzi.

Na tej zapalniczce nie było niczego. Nawet srebrnego paska.

No i teraz dopiero zaczęła się polka z przytupem…

Możliwe, że ostateczna decyzja, jaką wszyscy podjęli, była nie bardzo humanitarna i niekoniecznie praworządna, ale w końcu nikt z nas świętej pamięci; ogrodnika nie kropnął, nikt, zatem nie szastał się przesadnie wyrzutami sumienia i nie czuł na sobie ciężaru, jakim byłby obowiązek odnalezienia zabójcy. Nie mnie jednej zapewne pan Mirek się naraził i, szczerze mówiąc, dla nieznanego sprawcy wszyscy] mieli pełne zrozumienie. Zgodnie postanowiliśmy milczeć niczym zmurszałe głazy.

Pozostała jednakże niepojęta zupełnie kwestia mojej-niemojej zapalniczki.

Wszyscy już poszli, rozpakowałam się nawet częściowo, a wciąż nie opuszczała mnie myśl o czymś, co zdarzyło się jakiś czas temu i tej cholernej zapalniczki dotyczyło. Nijak sobie tego nie mogłam przypomnieć, jakieś skojarzenie migało i gasło, kurczaczki, jakie znowu kurczaczki, co mają kurczaczki do zapalniczek i papierosów? Kurczaczki, jajeczka… Moja pamięć kolorystyczna podsuwała coś żółtego, no owszem, zgadza się, kurczaczki przeważnie bywają żółte, z jajeczkami mają związek, ale co z tego? Nie palą przecież, do pioruna!

Usiadłam na kanapie przy salonowym stoliku i wzięłam zapalniczkę do ręki, ponownie ją oglądając. Moja, jak w pysk dał! Pstryknęłam, nic z tego, iskra migała, płomienia nie było. Zapaliłam dodatkową lampę, obejrzałam spód, po srebrnej blaszce, jeśli ją ktoś odjął, powinny zostać jakieś ślady. Pojęcia nie miałam, jak została przymocowana, nie wnikałam w to nigdy. Na klej…? Czy wbita w drewno jakimiś igiełkami…? Może srebrny paseczek miał ostry rancik…?

Poszłam do pracowni, zapaliłam lampę kreślarską i wyciągnęłam z szuflady lupę. Wciąż miałam nadzieję, że zapalniczka jednak jest moja i nie ukradliśmy cudzej, bo podwędzić coś ofierze zbrodni, to trochę głupio. Mam się teraz zakraść do ogrodnika i podrzucić mu ją pośmiertnie? Ale jeśli nawet ta jest jego, to gdzie moja?

W spodzie nawet przez lupę nie było widać niczego, gładkie drewno, środek nieco wgłębiony, zewnętrzna część wystająca i na niej właśnie powinien się znajdować paseczek z dedykacją. Nie zostało po nim nic, ani cienia śladu, jakby go tam nigdy nie było. Może i rzeczywiście nie było…?

Obracałam zapalniczkę w rękach, beznadziejnie wpatrując się w nią przez lupę, niepewna już nawet identyczności dekoracji. Niby się zgadza, w dole dwa czarne paski emalii, u góry też dwa, z tym, że jedne i drugie przedzielone nitkami srebra, dokładnie tak samo jak w mojej. Ale może przerwa między dolnymi paskami w mojej była większa? Albo mniejsza? I czy przypadkiem nie była gładka? Bo tu jest ozdobnie szorstka, fakturowana w drobne kropeczki, co sprawia, że kontrastuje z lśniącą emalią… Głupstwa myślę, moja też była szorstka i też kontrastowała!

Pod lupą w owej przerwie widoczne były mikroskopijne dziureczki. W ich kwestii nie miałam żadnego zdania, nigdy mojej zapalniczki nie oglądałam przez lupę i za żadne dziureczki nie mogłam ręczyć. Ale właściwie już sam brak śladu po pasku z dedykacją wystarczał, żeby stracić nadzieję, niemożliwe przecież, żeby w tak krótkim czasie, kilka dni zaledwie, ogrodnik odjął dedykację, wyszmerglował i wygładził dno, wypolerował drewno, doprowadził je do takiego samego stanu, jak cała reszta. Postarzył. Nie miał, co robić i zajmował się wyłącznie stolarską pracą artystyczną?

Nie, jednak ona chyba nie moja…


Najbliższy radiowóz podjechał, stwierdził pełną zasadność wezwania, załoga unieruchomiła w kuchni rozhisteryzowaną babę i zaczekała na ekipę śledczą, niczego nie dotykając i nie depcząc. Ekipa śledcza, przybywszy dość szybko, od razu zabrała się do roboty.

Komisarz Janusz Wólnicki sprężył się w sobie niczym podcięty batem rumak bojowy. Zważywszy, iż do poganiania rumaków bojowych nikt nigdy bata nie używał, raczej walono je płazem miecza lub szabli, względnie dźgano ostrogami, w zetknięciu ze zwykłym, wulgarnym batem szał końskiego organizmu powinien wybuchnąć potężnie i takiż sam szał wystrzelił w komisarzu. Znalazł się oto sam jeden w obliczu prawdziwego, niewątpliwego zabójstwa, i to nie żadnego tam dziabania nożem po pijaku szwagra albo żony, nie walenia siekierą męża alkoholika i sadysty, bez całej wsi ani chociaż całej ulicy sąsiadów i świadków, kulturalnie, kameralnie, z pełnym asortymentem niewiadomych.

I do tego bez swojego bezpośredniego zwierzchnika, z którym właśnie zaczynał trwale współpracować, podinspektora Roberta Górskiego, który wcale nie jak policjant, tylko jak zwyczajny, normalny człowiek udał się właśnie w podróż urlopową, do czego miał pełne prawo. W dodatku nie do Warny, nie nad Balaton, a w podróż wędrowną, i nie w Bieszczady ani na Mazury, tylko gdzieś w Europę. Dzięki czemu stal się całkowicie niedostępny nawet przez komórkę, bo bardzo się starał przebywać w rejonach pozbawionych zasięgu. Co komisarz Wólnicki w pełni mógł zrozumieć, ale lekkich obaw i niepokoju tak od razu pozbyć się nie zdołał.

Jednakże ujrzał nagle przed sobą okazję i nieprzyjemne uczucia mocno mu przybladły. Sam…! Górski wróci za dziesięć dni, na te dziesięć dni nikomu innemu go nie przydzielą, sam poprowadzi dochodzenie. Nigdy dotychczas w takiej sprawie nie był sam, zawsze podlegał komuś wyższemu rangą i doświadczeniem, ma pierwszą w życiu szansę pokazania, co potrafi! I pokaże…!

Ambicja wystrzeliła. Z rumieńcem emocji rozpoczął przesłuchanie wstępne w kuchni, gdzie znalazł jedynego świadka, a możliwe, że nawet lepiej, podejrzaną.

– Kim pani jest i co pani… – zaczął łagodnie, chociaż urzędowo, i ugryzł się w język. O mało nie dołożył dalszego ciągu: „…tu robi?", a uczono go wszak, że nie wolno walić na świadka, szczególnie podejrzanego, lawiny pytań, tylko dozować ściśle, po kawałku. O dokumenty poprosić. Ci z radiowozu coś tam do niego bąknęli, ale z przejęcia zlekceważył, no nic, teraz błąd naprawi. Poprzestał na urwanym pytaniu.

Rozhisteryzowana baba uspokoiła się już trochę. Płakała, co prawda wytrwale, ale takie robiła wrażenie, jakby więcej w niej było wściekłości niż żalu. Przytomności umysłu okazała więcej niż Wólnicki.

– Ziarniak Gabriela jestem. A tam mój brat leży.

Wólnickiemu przypomniało się nagle, że nazwisko denata właśnie od mundurowych usłyszał i brzmiało inaczej. Nie zdążył się skompromitować przedwczesnymi podejrzeniami, bo baba mówiła dalej.

– Ziarniak to z męża, a z domu Krzewiec. Wdowa.

Mirosław Krzewiec to mój brat, dowód mogę panu pokazać, ale w torbie mam, a torba tam została, koło telefonu, tu mnie wygonili i nie puszczają, a mówiłam, żeby oddali, to nie. A tam imiona rodziców i cała reszta, pan śledczy może sam zobaczyć, a ja tę zbrodniarkę widziałam, tu jeszcze stała, w moich oczach, żmija taka i suka, kurwa zwyczajna, teraz już każdy wprost mówi, co ja mam w bawełnę owijać, szantrapa i zdzira wredna, niech ją syf i malaria, i ten ejdes porazi, niech będzie przeklęta…!

Komisarz zorientował się, że litania potrwa długo, bo świadek, w pierwszej chwili rzeczowy i opanowany na bazie zaciśniętych zębów, teraz zaczynał się rozpędzać, podnosząc głos do krzyku, nie czekał, zatem na całość, zareagował ostro, urzędowo i niegrzecznie. Odwrócił się, uczynił dwa kroki i stanął w drzwiach tyłem do baby.

– Torba świadka z dokumentami – rzucił w przestrzeń przed siebie. – Koło telefonu.

Krzyk za jego plecami przycichł. Fotograf pstryknął dodatkowo i podał mu torbę bez namysłu, bo niczego innego podobnego do damskiej torebki w okolicy! nie było, a odciski palców zostały już zdjęte. Wólnicki wrócił do kuchni, przysunął sobie krzesło i usiadł, wręczając torbę właścicielce. I już po krótkiej chwili dostał cały plik dokumentów.

No tak. Gabriela Anna Ziarniak, nazwisko panieńskie Krzewiec, córka Jana i Bożeny, data urodzenia, adres… Nie był pewien, czyjego odczucia są słuszne, ale gwałtownie zapragnął wejrzeć równocześnie w dokumenty ofiary. Doskonale wiedział,! że to nastąpi na końcu, najpierw fotograf, potem technicy, daktyloskop, potem lekarz, wreszcie dojdą do marynarki denata, gdzie zapewne znajdzie się portfel, chwilowo niedostępny z przyczyn ściśle technicznych. Też dobrze, nie ma pożaru, na razie świadek.

– Nie mieszka pani tutaj?

– Nie. Tam jest adres. Czarnomorska, to blisko, sam pan widzi.

– To co pani tu robi?

Z wyrazu twarzy można było bez trudu wywnioskować, że świadek o nim źle pomyślał, ale swoich myśli w pełni nie wyjawił.

– A co mam robić? Jak zawsze przyszłam, zakupy zrobiłam, brat jest sam, zadbać o niego trzeba. Prawie, co dzień przychodzę, gdzieżby on sobie co ugotował albo, co. Posprzątać, pranie zrobić, wszystko w ogóle, a co, pan śledczy daty urodzenia nie widzi? Dwanaście lat starsza jestem, to ja go chowałam, obu chowałam, dwadzieścia lat miałam, jak matka umarła, dwóch braci na mojej opiece zostało! Ja dla nich wszystko…

– A ojciec? – zdołał wtrącić komisarz.

– Ojciec to już wcześniej, rynny kładł, po pijaku z dachu zleciał i na śmierć się zabił, że po pijaku to nawet odszkodowania za niego żadnego nie było, tyle, co pogrzebowe. Jaki tam był z niego ojciec…

– A mąż…?

Gabrieli Ziarniak łzy nieprzerwanym strumieniem płynęły po twarzy, ale nie zwracała na to uwagi i nawet nosa nie musiała wycierać.

– Czyj mąż? – zainteresowała się nieufnie.

– Pani mąż. Skoro jest pani wdową, męża pani miała.

– A tam, mąż! Za mąż poszłam, czemu nie, trzydzieści jeden lat miałam, Mirek pełnoletni już był, ale mój mąż to nie był dobry człowiek. Awanturnik, nawet rozwodzić się zamyśliłam, nie zdążyłam, bo umarł. Zwyczajnie umarł, w szpitalu, raka miał.

– A dzieci…?

– Nie miałam dzieci, tylko brat mi został.

– Zaraz. Jeden? A drugi? Wspomniała pani o dwóch?

Zapłakana Gabriela skrzywiła się niechętnie.

– On młodszy od Mirka o dwa lata. Przekorny taki. O, nic złego, szkołę skończył, na studia poszedł, wszystko jak się należy, ale od rodziny odskoczył. Sam chciał wszystko po swojemu, na parę lat wyjechał, prawie nas znać nie chciał, ani Mirka, ani mniej. Nie to nie. Tylko Mireczek mi został…

– I ten młodszy co robi? Jak mu na imię?

Znów się Wólnicki ugryzł w język, okazało się jednak, że niepotrzebnie.

– Sobek. Sobiesław. I faktycznie, sobek z niego taki… A co robi? Fotografie. Ciągle gdzieś po świecie jeździ, zdjęcia robi, rozmaite, do gazet i w ogóle. Dobrze zarabia, a Mireczkowi grosza jednego nie chciał pożyczyć.

– Gdzie mieszka? Adres panią poproszę.

Tak naprawdę komisarz chciał dostać wszystko na raz. Szalała po nim cała zdobyta dotychczas, teoretyczna i praktyczna, wiedza śledcza, żeby znaleźć sprawcę, należy poznać ofiarę, rodzinę, znajomych, przyjaciół, pracodawców i podwładnych, sytuację majątkową, charakter, znaleźć motyw… O, właśnie, motyw najważniejszy, cui bono, komu to zabójstwo korzyść przyniesie? Stan majątkowy, spadkobiercy…!

Świadek Gabriela wygrzebała z torby podniszczona nieco notes, przekartkowała, podetknęła Wólnickiemu pod nos.

– On różnie mieszka. W Warszawie i w Gdańsku, a przeważnie to we Francji, o, proszę, tu jest adres, ja tam tego wymówić nie umiem, do obcych języków nigdy głowy nie miałam, pan sobie przepisze. Ale i tak w żadnym domu nigdy go nie ma, po rozmaitych Amerykach jeździ, po Australiach, a tam, nieużyty taki. Nawet się nie ożenił… O, zaraz, to moje!

W nadmiarze zapału Wólnicki chciał jej zarekwirować notes, ale zaprotestowała ze straszliwą energią, tak potężną, że podejrzenia komisarza gwałtownie wzrosły. Jeśli ktoś nie chce czegoś udostępnić, z pewnością ukrywa w tym krew w żyłach mrożące tajemnice, najistotniejsze dla śledztwa. Kto ją tam wie, tę babę, może zeznaje kłamliwie, wszystko mówi odwrotnie, trzasnęła jednego brata dla korzyści drugiego… Kobiety są nieobliczalne!

Ponadto teraz dopiero uświadomił sobie, co w tej babie wydało mu się jakieś dziwne. Z przejęcia w pierwszej chwili nie sprecyzował sobie własnych wrażeń, płakała, owszem, twarz miała zalaną łzami, żadna niezwykłość, brata jej ktoś kropnął, miała prawo płakać, ale nie płynęły jej przecież te łzy do góry. Tymczasem cała była mokra, nie dość, że gors i klatka piersiowa, bluzka, trochę nawet spódnica, ale włosy nad czołem…? Skąd jej się to wzięło? Myła się z rozpaczy…?

Gabriela nie popuszczała, twardo wyrywała mu notes z ręki, chwyt miała szponiasty, omal nie wygrała tej walki.

– Moje, mówię! Co pan myśli, ja tu mam wszystko, klientki mam i doktora, i telefony, i w ogóle!

Ja tak bez tego nie zostanę, jak na pustyni! Nie dam!

Komisarz się opamiętał, notesem wprawdzie zawładnął, mężnie zniósł obawę, że podejrzana za chwilę wydrapie mu oczy, ale przypomniał sobie metody pracy zalecane przez Górskiego. Nadmiar wilgoci na babie chytrze zostawił sobie w zapasie, nie tykając! na razie tematu, bo prawie pewność w nim zakwitła, że krew ofiary zmywała. Trysnęło na nią i proszę…

– Zaraz, chwileczkę, proszę pani. Ja to od pani tylko wypożyczam, jutro rano dostanie pani z powrotem…

– Akurat! Już ja wam wierzę… I na co to panu, jaj i przepisy tam mam, co, u kogo robię, a jutro rano zamówiona jestem!

– Jutro rano będzie pani załatwiała formalności pogrzebowe – przypomniał Wólnicki bezlitośnie, co okazało się skuteczne. Gabriela Ziarniak jakby sklęsła, ręce jej opadły, a z oczu na nowo popłynęły strumienie.

– Zawiadomić muszę – zamamrotała głucho i rozpaczliwie – jak…? Pan mi chce zabrać wszystkie telefony… Mało, że brata, to jeszcze i robotę u ludzi stracę… A mówili, że z bandziorem to jak z jajkiem, a porządnym człowiekiem poniewierają…

Wólnicki w głębi duszy musiał przyznać jej rację, ponadto znów Górski mu się czknął, ponadto zdołał pomyśleć, że jeśli nawet ma tę babę przyskrzynić to bez żadnego wymuszania przemocą, czyściutko i wersalsko, żeby nikt się nie mógł przyczepić, podniósł się] z krzesła i zajrzał do salonu. Fotograf skończył robotę i właśnie zaczynał się pakować.

Komisarz popukał go w ramię.

– Zrobisz mi tak ekspresowo te wszystkie kartki? Ten notes musi tu zostać.

– Nie ma sprawy. O, rozlatuje się trochę, to nawet wygodniej. Żaden problem.

Od zwłok podniósł się lekarz.

– Dostał w głowę twardym przedmiotem obłym – oznajmił beznamiętnie. – Potem zadano mu cztery ciosy przedmiotem ostrym i grubym. Nie nożem, nie siekierą. Wiadomo, czym, bo zdaje się, że przedmiot tu leży, ale nie będę tego uwzględniał w raporcie, podam tylko objawy. Krwawienie głównie z tętnicy szyjnej.

– Kiedy? – spytał krótko komisarz, w którym natychmiast wybuchły bardzo mieszane uczucia.

– Nie więcej niż godzinę przed naszym przybyciem. I nie mniej niż trzy kwadranse.

– Trzy kwadranse to byłoby prawie tak, że chłopaki z radiowozu wchodzą, a tam ktoś go wali. Nie za duży tłok?

– Ja nie mówię o tym, co my wiemy, tylko o stanie zwłok. Trzy kwadranse to górna granica, do tej dolnej, godziny, mogę dołożyć jeszcze z pięć minut, ale na tym koniec. Reszta po sekcji.

– Wygląda na to, że oba przedmioty tu leżą – zauważył filozoficznie technik, wskazując palcem. – Raz przynajmniej nie trzeba będzie szukać narzędzia zbrodni. Zbieramy ten śmietnik, panie komisarzu, wszystko zabezpieczone. Trzy włosy na marynarce denata. Już zdjęte.

Ochłonąwszy nieco z pierwszych emocji, Wólnicki szybko jął porządkować swoje mieszane uczucia. Za wcześnie złapał się za tę babę, niechby trochę poczekała, przedtem należało uzyskać wszystkie informacje, czas zejścia, narzędzie zbrodni, więcej wiedzy o denacie… Odzież, dokumenty… Z wiarą w doświadczenie i solidność ekipy technicznej nawet nie przyjrzał się porządnie scenie zbrodni, od razu chwycił podejrzanego świadka z naczelną myślą: przepytać na gorąco! Później świadek oprzytomnieje i może być różnie, no i proszę, baba zaczęła coś szantrapie, sprawcę widziała podobno na własnej oczy, przerwał jej, nie docenił, urzędowości mu się zachciało, a w ogóle zawsze bywa różnie, niech to piorun spali, czy się przypadkiem nie wygłupił…?

Co też ona z siebie zmywała…?

Nadrabiając hipotetyczne niedopatrzenie, bacznym wzrokiem obrzucił ofiarę i w rekordowym tempie samemu sobie opowiedział, co widzi. Denat ubrany w pełni, spodnie, koszula, rozluźniony nieco krawat, marynarka typu wdzianko, buty… Zaraz, buty… Wychodził z domu czy właśnie wrócił…?

Spojrzał na zajętego najbliżej technika, palcem wskazując obuwie denata, ale pytania zadawać nie musiał.

– Na moje oko, ledwo zdążył wejść do domu i od razu padł – oznajmił technik. – Na zelówkach jeszcze ślad wilgoci i błoto, wytarł nogi, ale trochę zostało, na ścieżce mokro. Wszystko z kieszeni na biurku leży, o… Chcesz portfel? Już można, Kazik zrobił każdą sztukę. Tak, komisarz chciał portfel. Resztki proszku na nim wskazywały, że został zbadany, można było wziąć go do ręki. Wziął zatem i chciwie wypatroszyli Mirosław Krzewiec, syn Jana i Bożeny, to by się zgadzało z zeznaniem świadka. Adres, w porządku O, wizytówki, firma ogrodnicza „Floretta", bardzo ładnie, prawo jazdy, jakieś rachunki, mnóstwo różnych papierów, zawiadomienie bankowe o stanie konta, numer konta, data… Do bani, zawiadomienie z zeszłego roku opiewa na czterdzieści dwa tysiąc złotych, a cholera go wie, ile ma teraz. Pieniądze fotografia rodzinna, dosyć stara…

Przegarnął resztę chłamu z kieszeni ofiary i zawahał się. Skąd, u diabła, miał wiedzieć, co okaże się ważne? Brakowało teraz czasu na wnikliwą analizę, gdzie mu zresztą było na razie do wnikliwej analizy. W kuchni czekał świadek-podejrzana, chętna do zeznań, chyba głupio potraktowana…

– Wszystko to dajcie razem do oddzielnej torby -zarządził i odwrócił się do fotografa. – Kaziu…

– Już kończę – mruknął fotograf, który wziął takie tempo, jakby był szpiegiem, któremu nad karkiem stoi cały wrogi kontrwywiad. -Janusz, słuchaj… Tu widzę… Słyszę… On Krzewiec, ten nieboszczyk…?

– Krzewiec. A co?

Fotograf mówił z przerwami, bo na każde słowo wypadały mu, co najmniej dwa pstryknięcia.

– No, wiesz… Ja jestem z branży… Znam nazwisko… To fotografik?

– Nie. Ogrodnik.

– No coś ty…? No dobra, masz, sam siebie podziwiam – wyprostował się znad stołu. – Sobiesław?

– Nie. Mirosław.

– To nie ten. Ale może ma coś wspólnego. Sobiesław Krzewiec, świetny fotografik, portretów nie robi, więc nie grzmi o nim. Ale co gdzie lepsze, to jego.

Komisarz poczuł, że wali się na niego ciężar straszliwej pracy, wszystko naraz. Chwycił notes świadka, powiadomił fotografa, że będzie wściekle potrzebny, nie powiedział do czego i runął do kuchni. Przed drzwiami przyhamował i wszedł dostojnym krokiem.

Gabriela Ziarniak wciąż siedziała przy stole nad resztkami herbaty w szklance. Wólnicki położył przed nią notes.

– Proszę. Mówiłem, że dostanie pani z powrotem. Teraz porozmawiamy.

– A niby, co innego tu cały czas robimy?

Komisarz nie mógł jej wyznać, że owszem, rozmawiamy, ale potwornie chaotycznie i głupio, i dopiero teraz zaczniemy rozmawiać z sensem. Coś tam zdążył sobie uporządkować w umyśle. Zdążył także odgadnąć, iż rozdeptane pod drzwiami produkty spożywcze są efektem dokonanych przez nią zakupów, ale nie zamierzał jej o tym napomykać, żeby nie zdenerwować świadka dodatkowo i nie nastawiać do siebie nieprzychylnie. Szczególnie, że mgły podejrzeń gęstniały.

– O której godzinie pani tu przyszła? – spytał możliwie łagodnie.

– A bo ja wiem? Na zegarek nie patrzyłam, ale już ciemno było.

– Długo było ciemno?

– No, dosyć długo. Jak kurze udka z piecyka wyjmowałam, to jeszcze dobra szarówka była, a ja dopiero potem wyszłam. Ściemniło się, jak na autobus czekałam, a tu to już całkiem.

– Długo pani czekała na ten autobus?

– Z dziesięć minut albo i więcej. Nawet myślałam, czy mi udka nie wystygną.

– I co się dalej działo?

– Co się działo, co się działo! – sarknęła nagle we wzburzeniu Gabriela i podniosła się gwałtownie od stołu. – Weszłam i zobaczyłam… Jezus Mario! Własnym oczom nie sposób uwierzyć! Suka taka, ścierwo, strzyga zębata, łachudra…! Ja herbaty chcę jeszcze! Panu zrobić…?!

Na moment komisarz doznał wrażenia, iż jeśli odmówi herbaty, świadek przyłoży mu czajnikiem, czym prędzej, zatem poprosił o napój. Proste czynności gospodarskie Gabrielę jakby nieco ukoiły.; Mamrotała jeszcze pod nosem inwektywy, ale już ciszej.

– Chwileczkę – przyhamował ją Wólnicki. – Po kolei panią poproszę i bardzo dokładnie. Miała pani paczki w rękach. Jak pani otworzyła furtkę?

– Nijak. Otwarta była. Już mi się to dziwne wydało, ale tam czasem zamek nie zaskakiwał, a Mirek wiedział, że przyjdę, więc mógł zaniedbać. Zdarzało się. A potem drzwi do domu niedomknięte, też dziwne, ale weszłam i za sobą zamknęłam. Na klamkę tylko, bo ręki nie miałam.

Z dwiema szklankami usiadła przy stole i jedną podsunęła Wólnickiemu takim gestem, jakby w ogóle nie myślała o tym, co robi. Wólnicki powąchał, herbata pachniała zachwycająco. W ciągu tych kilku krótkich chwil zdążył sobie wyliczyć czas, słońce o tej porze roku zachodziło o siedemnastej czterdzieści dwie, osiemnasta, to już szarówka, osiemnasta trzydzieści ciemno. Czekanie na autobus, dojazd, dojście… Na litość boską, ta kobieta przyszła tu niemal w chwili zbrodni, najwyżej w dziesięć minut później! O ile, oczywiście, nie trzasnęła braciszka osobiście i ledwo zdążyła się umyć… No, miała, po czym. I dlatego jeszcze jest mokra!

Przeleciał po nim dreszcz emocji.

– Niech się pani porządnie zastanowi, co pani widziała. Idąc od autobusu, na ulicy, wokół domu…

– A co ja się mam zastanawiać – odparła z gniewną wzgardą Gabriela, wzruszając ramionami i siadając przy stole. – Przecież tu ją zastałam, tę zbrodniarkę, żmiję, tu stała, nad Mireczkiem…!

– Dokładnie nad… – komisarz zawahał się, bo określenie „denat" wydało mu się wobec rozpaczającej siostry nietaktowne, a uporczywie chciał budzić w niej zaufanie i sympatię. Coś innego… -…nad pani bratem?

– Żeby tak całkiem nad nim, to nie. Tak w kącie, blisko drzwi, przy ścianie. Nawet jej w pierwszej chwili nie zobaczyłam, tylko Mireczka…

Świadkinię nieco zadławiło, chwyciła szklankę, gwałtownie chlupnęła sobie łyk herbaty, herbata była gorąca, to ją zatchnęło jeszcze bardziej, zerwała się, poratowała zimną wodą z kranu, od czego Wólnickiego dreszcze przeszły, bo zamigotały mu w pamięci ostrzeżenia, żeby tą wodą z kranu nawet zębów nie myć, zwłaszcza dzieciom, w popłochu pomyślał, że to chyba nie działa piorunująco, trupem mu ta baba pod nogami nie padnie, nic już na ten samobójczy wyskok nie mógł poradzić, patrzył tylko bezradnie, a świadkini wróciła na swoje miejsce przy stole żywa i na razie zdrowa.

– Myślałam, że coś mu się stało – ciągnęła, chrypiąc lekko, wpatrzona gdzieś w dal. – Upadł może nieszczęśliwie, nie wiem, co było, ratować chciałam, głowa, widzę, rozbita, Boże mój… Poderwałam się i widzę tę morderczynię, stoi, oczy wytrzeszcza ścierwo jedno, aż mi się coś zrobiło, no nie wiem, jakieś takie… Jakbym spętana była. A ona stoi…

– Już nie stoi. Co było dalej? Wyszła? Uciekła?

– A tam, wyszła! Potwór jakiś wpadł i ją wyciągnął, tak wpadł jak ta trąba powietrzna, a ja ciągle w czymś… Trzymało mnie. Teraz już wiem, tam są przewody elektryczne, zaplątałam się, jak dzwoni- łam, to zobaczyłam, kłębowisko takie. Na policję! od razu…

Podejrzenia komisarza wzrosły, a zarazem się za- chybotały. Zaraz. Spętana, zaplątana… Od spętania człowiek się mokry nie robi, chyba, że całkiem gdzie indziej, nie tak jak ona, od frontu. Jakby ktoś na nią chlusnął w lany poniedziałek. No nic, o tym za chwilę, nie wyschnie przecież w dziesięć minut, kontynuujmy…

– A nie do pogotowia?

– Akurat, do pogotowia! – prychnęła gniewnie Gabriela. – Na pogotowie to do usranej śmierci można czekać, a i to jeszcze po drodze człowieka zabiją, jak te w Łodzi. Policja prędzej przyjeżdża i ja to wiem, że doktora ze sobą mają.

– Jak wyglądała ta osoba w kącie? Zna ją pani? Potrafi ją pani opisać?

– Znać, to nie znam, pierwszy raz szantrapę widziałam, ale opisać mogę. Czerwona była strasznie.

– W jakim sensie czerwona? Na twarzy?

– Gdzie tam na twarzy, za twarz to się trzymała, o, tak – tu nastąpiła demonstracja, dłonie Gabrieli zakryły całe jej oblicze. – W ogóle była czerwona, żakiet chyba miała czy co, a włosy czarne. Taka z tych, co to się za nią każdy chłop obejrzy. Młoda.

Część nadziei komisarza zwiędła w zaraniu, bo już widział, że na portret pamięciowy nie ma, co liczyć. Zasłoniętej twarzy Gabriela trafnie opisać nie zdoła, może chociaż te widoczne fragmenty…

– Jakie miała oczy? Dostrzegła pani?

– A pewnie. Wytrzeszczone.

– Ale dokładniej, jakie? Niebieskie, czarne?

– Jak te wszystkie zdziry, wymalowane. A tak, to nie wiem. Świecące.

– A ręce?

– Co ręce?

– Ręce jakie? Pierścionki może miała albo obrączkę?

– Ręce jak ręce. O, pazury czerwone, ale nie bardzo długie, zaraz… takie średnie. I chyba pierścionek miała, a możliwe, że dwa, ale nie wiem, jakie. Też chyba czerwone. A włosy wcale nie kudłate, gładkie, jak to teraz moda. Ale długie czy krótkie, to już nie wiem.

– A ten potwór, co wpadł? Jak wyglądał?

– Wielki okropnie, ale na wygląd nijaki – orzekła Gabriela stanowczo. – Nic takiego do zapamiętania nie miał. Strasznie zwyczajny, a nawet mu się przypatrzeć nie zdążyłam, bo akurat te sznurki mnie oplatały. A on wleciał, za rękę ją złapał i wywlókł.

– I to jest wszystko, co pani widziała?

– No, tak się szastnął jakoś i już go nie było. I tyle.

– Czyli przyszła pani jak zwykle, z zakupami, weszła, zobaczyła brata…

– Ale! – przypomniała sobie nagle Gabriela. – Samochód stał jak wchodziłam, jak raz przed furtką. Tu wszyscy tak stają, żeby furtek nie zastawiać, brat; też, kawałek dalej swojego postawił, a ten stał, że jakby, kto z domu leciał, to prosto na niego. I wnosić coś albo wynosić, całkiem niemożliwe. Aż popatrzyłam na niego, ale co mnie obchodzi, jakby stał dłużej, tobym co powiedziała.

W Wólnickim na nowo zalęgła się odrobina nadziei, bo dotychczasowe śledztwo szło mu jak po grudzie. Co prawda siostra denata na znawczynię motoryzacji nie wyglądała…

– Jaki to był samochód?

– A bo ja wiem? Taki, co ich pełno jeździ. Na srebrny wyglądał, chociaż tu latarni mało i światło myli. Ręki w ogień nie włożę.

– Numeru pani nie dostrzegła?

Gabriela wzruszyła ramionami i nie udzieliła odpowiedzi.

– Siedział ktoś w środku?

– Też nie wiem. Może i siedział. Nie zaglądałam tak porządnie.

– Ludzi dookoła wcale nie było? Nikt z sąsiadów nie patrzył? Ktoś może z psem spacerował?

– A skąd ja mam to wiedzieć? Ciemno było. Mają tu psy chodzą, dlaczego nie, prawie w każdym domu jakieś zwierzę, ale akurat nie patrzyłam. To nie wiem.

Komisarz westchnął ciężko i zwątpił w prawdziwość zeznań. Czy tu w ogóle był ktokolwiek? Nie wymyśliła ona sobie przypadkiem dziewczyny i potwora…? Przepytywanie sąsiadów postanowił odpracować jeszcze dziś, ale to za chwilę, bo już wisiał mu nad głową drugi temat. Motyw. Konieczność znalezienia motywu gryzła go wszędzie.

– No dobrze. To teraz druga sprawa. Brat był żonaty?

Coś się nagle w tej Gabrieli zmieniło, jakby się nastroszyła wewnętrznie. Wólnicki doznał wrażenia, że kotły z wrzącą smołą ustawiła na murach zamkowych, takie w nim błysnęło dziwne skojarzenie, chociaż wcale nie był miłośnikiem historii.

– Nie – wysyczała. – Rozwiedziony.

– Dzieci miał?

– Nie.

– Dawno się rozwiódł?

– Ze trzy lata temu.

– A teraz co? Młody człowiek, przystojny, nie kręciła się koło niego jakaś przyjaciółka? Narzeczona?

– Narzeczona! – fuknęła Gabriela tonem, w którym brzmiały razem wzgarda, gniew, głęboka niechęć i uraza. – Sto narzeczonych! Lecą, jak ta szarańcza do miodu! Mireczek opędzać się musi, bo to nachalne takie, rozszarpać by chciały na strzępy, nastarczyć im nie można, chciwe zdziry, wszystko dla nich. A o niego dbać trzeba, a nie pazurami wyrywać!

Gdyby komisarz był starszy i bardziej doświadczony życiowo, rozpoznałby bez trudu macierzyńską drapieżność. Ukochany synek i wokół niego wampirzyce, pragnące go zagarnąć dla siebie, wydzierające skarb tkliwym dłoniom rodzicielki. Najwyraźniej starsza siostra czulą się matką brata i podobny miała do niego stosunek. Komisarz jednakże nie był ani spętanym synkiem, ani tym bardziej zachłanną mamusią, nie wnikał w tego rodzaju układy rodzinne i psychologiczne wynaturzenia do niego nie dotarły. Nadal trwał w mniemaniu, że świadek może łgać perfidnie, słowa prawdy nie mówiąc.

– Znaczy, jakiejś jednej stałej nie miał? – uściślił, przy okazji przypominając świadkowi, że czas teraźniejszy jest tu nie na miejscu. – Ani żony, ani dzieci,

ani konkubiny. To kto po nim dziedziczy?

Zaskoczył Gabrielę kompletnie.

– Co?

– Pytam, kto po pani bracie dziedziczy? Kto jest jego spadkobiercą?

– Spadkobiercą…? Dziedziczy…? A co tu jest do dziedziczenia…?

Teraz nagle jej głos zadźwięczał ostro i nieufnie.

– No niechże pani nie żartuje! – zirytował się lekko komisarz. – Do kogo należy ten dom? Do kogo należy samochód? A pieniądze na koncie? A firma?. Co to za firma? Z czego pani brat się utrzymywał?

– No jak to, firmę ogrodniczą miał – powiedziała Gabriela po chwili milczenia, gapiąc się gdzieś w kąt kuchni. – Ogrody różnym urządzał, rośliny sprowadzał, drzewa sadził. On zawsze tak przyrodę lubił.

Wólnicki przyjrzał się wizytówce.

– I ta firma mieści się przy Sobieskiego? To co to

jest, szkółka, szklarnia?

Gabrielę jakoś stopowało.

– Tam kantor swój miał przy takim ogrodniku… A tak to od różnych brał towar… I z hurtowni… Ja tam nie wiem dokładnie, nie byłam, nie widziałam, ja się gotowaniem zajmuję.

– A właśnie, z czego pani się utrzymuje? Gdzie pani pracuje?

– Dorywczo. Ja zlecenia biorę.

– Jakie zlecenia?

Z wielką niechęcią Gabriela wydusiła z siebie komunikat, że zatrudnia ją firma kateringowa w zasadzie jako kucharkę. Wielkie i małe przyjęcia, może być wesele, może być stypa, imieniny, spotkanko, pani domu przewiduje gości, sama pracuje zawodowo, wzywa Gabrielę, żeby przygotowała cały posiłek, potem tylko podać na stół. Czasem nawet Gabriela obsługuje do końca, ze sprzątaniem włącznie, ale wielkie mi sprzątanie, wszyscy mają zmywarki. A wzywają ją chętnie i pracy ma po dziurki w nosie, bo bardzo dobrze gotuje i nie boi się żadnych nowości. Chociaż woli tradycyjnie.

Dzięki ostatniej informacji komisarz poczuł się nagle śmiertelnie głodny i tym głodem zdopingowany. Bezwiednie zwiększył tempo przesłuchania.

– Testament brata istnieje?

Gabriela znów wzruszyła ramionami i pokręciła głową.

– A gdzież tam, żadnego testamentu nie ma. Jak się Mireczek rozwodził, to adwokat odradził, jak na teraz, powiedział, rzecz jest prosta, spadkobierców dwie osoby i nikogo więcej, brat i siostra, czy tam dwóch braci, zależy, komu z brzega, więc na co nam urzędy. I tak zostało.

Komisarz doznał takiej ulgi, że omal nie odsapnął głośno. Nareszcie znalazł swoje cui bono!

Motyw finansowy podobał mu się najbardziej, alei czuł się zmuszony pogrzebać głębiej, bo denat rzeczywiście był przystojny i jakaś porzucona dziewczyna mogła tu wkroczyć. W dodatku sposób popełnienia zbrodni bardziej pasował mu do kobiety niż do] mężczyzny, nad czym się jeszcze porządnie nie zdążył zastanowić, ale już czuł to gdzieś w sobie.

– A co pani może powiedzieć o znajomych brata?!

Tych kobietach, które, jak pani sama stwierdziła, się do niego pchały?

Niechęć Gabrieli wręcz biła w oczy.

– Już też pan śledczy nie ma się, kim zajmować…!

Wszystko to nachalne i tyle. Jedne widziałam, drugich nie, a jak się nazywały albo nie wiem, albo nie pamiętam. Jak przychodziłam, to ich przeważnie nie było, chociaż widać było, że były. Tu szaliczek, tam perfumy, tam jeszcze, co innego, nie moja rzecz.

Mimo drobnych braków w wiedzy o subtelnościach psychologicznych, Wólnicki mógłby przysiąc, że była to jak najbardziej jej rzecz i oczyma duszy wręcz widział, jak węszy po całym domu w poszukiwaniu śladów rywalek do serca brata. Prawdopodobnie ten cały Mireczek pozbywał się dziewczyn przed wizytą siostry, żeby uniknąć awantur.

– Żadna się specjalnie nie wyróżniała?

– A wyróżniła się jedna, ta suka, co go tu zabiła.

– A z tych innych?

– No i skąd ja mam to wiedzieć! – zdenerwowała się Gabriela. – Gniecie pan i gniecie, na głowie mu nie siedziałam! Czasem, co powiedział, ale to nie o tych dziwach, tylko o pracy, jak miał kłopoty, ii mu się nie przyjęło, tu uschło, tu lepszy klient tu gorszy, a i też nie wiem nawet, kto tam był, kto i jak się nazywał!

No nic, adresy, nazwiska, imiona i telefony znajdą się zapewne w papierach nieboszczyka. Rachunki powiedzą więcej niż zazdrosna siostra.

Komisarz dał wreszcie spokój znajomym, bo jeszcze jeden obowiązek na nim ciążył, a głód czuł coraz większy.

– Tam już najważniejsze zrobione – rzekł, czyniąc gest w kierunku drzwi. – Pani brata zabrali lekarze, a ja bym panią teraz poprosił, żeby pani przeszła przez dom i popatrzyła, czego brakuje. Co zginęło, względnie zmieniło miejsce, a może co przybyło.

Gabriela podniosła się bez słowa, spojrzała na niego ponuro i wyszła z kuchni, przeżegnawszy się w drzwiach.

Wielki pokój na parterze nie wyglądał najpiękniej, ślad zbrodni widniał na podłodze i okolicznych meblach. Skorupy z podłogi wprawdzie uprzątnięto starannie, ale reszta pozostawała w niejakim nieładzie. Gabriela zatrzymała się i przez długą chwilę bacznym wzrokiem penetrowała zarówno pobojowisko, jak i część pomieszczenia nietkniętą kataklizmem. Potem, wciąż nic nie mówiąc, weszła na piętro, do sypialni, zajrzała do ozdobnego kuferka ukrytego za potężnie rozrosłym kaktusem, wysunęła jakąś szufladkę, przegarnęła jej zawartość i kiwnęła głową. Następnie zbadała wnętrza dwóch szaf ściennych, zwiedziła łazienkę i drugi pokój, jakby gościnny, mało używany, wróciła do salonu i jeszcze raz wnikliwie przyjrzała się półkom regałów. Komisarz twardo chodził wszędzie za nią.

– O papierach w biurku to ja nic nie wiem – rzekła wreszcie. – A pieniądze w portfelu nosił. Jak tak patrzeć, to wszystko jest, nie okradła go. Tu szklanki duże stały, takie kufle, to wiem, że się stłukły, widziałam. Jednego tylko brakuje, a też zawsze tu stało, ale nie wiem, bo może panowie zabrali. Bo nie ma.

– Czego? Co to było?

– Podobno stołowa zapalniczka, tak Mirek mówił, że to zapalniczka, nawet ładna, ale sama bym nie zgadła, bo jakoś nigdy się nie zapalała. Chyba gaz z niej wyszedł, może na kamienie była, a teraz kamieni nie ma, podobno pamiątkowa, tak mi się jakoś o uszy obiło. Mirek w ogóle niepalący był. Ali, że stała, to wiem, bo sama ją odkurzałam i o, nawet ślad został.

Na regale widoczny był wyróżniający się, chociaż przysypany proszkiem, pękaty owal.

– I tej ziemi nie było – mówiła dalej Gabriela potępiająco. – Ja nie wiem, kto tak tu naprószył, o, ile tego…

Moment na podchwytliwe pytania wlazł Wólnickiemu do ręki, jak znalazł.

– Może brat coś w ogródku robił?

– Znowu mi ogródek, ścierką przykryje. Nic nie robił, to ja robiłam, też żadna robota, trochę porządku i tyle.

– Ale jakieś narzędzia potrzebne. Ma pani, na przykład, sekator?

– Sekator? – zdziwiła się Gabriela. – Mam, dlaczego nie. I grabki, i takie tam różne. Motyczka, łopata.

– Chciałbym zobaczyć. Gdzie pani to trzyma?

Coraz bardziej podejrzana świadkini wzruszyła ramionami, popatrzyła na Wólnickiego potępiająco i skierowała się do kuchni.

– Tu zbrodnia, a panu śledczemu ogródki w głowie. W schowku wszystko leży, proszę bardzo, oglądać można, ile chcąc.

Chciwie i niemal z bijącym sercem, bo przecież każdy drobiazg mógł się okazać przełomowy, komisarz zajrzał do wąskiej, ściennej szafki. Ujrzał komórkę, w niej zaś złożoną deskę do prasowania, szczotkę do zamiatania, grabie na długim kiju i drobne przedmioty w płaskim pudle. Młotek, obcęgi, malutkie grabki, motyczkę, śrubokręt i sekator. Trochę przerdzewiały, ale porządnie oczyszczony i najwidoczniej w doskonałym stanie.

A tak liczył na to, że sekatora tu nie zobaczy…!

Cofnął się od drzwi szafki.

– Drugiego sekatora pani nie ma? Ten jest dosyć stary.

– Co pan śledczy z tym sekatorem? Bardzo dobry jest, lepszy niż te nowe, na co mi drugi? Czasem tylko naostrzyć i tnie jak złoto, a tyle tu do cięcia, co kot napłakał. I w ogóle wszystko na miejscu, nic nie zginęło, sam pan pytał, tylko to jedno…

– Duża była? – przerwał komisarz, przechodząc znów do salonu.

Teraz Gabriela szła za nim, nieco skołowana.

– Co duże…? A, ta zapalniczka? Dosyć duża, taka właśnie jak to – wskazała owal na półce. – A do góry to o, z tyle… Drewniana. Brązowa. Wyście nie wzięli?

– Sprawdzę. Jeśli znalazły się na niej jakieś ślady, to możliwe. Kwiatów w doniczkach nie brakuje?

– Kwiatów? – zdziwiła się znów Gabriela i jeszcze raz rozejrzała dookoła. – Nie, są wszystkie, a nie tak ich znów dużo. I cała reszta jest, książki i te inne rzeczy… no, zleciały, ale są. Niczego nie brakuje. Jedno, co przepadło, jak panowie nie wzięli, to ta zapalniczka…

Przyszła wreszcie chwila na pytanie zasadnicze. Wólnicki wykrzesał z siebie tyle słodyczy, ile tylko zdołał.

– A można wiedzieć, dlaczego pani jest mokra?

Gabriela łypnęła na niego złym okiem i milczała chwilę.

– Fusy zmywałam – odparła krótko i niechętnie.

– Jakie fusy?

– Od kawy.

– A dlaczego miała pani na sobie fusy po kawie?

– Wylało się.

– Z czego? Może pani to jakoś wytłumaczyć obszerniej? I dokładniej?

Z wielkim oporem i jeszcze bardziej niechętnie podejrzana świadkini wyjaśniła, że owszem, zamierzyła] się na tę zbrodniarkę tym, co jej wpadło pod rękę,; a był to ekspres do kawy. Przyłożyć jej chciała w nerwach i tyle, ludzka rzecz, a tam kawa została i ni^ w tę stronę poszła, co trzeba. Zimna już, na szczęście, więc pewnie to ze śniadania, Mirek wypić nie zdążył i tak zostało. No to zmyła z siebie. Każdy by zmył.

Kawa ze śniadania, rzeczywiście, akurat. A przypadkiem nie krew ofiary? Rozbryzg musiał być nie zły… Wólnicki udał, że wierzy, po czym odesłał ją do domu razem z technikiem, nakazał dopilnować przebrania się baby w cokolwiek innego i dostarczyć zmoczoną odzież do laboratorium. Wyniki badania rozstrzygną, chociaż jedną wątpliwość…

Po czym ruszył w bój.


W poniedziałek o niezbyt wczesnym poranku zadzwoniła komórka pana Ryszarda.

Pan Ryszard był właśnie u mnie, wezwany w trybie alarmowym, ponieważ telekomunikacja zdecydowała się nagle rozszerzyć działalność i podłączyć telefony na całej ulicy. Już od świtu zaczęli się znęcać nade mną, osobiście i przez komórkę wypytując o jakieś przewody, rozgałęzienia i gniazdka na zewnątrz, o których nie miałam najmniejszego pojęcia, przekonana jednakże, że prawie przed chwilą, tuż przed moim powrotem, coś zostało zamurowane.

Pan Ryszard pojęcie miał. Przyjechał koło południa i wyznał, że podobnej sytuacji właśnie się spodziewał. Zamierzał mi to już wczoraj powiedzieć, nawet prawie usta otworzył, ale sytuacja wydała mu się zbyt skomplikowana, żeby jeszcze straszyć mnie informacjami o szatańskich pomysłach łączności.

– Kto ich tam mógł wiedzieć, kiedy naprawdę do tego przyjadą – dodał usprawiedliwiająco. – A poza tym jasne przecież było, że w razie, czego pani do mnie zadzwoni.

Wyraziłam mu wdzięczność za troskę i razem czekaliśmy na zapowiedzianych fachowców od łączności, popijając na zmianę piwo i herbatę, kiedy właśnie zabrzęczała ta jego komórka.

W komórce odezwał się ktoś bardzo zdenerwowany. Słychać go było na odległość, ale słów nie dawało się rozróżnić.

– Tam byłem, gdzie miałem być – powiedział pan Ryszard spokojnie. – U znajomej klientki. A co się stało?

Dalszego ciągu rozmowy wysłuchałam poniekąd jednostronnie, bo z komórki wciąż dobiegało tylko nerwowe poćwierkiwanie.

– A o co im chodzi? – spytał pan Ryszard. – Nie, nie miałem żadnego wypadku… Ani stłuczki…

Nie, nie płaciłem żadnego mandatu… U tej samej klientki… No dobrze, daj…

Z komórki przestało nerwowo poćwierkiwać, a pan Ryszard pokręcił nosem w moim kierunku, z czego zrozumiałam, że przytrafiło mu się coś kłopotliwego.

– Dzień dobry panu – powiedział. – U klientki byłem… Ja tego panu przez telefon nie powiem, bo moją klientkę chronią dane osobowe…

Popatrzyłam na niego w osłupieniu i wywnioskowałam z tego osobliwego sformułowania, że pan Ryszard jest dziko zdenerwowany.

– …Oczywiście, że policji powiem, ale ja przecież nie wiem, czy pan jest rzeczywiście z policji, przez telefon nie widać… Teraz nie mogę, mam tu do załatwienia sprawy techniczne… U tej samej klientki.

Tak, u tej samej, co wczoraj… A, to chwileczkę, muszę zapytać…

Przykrył komórkę dłonią i zwrócił się do mnie.

– Gliny mnie chyba namierzyły i chcą tu przyjechać. Mam im podać pani adres?

– No pewnie – odparłam bez namysłu i nawet się ucieszyłam, zanim zdążyłam sobie przypomnieć, że akurat w tej chwili wcale glin nie chcę i boję się ich, panicznie. – Zaraz, niech pan poda sam adres, be? nazwiska.

Pan Ryszard spełnił polecenie i wyłączył przyrząd. Popatrzyliśmy na siebie z lekkim niepokojem.

– Szybko im poszło – zauważyłam. – Przecież pan nie był własnym samochodem?

– No właśnie, po numerze pewnie trafili do tego Mariana. Marian Gwasz, warsztat samochodowy, mój wóz u niego stoi, dziś wieczorem mam odebrać. Jełopa taka, od razu mnie wystawił.

– To jednak ktoś ten numer zauważył?

– Słowo daję, że nie wiem, kto. Chyba ta baba, jak podchodziła, ale tam przecież samochody stały jeden za drugim, ciemno było, musiałaby specjalnie zaglądać. A nie zaglądała, jestem pewien. I skąd mogła wiedzieć, że jej ten numer będzie potrzebny? – Co zeznajemy? Przyznajemy się do wszystkiego, czy nie?

Pan Ryszard zastanowił się, obrzucił wzrokiem stół, podniósł się z fotela, zgarnął puszkę po piwie i oba kufelki. Wyrwałam mu swój z ręki i wypiłam resztkę. Pan Ryszard zaczekał cierpliwie.

– Lepiej to zabrać, bo co się im będę tłumaczył, że nie wiadomo, kiedy stąd odjadę – podsunął. – Zanim ci telefoniarze przyjdą, pół litra zdążyłoby wyparować, a nie tylko pół piwa, ale oni w nic nie uwierzą.

– Zróbmy sobie kawę, bo w samą herbatę też nie uwierzą – zaproponowałam i ruszyłam za nim do kuchni.

Niezbyt skomplikowane czynności gospodarskie potrwały ledwo chwilę. Z kawą wróciliśmy do salonu.

– Sam nie wiem – rzekł pan Ryszard w zatroskanej zadumie. – W końcu tę zapalniczkę rzeczywiście mu zabrałem… Ale wpadłem, jak one obie już tam były, więc nie mogłem go zabić. Pani Julita też nie, bo skąd by wzięła ziemię?

– Jaką ziemię?

– Tam była ziemia rozsypana. A co, nie zdążyłem powiedzieć…? Teraz mi się przypomina, bo chyba mnie zdziwiło. Jakoś tak, ta ziemia… ogrodnicza…

– U ogrodnika ziemia ogrodnicza… – zaczęłam, mętnie usiłując uporządkować w sobie myśl, że ogrodnik z ziemią ogrodniczą dość ściśle się kojarzy, a zarazem czując, że to jednak coś nie tak. – Zaraz. Jak rozsypana? Tak równomiernie? Po całej podłodze?

– Nie. Nierówno. Trochę. Mignęło mi w oczach. I chyba jakieś zielsko leżało.

Poczułam się wściekle zaintrygowana.

– Myśli pan, że bili się kwiatkami w doniczkach?

– Nie zdziwiłbym się, bo na ile pamiętam ten widok, na tyle mi pasuje. No i jatka niezła. Chociaż z drugiej strony krew z nosa też robi dobre wrażenie] No dobrze, zastanowiłem się. Wolałbym teraz nie być| podejrzany, bo mam trzy budowy, w tym jedną ledwo napoczętą, a jedną na ukończeniu, brakuje mi czasu, niechby, chociaż ta jedna spadła mi z głowy, ale nie wiem, jak pani…?

Mimo zaskoczenia ziemią ogrodniczą też się zdążyła się zastanowić.

Wpadliśmy w tę imprezę niczym śliwka w kompot, ściśle biorąc, pan Ryszard i Julita, ściśle biorąc Julita, ściśle biorąc, nie sama wpadła, tylko ja ją wplątałam. Julita również nie dysponuje nadmiarem wolnego czasu i tylko tego jej jeszcze brakuje, żeby poszła siedzieć. Wyjaśnienie, że Julita do zbrodniczych czynów nie ma najmniejszych predyspozycji, może tym glinom nie wystarczyć, wszystkich nas posądzą o matactwo, jej się uczepią radośnie i w ogóle nie będą szukać innego podejrzanego; Wnioskując z tego, co opowiadał pan Ryszard, ta jakaś wrzeszcząca baba obciąży ją gruntownie, może nawet w dobrej wierze…

– Zełżemy panie Ryszardzie, trudno – westchnęłam. – Nic nie wiemy, siedział pan tutaj cały czas i wszyscy czekali na mnie. Nigdzie pan nie jeździł.

– A samochód?

– Podwędził ktoś, przejechał się i odstawił ni miejsce. Tu przecież parę samochodów stało, pański, Witka, Julity, jeszcze Tadzio przyjechał, ja wjeżdżałam, kto się w tym połapie? A co do numeru, to czy ten spostrzegawczy informator nie mógł się pomylić?

– Móc, mógł, dlaczego nie…?

– Trzeba zawiadomić resztę, bo do nich musimy się przyznać. Są świadkami. Zaraz zadzwonię.

– To gazu, bo te gliny za chwilę tu będą.

Zaraz, do kogo dzwonić? Julita zdenerwuje się niebotycznie, Małgosia jest dociekliwa, a tu nie ma czasu na długie gadanie, Tadzio jest w pracy i nie wiadomo, co akurat robi, zostaje Witek. Jeśli akurat wyłączył komórkę, zabiję go.

Nie wyłączył, uszedł z życiem.

– Gliny doszły do pana Ryszarda przez numer samochodu – powiedziałam bez wstępów. – Zaraz tu będą. Wypieramy się, obydwoje z Julitą siedzieli tu cały czas i nigdzie nie jeździli. Zawiadom pozostałe osoby, bo ja nie zdążę.

– A zapalniczka? – spytał przytomnie Witek.

– Jaka zapalniczka? Jest przecież, stoi, problemu zapalniczki nie było i nie ma.

– Ogrodnika znaliśmy?

Brzęknął gong u furtki i ktoś wszedł, bo była otwarta. Równocześnie podjechała Telekomunikacja Polska.

– Są…! – syknęłam w pośpiechu. – Znaliśmy. – Wszystko prawda, z wyjątkiem wycieczki.

Rozłączyłam się, nie czekając na jego odpowiedź.

Rzecz jasna, wszyscy weszli prawie razem i przez chwilę nie wiedziałam, kto jest, kim. Wyjaśniło się szybko, bo telekomunikacja miała napis na plecach i raczej rozglądała się po słupach ogrodzenia i podmurówce budynku, nie wykazując zainteresowania wnętrzem domu, a dwóch bez napisu przeciwnie.

– Pani tu mieszka czy zastaliśmy pana Ryszarda Gwiazdowskiego powinna pani mieć podłączenie gdzie pani wychodzi linia na zewnątrz komisarz Wólnicki czy można wejść.

Tak mniej więcej zabrzmiała ogólna wypowiedzi z tym, że gdzieniegdzie pojawiały się znaki zapytania. I jeszcze wskoczyło w to jakieś „dzień dobry".

– Panie Ryszardzie! – wrzasnęłam rozdzierająco w odpowiedzi.

Pan Ryszard już był w drzwiach. Rozgraniczyłam towarzystwo, dwóch zaprosiłam do środka, pozostałych zapewniłam, że mam wszystko i z pewnością! linia mi gdzieś wychodzi, ale ten pan wie lepiej. Poli-1 ej a była uparta, zatrzymała się w progu.

– Pan Ryszard Gwiazdowski?

– Moment – powiedział pan Ryszard i wyszedł za furtkę.

Też postanowiłam się uprzeć.

– Skoro panowie są policją, – uprzejmie proszę wejść i przez chwilę nie przeszkadzać. Zaświadczam, że to jest Ryszard Gwiazdowski i nigdzie nie ucieknie, ma żonę i dzieci, a mnie tu właśnie podłączają telefon. Nie tyle mnie, ile całej ulicy. Musi im wszystko pokazać, bo ja się nie znam. Nic nie poradzę, że panowie tak trafili, chociaż u mnie to normalne, albo nic, albo wszystko na kupie…

W tym momencie zadzwoniła komórka. To również było u mnie normalne, za chwilę powinna zadzwonić i druga.

– Proszę bardzo. Przepraszam…

Gliniarze mieli trochę oleju w głowie, zorientowali się w rodzaju zamieszania, weszli już bez protestu. Przytknęłam komórkę do ucha.

– Halo – powiedział ktoś. – Ja z firmy ogrodniczej. Czy to u pani zostały dwa bzy wysokopienne z taką czerwoną obwódką pod gałęziami?

Ciemno w oczach zrobiło mi się od razu. Miałam pięć bzów wysokopiennych, a nie chciałam żadnego, wolałam takie krzewiaste, wtrynił mi je ten zamordowany łobuz, czerwonych obwódek na nich nie zauważyłam, ale ze złości mogłam przeoczyć.

– Nie wiem. Mam zaraz iść i popatrzeć? Pięć u mnie siedzi.

– A one leżą czy są już w ziemi?

– W ziemi.

– Od kiedy?

– Od zeszłego roku.

– A, nie, to nie to. Powinny leżeć od zeszłego tygodnia. Znaczy, to nie pani.

Rozłączył się, nie wyjaśniając niczego więcej. No, ale skoro to nie ja… Czym prędzej stłumiłam wściekłość i przestawiłam się na normalną gościnność przyzwoitej pani domu.

Goście stali w salonie, postawą starając się prezentować zniecierpliwienie, zagapieni w koty na tarasie. Z nadzieją pomyślałam, że widok kotów ukoi ich uczucia, i zaproponowałam jakiś niewinny napój, kawę, herbatę, wodę mineralną, ale nie chcieli. Z całej siły czekali na pana Ryszarda, czemu doprawdy trudno mi było się dziwić.

Ten, który przedstawił się jako komisarz Wólnicki, nagle jakby się przecknął.

– Chociaż… skoro pani taka uprzejma, może i rzeczywiście skorzystamy z pani propozycji. Mała kawka… Jeśli to nie sprawi kłopotu…?

Ejże! Wchodząc, sztywny był jak drąg, teraz znienacka się odmienił, zmiękł, uczłowieczył. Usiadł nawet, a ten drugi poszedł za jego przykładem. Wpływ kotów, gwarantowane. W rekordowym tempie robiąc kawę, łypnęłam okiem za okno, pan Ryszard cackał się z telefoniarzami jak ze śmierdzącym jajkiem, prawie usiłował ich pod łokcie trzymać, jasne, nie śpięszyło mu się do przesłuchania. Pomyślałam, że liczył może na towarzyski nastrój, powinnam tych tutaj dobrze usposobić i poprawić im humor. Ciekawe, jak… No jak to jak, oczywiście, metodą sprawdzoną oj wieków! I w dodatku wcale nie muszę łgać… Postawiłam tackę na stole.

– Wyrosłam już z wieku podrywczego i mogę sobie pozwalać na szczerość – oznajmiłam beztrosko – Panowie są naprawdę z policji?

– Ależ służę legitymacją! – poderwał się natychmiast komisarz, zaraz, wedle minionej nomenklatury porucznik, co to jednak znaczy przyzwyczajenie, druga natura, porucznik mi bardziej pasuje…

Nie pożałowałam sobie obejrzenia dokumentu.

– No i proszę, jakie szalone zmiany zaszły w ostatnich latach! Dobierają was chyba jakoś specjalnie…?

Co jeden chłopak, to przystojniejszy, nie wspominając już nawet o poziomie ogólnym, w drogówce sami dżentelmeni, a w wydziale… o, panowie z zabójstw? Do licha, zabiłam kogoś…? A, nie, to nie ja. Pan Ryszard kogoś zabił? Nic nie mówił na ten temat!

Nic nigdy nie przychodziło mi łatwiej niż udawanie kretynki. No dobrze, zdobądźmy się na szczerość, zdaje się, że wcale nie musiałam tak bardzo udawać…


* * *

Zdopingowany namiętnym pragnieniem sukcesu Wólnicki nieco zgłupiał.

Nie odczekał ani jednej sekundy, a najchętniej sam podzieliłby się na nieprzeliczoną ilość części, z których każda, zjadłszy po drodze, chociaż troszeczkę; czegokolwiek, rzuciłaby się do działania w innym kierunku. Gdzie mu było do snu i wypoczynku, skoro natychmiast należało usunąć z miejsca zbrodni podejrzanego świadka, Gabrielę, przejrzeć papiery denata ze spisem znajomych płci żeńskiej na czele, zaplombować mieszkanie, znaleźć brata i byłą żonę, pogonić laboratorium, narzędzia zbrodni dostali, niech je zbadają w trybie przyśpieszonym, dopilnować sekcji i wydrzeć patologowi z gardła wyniki, czym prędzej przesłuchać sąsiadów, złapać tych z psami, połapać niedorosłych chłopców, tacy zazwyczaj lubią numery samochodów, należało w ogóle wszystko, i to już, w tej chwili, a może nawet jeszcze wcześniej. W sytuacji normalnej zostałoby to załatwione na spokojnie, racjonalnie, z godziwym podziałem zajęć i przydzieleniem różnych czynności właściwym osobom, ale Wólnicki na tle upragnionego sukcesu dostał szału.

Sukces nie przychodzi sam. O sukces trzeba się zdrowo postarać. Zapracować na niego rzetelnie!

Zważywszy, iż miał za sobą odpowiednie wykształcenie zawodowe i półtora roku doświadczeń pod coraz częstszym kierunkiem Roberta Górskiego, zdobył się na uruchomienie umysłu.

Uruchomiony umysł powiadomił go z naciskiem, że mimo najszczerszych chęci, w kilku miejscach naraz w żaden sposób sam się nie znajdzie i musi użyć pomocników. Użył zatem. Przydzielonego służbowo sierżanta pchnął w jedną stronę, zaprzyjaźnionego prywatnie wywiadowcę w drugą, sam pośpieszył w trzecią.

To wywiadowca właśnie już bardzo późnym wieczorem trafił na upragnioną postać, człowieka powiązanego ze zwierzęciem, z tym, że nie był to facet z psem, tylko baba z kotem. Kotek jak to kotek, wieczorem ożywiony, wybiegł z domu na ląfry, właścicielka wybiegła za nim i na własne oczy ujrzała, że o mało go samochód nie przejechał. Łobuz jakiś popruł niczym torpeda, ale musiał zwolnić na zakręcie* wąskiej uliczki, latarnia świeciła, więc posiadaczka kotka mściwie zdążyła odczytać, zapamiętać i zapisać numer. Była emerytowaną nauczycielką matematyki i z wszelkimi liczbami miała dużo do czynienia, zasługiwała, zatem na wiarę.

W błyskawicznym tempie właściciel pojazdu zol stał odnaleziony i okazały się nim Naprawy i Przeglądy Samochodów Osobowych Marian Gwasz, Naprawy i przeglądy o tej porze i w dodatku w niedzielę były zamknięte na głucho, a zdumiewająca czujny ochroniarz, pilnujący w nocy dość kosztownego mienia, bez oporu poinformował, że owszem, pan Gwasz tu mieszka, ale nocuje u aktualnej podrywki, kim zaś akurat jest aktualna podrywka, ochroniarz niestety nie wie. Pan Gwasz pod tym względem raczej zmienny jest. Poza tym jednak obowiązkowa i w poniedziałek o ósmej rano będzie w miejscu pracy z pewnością.

Czasu do rana komisarz nie zmarnował, przegrzebał tyle papierów denata, ile tylko zdołał. Znalazł wyrok rozwodowy, dzięki czemu personalia byłej żony stały mu się znane, znalazł mnóstwo rachunków, zamówień, pokwitowań i tym podobnych dokumentów, stanowiących nieopisany mętlik, znalazł trochę zdjęć, które dały mu pojęcie o gustach i upodobaniach ogrodnika w dziedzinie damskiej urody, nie znalazł natomiast brata. Jakiś numer komórki Sobka zapisany w notesie okazał się nieaktualny, a w orgii rozmaitych innych numerów komisarz nie zdążył się jeszcze dokładnie zorientować.

Spróbował, oczywiście. Z rozpędu, nie bacząc na porę doby, zadzwonił pod pierwszy z brzegu, pasujący inicjałami S.K. i usłyszawszy zaspany męski głos, spytał ostro:

– Czy pan Krzewiec?

– Odchromol się, palancie – odparł na to głos niemrawo i łagodnie i połączenie zostało przerwane.

Wtedy dopiero Wólnicki spojrzał na zegarek i opamiętał się nieco. W pobliżu trzeciej w nocy nie uda mu się chyba z ludźmi rzeczowo porozmawiać. Trudno, musi zaczekać do rana.

Rano, przecknąwszy się z głową na biurku wśród papierów, musiał się nieco ogarnąć i dopadł Mariana Gwasza dopiero około dziewiątej.

Marian Gwasz wizyty u ogrodnika wyparł się stanowczo i kategorycznie. Ściśle biorąc, wyparł się także użytkowania samochodu o zapamiętanym przez matematyczkę numerze, wypierał się w ogóle wszystkiego i dopiero ostrzeżenie, że tym wypieraniem wplącze się w zabójstwo, postraszyło go troszeczkę i wróciło mu pamięć.

– A, już wiem. Klientowi dałem, bo jego wóz tu stoi…

Zaniepokojony nagle w znacznie większym stopniu, bo diabli wiedzą, a może klient, kumpel właściwie, dotychczas w pełni godzien zaufania, rozwalił pojazd…? Albo jeszcze gorzej, nie daj Boże, przejechał kogoś…? Uciekł cholernik i teraz będzie na niego…? Dobrowolnie odszukał przez komórkę klienta i dalej komisarzowi poszło z górki.

Osobnik, posługujący się wczorajszego wieczoru widzianym na miejscu zbrodni samochodem, przebywał rzekomo u klientki. Siostra denata nad braterskimi zwłokami zastała dziewczynę, jasne, razem tam byli, ona gościa rąbnęła, on czekał w samochodzie, bezczelni zupełnie i pewnie się czują, skoro dziś są znowu razem. Zaraz, Gwasz napomknął, że teł Gwiazdowski jest żonaty, ciekawe, co na ten romans jego żona, trzeba z nią będzie pogadać. No dobrze, może być dyplomatycznie… Znamienne, swoją drogą, że nie chciał podać nazwiska klientki, przecież za chwilę i tak wyjdzie na jaw…

Z sierżantem u boku Wólnicki dotarł na miejsce rozgorączkowany i niemal pewien, że przed upływem dwudziestu czterech godzin będzie miał sprawcę pod kluczem, sam, bez pomocy Górskiego. Jego pewność wzrosła na widok samochodu przed bramą, wyrwał I z kieszeni notes, sprawdził, tak jest, to ten, numer się zgadza.

Sukces. Upragniony sukces nadbiega…!

Zadzwonił do furtki, okazała się uchylona, zanim I jednakże zdążył wejść, podjechała biała furgonetka i ujrzał się nagle w otoczeniu trzech niezmiernie energicznych facetów. Pchali się za nim. Pojawił się jeszcze jeden facet, z domu wyszedł, razem zrobiło się ich sześciu, przed nim z domu wyszła baba, facet z pewnością był Ryszardem Gwiazdowskim, baba zaś z wielkim naciskiem oznajmiła, że linia jej wychodzi. Może i wychodziła, ale na pierwszy rzut oka nie było tego widać.

Panowanie nad sytuacją wymknęło się Wólnickiemu z rąk. Pohamował chęć złapania tego Gwiazdowskiego i przytrzymania go siłą fizyczną, i pozwolił się zaprosić do wnętrza domu. Błysnęła mu przyjemna myśl, że jeśli gość ucieknie, sprawa wyjaśni się automatycznie, wręcz zbyt łatwo, prawie szkoda, że nie będzie się, czym wykazywać…

Myśl jak błysnęła, tak zgasła, a jej miejsce zajęło potężne kłębowisko. Zaraz, chwileczkę, najwyraźniej w świecie miał przed sobą panią domu, czyli ową klientkę, z którą Gwiazdowski, powinien był wszak romansować, wieczór u niej, poranek u niej… Ponadto świadek Ziarniak Gabriela, określając ją mianem dziewczyny, dokładniej mówiąc, dziwki, nie dołożyła przymiotnika stara i przywaliła jej romans z denatem, zatem coś tu chyba nie grało. Możliwe, że „zbyt łatwo" nie wchodzi w rachubę, baba na panienkę do wzięcia raczej się nie nadaje, prędzej już na mamusię panienki, rozczochrana, nieumalowana kompletnie, w stroju nie bardzo kuszącym, a w ogóle jakaś taka… beztroska. Z pewnością udaje. Albo kretynka. W dodatku on ją chyba zna, musiał widzieć tę gębę, ciekawe gdzie, pewnie już była zatrzymana i jest w kartotece, Górski wyciągał zeznania ze świadków i z podejrzanych na bazie życzliwości i prawie przyjaźni, może z tą tutaj też tak trzeba, bardziej elegancko niż urzędowo…

Przestawił się błyskawicznie, acz z lekkim wysiłkiem, a sierżant poszedł w jego ślady, chociaż widać było, że oderwanie wzroku od stada kotów za ogrodowymi drzwiami nie przychodzi mu łatwo. Komisarz pomyślał z irytacją, że rozbieżnego zeza głupi gówniarz dostanie.

Kretynką ta baba może i była, ale wiedzę o życiu posiadała.

– Powinnam panu chyba pokazać dowód osobisty? – rzekła uczynnie i podniosła się z kanapy. – Jeśli tylko znajdę torebkę, proszę uprzejmie, ale to chwilę potrwa. Moją torebkę wszyscy ciągle ukrywają przed złoczyńcami i potem sama jej szukam po całym do-mu. Ale nie ma obawy, ona gdzieś tu jest.

Wszelkimi siłami starając się robić najlepsze wrażenie świata, komisarz twardniał w sobie. Nie da się nabrać na te głupkowate podstępy, ona na głowie stanie, ale dowodu osobistego spróbuje mu nie pokazać. Idiotka beznadziejna, czy naprawdę wyobraża sobie, że przed policją ukryje tożsamość? Zaraz a może to w ogóle nie ona, może zwyczajnie chcę zyskać na czasie, przeleci się po rozmaitych pomieszczeniach, zwieje, a prawdziwa pani domu pojawi sil nie wiadomo, kiedy, albo o…! Okaże się, że przebywa w Australii, a tu wyrasta jakiś tajemniczy przekręt, trup już leży, afera zatacza zgolą ogólnoświatowe kręgi, on zaś uchwycił ledwo wierzchołek góry lodowej. Ten Gwiazdowski też się zmyje, a on sam wyjdzie na wała!

Myśl była raczej niepokojąca. Sierżant pomocą nie służył, siedział jak pień, wpatrzony w koty, mechanicznie popijając kawę. Nawet niezła była ta kawa. Komisarz już dojrzał do tego, żeby zadziałać ogniście, łapiąc wszystkich bodaj przemocą, ci tam, ci z furgonetki, też diabli ich wiedzą, czy są prawdziwi, więc ich również… ale w tym momencie przestępczyni wróciła. Z torebką.

– Proszę bardzo – rzekła, wciąż uczynnie, i podała mu dowód osobisty.

I wtedy komisarz przypomniał sobie, skąd zna tę, gębę.

Ogarnęło go wszystko razem. Ulga, nadzieja, zakłopotanie, irytacja, przeczucie klęski i pewność zwycięstwa, euforia i depresja. Wiedział przecież, że Górski miał z nią kiedyś do czynienia, ale szczegóły ich współpracy, o ile można to było nazwać współpracą, nie były mu znane. Dziwaczna facetka, wplątująca się nachalnie we wszystko, co jej się napatoczy, ściągająca człowiekowi na głowę więcej kłopotów niż pożytku. Rzeczywiście, jeszcze tylko tej baby mu brakowało!

– Miło mi poznać panią osobiście – powiedział słabo i sam uczuł, że iskry zachwytu w tej deklaracji nie zabłysły. – Czy pan Gwiazdowski długo tam będzie…

W tym momencie przypomniał sobie fragment czytanych nocą dokumentów ofiary. Ależ oczywiście, ona również tam się znalazła!

– Nie wiem, ale mogę ich zaraz zapytać – odpowiedziała na niedokończone pytanie i już ruszyła się z kanapy, ale Wólnicki ją powstrzymał.

– Nie, zaraz, ja do pani też mam kilka pytań, może załatwimy to przy okazji. Czy pani znała Mirosława Krzewieca… albo Krzewca, nie wiem, jak to odmieniać… z firmy ogrodniczej?

– Dlaczego znałam? – zdziwiła się. – Znam go nadal, nie będzie mi się przy spotkaniu przedstawiał. Chociaż w spotkanie wątpię.

– Dlaczego?

– Bo już zerwałam z nim kontakty służbowe. Od razu powiem, bo pewnie pan zapyta, że to nie jest solidna firma, panu Mirkowi nie można wierzyć, trzeba mu patrzeć na ręce, nie spełnia obietnic, nie to panu dostarcza, czego pan sobie życzył. Pół ogrodu mam spaskudzone przez niego i cholera mnie bierze, ale nie będzie poprawiał. Nie chcę mieć z nim więcej do czynienia!

Mógł sobie Wólnicki hodować w sercu rozmaite ambicje i marzenia, mógł się rzucać na łatwizny i ekspresowe rozwiązywanie sprawy, ale jednak fachowcem już zaczynał być. W tym miejscu baba nie kłamała, zaiskrzyła, szlag ją trafił prawdziwy na tego Krzewca… zdecydował się na Krzewca, lepiej mu brzmiało niż Krzewieca… zła była jak diabli. Ogień z niej trysnął taki, że sierżant wreszcie zmienił obiekt zainteresowania, oderwał oko od kotów, przeniósł spojrzenie na podejrzaną. Bo stanowczo należało zaliczyć ją do grona podejrzanych, nie świadków.

– Pan komisarz pozwoli…? Ja trochę wiem o ogrodnictwie.

– Proszę, pytajcie – zgodził się Wólnicki sucho.

– Co pani zrobił…?

Wulkan wybuchł w spokojnym dotychczas salonie.

– Wszystko! Pan spojrzy przez okno! Wysoką brzozę chciałam, posadził mi płaczącą! Dwa czerwone klony obok siebie, na plaster mi dwa czerwone, klony?! Chciałam dużą lipę, proszę, widać, patyk ze szkółki, tyle wetknąć, to i ja sama potrafię! Chciałam duży orzech, jest orzech, czemu nie, owoce ma jak czereśnie, tylko mi ziemię zatruwa! Chciałam bez, gówno mam, a nie bez, za to orgię jaśminu, dom mi niedługo pod tym jaśminem zniknie! Trzy uschniętej choinki, wcale nie chciałam choinek, czy ja jestem górskie zbocze?! Ziemi nie zmienił, nie wywiózł, nie dowiózł, trzy centymetry czarnoziemu, a pod spodem glina jak byk, mogę sobie cegielnię założyć!

To jest ogrodnik?! To jest taki ogrodnik, jak z cara Mikołaja dziewica słowiańska!!!

Komisarz wpatrzył się z zaciekawieniem w ogród, jego zdaniem bardzo ładny, i kompletnie nie pojmował sedna rzeczy, ale sierżant kiwał głową z pełnym zrozumieniem.

– Przesuszone? Za długo czekało?

– No pewnie!

– A od frontu, zdaje się, ma pani kasztan jadalny?

– Jadalny…! Taki on jadalny, jak żółwia skorupa! W życiu w naszym klimacie jadalny nie będzie! A jeszcze rajskie jabłuszka mi wpychał, sam niech zeżre rajskie jabłuszka! Nienawidzę jabłuszek! Nawet żywopłot spieprzył, z każdej strony, co innego, nawet ostrokrzew…! Wólnicki nie wytrzymał.

– To dlaczego to u pani tak ładnie wygląda?

– Bo się sama postarałam! Ładnie…? Miało być sto razy ładniej!

– Nie dopilnowała pani?

– Panie, ja się nie podzielę na cztery nierówne połowy! Fachowcowi w ręce oddałam, sama miałam, co innego do roboty, każdy z nas ma swój zawód…!

No nie, to niemożliwe, gdyby trzasnęła ogrodnika, powinna teraz symulować, co najmniej sympatię do niego, ukryć tę wściekłość, a chociaż ją przytłumić. Ponadto psychologia twierdzi, że po zabiciu osoby znienawidzonej nienawiść przycicha. Co nie przeszkadza jednakże, że ma motyw, to znaczy miała, po którymś nieudanym krzaczku poleciała do faceta i rozwaliła mu łeb.

– Kiedy pani ostatnio widziała pana Krzewca?

Baba, wciąż jeszcze rozzłoszczona, wetknęła do ust papierosa i pomacała stół w poszukiwaniu zapalniczki. Znalazła taką małą, czerwoną, pstryknęła.

– Przed wyjazdem. W lipcu. Chce pan dokładnie?

– Wolałbym dokładnie, jeśli można. Westchnęła, podniosła się, poszła do sąsiedniego pokoju. Wróciła po krótkiej chwili.

– Musiałam spojrzeć na kalendarz. Jedenastego lipca. Tu. Był u mnie i jeszcze mnie namawiał na iglaczki, a ja mam w nosie iglaczki.

– Wspomniała pani o wyjeździe. Gdzie pani była i kiedy?

– W różnych miejscach. Też pan chce dokładnie? Zaraz, a właściwie, dlaczego? Zdawało mi się, że pan Przyszedł do pana Ryszarda, co mają do niego moje podróże? Nie jeździliśmy razem. I po jaką cholerę denerwuje mnie pan ogrodnikiem? Wszystko panu powiem bardzo chętnie, ale niech wiem przynajmniej, o co tu chodzi?

Nareszcie Wólnicki poczuł pewniejszy grunt pod nogami. Takie pytanie zadaje każdy podejrzany, usiłując wywęszyć, ile może zełgać i co policja wie na pewno. Wreszcie i ta facetka wylazła z ram swojej symulowanej niewinności.

– Za chwilę do tego dojdziemy. To jak z tym pani wyjazdem?

– Czternastego wyjechałam za granicę i byłam w Czechach, w Austrii, w Niemczech i we Francji, We Francji najdłużej, głównie w Bretanii.

– Urlop wędrowny?

– Nie, osiadły. Ale samochodem nie da rady dojechać do Francji, omijając te wszystkie kraje, bo nawet przez Skandynawię do Niemiec pan trafia. A od południa Austria po drodze.

– Rozumiem. I kiedy pani wróciła?

– Wczoraj.

– Proszę?

– Wczoraj wróciłam. Gdzieś między piątą a szóstą po południu. Tłum ludzi już tu na mnie czekał i zapewniam pana, że wśród nich pana Krzewca nie było.

– Może mi pani wymienić te czekające osoby?

Wciąż jeszcze rozzłoszczona facetka przyjrzała mu się jakoś dziwnie i złość w niej przygasła. Pojawiło się jakby zainteresowanie.

– Wymienić ich wszystkich to ja, proszę pana… zaraz, najmocniej przepraszam, panie komisarzu chciałam powiedzieć, szkoda, że nie poruczniku… mogę w każdej chwili i bez namysłu, ale, po co? Nagrywa pan?

Wólnicki poczuł, że jakby baranieje i sprężył się w sobie. O, żadne takie, ona go chce skołować, lada chwila zacznie tu w niego łupać jakimiś naukowymi teoriami, nic z tych rzeczy, nie z nim te numery, też zdobył jakieś wykształcenie i z różnymi już miał cło czynienia. Nie da z siebie zrobić przemielonej mierzwy!

Już chciał zimno odpowiedzieć, że może nagrywa, a może nie, kiedy nagle przypomniało mu się, że idiotyczne prawo pęta mu ręce. Podstępnie nagrywać nie wolno, oficjalnie, rzecz jasna, bo nieoficjalnie… przesłuchiwany ma wyrazić zgodę, inaczej żaden dowód i nic nie jest ważne, w dodatku za kuper go wezmą, a ta zołza z pewnością coś o tym wie. Zgrzytnął czymś w głębi jestestwa, nie zębami, zęby słychać…

– Dlaczego szkoda, że nie poruczniku? – spytał, całkowicie wbrew sobie, ale zarazem z nikłą nadzieją, że jakoś ją zaskoczy.

Nie zaskoczył, niestety.

– No i sam pan widzi, że pan zmienia temat, nie ja. Przywykliście do rozmów z prymitywami, szkoda.

Ja to panu mogę opowiedzieć obszernie, ale czy rzeczywiście tak panu zależy na moich osobistych doznaniach, przyzwyczajeniach, upodobaniach, skojarzeniach, na mojej odległej przeszłości i wyobrażeniach z dzieciństwa? Z pewnością zajmuje się pan jakimś dochodzeniem i rozmaite niuanse psychologiczne to ostatnia rzecz, jakiej byłby pan teraz akurat spragniony. Chce pan o poruczniku, proszę bardzo, ale sądzę, że bardziej interesuje pana moja wątpliwość, czy wszystko, co powiem o moich gościach, w mgnieniu oka pan zapamięta. Jeśli pan, zatem nie nagrywa, gdzie sens ich wymieniać?

Komisarz Wólnicki nie był idiotą, a myśl ludzka biegnie szybko. Słuchając cholernej baby, zdąży napluć sobie w brodę, przestraszyć się, rozjuszyć poczuć cień wdzięczności i wyciągnąć kilka wniosków, których w słowa ubrać nie zdołał. Na końcu przez jego usta przemówił zawód, wyuczony i wykonywany.

– Nie wiemy jeszcze – rzekł anielsko łagodnie i nieco zjadliwie – ani pani, ani ja, czy osoby, o których mowa, okażą się ważne. Jeśli tak, zawsze istnieje możliwość zapisania ich personaliów, prawda? Długopisem, na papierze. W związku z czym nie nagrywam. Ja osobiście pisać umiem, sądzę, że pani również, a były czasy, kiedy technika jeszcze nas nie wspomagała…

I tu omal sobie nie przegryzł języka, bo złośliwie chciał dodać, że szanowna pani te czasy powinna doskonale pamiętać, ale czknięcie Górskim wręcz kopnęło go w umysł. Ona czy nie ona rąbnęła Krzewca, jeśli nie ona, zrazi świadka, sam sobie rzuci kłody pod nogi, ma być uprzejmy, do plagi egipskiej!

Ku jego śmiertelnemu zdumieniu, baba rozpromieniła się i wręcz rozkwitła, na poczekaniu ubyło jej dziesięć łat. Uwaga o pamiętaniu w tym momencie byłaby absolutnie nie na miejscu.

– Jestem dokładnie tego samego zdania – oznajmiła radośnie. – Bardzo panu dziękuję, nie lubimy się wzajemnie, technika i ja. Woli pan zapisać czy nagrać?

– Na razie usłyszeć.

– Proszę uprzejmie. Małgosia i Witek Głowaccy, moja siostrzenica i jej mąż. Ryszard Gwiazdowski, o którym pan wie wszystko, skoro na niego pan tu czatuje. Julita Bitte, siostrzenica mojej przyjaciółki, służbowo ze mną związana, bez niej nie mam życia, no dobrze, połowy życia. Tadeusz Kwiatkowski, syn mojego kumpla z młodych lat. Znam go od urodzenia, Tadzia, nie jego ojca, ale Tadzio dołączył chwilę później. To wszyscy.

Komisarzowi towarzystwo wydało się jakieś zróżnicowane, tu rodzinnie, tu służbowo, tu prywatnie, nie klika chyba, nie sitwa? Chociaż, diabli ich wiedzą…

Wyjął notes.

– Miała pani rację… – zaczął i w tym momencie wszedł ów Gwiazdowski, o którym omal nie zapomniał.

– Resztę załatwią sami – powiedział. – Służę panu. Pani Joanno, pozwoli pani, że zrobię sobie herbatę?

Pani domu zerwała się z kanapy.

– Nie, niech pan siada i niech ja się wreszcie dowiem, dlaczego policja pana łapie. Ja panu zrobię herbatę. Ale proszę rozmawiać głośno, żebym słyszała. Czy jeszcze któryś z panów coś…

– Nie, dziękujemy.

Ten cały Gwiazdowski usiadł na drugiej kanapie, obok sierżanta, który skwapliwie przesunął się, zostawiając mu więcej miejsca. Wólnicki poczuł się w siodle. Nareszcie miał kogoś, obciążonego konkretnym zarzutem, o tyle skomplikowanego, że nie uciekł, chociaż, na dobrą sprawę, powinien. Przyjrzał mu się. Facet nie robił wrażenia potwora, owszem, wysoki, solidnie zbudowany, ale gdzie mu było do wyobrażeń, jakie budziło określenie, dwa metry wzrostu, ze sto pięćdziesiąt kilo wagi, wzrok dziki i suknia plugawa, wściekła gęba, zmierzwiony kołtun na łbie, agresja buchająca ze środka… Nic z tych rzeczy, normalny człowiek, spokojny i łagodnie opanowany, do licha, nie pasuje!

Na myśl, że ci wszyscy, dotychczas połapani, mogliby okazać się niewinni, zimny dreszcz przeleciał mu po plecach.

– Miło mi, że wreszcie mogę z panem porozmawiać – rzekł jadowicie. – Gdzie znajdował się pan wczoraj pomiędzy osiemnastą trzydzieści a dwudziestą?

Gwiazdowski nie zaprezentował żadnych emocji.

– Tutaj chyba, nie? Czekaliśmy na panią Joannę, zdaje się, że od piątej? Ja w każdym razie byłem; już od wpół do piątej przez tych telefoniarzy. I pani Małgosia była.

– Do której?

– O, długo. Do ósmej… nie, co ja mówię, do dziewiątej chyba? Nie patrzyłem na zegarek, ale do domu przyjechałem dwadzieścia po dziewiątej, co mi żona wypomniała, bo miałem być o dziewiątej. Dwudziestej pierwszej, mam na myśli. A stąd jadę do siebie mniej więcej piętnaście minut. Nie było żadnych przeszkód, więc musiałem wyjechać pięć po dwudziestej pierwszej.

– Kto to może poświadczyć?

– A mówiłam, żeby pan nagrał albo zapisał! wrzasnęła z kuchni pani domu.

Wólnicki postanowił tego nie słyszeć.

Potwornie podejrzany Gwiazdowski wymienił wszystkie te same osoby, z tym, że zaciął się przy nazwisku Tadeusza. Kwiatkowski. Zakłopotał się, znał go jako Tadzia, nigdy nic budowlanego u niego nie roi bił, nazwisko potrzebne mu było jak dziura w moście, słyszał je, ale nie zakodował w pamięci. Przypomniał sobie z wysiłkiem.

– No tak – powiedział komisarz po chwili milczenia. – Ale samochód, którym pan jeździ obecnie, wiem, że to nie pański, tylko pochodzący z warsztatu pana Gwasza, o wymienionej porze znajdował się na ulicy Pąchockiej pod numerem czterdzieści cztery. Co on tam robił?

Komunikat zawierał w sobie zaledwie połowę prawdy. Nauczycielka matematyki nie ratowała kota spod kół samochodu pod numerem czterdziestym czwartym, tylko znacznie dalej, na samym końcu krętej uliczki, prawie przy wyjeździe z niej, i na dobrą sprawę nie było pewne, skąd ten samochód jechał. Ale co szkodziło trochę podejrzanego świadka postraszyć?

Obydwoje, Gwiazdowski i pani domu, która już wróciła z herbatą, gapili się na komisarza baranim wzrokiem.

– Stał, jak sądzę…? – wysunęła niepewne przypuszczenie ta okropna baba.

– Nic na ten temat nie wiem – powiedział znacznie sensowniej Ryszard Gwiazdowski. – O ile wiem, stał tutaj. Dokładnie, pod śmietnikiem pani Joanny.

W komisarzu Wólnickim pojawiło się w tym momencie okropne uczucie. Coś przeoczył, coś zlekceważył, poszedł niewłaściwą drogą, a przeoczone i zlekceważone właśnie mu umyka. Z wysiłkiem stłumił uczucie, nie, to niemożliwe, zrobił przecież wszystko, co trzeba, a teraz bada świadków bez wątpienia właściwych, skoro znali denata. Śladów z miejsca przestępstwa badać nie może, bo z całą pewnością laboratorium jeszcze mu żadnych wyników nie dostarczyło, grzebać w dokumentach…? W dokumentach grzebie się w celu dokładnego poznania ofiary, jej otoczenia i poczynań, w tym samym celu przepytuje się świadków, to właśnie czyni, więc skąd zgryzota?

– Pod śmietnikiem… – powtórzył bezwiednie.

No tak… Znał pan Mirosława Krzewca? Ogrodnika?

Podejrzany uparcie zachowywał spokój.

– Znać znałem, ale nie bardzo. Ze dwa razy go widziałem i słyszałem tylko…

– Zaraz – przerwała podejrzliwie pani domu. – Już drugi raz używa pan czasu przeszłego. Co się dzieje? Umarł ten Krzewiec czy co? Wpadł pod samochód.

– Dlaczego pod samochód? – spytał natychmiast komisarz.

– O, nie upieram się, może pod pociąg. Ale pyta pan o samochód pana Ryszarda, więc tak mi się nasunęło. Coś się z nim stało?

Wólnicki postanowił nie dopuścić do towarzyskiej pogawędki. Zwrócił się znów do podejrzanego.

– Zaczął pan mówić, że pan słyszał. Co pan słyszał?

– Słyszałem tylko, że się nie sprawdził. Ten cały Krzewiec. Pani Joanna narzekała, zresztą prawdę powiedziawszy sam to też zauważyłem. Oglądaliśmy drzewa, no, co tu ukrywać, spaprał robotę. One musiały być źle przechowywane, i choinki, i bzy, orzech też mu się nie udał. Tyle wiem i nic więcej.

– Przesuszone korzenie i za płytko sadził – wyrwało się sierżantowi.

– A głębiej glina! – warknęła podejrzana.

– Już niech mi pani tak tej gliny nie wymawia -skrzywił się Gwiazdowski, też podejrzany. – Ale myślałem, że ogrodnik zadecyduje, a spod wykopu całą wywiozłem, słowo daję. Już przepadło, chyba, że chce pani wszystko wywrócić do góry nogami.

Podejrzana machnęła ręką.

– Nie chcę. Dosypię od góry. To, co z tym panem Mirkiem, musiało mu się coś przytrafić, bo inaczej nie zawracałby pan nim głowy sobie i nam. Panie komisarzu, może nas pan uważać za przestępców, ale niech pan nas nie uważa za idiotów, uparcie mówi pan o nim w czasie przeszłym… Zabił go ktoś?

– Dlaczego miałby zabić… – zaczął Wólnicki, zanim zdążył uświadomić sobie, że mówi kretyństwo.

– Bo panowie są z wydziału zabójstw – usłyszał zimną odpowiedź. – Więc szczerze wątpię, czy chodzi o to, że nie zapłacił podatków. I rozumiem, że smutne wydarzenie nastąpiło wczoraj między… zaraz, o jaką porę pan pytał…? A, między osiemnastą i dwudziestą. Pięć osób tu siedziało…

– Cztery – uściślił podejrzany. – Tadzio dobił później.

– Zgadza się, później. Około wpół do siódmej. Z Okęcia jechał, pana Krzewca miał po drodze. O, zaraz powiem, skąd wiem, jasne przecież, że pan o to zapyta…

Nuklearny wręcz wybuch nadziei Wólnickiego znikł szybciej niż przekłuty balon albo zwykła bańka mydlana.

– W życiu u niego z wizytą nie byłam, ale na tej samej ulicy mieszka mój dentysta, więc mniej więcej wiem, gdzie to jest. Z Okęcia na pewno po drodze bardziej niż na przykład z Gocławka. Ale Tadzio wcale go nie zna i nie znał, i jeśli nawet do niego narzekałam na kłopoty ogrodnicze, starał się nie słuchać.

Gdyby okazało się, że to Tadzio go zabił, oszalałabym z ciekawości, jaki na litość boską mógł mieć motyw, więc bardzo proszę mi to powiedzieć. Chociaż i tak wątpię, czyby zdążył, o której tu był…?

Obydwoje podejrzani, wpatrzeni w siebie, ze zmarszczonymi brwiami wyraźnie usiłowali sobie Przypomnieć.

– Ja o której…? Po piątej… Kwadrans…?

– Zaraz. Szósta… Pani dzwoniła, że pani już jest. Jakieś pięć po…? Za dwadzieścia siódma…?

– Niechby za piętnaście. Musiałby wcześniej, Przed wpół do siódmej byłoby dobrze?

Chciwie zachłanne spojrzenie ugrzęzło teraz w Wólnickim, który poczuł się tak dziwnie, jak jeszcze nigdy w życiu. Co ci ludzie mówią, ten jakiś Kwiatkowski, pozbawiony motywu, miałby zabić Krzewca przed wpół do siódmej? Według tego, co stwierdził lekarz, mowy nie ma!

– Nie – wyrwało mu się. – Później.

– Odpada. Później już był tu. Znaczy, to nie Tadzio.

– A dlaczego właściwie miałaby go zabijać koniecznie któraś z osób, tu obecnych? – zainteresował się nagle Gwiazdowski. – Pani Joanna takiego zlecenia nie zostawiła. Może jednak ktoś inny?

– Dlatego, że pański samochód we właściwej porze był widziany przed właściwym domem – odparł komisarz ze zdumiewającą, zważywszy lekką kołowaciznę, przytomnością umysłu, znów odrobinę wypaczając prawdę. – I bardzo chciałbym wiedzieć, jakim sposobem on się tam znalazł. Sam przecież nie pojechał?

Okropne milczenie, jakie teraz zapadło, wypełnione było pracą umysłową, od której powietrze gęstniało. Jakim sposobem samochód stojący tu, mógłby się znaleźć tam, bez uczestnictwa człowieka, który był tu…?

– Czy pan jest zupełnie pewien, że to był mój samochód? – spytał jakoś bezradnie podejrzany. – To znaczy, nie mój, tylko Gwasza, ale to już wszystko jedno. Bo ja, prawdę mówiąc, nie rozumiem…

Wólnicki otrząsnął się nagle z okropnego zauroczenia. Pomyślał, że obydwoje kłamią, kłamią tak porządnie i prawdziwie, że niemożliwe jest, żeby nie kłaniali. Gdyby nie Górski, zamknąłby ich na czterdzieści osiem godzin bez sekundy namysłu, ale współpraca z Górskim już się na nim odbiła. Zaraz, errare humanum est, a policjant też człowiek. Siostra denata miała rację, z bandziorem jak z jajkiem, przyzwoitego się szarpie, zastanówmy się, jakie są inne możliwości?

Pierwsza: nauczycielka matematyki jednak się pomyliła, to nie Indianin Sokole Oko, tylko starsza pani, jedna cyfra inna i już się kitwasi. Druga: ktoś podwędził gablotę z ulicy i zdążył odstawić z powrotem, dużo wiedział, no, o jego wiedzy, kiedy indziej. Trzecia: cudzy wóz, z warsztatu, ktoś miał kluczyki, zaplanował sobie… Zaraz, jeszcze czwarte: świadek widział młodą i piękną dziewczynę o czarnych włosach, do diabła z włosami, teraz te baby miewają na głowach wszelkie śmieci. Potworem był Gwiazdowski, też mi potwór, cha, cha, ale dziewczyna…?

Wszystko to przeleciało mu przez głowę z szybkością powyżej świetlnej. W obliczu takich wątpliwości decyduje motyw. No i konkretne ślady, ale to też rozpatrzy później, z laboratorium dostanie. Teraz ten motyw.

– W porządku – powiedział, chociaż nic nie było w porządku. – Zapasowe kluczyki zostały w warsztacie?

– Ja miałem tylko jedne – odparł Gwiazdowski.

– W porządku. Samochód stał tu, pan siedział tu, tam pana wcale nie było.

– Zgadza się.

– Siedział pan dostatecznie długo, żeby ktoś zdążył wziąć samochód, pojechać tam i wrócić tak, żeby Pan tego nie zauważył?

– Pewnie, że mógł…

– Nikt z nas nie wyglądał na ulicę i nie interesował się ruchem na drodze – przerwała stanowczo podejrzana. – Niech pan się zastanowi, wróciłam po prawie dwóch miesiącach nieobecności, wszyscy specjalnie; na mnie czekali, sery się roztopiły po drodze, wino przywiozłam, tu działo się mnóstwo, o podróży gada-; łam, mogę pana zapewnić, że w każdej podróży przytrafiają mi się idiotyzmy gdzie pan w tym zmieści; jeszcze cokolwiek innego? Bramę mogli mi rozmontować i wynieść i nikt by tego nie zauważył!

Wólnicki trwał przy swoim.

– Zaalarmowany był ten pański samochód? No, wszystko jedno, Gwasza?

I tu Gwiazdowski pierwszy raz stropił się wyraźnie i zawahał.

– No, alarm to on miał… Ale ja chyba… Rurę do hydrantu przywiozłem… Tę cienką, wie pani…

– Tę, co pękła?

– No właśnie. I możliwe, że ją chciałem przykręcić, zanim pani dojedzie… Za samochód nie dam głowy. Pani Małgosia mi pomagała, może ona pamięta…1

– Znaczy, ktoś mógł – uciął krótko Wólnicki. I Teraz drugie. Motyw.

Nie postawił wyraźnego znaku zapytania, ale odpowiedzi oczekiwał. Nie uzyskał jej. To całe cholerne przesłuchanie szło mu jak po grudzie, podejrzani gapili się na niego z wielkim zainteresowaniem i nadzieją, że odpowiedź usłyszą właśnie z jego ust| Rzeczywiście, już się rozpędził…

Z dużym wysiłkiem skupił się służbowo i święcie przekonany, że coś zaniedbuje, że najważniejszych pytań nie zadał, że niczego właściwie nie osiągnął) zdecydowany jednakże sprawdzić prawdziwość tych idiotycznych zeznań, jak nożem uciął zakończył spotkanie. Adresy i telefony pozostałych świadków miał, pójdzie tym tropem i albo coś z tego wyniknie, albo się definitywnie od nich odczepi, podniósł się.

– Dziękuję państwu. Być może, będę musiał… – powstrzymał się od komunikatu, że na pewno zarządzi konfrontację, i zakończył trochę ni w pięć ni w dziewięć – jakieś pytania jeszcze mieć. Proszę nie opuszczać miasta.

I wyszedł. Sierżant wyszedł za nim z głową obróconą bez mała tyłem do przodu, bo wciąż absorbowały go koty.


* * *

– To, co, panie Ryszardzie? – spytałam niepewnie. – Jesteśmy aresztowani czy nie?

– Że też nie spytała go pani, kto tam ten numer zauważył – skarcił mnie pan Ryszard. – Bo to właściwie jedyny klops. A jeśli to był jakiś sklerotyk albo trochę ślepawy i dałoby się wszystko mu wmówić?

– Akurat by odpowiedział. Moim zdaniem, uczepi się teraz tego pańskiego Gwasza, przez zapasowe kluczyki. Może niech pan lepiej uprzedzi człowieka?

– A co ja go będę uprzedzał, od niego przecież zaczął. Nie wierzę, żeby ten gliniarz wymyślił coś takiego, że ktoś tam u nich taką intrygę uknuł, tu kluczyki, tu czatować, aż pani przyjedzie, skąd by w ogóle wiedział, ja sam nie wiedziałem jak mu zostawiałem wóz, dopiero później pani dzwoniła. Śledzić, skorzystać z okazji, jechać i utłuc tego, pożal się Boże, ogrodnika, a potem na mnie zwalić. To by już była ta, Jak jej tam, premedytacja, a skoro tak, niech go łapią. Gwasz może i będzie miał zawracanie głowy, ale winnego nie znajdą, bo go nie było. Gorzej z panią Julita ja głowę daję, że to nie ona, nijak by nie zdążyła, ale moją głowę to oni mają gdzieś.

Siedzieliśmy naprzeciwko siebie przy salonowym stoliku, a między nami rozkwitała czarna troska.

– Ale kłamał pan doskonale – pochwaliłam, usiłując znaleźć w tym wszystkim jakąś pociechę.

– Pani też – zrewanżował mi się pan Ryszard. Mariana nie będę uprzedzał, ale może pani zadzwoni teraz do innych?

Pokręciłam głową, bo jakieś kawałki umysłu ocknęły się z letargu i podjęły pracę. Niechętnie, ale jednak, – Do bani. Niech pan popatrzy, panie Ryszardzie, jakie straszne czasy nastały. Jeśli się nas uczepią, sprawdzą rozmowy telefoniczne, te cholerne bilingi, nawet komórki da się wyłapać. Nic już człowiek nie może zachachmęcić. Cała nadzieja, że Witek zdążył ich zawiadomić i Julita zaczęła się odmieniać. Cholera, zapomniałam jej zabrać ten czerwony żakiecik!

Brzęknął gong u furtki.

– Ja otworzę – zaofiarował się pan Ryszard.

Poszłam za nim z ciekawości. Okazało się, że panowie śledczy wrócili. Pewnie liczyli na to, że złapią nas na gorączkowym ukrywaniu dowodów rzeczowych, zakopujemy w ogródku narzędzie zbrodni albo coś w tym rodzaju. A może bijemy się, nawzajem czyniąc sobie wyrzuty.

– Czy pani posiada sekator? – spytał komisarz już w progu.

Nawet się nie zdziwiłam, sekator do ogrodnika pasuje, chyba mi go nie zabierze? No, nawet gdyby, kupię nowy, niech będzie.

– Posiadam. Chce go pan obejrzeć?

– Tak, proszę. No i cześć.

Wróciłam wczoraj pod wieczór, nie zdążyłam nawet zajrzeć do ogrodu, nie wspominając jakichkolwiek pracach, skąd miałam wiedzieć, gdzie znajduje się w tej chwili sekator czy którekolwiek inne narzędzie? Próbując szybko pobiec drogą dedukcji, gapiłam się na niego, zmartwiona i stropiona. I jak, z takim wyrazem twarzy, mogłam nie wydawać się podejrzana…?

Dedukcja kazała mi się wypchać trocinami i tłuczonym szkłem. Ruszyłam zwyczajnie, drogą praktyczną, obejrzałam się na szafkę w przedpokoju, leżały na niej tylko stare rękawiczki, dwie i pół pary, przeszłam do salonu i obejrzałam obramowanie kominka, nożyczki, gasidło do świec, długie zapałki, popielniczka, trzy lichtarze, nożyce do ścinania trawy, bardzo niedobre, długopis, wazon z suchym bukietem ominęłam wzrokiem, sekatora tam nie było, ale i tak wątpiłam, czy mógłby być, wyszłam na tarasik przed domem. Sierżant twardo szedł za mną i oglądał to samo.

Na tarasiku spenetrowałam dwa stoliki turystyczne, na jednym, obok pazurków do pielenia, wąskiej łopatki, popielniczki i jednej rękawiczki leżał sekator, ale na długich rękojeściach.

– Taki panom odpowiada? – spytałam niepewnie.

– Może być – zgodził się sierżant. – Mniejszego pani nie ma?

– Mam. Tylko nie wiem gdzie. Ale może się znajdzie.

Sprawdziłam zawartość dwóch wiaderek, bez skutku, i obeszłam dom dookoła od zewnątrz. Zdenerwowałam się bardzo widokiem rdestu, pchającego się w trawę ozdobną, z trudem powstrzymałam się przed Wyrwaniem go chociaż trochę, bacznie przyjrzałam się parapetom okiennym, obejrzałam drewno opałowe, wlazłam pod wierzbę i wreszcie znalazłam sekator. Leżał na workach z ziemią ogrodniczą do rozsypywania.

– Jest! Proszę.

Wróciliśmy do domu od frontu, sierżant z dwoma sekatorami, jednym wielkim, drugim mniejszym. Komisarzowi jeszcze było mało.

– Tylko jeden? Drugiego takiego pani nie ma? spytał, potrząsając tym mniejszym.

– Mam, ale on do kitu. Rozklekotał się.

– Można zobaczyć?

Rozklekotany sekator znalazłam w garażu obok młotka, siekiery i dwóch ręcznych piłek, mocno stępionych. Odniosłam z tego korzyść osobistą, przypomniało mi się, że takie piłki można naostrzyć, Witek wie gdzie, i od razu zabrałam je do domu.

Komisarz nie oglądał sekatorów zbyt wnikliwie.

– To wszystko? Więcej pani nie miała?

– Niech pan nie wymaga za wiele, to dopiero dwa lata, jak mam ten ogród, nie zdążyłam zepsuć wszystkiego. Chce mi pan te sekatory pozabierać?

– Nie, cóż znowu. Dziękujemy bardzo.

Poszli. Zostałam z trzema sekatorami.

– A do tego pierwszego pani się nie przyznała! – wytknął mi pan Ryszard, wracając do salonu.

– O, rzeczywiście, już lecę ze świstem. Przecież też by go chciał oglądać, a ja przypadkiem wiem, gdzie on leży. W garażu pod drewnem, na samym spodzie, musiałabym wyprowadzić samochód i rozkopać pół domu, panu by się chciało? Bo mnie nie. Ale…! Gdzie ci telefoniarze?

– Już zrobili swoje i poszli. Z panią chyba skończyli, teraz podłączają drugą stronę.

– Nie wrócą?

– Obiecali, że nie. To ja już też będę leciał…

– Moment, panie Ryszardzie – poprosiłam i pozbyłam się wreszcie narzędzi ogrodniczych, wynosząc je na taras i odkładając na drugi stolik turystyczny. -ja czasami coś myślę i trzeba to wspólnie omówić. Baba widziała Julitę i pana, numerowi samochodu możemy nie dać rady, diabli wiedzą, kto go widział, ci dwaj tutaj nie robili wrażenia kretynów, niech pęknę, jeśli nie zarządzą konfrontacji! Pierwsza rzecz, jaką powinni zrobić.

Pan Ryszard spojrzał na mnie, popatrzył przez okno w dal i zaczął zbierać ze stołu szklanki.

– Powinni – przyznał. – To, co?

– No właśnie. Niech pan się uspokoi z tym sprzątaniem, bo mnie to rozprasza, a ja się muszę poważnie zastanowić. Poza tym, do takich rzeczy służy taca!

– Nic, nic. Już. Zaraz.

Najpierw zastanowiłam się, czy nie mogłabym jednak czasami być normalną kobietą, która porządki robi odruchowo, a potem wróciłam do konfrontacji. Konfrontacja wyszła mi lepiej.

– Baba była w nerwach? – upewniłam się surowo.

– Nawet w dużych.

– Fotograficznej pamięci, miejmy nadzieję, nie posiada. Krótko patrzyła?

– Krótko.

– A Julita trzymała się za twarz?

– Zgadza się, trzymała.

– To ona gówno zobaczyła. Na konfrontację musi pan iść w garniturze, nie żeby zaraz frak…

– Nie mam fraka.

– To tym bardziej. Ale garnitur pan ma. Żadnych tam dżinsów, kurtek, prawdziwa marynarka, nie najnowsza, biała koszula, krawacik…

Pan Ryszard znalazł tacę, na której przyniosłam herbatę i którą potem wetknęłam za poduszkę na kanapie. Poustawiał na niej naczynia i wyprostował się,

– I myśli pani, że ktokolwiek uwierzy w taką moją roboczą odzież?

– Jaką roboczą odzież? Spotkanie towarzyskie, na moją cześć pan się ubrał normalnie, długo mnie nie było! Tak pan mnie chciał powitać elegancko, wolno panu, nie?

– No, powitać, to tak… Ale ja przecież przyłączałem węża do kranu…

– Rozebrał się pan – zaproponowałam w rozpędzie.

Pan Ryszard popatrzył na mnie jakoś dziwnie.

– No tak. Marynarka, spodnie… I ktoś uwierzy, że nikt nie zwrócił uwagi na gołego faceta w gaciach, który lata po pani ogrodzie i po dziedzińcu z wężem w ręku…? Sąsiedzi, ludzie chodzą, robotnicy naprzeciwko…

– Niech pan nie stwarza trudności! – zdenerwowałam się. – Kitel pan włożył… Cholera, nie ma u mnie kitla. Wszystko jedno, nie o to chodzi, nic pan nie wkładał, łatwo się panu przyłączyło bez szkody dla zdrowia. Ale był pan wytwornie odziany i cześć! Julity przypilnuję osobiście, mam nadzieję, że siedzi u fryzjera, w najgorszym razie inaczej się uczesze, w coś żółtego ją ubiorę. Przemocą, jeśli trzeba!

Sedno rzeczy pan Ryszard zrozumiał doskonale, zamyślił się, poszedł z tacą do kuchni i wrócił.

– Jeśli tej babie każą rozpoznawać z twarzy, to ma pani rację. Ja byłem mniej zdenerwowany, ale z pani Julity rzeczywiście widać było tylko włosy, ręce i ten czerwony żakiet. Ubrać tak samo inną dziewczynę i już nie wiadomo, która jest, która. A ze mnie to ona w ogóle mało widziała, bo takie szare miałem na sobie…

– Szaroniebieskie – skorygowałam. – Garnitur, o ile pamiętam, ma pan ciemniejszy.

– Mam i czarny, ale to nie był ani pogrzeb, ani ślub. Więc czarny nie pasuje. No dobrze, to niezła myśl. Mnie, co innego zastanawia, ten sekator. Na kiego grzyba im były pani sekatory?

– Gdyby pytali o noże kuchenne, rozumiałabym, że szukają narzędzia zbrodni – odparłam bez namysłu. – Ale sekatory…? Poza tym te noże by zabrali. Coś on wywinął głupiego tym sekatorem? Ukradł komuś? Czy ktoś jemu? Niby jedno do drugiego przystaje, sekator do ogrodnika i odwrotnie, ale mnie tu nie gra.

– Mnie też nie. Poczekajmy. Na razie panią Julitą trzeba się zająć…

Zajęcie się Julitą polegało na objechaniu połowy miasta i w rezultacie wypadło nieco dziwnie, dając efekt niezamierzony. Spróbowałam posłużyć się komórką, stosując niesłychanie okrężną drogę, żeby mi nikt nie udowodnił podejrzanych połączeń telefonicznych, ale ostateczny komunikat donosił, że ona swoją wyłączyła. Mogła się znajdować wszędzie, w kinie, w kościele, u kosmetyczki… O, właśnie, u kosmetyczki, może jednak robi coś z twarzą i włosami!

Czerwony żakiecik, który zapomniałam z niej zedrzeć, dręczył mnie do tego stopnia, że postanowiłam przestać o nim myśleć. Przestawiłam się na inne tory, przypomniałam sobie, że po drodze do domu mam ogrodnika, ściśle biorąc tak zwane ogrodnictwo, ni wet dwa ogrodnictwa… no dobrze, może to były p0 prostu sklepy ogrodnicze… jedno z nich zaś mieściło się pod adresem, którym operował pan Mirek. Miałam z tym podlecem ciężką zgryzotę już od dwóch lat, a po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że coś tu się nie zgadza, było to ogrodnictwo małe, chociaż zasobne, i pan Mirek w nim się właściwie nie mieścił. I od kiedy w ogóle do niego należał?

Wytężyłam pamięć. Rozwijające się stopniowo ogrodnictwo znałam od wieków, od czasów, kiedy jeszcze usiłowałam zazielenić swój balkon, co uniemożliwiły mi gołębie. Cokolwiek tam posiałam albo zasadziłam, mościły się na tym z upodobaniem, wygniatając sobie ciepłe gniazdka, skutecznie tłamsząc wschodzące zielska, i nie pomagało nic. Wetknięte gęsto patyki kochane ptaszki rozpychały, pod rozciągniętą nad roślinami siatkę właziły, za to człowiekowi siatka nie pozwalała wyjść na balkon, ponadto z wyraźną przyjemnością pstrzyły całość żrącym łajnem i nie było na nie siły. Zrezygnowałam z dekoracji balkonu i zdaje się, że wtedy właśnie bardzo znielubiłam gołębie. Nie posunęłam się do ukręcania im łbów i gotowania rosołku, ale niechęć trwała we mnie zdecydowana i wyraźna.

Ogrodnictwo jednakże mi zostało i tam nabyłam pierwsze roślinki do nowego ogródka. Drugich już nie nabyłam, ponieważ ogrodnictwo znikło i pojawiło się dopiero po pewnym czasie w nieco innym miejscu, nawet dość blisko poprzedniego, co sprawdziłam zaledwie raz, na więcej razy zabrakło mi czasu. Wciąż zajmowało niewielki kawałek terenu, ale towarem, o ile pamiętałam, dysponowało w obfitości. I oto okazało się adresem służbowym ogrodnika Mirosława drzewca.

No i kto wie? Może miał tam malutki azylek, przyjemnie dla siebie urządzony, przyozdobiony moją zapalniczką…?

Nadzieja była nikła, ale co mi szkodziło sprawdzić? Z pewnym trudem, po ścieżce rowerowej i przejściu dla pieszych podjechałam pod bramkę.

Dobrze mi się wydawało, ogrodnictwo rzeczywiście było miniaturowe. Sadzonki w doniczkach na regałach nawet bez zadaszenia, ukorzenione róże, hosty, azalie, bluszcze, hortensje, astry i mnóstwo innych roślin, też w doniczkach, gniotące się na krótkich grzędach, krzewinki i trawy we wczesnej fazie rozwoju, wszystkiego po odrobinie, ale za to rozmaitość wielka. Baraczek z kasą, nasionami, cebulkami i bulwami, skromna ekspozycja donic i podstawek, trochę chemikaliów, stosy worków z nawozem i ziemią, torby z odżywkami i właściwie nic więcej. Prawdopodobnie ukryty gdzieś sanitariat, którego nie było widać. Miejsca dla pana Krzewca również nie było widać.

Najpierw nie wytrzymałam i skusiłam się na dwie rabatowe róże w łososiowym kolorze i dwie niskie złotożółte chryzantemy, potem dokupiłam cztery małe hosty, następnie zawahałam się przy czymś, co widziałam we Francji, nie miałam pojęcia, jak to się nazywa, w każdym razie w naszym klimacie nie miało prawa przyjąć się i rosnąć, ale wzięłam to na próbę, wreszcie poszłam płacić, nabyłam szafirki, które chodziły za mną już od zeszłego roku, i przypomniałam sobie, po co tu w ogóle jestem.

Pytanie zadałam panience przy kasie, do której wróciłam po wepchnięciu zakupów na wózek, na szczęście lekki.

– Przepraszam panią, ale zdaje się, że tu gdzieś u państwa urzęduje albo może tylko bywa pan Mirosław Krzewiec. Gdzie go mogę znaleźć?

– Mirosław Krzewiec? – zdziwiła się panienka. – Nic nie wiem. Nie znam takiego. Bardzo mi przykro.

Pomyślałam, że może jest za młoda, pewnie od niedawna pracuje, a pan Mirek mógł bywać dosyć rzadko. Odwróciłam się do faceta przy regałach.

– Tu u państwa urzęduje pan Krzewiec. Mam jego służbowy adres. Wie pan może, jak go złapać?

Facet był trochę starszy od panienki. Zawahał się, otworzył usta, zamknął i znów otworzył.

– Krzewiec? Możliwe. Ja tak wszystkich nie znam… Lepiej niech pani spyta szefowej.

– A gdzie znajdę szefową?

Spojrzał w niezbyt odległą dal i uczynił gest brodą.

– Tam jest, z tyłu, przy paprotkach.

Udałam się w paprotki za baraczkiem. Przejście ku nim było dostatecznie wąskie i niewygodne, żebym zdążyła zmodyfikować dociekania.

– Przepraszam panią, a gdybym chciała takich ondulowanych host kupić czterdzieści, czy państwo mają tyle?

Pochylona nad roślinkami ogrodniczka wyprostowała się. Oto kobieta bez pretensji, tak mi się pomyślało z uznaniem i pochwalnie. Czterdzieści pięć murowane, ani śladu makijażu, proste, czarne włosy ze srebrnymi nitkami, dżinsy dość luźne i wygodne, za to niekoniecznie twarzowe, zielona bluzeczka bez rękawów, całość z nadwagą góra osiem-dziesięć kilo. Błyskawicznie wyłowiła wzrokiem moje zakupy i zastanowiła się.

– Czterdzieści? Może być. Jutro, a najdalej pojutrze. Przyjedzie pani czy dowieźć?

– Nie. Powiedziałam „gdybym". Urządzam swój 0gród, jaki tam ogród, mały ogródek, i jeszcze się waham. Jeden z wariantów to takie hosty na całej rabacie. Zabezpieczam sobie źródła zakupów, a do pani mam blisko, więc pytam na wszelki wypadek.

– A, rozumiem. Proszę bardzo, w razie, czego w dwa dni może pani dostać wszystko. Z dostawą.

Ucieszyłam się najszczerzej w świecie.

– A krzewy? Bez mam na myśli. Bo krzewów u pani nie widzę?

– Fakt, krzewów nie prowadzę. Ale… Czy ja wiem…

Zawahała się. W rozpędzie kontynuowałam.

– Jestem chora na bez. Chciałam mieć cały gąszcz bzu, taki długi wał w różnych kolorach, pojedynczy i dubeltowy, i nie powiem, co mam, bo mi się niedobrze robi, a na usta pchają mi się budowlane słowa.

Omijane w eleganckich słownikach. Może wie pani przypadkiem, skąd brał bez pan Krzewiec, który tu u państwa ma swoją urzędową metę? I gdzie w ogóle ktoś hoduje bez na rozplenienie?

Już przy bzie troszeczkę zesztywniała, a przy panu Krzewcu zamieniła się w kamień. Przyjrzała mi się z wielką uwagą.

– A co? – spytała kąśliwie. – Bez od pana Krzewca nie spodobał się pani?

Z całej siły postanawiałam ukrywać prawdziwe uczucia i załatwiać sprawę podstępnie, dyplomatycznie i głupkowato. Przy największych staraniach nie mogła znaleźć lepszego pytania, żeby mnie wyprowadzić z równowagi.

– Bez od pana Krzewca, proszę pani, mogę sobie o kant tyłka potłuc. Różne bzy w życiu widywałam, ale ten mój pobił rekordy. Nie ma przepisu, że muszę egzystować w bzie od pana Krzewca, mam pełne prawo pozyskiwać bez wszędzie tam, gdzie jest to możliwe i kto ma mi udzielić rady, jak nie fachowy ogrodnik?! Niemożliwe, żeby pani nie wiedziała, gdzie kupuje się bez!

Zreflektowałam się nagle, bo w końcu nic mi ta kobieta nie zawiniła. W dodatku zdaje się, że sama sobie odbierałam właśnie szansę na zyskanie jakiejkolwiek dalszej wiedzy.

– Najmocniej panią przepraszam, uniosłam się, ale ten cholerny bez naprawdę mnie zdenerwował.

Może to niefart jakiś, ale chcę przeciwdziałać i jestem trochę niecierpliwa. To już nie ten wiek, żebym miała na swój gąszcz czekać trzydzieści lat, widać chyba, nie?

Jednakże kobieta z kobietą zawsze się dogada.

Kamień w ogrodniczce nagle zmiękł, zaczęła patrzeć na mnie prawie z sympatią, a już na pewno ze zrozumieniem. Możliwe, że również lubiła bez, a możliwe, że przyjemność sprawiła jej różnica wieku na moją niekorzyść.

– O, zaraz. Nieporozumienie. Pani przypadkiem nie dostała… Nie, zaraz. Co pani właściwie dostała? Znaczy, ten bez do ogrodu?

– Wysokopienne barachło, czymś zarażone, przesuszone na pewno, sadzonki jak patyczki, trzy gałązki na krzyż, z trudem uratowane, a i to nie jest pewne. Całkiem, co innego niż chciałam. Do gąszczu tak podobny, jak ja do pingwina. Do strusia, jeśli pani woli.

Kiwnęła głową, zatroskała się jakby i zaczęła wyłazić z paprotek. Cofałam się przed nią, z racji ciasnoty z wielkim trudem, za nic nie chcąc odwracać się tyłem, z góry zdecydowana kupić paprotkę, którą nadepnę, chociaż mój ogród do paprotek nadawał się jak wół do karety.

A nie było na nich… No, takiego czerwonego pąka, namalowanego tuż pod rozgałęzieniem? Mógł być słabo widoczny.

O, coś takiego – zdziwiłam się. – Już mnie ktoś o to pytał. Sprawdziłam na wszelki wypadek, obejrzałam te nieszczęsne drzewka, ale nie. Nie ma na żadnym.

– Widocznie okazał pani cień przyzwoitości – mruknęła i ostatecznie opuściłyśmy teren paprotek, bo w końcu trasa nie była długa. Z ulgą przestałam patrzeć do tyłu i pod nogi, dzięki czemu omal nie usiadłam na wózeczku z własnymi zakupami. Ogrodniczka przytomnie chwyciła mnie pod ramię i ocaliła rośliny.

– Ja z tym nie mam nic wspólnego – zastrzegła się stanowczo. – I nie chcę mieć. Nie pani pierwsza tu o niego pyta, zaraz, a panią ktoś pytał? O co?

– O bzy z czerwonym paskiem. Telefonicznie.

– A…

Wyjęła z kieszeni dżinsów papierosy, wyjęłam swoje z torebki, zapaliłyśmy obie, zdecydowanie mijając się z panującymi trendami. Wygląd zewnętrzny jej, a zapewne i mój, nie wskazywał na żadne objawy chorobowe, widywałam osoby niepalące w stanie, na oko biorąc, znacznie gorszym.

– No, mam dosyć – powiedziała z determinacją. – Starałam się być lojalna i unikać plotek, ale wszystko ma swoje granice. Prosiłam pana Krzewca o zmianę adresu na wizytówkach, bezskutecznie, nie mam ochoty wplątywać się w jego dziwne interesy, nie zamierzam w nie wnikać, ale uważam, że powinnam to pani powiedzieć. Niech pani więcej roślin od niego nie kupuje.

Solennie zapewniłam ją, że rada jest spóźniona, bo właściwe postanowienie podjęłam już wcześniej. Czepiam się źródła wyłącznie przez ten bez. Więc jeśli ona może…

– Nic więcej się pani nie zmarnowało? – przerwała z zainteresowaniem.

– Owszem, choinki. I drobnostki, jeżyna, czarna porzeczka…

– No tak, krzewy. No, nie wiem. Chyba powiem pani prawdę.

Ton mściwości zadźwięczał w jej głosie, czekałam, zatem z wielkim zaciekawieniem. Co ten cholerny Mireczek wykombinował? Poza tym, że padł trupem, o czym ona najwyraźniej w świecie nie miała najmniejszego pojęcia, widać władze śledcze jeszcze do niej nie trafiły. Zawahałam się, powiedzieć jej o tym czy nie, zaraz, czy ja w ogóle mam prawo wiedzieć o jego tragicznym zejściu? Komisarz domniemywań nie potwierdził, ale też im nie zaprzeczył, mogę chyba sama z siebie wymyślić, że pan Krzewiec zszedł z tego padołu, kto mi zabroni plotki rozpuszczać? Każda baba ma prawo!

Ogrodniczka zaciągnęła się papierosem i podjęła męską decyzję.

– Ja o tym nie wiedziałam – zastrzegła się. – To, tutaj, kupiłam niedawno, z półtora roku temu, dopiero się urządzam, bo prawdę mówiąc, wszystko było zaniedbane. Razem z Krzewcem kupiłam.

Obejrzałam się za siebie i przysiadłam na niższym stosie toreb z ziemią. Ona wsparła się łokciem o wyższy stos obok.

– W jakim sensie razem? Do spółki…?

– Nie, skąd. Przez grzeczność zgodziłam się dalej udostępniać mu miejsce, a teraz mi ta grzeczność bokiem wychodzi.

– Miał tu u pani jakiś pokój? Biuro, pakamerę?

– Co też pani? Gdzie? Sama dla siebie mam jeden stolik i jedno krzesło. Dobrze, że chociaż kibel się zmieścił, szpilki więcej nie wciśnie.

– To gdzie tu miejsce dla niego?

– Tak się mówi, miejsce. A naprawdę to adres, dla firmy potrzebny. No i telefon, czasem się tu z kimś spotykał, ale rzadko, ze trzy tygodnie go na oczy nie widziałam. Dosyć już tego! Pani wie, co on robił? Prawie wcale nie kupował niczego od hurtowników, brała od nich wywoził. Braki, pani rozumie? Odpady! Fachowiec widzi, że sadzonka się nie przyjmie, że coś jest uszkodzone, zarażone, takie rzeczy się usuwa, spalić najlepiej, bywa, że coś się z ziemi wyjmie, bo miejsce potrzebne na coś następnego, kupiec nie bierze, to leży i przesycha, wybrakowany towar. A on to zabierał, na ogień powinno iść, bo zarażone na kompost się nie nadaje, a potem ludziom sprzedawał. Widzę, że ciągle robi to samo, co i raz ktoś mi przylatuje z pretensją, przez ten adres tutaj, a co ja mam z tym wspólnego? Pojęcia nie miałam przecież!

– A kiedy się pani zorientowała?

– W tym roku dopiero. Bielmo na oczach. Ludzi miał, to cała firma, pyskowali, odchodzili już od niego, a ja nic, wierzyłam w jego gadanie, pani wie, ludzie jak ludzie, każdy na coś narzeka, no i co z tego, że fachowcy, do roślin trzeba mieć rękę i serce, no, nie każdego obchodzi, niektórym wszystko jedno, suchy patyk posadzi i słowa nie powie, byleby mu zapłacili, ale ci lepsi ostrzegali. Mirek na niefart zwalał, na odbiorców, na malkontenctwo, a ja, jak głupia…

Urwała nagle, ze złością przydeptała niedopałek. najęłam się własnym problemem.

Widać już było, że zadziałał tu urok pana Mirka, dała się nabrać, tyle, że na krótko. Rozsądna kobieta, połapała się w ulotności płomiennych nadziei, z» teraz na samą siebie, zacięta i żądna zemsty, nie ulegało wątpliwości, że go wykopie i obszczeka. Nie, moment, nie musi już wykopywać, ale co ja mam teraz zrobić? Przyznać się do posiadanej wiedzy czy ukryć ją, tak źle i tak niedobrze, rzeczywiście byłoby mi wygodnie u niej robić zakupy z dostawą do domu, a tę możliwość lada chwila stracę. Jeśli teraz powiem, że pan Mirek nie żyje, wyjdzie na to, że podstępnie i niepotrzebnie wyciągnęłam z niej zwierzenia, jeśli nie powiem, a wykryje się później, że wiedziałam, poszczuje mnie psami. Nie ma psów, nie szkodzi, przyłoży mi narzędziem ogrodniczym i tyle mojego.

Zdecydowałam się. Nie będę popadać w konflikt z własnym, głupim charakterem i jeszcze głupszą prawdomównością!

– Zdaje się, że pana Krzewca już się pani pozbyła – oznajmiłam, starając się wykrzesać z siebie ton pociechy. -Ja też. Takie mam wrażenie. Dlatego właśnie szukam dostawców i sama się staram o ten bez.

Przyjrzała mi się podejrzliwie.

– Bo co?

– Była u mnie policja. O pana Krzewca pytali, zdaje się, że dobrego słowa o nim nie usłyszeli, bo się od razu zdenerwowałam. Nie powiedzieli wyraźnie, ale tak mi wyszło, że on chyba nie żyje.

– Jak to…?!

– No, tak jakoś… W taki właśnie sposób pytają, jeśli w grę wchodzi zabójstwo. Coś mi się widzi, że go ktoś rąbnął, a ja im wyszłam z któregoś rachunku.

Ogrodniczka oderwała się od stosu worków, gwałtownie złapała dech, przez moment trwała w bezruchu, po czym wyszarpnęła z kieszeni papierosy i wsparła się o stos plecami. Przypaliłam jej i sobie.

– Głowy za to nie dam – ciągnęłam współczująco – i może się mylę. Ale jakaś afera wyskoczyła, to pewne.

Milczała jeszcze z pięć sekund.

– Pani z nim była bliżej? – spytała wreszcie zdławionym głosem.

Miotnęło mną lekko.

– Ma pani źle w głowie? Wyglądam na przechodzoną kurtyzanę? Czy może on był gerontofilem, czego nie zdążyłam zauważyć?

– To dlaczego akurat do pani przyszli?

– Mówiłam przecież. Wnioskując z pytań, natrafili na rachunek z moim nazwiskiem. Sama się nad tym zastanawiałam i zgaduję, że miał go na wierzchu, bo się czaił na pieniądze ode mnie. Mnie w ogóle nie było i pewnie chciał wyłapać chwilę mojego powrotu. A co dalej, to już nie wiem.

Znów milczała długą chwilę, zapatrzona w dal. Nagle jakby przecknęła się i odzyskała energię.

– Jeśli rzeczywiście ktoś go trzasnął, przyjdą i do mnie, nie ma obawy. A podejrzani będą im się w ogonku tłoczyli. Dziewczyna go tu szukała taka, że tylko patrzyłam, gdzie ma nóż, facetka jedna dzwoniła z dziesięć razy. Co tu ukrywać, baby za nim latały, a on je kołował. Że już nie wspomnę o tych wszystkich wykantowanych na sadzonkach, długa kolejka się uzbiera. Jeszcze i na mnie padnie… Zaraz. Kiedy to było?

– Które?

– Kiedy go ktoś załatwił?

– Nie wiem, czy na pewno załatwił – zastrzegła się z naciskiem. – Ale jeśli, to wczoraj. O wczesny wieczór mnie pytali.

– Wczoraj, w niedzielę… To nie, na plantacji byłam i mam świadków. Cholerny świat, rachunki telefoniczne będę musiała za niego zapłacić, niech to szlag trafi… Jakby przyszli, to powiedzieć, że pani była?

– Bezproblemowo. O czym jak, o czym, ale że o kłopotach ogrodniczych powiedziałam im w pierwszej kolejności, może pani być pewna, samo ze mnie wystrzeliło. A temu bzu… czy może bzowi…? nie popuszczę, gdzie w końcu mam go szukać?

Przydeptała niedopałek już nie mściwie i ze złością, tylko jakoś melancholijnie i oderwała plecy od stosu worków. Podniosłam się, stwierdzając przy okazji, że siedziałam nie na ziemi ogrodniczej, tylko na sproszkowanym krowiaku.

– Przez Magnolię pani dostanie, to ci z alei Krakowskiej, mają własne plantacje. Ale najlepiej niech pani jedzie do Żabieńca, tam pani znajdzie największy wybór. Zaraz, już idę!

Do tej chwili facet przy regałach i panienka przy kasie sami dawali sobie radę z nielicznymi klientami, wszystkiego raptem było ich troje, teraz obecność szefowej okazała się niezbędna. Miałam wielką ochotę wypytać ją szczegółowo o dziewczynę z nożem i facetkę z telefonu, ale sytuacja wydała mi się trochę niezręczna, poza tym przypomniałam sobie, że nie szukam zabójcy pana Mirka tylko własnej zapalniczki. Wątpliwe, czy tu znajdę jakikolwiek ślad po niej, skoro od trzech tygodni go nie było, a nawet stałego kąta dla siebie nie miał.

Dopchnęłam wózeczek do samochodu, przełożyłam doniczki do bagażnika i odjechałam, uświadamiając sobie smętnie, że zamiast odnalezienia Julity zyskałam kilka roślinek do posadzenia, adres bzu, wysoce interesujące informacje śledcze. Na uroku osobistym pan Mirek jechał, to pewne, a kobiety bywają nerwowe…


Komisarz Wólnicki uporządkował dotychczasowe zeznania, sam przed sobą kryjąc, że poranne przesłuchanie odrobinę wytrąciło go z równowagi. Zdecydowany był nie wierzyć w nic, ale zdawał sobie sprawę, że tak pełna niewiara pożądanych rezultatów nie da. Sprawdzać, zatem. Coś w końcu powinno zacząć klarować się jako pewność.

W pierwszej kolejności dostał wyniki badania odzieży podejrzanej Gabrieli. Krwi na mokrej bluzce i spódnicy nie znaleziono ani śladu, szczątki kawy owszem, facetka, zatem powiedziała prawdę, jedno przynajmniej zostało wyjaśnione. Podejrzenia Wólnickiego nieco sklęsły.

Komórkami połapał troje ze świadków, wymienionych w zeznaniach tych dwojga, teoretycznie podejrzanych najbardziej. Z jednym kontakt był utrudniony, bo warczała jakaś maszyneria, w komórce było ją słychać, po chwili silny ryk zagłuszył wszystko i Wólnicki wreszcie przypomniał sobie, iż miejscem pracy świadka jest lotnisko Okęcie. Ostatniego świadka, tej jakiejś Julity Bitte, nie dopadł, w domu jej nie było, a komórkę miała wyłączoną.

Obskoczył, zatem troje złapanych, z czego dwie sztuki, Małgorzatę i Witolda Głowackich, załatwił osobiście, odnalazłszy ich na mieście, na lotnisko wysłał sierżanta i wszyscy powiedzieli to samo. Razem spędzili wieczór, czekali na wracającą z urlopu Chmielewską, doczekali się, jedli sery, zaczęli się rozstawać po dwudziestej pierwszej. Nikt się nigdzie nie oddalał, Gwiazdowski też siedział i też próbował serów. Prawdę mówiąc, Wólnicki sam już nie wiedział, w co najpierw ręce włożyć, poszedł, zatem na żywioł, Usiadł, można powiedzieć, na papierach. Notes denata, kalendarz denata, cały stos rachunków i korespondencji miał na swoim biurku, zarazem miał też pod ręką fotografa, który już trzeci raz natrętnie pytał, po co jest mu potrzebny i jak długo ma czekać. Zważywszy, iż papiery nie odzywały się ani jednym słowem i nie ponaglały go wcale, zdecydował się na fotografa, sam jeszcze niepewny, czego od niego chce.

– Tego Sobiesława Krzewca mówisz, że znasz? – zaczął z wahaniem.

– Osobiście nie znam – zaprzeczył natychmiast fotograf. – Raz go widziałem na wernisażu ze dwa lata temu, ale nic więcej. A co?

– Nic. Mówisz, że o nim słyszałeś?

– Pewnie, że słyszałem. Widziałem jego prace. Świetny facet, wolny strzelec, dla najlepszych pism pracuje. I dla wydawnictw. Pejzaże robi, przyrodę, zwierzęta, rośliny, człowieku, zbliżenia mu takie wychodzą, że mózg staje. Sprzęt sprzętem, ale rękę i oko trzeba mieć. Talent!

– A tak prywatnie, to coś o nim wiesz?

Fotograf się nawet nie zdziwił, pracował w policji

i nic go zaskoczyć nie mogło. Zwalił z ramienia jakieś potężne ustrojstwo i usiadł z boku biurka.

– Osobiście badziewie. Może jakieś plotki, ale byle, jakie i nieszkodliwe.

– Powtórz plotki. To brat denata, więc sam rozumiesz. Gdzie go można znaleźć, na przykład?

– Tam, gdzie jest. Słuchaj, jeśli na rozkładówce jest to zdjęcie roślinki śródziemnomorskiej, kwiatka znaczy, te tam słupki, pręciki…

– Proszę…?

– …a w dodatku akurat stwór się tym pożywia, tym, no, nektarem, taki, że jakby ci się przyśnił w powiększeniu, z łóżka byś z krzykiem uciekł, to gdzie on musiał być? Nad Morzem Śródziemnym, nie? To kto go wie, co robi teraz?

– Ale czasem chyba sypia? Żre…?

– Żreć może wszędzie.

– Mieszka! Myje się! Sprzęt trzyma! Portki i gacie! I buty! Musi mieć jakąś metę! Wywołuje, robi odbitki, komputer gdzieś trzyma, jeśli na laptopie obrabia, musi mieć drukarkę! A powiększenia? Wozi ten cały nabój ze sobą po świecie? Ma chyba jakiś adres, chociażby dla banku, dla zleceniodawców, ludzie się z nim kontaktują! Rodzona siostra może nie wiedzieć, gdzie go znaleźć, ale fachowcy potrafią!

Fotograf nieco się zakłopotał.

– No jasne, że potrafią i jakąś metę ma, ale ja w to akurat nigdy nie wnikałem, Tyle, co z gadania wynikło, wiesz, zazdroszczą mu niektórzy, a zazdrość to duża rzecz. Najwięcej może wiedzieć National Geographic i takie czasopismo… czekaj, o cholera, nie pamiętam nazwy, dla botanicznych celów naukowych, leczniczych, ciągle dla nich robi…

– Nasze?

– Nie, niemieckie. Poza tym… Nic specjalnego o nim się nie gada, żony nie ma, nie dziwkarz, ale nie pedał, pornografii nie robi, portretów też nie, wielkie gwiazdy, modelki, gówno go obchodzą, maniak szczegółów. Właśnie zbliżeń. Szmal mu leci, średnio chciwy, do konkursów się nie pcha, reklamy sobie nie robi, no, nie musi, jakoś tam żyje po swoje. mu, zaklopsowany w zawodzie, artysta. Zero sensacji, sam widzisz.

Wólnickiemu było mało. Nie wyrzekł się jeszcze pierwszej wersji, połowa spadku po bracie mogłaby się artyście przydać, siostra łgała, zadźgała Mirosława dla korzyści materialnych. Może jednak, mimo wszystko, temu Sobiesławowi zastrzyk finansowy akurat jest potrzebny?

– Jak go znaleźć, cholera…?

– Ja bym poleciał przez National Geographic -poradził fotograf. – Od lat ma z nimi najwięcej do czynienia. Muszą mieć namiar na niego, jakieś plany wydawnicze, zdjęcie potrzebne, te roślinki cholerne…

Na Wólnickiego spadło skojarzenie.

– Zaraz, roślinki… A brat ogrodnik… No dobra, cześć, nie czepiam się więcej. Jakby ci się coś przypomniało, przyleć albo dzwoń i powiedz.

Przekonany, że gdzieś tu umyka mu jakieś sedno rzeczy, gorączkowo rzucił się na dokumenty.

Powychodziły mu z tych dokumentów niepojęte dziwolągi. Wśród rachunków panował przerażający śmietnik, ciężko było z nich cokolwiek zrozumieć. Niektóre były nie dość, że niekompletne, to jeszcze jakby podwójne, niby wystawiane dla tego samego odbiorcy i dotyczące tych samych produktów, ale z różnymi cenami, w dodatku pokreślone to było, poprzerabiane, bardziej przypominało chaotyczne notatki własne dla pamięci niż dokumenty finansowe, na domiar złego wymieszane dokładnie z zamówieniami, też w śmietnikowej postaci, istny groch z kapustą. Jakiś Majda zamawiał sobie coś, co nazywało się forsycja, przy owej forsycji znajdowała się cena, sześć pięćdziesiąt, na rachunku dla Majdy owszem, widniała taka pozycja, forsycja, ale cena wynosiła sześćdziesiąt osiem złotych. Ki diabeł?

Wólnicki nie znał się zbyt dobrze na przyrodzie żywej, rozumiał jednak, iż owa forsycja jest zapewne jakąś rośliną. Wiedział, że rośliny rosną i, być może, proporcjonalnie do rozmiarów drożeją. Pomiędzy zamówieniem a dostarczeniem towaru owa forsycja urosła tak, że zdrożała przeszło dziesięciokrotnie? Bo gdyby, na przykład, Majda chciał tego czegoś, czymkolwiek by to było, dziesięć sztuk, powinien zapłacić sześćdziesiąt pięć złotych, a nie sześćdziesiąt osiem, zatem co, zamówił sobie dziesięć i pół rośliny? Czy coś podobnego w ogóle jest możliwe?

Bystrym wzrokiem komisarz wyłowił daty ukryte w gąszczu bazgrołów, zaraz, jedna – chyba spotkanie z tym Majda albo złożenie zamówienia, bo i godzina na tym widnieje, i różne botaniczne nazwy, wśród nich zaś grubo podkreślona forsycja, druga – sporządzenie rachunku, jedno od drugiego odległe zaledwie o sześć dni, co na litość boską rośnie w takim tempie? Dżungla po deszczu? Grzyby… o, grzyby! Ale ta forsycja chyba nie jest grzybem…?

Mnóstwo zapisków świadczyło, że klient dostał swoje i zapłacił, co komisarz wywnioskował z czerwonego zygzaka, uzupełnionego literką „Z", bo żadnej pieczątki „ZAPŁACONO" oczywiście nigdzie nie było. W dodatku…

Najmniejszy bałagan panował w zleceniach. Krze-wiec miał firmę ogrodniczą, zrozumiałe było, że firma zatrudnia dorywczo projektantów zieleni, drogowców, hydraulików, ludzie urządzają sobie duże °grody z alejkami, basenikami, altankami, murkami kamiennymi, z automatycznym podlewaniem i w ogóle, z czym popadnie, potrzebni do tego fachowcy nie na stałe, a tylko od czasu do czasu. Zrozumiałe, zgadza się, podwykonawcy. Ale transport…?

Wynajmowana ciężarówka. Wynajmowana furgonetka. Wywrotka. Picap. Platforma. Rany boskie, cały park samochodowy! Firma ogrodnicza, która nie posiada żadnego własnego transportu i wszystko wy. najmuje? Dziwne.

I jeszcze dziwniejsze. Mirosław Krzewiec nie posiadał także żadnej własnej plantacji roślin, szkółki ogrodniczej, hodowli tego zielska, cieplarni, w ogóle niczego. Skąd, zatem brał te rzeczy? Musiał je zapewne kupować od producentów, bo nie kradł chyba…?

Jeśli kupował, to i płacił. A otóż nic z tych rzeczy, nie płacił prawie wcale. Z rachunków w odwrotną stronę, Krzewiec płacił, a nie jemu płacono, komisarz znalazł zaledwie kilka, jedną brzozę płaczącą, trzy złotokapy, jedenaście kłączy peonii, czterdzieści sadzonek ligustru i bukszpanu, dwa pigwowce oraz jeden czerwony dąb. Tyle denat nabył od producentów. Klientom sprzedał natomiast, co najmniej sto razy więcej.

Odór jakiegoś tajemniczego kantu buchał z tej całej makulatury. Pełen niesprecyzowanych podejrzeń Wólnicki postanowił zasadzić do niej podkomisarz Kasię Sążnicką, wielbicielkę i znawczynię kwiatów, oddelegowaną aktualnie do papierkowej roboty z racji zaawansowanej ciąży. Trudno było wymagać od Kasi, żeby w swoim stanie ganiała złoczyńców ze spluwą w garści, wszyscy, zatem ochoczo korzystali z niej jak z sekretarki, pomocy naukowej, archiwistki, księgowej i komputera. Bystra i żywa, acz nieco ociężała fizycznie Kasia dawała radę wszelkim zadaniom, godząc się chwilowo na ten rodzaj zajęcia. Dla siebie komisarz spisał tylko wszystkie nazwiska, adresy i telefony, jakie znalazł w dotyczącym pracy zawodowej, papierowym chłamie denata.

Znacznie bardziej zrozumiałe dla niego okazały się notatki prywatne.

– Kurzy flak, Casanovą! – wyrwało mu się z ust z lekką zawiścią i zgorszeniem, kiedy akurat wszedł zaprzyjaźniony wywiadowca – Niech mnie świnia powącha, don Juan, podrywacz, dziwkarz stulecia! Burdel prowadził, a nie żadne forsycje!

– Teraz to się nazywa agencja towarzyska – zauważył życzliwie wywiadowca. – A co znalazłeś, klientów czy personel? Personel może być przyjemny.

– A za klienta robił sam jeden. To jest niemożliwa rzecz, tysiąc bab obskoczył! Przesadzam, czekaj, dokładnie… Sto dwanaście! Bo faceci to chyba raczej odbiorcy, dostawcy, pracownicy i tak dalej. Baby trzeba sprawdzić w pierwszej kolejności, chłopak był atrakcyjny, któraś przyleciała i w nerwach zadźgała niewiernego amanta. Ogrodnik cholerny, z kwiatka na kwiatek.

– No, a co innego ma robić ogrodnik? – westchnął wywiadowca filozoficznie i zaciekawił się szczegółami. – A jak go właściwie zadźgała? Niech wiem, kogo mam szukać, Horpyny czy motylka.

Wólnicki również westchnął i sięgnął po opinię patologa, którą mu dostarczono wyjątkowo szybko wyłącznie dzięki temu, że pewna nietypowość narzędzi zbrodni zainteresowała medycynę. Denat poszedł na stół w pierwszej kolejności.

– Nie uwierzysz. Najpierw dostał w łeb doniczką, a potem został czterokrotnie dziabnięty sekatorem.

Jeden cios prosto w tętnicę szyjną, wykrwawił się w parę minut. Ale już i ta doniczka nieźle mu dogodziła.

– Znaczy, poniósł ogrodniczą śmierć. Czym kto wojuje…

– Nie wygłupiaj się. Czekaj, zaraz, dziwnie dostał.

Obaj pochylili się nad zdjęciami, wywiadowca zaglądał Wólnickiemu przez ramię.

– To ten sekator? Rzeczywiście dziwny. Rozleciał się od samego dziabania? To solidny przyrząd, gałęzie tnie, a na człowieku się zdemolował?

– Otóż to! – przytaknął Wólnicki z takim triumfem, jakby dewastacja sekatora była jego osobistym osiągnięciem, i przysunął bliżej tekst pisany. – Znaczy nie, on już był rozpieprzony, zobacz, ostrza się nie schodzą, węższe załazi na szersze, a szersze wystaje, w dodatku poluzowany, o, słyszałem takie określenie, rozklekotany. Ale nie w tym rzecz, tylko w doniczce.

Wywiadowca przyjrzał się skorupom na zdjęciu.

– Nietypowa?

– Jak by tu… wazonowata. Trochę jak dzbanek. Wysoka, w środku pękata, a u góry się zwęża.

– Bez sensu. Ziemię widzę, coś w tym rosło? To jak takie coś przesadzać? Cholernie trudno wyjąć kwiatek ze zwężonej donicy, powinna być właśnie szersza u góry.

– Skąd wiesz?

– Matka się nade mną znęca. Kwiaty hoduje w domu i na balkonie i ściąga mnie do każdego przesadzania, bo powiada, że mam dobrą rękę. O doniczkach wiem wszystko.

– No, więc właśnie, tak mi tu napisali. Ślad po uderzeniu wskazuje, że dostał tym poniekąd do góry nogami. Sprawca trzymał za roślinę i walnął donicą, normalnie baba trzyma donicę i wali, bo kwiatka jej szkoda, a tu odwrotnie.

– Co to był za kwiatek?

– A cholera go wie. Tyle mam od patologa, z laboratorium wyników jeszcze nie dostałem.

– Ze zdjęcia wynika, że mocno podeschnięty. Może, dlatego nie było babie szkoda.

Przez chwilę wpatrywali się w podobizny narzędzi zbrodni i szczątków tajemniczej rośliny. Wólnicki się przecknął.

– No, więc masz nazwiska, telefony, trochę adresów, ale nie wszystkie…

– Komórki – skrzywił się wywiadowca.

– Znajdą ci właścicieli. Łap to damskie towarzystwo, muszę mieć jakieś rozeznanie, bo mi jeszcze służbowe kontakty dochodzą. Śmierdzi mi to całe przedsiębiorstwo, aż grzmot idzie, niech ja się w tym trochę połapię.

– Ale! – przypomniał sobie wywiadowca. – Mam tu coś dla ciebie i z tym przyszedłem, parę zeznań dodatkowych. Popytałem o ludzi, ta Pąchocka to nieduża ulica, w dodatku bez przelotu, to znaczy bez przejazdu, bo piesze przejście jest, ale i tak wielki tłum tam się nie kręci. Z obcych, to tak: na końcu mieszka fotograf i u niego różni ludzie bywają, mniej więcej w środku dentysta, pacjentów miewa umiarkowanie, prawie naprzeciwko dentysty przeróbki krawieckie, same baby przychodzą, a reszta to już w zasadzie stali mieszkańcy bez klientów. Tu masz spis, na wszelki wypadek. Nie ma, niestety, żadnego paralityka na wózku, żadnej wścibskiej staruszki, która by w oknie siedziała, żadnych ułatwień, tyle, że przytrafiła się jedna nerwowa matka, jeden zły uczeń i cztery osoby z psami.

Wólnicki słuchał w skupieniu, kryjąc niecierpliwość. Wywiadowca bezlitośnie podawał szczegóły, ale na szczęście trzymał się tematu.

– Matka czekała na spóźniającą się córkę i gapiła się w okno kuchenne. Ucznia rodzice zamknęli na piętrze, bo miał się przygotować do jakiegoś sprawdzianu, uczyć mu się chciało jak krowie tańczyć, więc też się gapił na ulicę przez okno. Między osiemnastą trzydzieści a dwudziestą matka zauważyła dwie dziewczyny, no, młode kobiety, jedna ruda, druga blondynka, nie razem szły, tylko każda oddzielnie, twarzy nie widziała, bo tam ciemnawo, a zwróciła na nie uwagę, bo wypatrywała córki…

– O jakiej porze mniej więcej? – przerwał Wólnicki.

– Około siódmej. Jedna trochę przed, druga trochę po. Przez tę córkę ciągle spoglądała na zegar, a córka wróciła tuż przed ósmą. Jeszcze ktoś się plątał, samochody podjeżdżały i parkowały, ale to jej nie interesowało, więc niewiele pamięta.

– Dziewczyny, dokąd poszły? Do którego domu?

– Ona nie wie. Okazywało się, że nie córka, więc przestawała na nie patrzeć.

– A uczeń?

– Uczeń patrzył z góry, z piętra. Dziewczyny widział, potwierdza, a poza tym jeszcze trzy osoby na piechotę, no i tych, co z samochodów wysiadali. Parkowanie go ciekawiło, bo tam ciasno.

– Bardzo dobrze – pochwalił Wólnicki. – Sprawca mógł przyjechać samochodem, nie musiał lecieć piechotą. Kogo widział?

Wywiadowca odsapnął i przejrzał swoje karteluszki.

– Spisałem ich, ale chyba tego nie odczytasz. Przepisać ci porządnie?

– Kretyńskie pytanie. Ale najpierw powiedz.

– No, więc te cztery osoby z psami też widział, trzech facetów i jedna kobieta, wszystkich zna z widzenia. Psy zna lepiej i wie gdzie mieszkają. Poza tym tak: najpierw szedł staruszek z laską, z siwą bródką, ale dziarsko szedł, tak jakby na energiczny spacer, chłopakowi skojarzyło się ze ścieżką zdrowia. Potem taki w sile wieku, coś długiego trzymał w ręku, powoli szedł i po numerach patrzył, więc chyba do kogoś, potem przygarbiona starsza pani z reklamówką w ręku. Przejechało i parkowało pięć samochodów, z czego jeden dojechał do końca ulicy, tam zawrócił i dopiero potem zaparkował…

– Gdzie?

– Tego chłopak nie wie, bo z góry patrzył, a tam trochę drzewa zasłaniają. Po swojej stronie ulicy widzi tylko przeróbki krawieckie, po przeciwnej widzi więcej, w tym dom dentysty. To znaczy wejście, furtkę w ogrodzeniu…

– A wjazdy do garaży? Są tam gdzieś? Bo wczoraj nie zwróciłem uwagi.

– Są, niewygodne cholernie. Ciasno w ogóle wściekle, jeden gniot. Furtki i garażu denata też nie widzi, tak nieszczęśliwie drzewo rośnie, akurat mu zasłania. Jeden samochód wyjechał, nie da głowy, który. Na końcu ten z czymś długim w ręku szedł jeszcze raz, z powrotem, ale długiego już nie miał. Ale i tak gówniarz nie wszystko widział, bo przyjazd denata przeoczył i tę jego siostrę przeoczył. Chwilami się jednak uczył przy biurku, czego teraz odżałować nie może.

– Radiowóz też przeoczył?

– A skąd. Od przyjazdu radiowozu aż do odjazdu oka od ulicy nie oderwał. Czekaj, mam tych z psami, dwoje dorwałem, jedno z nich, gość na rencie, ale nie stary i nie zramolały, powiada, że widział samochód, jak szedł z psem w jedną stronę, akurat zawracał 1 parkował, a jak wracał, samochód stał i ktoś w nim siedział. Przy kierownicy. Nie wie kto, nawet porządnie nie spojrzał, zarys głowy i tyle, ale że siedział, jest pewien. Koniec informacji, zaraz ci ich wszystkich przepiszę czytelnie. Dawaj te swoje lalunie, póki jestem w rozpędzie.

Chwycił długą listę Wólnickiego i już go nie było.

Zleciwszy właściwym osobom odszukanie Sobiesława Krzewca, komisarz zdecydował się osobiście dotrzeć do rozwiedzionej żony denata, rozwiedzione żony bywają niekiedy ogromnie użyteczne. Tylko przedtem musi jeszcze złapać ostatnią z podejrzanych bab, tę jakąś nieuchwytną dotychczas Julitę Bitte…


Komórka zadzwoniła, kiedy przejeżdżałam przez bramę.

– Jesteś w domu? – spytała Małgosia.

– Właśnie wjechałam.

– To my tam zaraz u ciebie będziemy. Za jakieś pół godziny.

Wyłączyła się, zanim zdążyłam jej odpowiedzieć. Otworzyłam wrota garażowe i nie skorzystałam z nich, przypomniawszy sobie o sadzonkach w bagażniku. Wygodniej było je wyjąć, póki stałam na zewnątrz.

Zdążyłam wyjąć doniczki, wstawić samochód do garażu i upewnić się gruntownie, że nie wiem, gdzie mogłabym nabyte rośliny posadzić, kiedy podjechały razem Julita z Małgosią. Co do Małgosi nie miałam wątpliwości, ale Julitę poznałam dopiero po chwili i chyba tylko dzięki temu, że srebrna toyota należała do niej.

– Rany boskie – powiedziałam, wstrząśnięta.

– Świetnie jej, nie? – pochwaliła rozradowana Małgosia, wchodząc do domu.

Julita szła za nią.

– Potraktowałam sprawę serio – oznajmiła mężnie. – Przestraszyłam się, naprawdę nie mamy teraz czasu na siedzenie w areszcie, więc zrobiłam, co mogłam. – Jak oceniasz?

Przyglądałam się jej z podwójnym podziwem. Nie dość, że w krótkich złotorudych włosach i zielonkawobeżowym kostiumie nie miała kompletnie nic wspólnego z brunetką w czerwonym żakieciku i czarnych spodniach, to jeszcze wyglądała prześlicznie. A dawno mówiłam, że od czasu do czasu powinna się przerabiać na jasno!

– Znakomicie! Nie poznałam cię, zagraj w coś, czym prędzej, powinnaś się wzbogacić. Gdzie tamten żakiet?

Julita podała mi foliową torbę.

– Przyniosłam, skoro kazałaś oddać go kotom. Na szczęście nie jest nowy, mam go już parę lat i mogę odżałować. Podłożysz im w całości czy trzeba go pociąć nożyczkami?

– Pociąć, pociąć – zadecydowała gorliwie Małgosia. – Potrafiły wyciągnąć z domku całą skórę baranią, potrafią i to. A kolor się rzuca w oczy. Gdzie nożyczki? A, tu. Guziki może ci zostawić?

– Nie całą skórę, tylko pół – skorygowałam, macają stół w holu w poszukiwaniu drugiej pary nożyczek. – Stara już była i zleżała. Guziki zostaw, a resztę w kawałkach podłożymy pod spód na górze i na dole. W dwie osoby górny domek się podniesie, silny chłop podnosi samodzielnie. Chociaż trzeba przydać, że z pewnym wysiłkiem.

– Daj, też będę cięła, widzę tu jeszcze jedne nożyczki – powiedziała Julita.

– Nie za drobno – ostrzegłam. – Małymi strzępkami będą się bawić i wywloką. Rękawy tylko wzdłuż.

– Ty masz jakąś obsesję na tle silnego chłopa? – zainteresowała się Małgosia i rozłożyła żakiet na dywanie. – Ciągle od ciebie słyszę silny chłop i silny chłop.

Prawie się obraziłam.

– No pewnie, że mam. Zazdroszczę silnym chłopom do szaleństwa od czasu, kiedy z bagażem wagi pięćdziesiąt sześć i pół kilo jechałam przez pół Europy. Z przesiadkami.

– Dlaczego z przesiadkami? Nie samochodem?

– Nie, pociągami. Akurat byłam wtedy spieszona. Z wiekiem mi się to pogłębiło, masz pojęcie, jak łatwo wrzucałabym worek z ziemią na taczki, gdybym była silnym chłopem? A tak, muszę najpierw, co najmniej połowę łopatką wygarnąć. Gwiazdowski przylatuje i w pół godziny odwali to, co ja bym robiła przez tydzień, głupiego świerka jednym, kopem na kominkowe kawałki nie przepiłuję, grubego grzdyla do porąbania na siekierze nie podniosę! A książki? Trzy półki uporządkuję i cześć, muszę odpocząć. Przez całe życie miałam pod ręką jakiegoś silnego chłopa i teraz jestem wściekła, że tyle samo nie potrafię.

– A kiedykolwiek tyle samo potrafiłaś?

– No coś ty! Zazdrościłam im zawsze!

– Ona ma źle w głowie – zaopiniowała ze zgrozą Julita, rozcinając plecy żakiecika razem z podszewką. – To znaczy, ja nie chciałam być niegrzeczna, ale ty przecież nie pracujesz fizycznie, tylko umysłowo.

– A silny chłop zawsze się znajdzie – podtrzymała ją Małgosia. – Fizycznie. Bo z umysłowo silnym mogą być kłopoty.

– Silny umysł to i nam by się przydał – zauważyłam rychło w czas. – Trzeba było ciąć na tarasie, policja lubi mikroślady, a tu się jedno od drugiego nie odróżnia.

Obie siedziały na podłodze, na czerwonym dywanie, i wprawdzie żakiecik Julity był znacznie jaskrawszy, ale jakieś drobne strzępeczki mogły się w tej ogólnej czerwieni zaplątać. Pocieszyłam się myślą, że i Julita, i Małgosia z natury są pedantycznie porządne, z pewnością posprzątają, wyszłam na taras i zaczęłam zdejmować styropian z górnego domku.

Dwa kocie domki stały jeden na drugim, na inny układ brakowało miejsca, a koty same zadecydowały, gdzie chcą sypiać, na parterze czy na piętrze. Na parterze jeden kot widocznie spał twardo i został nagle obudzony, bo czarny pocisk wyprysnął mi wprost pod nogi. Nie uciekał daleko, po dwóch metrach zatrzymał się, ocenił sytuację i zaczął się przeciągać.

Dwie osoby, niebędące silnymi chłopami, zdołały zdjąć jeden domek z drugiego. Otwarłszy wierzchnie płyty wiórowe, bez trudu umieściłyśmy szczątki garderoby Julity na samym spodzie domków i z powrotem ułożyłyśmy warstwy ocieplające. Po czym zmieniłyśmy konfigurację, umieszczając żakiecik na wierzchu, pod spodem, bowiem zbyt długo mógłby pozostawać w dobrym stanie. Zastanowiwszy się nieco, wróciłyśmy do wersji pierwotnej w obawie, że jednak koty górną warstwę wyciągną na zewnątrz. Po krótkiej naradzie uznałyśmy, że może najlepiej będzie to wszystko ze sobą wymieszać, dokładając coś kolorowego z mojej garderoby i przypomniałam sobie, że kiedyś posiadałam czerwony wełniany sweter.

– Czy wyście zupełnie zwariowały? – odezwał się znienacka Witek, stojący w tarasowych drzwiach. – Cały dom otwarty, przyglądam się wam już pół godziny i widzę, co robicie. Dopiero w połowie przyglądania poznałem Julitę, ale i tak mam wrażenie, że nie jesteście normalne.

– Nie poznałeś mnie? – ucieszyła się Julita. – Naprawdę?

– Nie pół godziny, tylko najwyżej pięć minut – poprawiła surowo Małgosia. – Co tak wcześnie przyjechałeś?

– Tak mi wyszło z klientem…

– To poradź, jak będzie lepiej – zażądałam. – Pójdę poszukać tego swetra, a ty tu rozważ sprawę, bo nie wiemy, jak zrobić.

Bez wyjaśnień wiedziałam, że Witek przyjechał po Małgosię, której samochodu prawdopodobnie używała chwilowo Marta, jeżdżąca do swojego konia. Ściśle biorąc, do licznych koni, pogubiłam się już w jej obowiązkach koniarskich, treningach, konkursach, nagrodach i Bóg wie, czym jeszcze, miała na tym tle większego szmergla, niż ja kiedykolwiek, a jej podopieczne zwierzątka rozrzucone były w dużym promieniu. Niekiedy musiała je wizytować w pośpiechu, dojazdu żadnego nie miała i nie pozostawało nic innego, jak tylko pożyczać samochód matki, prowadzącej tryb życia znacznie mniej ruchliwy.

Czerwony sweter znalazłam ku własnemu zdziwieniu. Nigdy go nie lubiłam, bo był za krótki, i ucieszyła mnie myśl, że wreszcie się go racjonalnie pozbędę. Może i dobrze, że nie oddałam go kotom wcześniej, nie sprułam i nie wyrzuciłam do śmieci, teraz właśnie się przyda.

– To i sweter musicie pociąć – zawyrokował Witek. – Inaczej będzie głupio.

– Chwalić Boga, nadkąsiły go mole – oceniłam z ulgą, rozpościerając czerwoną dzianinę. – Nie będzie nam szkoda bez względu na moje uczucia. Na pól połowa na górze, połowa na dole, która tam ma nożyczki? Ciachać!

Kocie domki zostały ustawione jak należy, czerwień wymieszana. Małgosia przestała wreszcie warczeć odkurzaczem i mogliśmy spokojnie usiąść przy salonowym stole.

– Ze wszystkiego wynika, że jeszcze mnie nie dopadli – powiedziała Julita z lekką ulgą i zarazem jakby z pretensją. – Myślicie, żeby włączyć komórkę?

– A do tej pory masz wyłączoną?

– Wyłączoną.

– To już chyba nie musisz? Włącz.

– Zaraz. Zastanów się najpierw, dlaczego – poradziłam ostrzegawczo. – Gdyby cię ktoś spytał, dlaczego, generalnie operując komórką, tak długo miałaś wyłączoną, co odpowiesz?

Julita patrzyła na mnie, stropiona nieco i pełna wahania.

– Ona prowadzi, on też – powiedziała Małgosia. -Ale ja nie i ty nie. Możemy chyba napić się wina, bo widzę, że masz otwarte?

– Witek…

– Dobra, już wam nalewam…

Julita przez ten czas zdążyła się zastanowić.

– Zwyczajnie, zapomniałam o niej. Wyłączyłam już wczoraj wieczorem… To akurat jest prawda… bo chciałam skończyć korektę, a potem zapomniałam włączyć.

– A gdzie byłaś dzisiaj? Bo jeśli powiesz, że u kosmetyczki, dopadną twojej przemiany i przemalują cię z powrotem. Dusza mi mówi, że on, ten gliniarz, uczepi się pana Ryszarda i ciebie, jakaś gangrena zauważyła numer samochodu, nie wiem, kto, musimy się upierać przy pomyłce i żadnych potknięć więcej. Tak, jak teraz wyglądasz, to z pewnością nie ty, alg bez ujawnienia fryzjera i kosmetyczki!

– Najpierw w domu – powiedziała żałośnie Julita, – A potem… No właśnie, u fryzjera…

Przez bardzo długą chwilę nikt z nas nic nie mówił, Najbystrzejsza okazała się Małgosia.

– W kościele. Ty wierząca jesteś i do kościoła chodzisz. I nikt cię nie musiał widzieć, nie po to się chodzi do kościoła w dni powszednie, żeby ludzi oglądać, każdy idzie dla siebie. I nikt w kościele komórki nie włącza. Nie wiem, w jakim kościele bywasz, ale to już możesz sama wymyślić.

– Przy cmentarzu – podsunęłam szybko. – Cmentarz też niezły.

– A to nie będzie świętokradztwo? – zaniepokoiła się Julita.

– No nie, to przechodzi ludzkie pojęcie – stwierdził Witek, energicznie podniósł się z fotela i ruszył do podręcznej lodówki. – Mam gdzieś resztę dnia pracy, Grzesiek po nas przyjedzie, samochód niech tu u ciebie postoi, zabiorę go wieczorem albo jutro rano – wyciągnął butelkę whisky i sięgnął po szklaneczkę. – Nie jestem historykiem i nie moja dziedzina, ale coś tam pamiętam, że kościół to zawsze był azyl. Nie?

Znaczy, kościół ratował niewinnych ludzi w podbramkowych sytuacjach i po to między innymi był. To gdzie tu świętokradztwo?

– Zabiłaś pana Mirka? – spytałam równocześnie zimnym głosem.

– No wiesz…!

– To niby, kto ma cię ratować, jak nie Pan Bóg?

Julita zawahała się wyraźniej, parking przed moim domem uznała za wystarczający na dwa samochody i żałośnie poprosiła o wino, Grzesiek mógł odwieś także i był to kumpel Witka. Witek otworzył drugą butelkę – Po intensywnej naradzie wybraliśmy Bródno, kościół i cmentarz, mogłam ją przecież poprosić, żeby zapaliła świeczkę na grobie moich przodków, grób ulokowany był tak, że z każdej strony było do niego daleko i stara gropa mogła mieć kłopoty z dojściem, a świeczkę należało zapalić. Zaraz, dlaczego…?

Jeśli już tworzyłam legendę, musiała być przyzwoita i wiarygodna.

– Zaraz, co w ogóle teraz jest…? Wrzesień! Koniec września. No to wypada rocznica przyjścia mojego dziadka z powstania, za cholerę nie pamiętam, kiedy dotarł do rodziny naprawdę, ale dlaczego nie dziś powiedzmy, że wyruszył zaraz potem, jak się szpital na niego zawalił, wydostał się z Warszawy, długo to trwało, szedł powoli, chory był, dwudziestego szóstego września doszedł. No i poprosiłam cię, żebyś znicz zapaliła, jestem pewna, że dziadek mi przebaczy, może tak być?

– Niezłe – pochwaliła Małgosia. – I nikt na nią nie zwrócił uwagi, bo niby, dlaczego miał zwracać?

– Powinnam może przynajmniej wiedzieć, gdzie jest ten twój grób? – zauważyła Julita niespokojnie.

– W samym środku cmentarza, gdzieś mam adres. Dwa kilometry od wszystkich bram, jak w banku. Sprawdziłam.

– I na cmentarzu też nikt specjalnie nie włącza komórki – przypomniał Witek optymistycznie.

Przez chwilę uzgadnialiśmy szczegóły, a mój kryminalistyczny umysł odwalał swoją robotę. Radośnie podsunął nowy pomysł.

– Zaraz, czekajcie. A dlaczego nie u Lewkowskich?

Ania Lewkowska była drugą połową mojego wydawnictwa, jej mąż zaś pełnił obowiązki mojego plenipotenta i menedżera. Czy nie powinno się ich włączyć do zapewnienia Julicie alibi? Niemożliwe, żeby zaprotestowali!

Wyglądało na to, że zaczynamy się stawać instytucją zbrodniczą…

– Czy my w ogóle nie przesadzamy? – spytał Witek ostrożnie, z lubością ustawiając na stole butelkę whisky i lód w małej kompotierce. – Przecież, na dobrą sprawę, nie mamy z tym całym cholernym ogrodnikiem nic wspólnego. Dlaczego właściwie nie powiemy im prawdy?

– Bo nikt w nią nie uwierzy – poinformowała go sucho Małgosia. – Był tam Gwiazdowski? Był. Była Julita? Była. Spieprzył ciotce ogród? Spieprzył. Mówiłeś ty sam, że należy mu mordę zbić i łeb ukręcić? Mówiłeś. To, kto go wykosił? Ktoś z nas, nie?

– O rany boskie…

Pan Tadeusz Lewkowski nie miał lepszego pomysłu niż akurat w tym momencie na własną zgubę do mnie zadzwonić.

– Panie Tadeuszu, gdzie była dziś od rana pani Ania? – spytałam ostro, nie słuchając kompletnie tego, co usiłował do mnie powiedzieć. – W domu może?

– W zasadzie w domu, ale ja muszę pani przedstawić…

– Przedstawienia mnie na razie nie interesują. A gdzie jest teraz?

– No, w domu jest. Czy pani sobie życzy…

– Nie wiem. Chyba życzę. Hej, co o tym myślicie? To nie do pana…

– No może…? – ożywiła się Julita. – Chyba Lewkowskim można powiedzieć prawdę? Może Ania mogłaby tu przyjechać?

– Czy pani Ania mogłaby tu natychmiast przyjechać? – spytałam w sposób, wykluczający wszelkie inne tematy i nawet zdążyła we mnie błysnąć wdzięczność dla moich przodkiń za okropny charakter. – Ale już, nóż na gardle, obiad, dziecko i resztę świata może pan wykończyć sam. O ile wiem, ma pan dwie ręce. I głowę.

– Tak, oczywiście. Aniu…? Ale ja muszę pani przedstawić…

– Najpierw pani Ania. Potem może pan przedstawiać, co pan chce.

– Aniu…! – krzyknął strasznie pan Tadeusz.

Z pogmatwanych dźwięków wywnioskowałam, że Lewkowscy się przestraszyli, być może spłoszeni moim nagłym pomieszaniem zmysłów, i Ania już do mnie jedzie. Wyliczyłam ją na sześć minut i uspokajająco pomachałam ręką do towarzystwa przy salonowym stole.

– No dobrze. Skoro pani Ania już jedzie, może pan przedstawiać.

– Wiem, że się pani nie zgodzi – zaczął pan Tadeusz ze skruchą – ale telewizja zgłosiła się z takim zaproszeniem i muszę je pani przekazać…

Pokiwałam na Witka, żeby mi dolał wina i z zimną krwią wysłuchałam propozycji wystąpienia w czymś rozrywkowym, czego w życiu nie oglądałam i co zapewne przeznaczone było dla odbiorców o poziomie poniżej czwartej klasy szkoły podstawowej, podupadłych umysłowo. Gdyby telewizja za tego rodzaju występ płaciła mi, na przykład, sto tysięcy euro, może bym się zastanowiła, chociaż i tak według norm europejskich byłaby to hańba niezmywalna, ale w obliczu tysiąca złotych…? Dlaczego, na litość boską, ja, nie aktorka, nie estradowiec, nie żaden cud urody, miałabym się prezentować w czymś, od czego skóra mi cierpnie wszędzie?

– Panie Tadeuszu, ile razy pan to oglądał? – spytałam delikatnie i łagodnie.

– Ani razu – wyznał uczciwie pan Tadeusz. – Ja nie oglądam tych rzeczy…

– To niech pan mi zada to pytanie drugi raz, jak pan obejrzy. Wie pan, cud zawsze może się zdarzyć. Poza wszystkim, przypominam panu, że ja piszę własne, a nie odtwarzam cudze. I nie śpiewam. W ostateczności mogłabym tańczyć, ale krótko, bo przy dłużej padnę trupem, więc jeśli pan lubi pogrzeby…

Pan Tadeusz moją wypowiedź zrozumiał właściwie, usprawiedliwił się obowiązkiem, bo mogłabym wszak nagle popaść w jakiś amok i zechcieć wystąpić, nie wiem dokładnie w czym, ale z pewnością w kretyństwie, i przyjął odpowiedź jako odmowną.

Ania Lewkowska przyjechała i w pierwszej chwili nie poznała Julity, mimo że spodziewała się jej, widząc przed bramą samochód. W drugiej się zachwyciła. W trzeciej została poinformowana o kłopotliwej sytuacji i dwóch wariantach wybrnięcia przynajmniej z tej wyłączonej komórki.

Słuchała uważnie i zastanawiała się krótko.

– A gdzie przez cały ten czas znajdował się twój samochód? – spytała przytomnie. – Mógł go ktoś zauważyć?

No tak, to nam do głowy nie przyszło. Następna spostrzegawcza osoba i grzęźniemy w bagnie coraz głębiej. Tylko patrzeć, jak gliny wymyślą, że było to morderstwo zbiorowe.

– Stał na ulicy – wyznała przygnębiona Julita.

– Bez przesady – zaprotestował Witek. – Takich toyot całe miasto jest pełne, nikt nie patrzy na numery bez powodu, nie wozisz na tylnej szybie tygrysa rozdziawioną paszczęką! Stuknęłaś kogoś? Zastawiłaś wyjazd z parkingu?

– Nie, skąd, normalnie stałam.

– To nikt nie zwrócił uwagi. Ciasno było? Gdzie dokładnie stałaś?

– W Alejach Jerozolimskich. Przed bankiem.

– Na płatnym, znaczy?

– Na płatnym. I zapłaciłam!

– Natychmiast wyrzuć bilet parkingowy! – rozkazałam z energią. – Jestem pewna, że go jeszcze masz, zaraz spalimy w kominku.

– Już wyrzuciłam, bo wetknęli mi za wycieraczkę seksowne panienki, więc pozbyłam się tego razem. Aniu, a kto u was był? I mógł mnie widzieć?

Ania Lewkowska zakłopotała się nieco.

– Tadeusz był, ale on zaświadczy, że byłaś. A samochód… wjechałaś za bramę… ale gorzej, że był ogrodnik, pryskał na drzewka. To nieduży teren, niemożliwe, żeby nie widział samochodu, gdyby rzeczywiście stał. Cały czas tam się plątał, w dodatku z pomocnikiem.

– Przekupić ogrodnika… – zaczęła z niesmakiem Małgosia.

– Odpada – przerwałam jej. – Nie posuwajmy się za daleko w matactwie. Już też nie mieliście, kiedy sobie pryskać, tylko akurat dzisiaj!

– Gdzieś ona jednak musiała być – zauważył Witek bezlitośnie.

– Na koniach! – ożywiła się nagłe Julita. – Pojechałam sobie trochę pojeździć dla zdrowia, czasem naprawdę jeżdżę, mam blisko…

– Gdzie Marta? – zwróciłam się gwałtownie do Małgosi.

– Nie wiem, miała być w Chojnowie, zaraz do niej zadzwonię. Też chciałam powiedzieć, że przekupywać ogrodnika, i do tego jeszcze z pomocnikiem, to całkiem bez sensu. Halo, Marta…? Gdzie jesteś…?

A gdzie byłaś…?

Pomysł z końmi spodobał się wszystkim. Okazało się, że Marta od rana rzeczywiście była w Chojnowie, ale tylko przez chwilę, zaraz potem zaś, o dziewiątej, pojechała do Bobrowca, z tym, że tam jej też już nie ma, właśnie wyjechała i wraca przez Konstancin. Komunikat o wizycie Julity w owym Bobrowcu przyjęła, zdaje się, spokojnie, i od razu podsunęła siwego wałacha, który dziś akurat powinien był się trochę przelecieć. Stajenny mógł nie widzieć Julity, bo objeżdżał innego konia.

Małgosia z uwagą wysłuchała propozycji córki i kazała jej po drodze wstąpić do ciotki.

– Własne dziecko namawiam do fałszywych zeznań – stwierdziła ze zgrozą. – Ale ogólnie ona wie, o co chodzi, trzeba tylko uzgodnić szczegóły. Tego wałacha podobno znasz osobiście?

– Znam – przyświadczyła gorąco Julita. – Nazywa się Sandor, młody jeszcze, już na nim jeździłam. Ja do Bobrowca mam blisko i często tam bywam.

– A samochód zostawiłaś za akacjami…

– Doskonałe miejsce!

– To gdzie ci było do komórki… Możesz ją teraz włączyć.

Julita wypukała kod i włączyła komórkę.

– To czy ja jestem jeszcze potrzebna? – spytała delikatnie pani Ania. – Bo skoro Julita była nie u nas, tylko u koni, może nie powinnam się wtrącać…?

Komórka Julity zadzwoniła, zanim zdążyliśmy odezwać się bodaj słowem. W pełnym napięcia milczeniu wysłuchaliśmy jednostronnej rozmowy.

– Tak, rzeczywiście, bardzo przepraszam – powiedziała ze skruchą Julita. – Ja nie mam stacjonarnego telefonu… Oczywiście, że przez komórkę, ale nie zdawałam sobie sprawy… Wczoraj… Pracowałam… teraz dopiero sobie uświadomiłam… U pani Chmielewskiej i właśnie, dlatego… Oczywiście, sądzę, że tak, pan pozwoli, że zapytam… No dobrze, tak, rozumiem. – Jasne, że zaczekam, pan przypuszcza, że ucieknę do Argentyny…?

Pod koniec rozmowy skrucha z jej głosu znikła całkowicie i zadźwięczały w nim spiżowe tony. Wyłączyła urządzenie i popatrzyła na nas wzrokiem, z którego tajfunem walił sarkazm.

– Niech nikt się z tego domu nie rusza, dopóki on nie przyjedzie. Oszalał?

– Z pewnością – przyświadczyła Małgosia. – Przecież nie wie, kto tu jest. A gdyby akurat był listonosz z listem poleconym…?

– Powiedział, że nie muszę cię pytać, jesteś zamieszana i też masz czekać. Aniu, może ty…? O tobie nie wie…

– Otóż nie wiem, czy nie wie – rzekła energicznie pani Ania. – Jeżeli wszystkich podejrzewa, może postawił kogoś na czatach? W domu mam męża i dzieci, i dochodzący obiad na kuchni, ale nikt z nich nie jest paralitykiem, ani, mam nadzieję, debilem. Na szczęście o niczym nie mam pojęcia, więc mogę spokojnie poczekać, ale skoro tak… Czy mogłabym też dostać trochę wina? Tadeusz po mnie przyjedzie, droga od nas do pani trwa cztery minuty razem z otwieraniem bramy, nawet befsztyki na patelni nie zdążą się przypalić. Nie mam befsztyków.

– Ciekawe, kto będzie pierwszy, ten gliniarz czy Marta? – zainteresował się Witek z uciechą i lekkomyślnie.

I nikomu z nas nawet nie zaświtało, ile pożytku z tej Marty wyniknie.


* * *

Adres, telefon i miejsce pracy byłej żony Krzewca Wólnicki już dostał, ale jeszcze raz spróbował złapać ostatniego świadka owego podejrzanego wieczoru. Tę jakąś Julitę Bitte.

O dziwo, odezwała się! Odebrała od razu, normalnie, jak człowiek, przeprosiła, przez pomyłkę miała wyłączoną komórkę. Przez pomyłkę, cha, cha. Specjalnie wyłączyła, żeby nie dać się złapać, cały ten czas poświęciła uprawianiu jakiejś kreciej roboty, ukrywała dowody bliskich kontaktów z denatem, zmawiała się z Gwiazdowskim, diabli wiedzą, co jeszcze… I gdzie się znajduje, proszę, w domu tej okropnej baby, cała szajka to jest czy co, melinę tam mają…? Niby ludzie na jakimś poziomie, ale jeśli w grę wchodzi grubsza afera, kto mają organizować, jak nie ludzie na poziomie? Nie menel jakiś przecież, nie analfabeta!

Gdzieś tam, w jakimś zakamarku umysłu zaświtało mu, że co tu ma do rzeczy jakakolwiek grubsza afera, na pierwsze miejsce pcha się zdenerwowana dziewczyna, wykantowana przez tego roślinnego podrywacza, w afekcie go trzasnęła i cześć, a może facet poderwanej dziewczyny, na afekt wskazuje wszystko. To niby, co, związek porzuconych dziewczyn? Partia zdradzanych facetów? Kretyństwo denne!

Zdusił jednakże błysk, na sygnale przeleciał jedną trzecią miasta, wyciszył się dopiero kilkaset metrów przed celem. Przy ogrodzeniu stały trzy samochody, furtka była uchylona. Na wabia…?

Nie z nim te numery. Zadzwonił. Odczekał. Zadzwonił ponownie. Już zaczął wchodzić, kiedy w drzwiach domu ukazał się ten, zaraz, który to? A, Głowacki. No proszę, personel na miejscu i w pogotowiu. – Wszedł i skamieniał. Jako fachowiec skamieniał na krótko i mógł żywić nadzieję, że nikt jego wrażenia nie dostrzegł.

Na fotelu przy salonowym stole siedziała sprawczyni zbrodni, dokładnie opisana przez siostrę denata. Długie, do ramion, czarne włosy, może nie całkiem proste, lekko falujące, ale nie wymagajmy za wiele, z czerwoną apaszką wokół szyi, z kieliszkiem w ręku… Dłoń, obejmująca kieliszek zaopatrzona była we wspaniałe, ciemnoczerwone paznokcie, a do tego oczy! Cóż za oczy…! Nawet bez zasłaniania twarzy, te oczy przebiłyby wszystko, wytrzeszczone, kretynka ta Gabriela, jakie znowu wytrzeszczone, wyraziste, ciemne, lśniące, ogromne, w ciemnej oprawie, oczy, których nie można nie zauważyć! To ona! Ona stała w kącie salonu zbrodni…!

Sam opisałby ją chyba identycznie…

– Witam państwa – wydusił z siebie uprzejmie z kolosalnym wysiłkiem. – Pani Julita Bitte?

Tak był pewien, że to jest właśnie ta cholerna, nieuchwytna dotychczas, ostatnia uczestniczka zbrodniczego wieczoru, że w pierwszej chwili nie zrozumiał, co słyszy. Czarnowłosa piękność milczała, patrzyła na niego z grzecznym zainteresowaniem i nic. Głos dobiegł z boku.

– To ja – powiedziała wdzięcznie siedząca na fotelu obok dziewczyna. – Słucham pana?

Nawet nie spojrzał w kierunku głosu. Uparcie oczekiwał odpowiedzi od znalezionej wreszcie zabój, czyni, ma ją, wbrew wszelkim łgarstwom, osiągną} sukces!

– Pani Julita Bitte? – powtórzył cierpko.

– Słucham pana – powtórzyła głośniej ta obok. -. To ja jestem Julita Bitte, przepraszam, że tak długo miałam wyłączoną komórkę, ale mogę to panu wyjaśnić. Życzy pan sobie od razu?

Policjant też człowiek. Żadnemu człowiekowi nie jest łatwo zrezygnować z czegoś, czego był pewien, co stanowiło jego osiągnięcie, co wreszcie uzyskał, w co uwierzył granitowo i co, w dodatku, nie tylko wieńczy jego ciężką pracę i kończy wysiłki, ale zarazem stanowi wybuch. Dowód jego umiejętności, poziomu, talentu śledczego!

Загрузка...