– Co też pan, to pamiątka! – oburzył się Tadzio. – Dwa trupy i do Wisły…?
– To, kto jedzie? I kiedy?
Cztery osoby natychmiast zgłosiły swoje kandydatury. Upierałam się przy sobie ze względu na wspólny język, Małgosia i Julita sprzeczały się o palmę pierwszeństwa z racji winy, Sobiesław czuł się odpowiedzialny za brata. Pan Ryszard siedział cicho, pełen nadziei, że ominie go odnawianie u Pasieczniaków, które pasowało mu akurat jak pięść do nosa, a Witek z góry godził się z decyzją większości. Tadzio z najgłębszym żalem musiał jechał do pracy.
– Ale poczekajcie jeszcze chwilę, bo może ona się znajdzie u tego Szmermela, czy jak mu tam – rzekł na odchodnym. – A, Szrapnel… Pan mówi, że pan się dowie. Nie wiadomo, kto tu z brzega i kto z tym Szrapnelem znajdzie wspólny język…
Wypowiedź przyjęliśmy jako niezwykle rozsądną.
Do Beaty zadzwoniłam natychmiast po ich wyjściu. W domu nikt nie odbierał, komórkę miała wyłączoną. Cholera.
Spać poszłam jako odrażająca świnia.
Afera gospodarcza uwolniła Wólnickiego od przeklętego Szrapnela, którego oddał kolegom z prawdziwą przyjemnością. Jako sprawca zabójstwa odpadał, w niedzielę, bowiem znajdował się w Radomiu, co poświadczyła nawet policja drogowa. Jednakże jego powiązania z denatem istniały, nie bez powodu Szrapnel dzwonił do nieboszczyka jak szaleniec, mógł dużo wiedzieć, w przeciwieństwie do Majchrzyckiej był żywy i zeznania składał, Wólnicki nie wypuścił go zatem z ręki całkowicie. Dwa wydziały wymieniły się informacjami, ponadto w przeszukaniu posiadłości aferzysty uczestniczył człowiek komisarza. Człowiekiem był fotograf, który zgłosił się na ochotnika i uparł przy rozrywce, co Wólnickiego mocno zdziwiło, ale jeszcze mocniej ucieszyło, bo na brak rąk, nóg i głów do pracy cierpiał przez cały czas swojej walki o sukces.
Henia Węzła miał, ale nie udało mu się usiąść na laurach i czuł się coraz bardziej zdenerwowany.
Teraz szukał reumatyka. Do idiotycznych poszukiwań zmusił go olejek kamforowy. Przesłuchany w tej kwestii Szrapnel przysiągł na wszystkie świętości, że reumatyzmu w życiu nie miał, nie ma i mieć nie będzie, tak mu dopomóż Bóg!
Rodzina, całe otoczenie i lekarz domowy potwierdzili, wątroba owszem, ciśnienie też, ale reumatyzm w żadnym wypadku.
Olejku kamforowego od wieków na oczy nie widzieli. I nie wąchali!
W miejscu zamieszkania Szrapnela rzeczywiście po olejku kamforowym nawet śladu nie było. Fotograf potwierdził zeznania, w trakcie przeszukania węszył na prawo i na lewo, ale nic nie poczuł.
Ponadto szukano małpy. Z dobrego serca cała drogówka zgodziła się spoglądać na maskotki w przejeżdżających i zatrzymywanych samochodach, bo co im szkodziło. Jeden rzut oka, nie majątek.
Ponadto Wólnickiemu nosem wyszły wysiłki przy ustalaniu do końca alibi osób, zamieszanych w sprawę. Cykało mu to alibi jak zepsuty zegarek, wymagało potwornych wysiłków, zabierało czas, a w dodatku sam już nie był pewien, czy rzeczywiście warte jest takiej ceny. Gdyby nie to, że w grę wchodziły kobiety, a to naprawdę wyglądało na damską zbrodnię…
Jednakże obie podejrzane baby, okazało się, były widziane.
Tej u wróżki w Aninie przyjrzała się zakochana para, skryta w żywopłocie. Para nie bardzo pchała się do zeznań, młodociany wiek skłaniał ją do tajenia uczuć, co nie przeszkodziło w najmniejszym stopniu oglądaniu facetki, dzwoniącej do furtki i oblatującej dom wróżki dookoła. Żeńska połowa zakochanej pary uczyniła nawet wzgardliwą uwagę, głupia ona musi być, ta jakaś, skoro pcha się do wróżb w tak nieodpowiedni dzień, i lekka sprzeczka na temat niedzieli pozwoliła obydwojgu zapamiętać scenę. Rzecz wyszła na jaw z opóźnieniem i wyłącznie dzięki szkolnym debatom w kwestii czarnej i białej magii, które to debaty wyłowiła w końcu wywiadowczym.
Dama wielce ruchliwa nie wiadomo, dlaczego koniecznie chciała ukryć swój pobyt w miejscach nader kontrastowych, mianowicie najpierw w kościele, a potem w podrzędnej spelunie, gdzie startowało do niej dwóch osobników, bardzo, ale to bardzo nieskłonnych do zwierzeń. Dociśnięci porządniej, zgodnie wyznali, że była, zaloty odrzuciła i z całą pewnością żadnej donicy przy sobie nie miała. Bardziej zrozumiała już wydawała się chęć ominięcia wizyty na samym skraju ulicy Pąchockiej. Udała się tam do pana Mirka, z daleka ujrzała samochody policji i natychmiast uciekła.
Damy, zatem odpadły. Pozostał Majda, który ględził o spacerach dla zdrowia. Niemożliwe, żeby w gęsto zaludnionym mieście, a choćby i na obrzeżach, nikt człowieka nie widział, chyba, że ten człowiek specjalnie skradał się po zakamarkach, co w wykonaniu Majdy wydawało się wątpliwe.
Komisarz znalazł się już prawie na dnie przygnębienia, gotów był wręcz poprzestać na Heniu i zaryzykować potworną kompromitację, gotów był zamknąć także tego śpiącego kretyna, który w końcu nie wiadomo czy na pewno spał, kiedy Kasia Sążnicka w przededniu porodu błysnęła mu nagle niczym gwiazda na firmamencie.
– Znalazłam twój odcisk – oznajmiła przez telefon.
– Chodź i sam zobacz. I pośpiesz się, bo takie mam wrażenie, że jutro już będę nieczynna.
Z niejasnym przekonaniem, iż sam o tym nie wiedząc, ma jakiś nagniotek na którymś palcu u nogi, Wólnicki popędził do Kasi.
– Ty wiesz, dlaczego ja to robię – wyznała na wstępie. – Mówiłam ci, mam słabość do demonicznych i ciekawi mnie osobiście, kto jednego takiego usunął ze świata. Ciągle wracam do tej twojej postrzępionej makulatury, zdaje się, że odwalam za ciebie trzy czwarte roboty, wyniki z laboratorium już prosto do mnie przysyłają, i proszę! Przyjrzyj się.
Wólnicki chciwie przyjrzał się pokrywającej stół dokumentacji. Kasia lubiła porządek, rozłożyła ją na dwie części. Jedna zawierała w sobie zdjęcia wszelkich śladów, znalezionych na miejscu przestępstwa, druga odciski palców wszystkich osób, połapanych przez technika. Mimo oporów, z jakimi przystępował do tej pracy, wykonał ją rzetelnie i systematycznie, z dwojga złego, bowiem wolał już daktyloskopować całe społeczeństwo niż włazić Wólnickiemu na oczy i pod rękę. Zdjęcia były wyraźne, popodpisywane, podzielone na żony, mężów, narzeczonych, wielbicieli i rodziny.
Po stronie przestępczej wyróżniała się samotna podobizna jednego palca, opisana jako jedyny wyraźny ślad linii papilarnych, zdjęty z kawałka donicy fajansowej, rozbitej na głowie ofiary.
Po stronie podejrzanych Kasia równie pięknie ułożyła komplet dziesięciu palców, z których wyróżniła jeden, identyczny z tym z donicy. Powiększenie wykluczało wątpliwości.
– Czyje to…?! – wycharczał strasznie Wólnicki, zanim zdążył przeczytać opis: odciski palców Wiesławy Majdy, żony Antoniego Majdy, zdjęte ze szklanego blatu stolika.
Zatchnęło go i milczał przez chwilę.
– Myślisz, że to ta Wiesława kropnęła denata? – spytała ciekawie Kasia.
Wólnicki ochłonął.
– Nic nie myślę. To znaczy nie, coś muszę myśleć. Do głowy by mi nie przyszło… Rany boskie, a ten Węzeł tam był…
– Mnie się wydaje, że to jednak nie ona.
– Tylko, kto? Macała tę skorupę, nie?
Kasia rozejrzała się i starannie odcisnęła swoje pięć palców na doniczce z paprotką, ozdabiającą półkę za jej plecami.
– Puknij się. I teraz ktoś to weźmie w rękawiczkach i rozwali globus naszemu staremu. I co? Będzie na mnie?
Wólnicki oprzytomniał już całkowicie.
– To zależy, w jakim momencie rozwali, bo może akurat będziesz wić dziecię…
– Co będę…?
– No, tak się chyba mówi, powiła dziecię? Albo mówiło kiedyś. Więc ty będziesz wić, a on będzie walił, odpadasz. Ale i tak polecę cię przesłuchać.
– Mam nadzieję, że nie w trakcie wicia – skrzywiła się Kasia. – Bierz ten chłam, bo już nic więcej się z tego nie wydoi. Majda, zwracam ci uwagę, jest cennym świadkiem w tej aferze zielarskiej, na moje oko to awanturnik i swego nie daruje. Nie znam człowieka, ale na twoim miejscu pogadałabym z nim…
Wólnicki sam się zdziwił, że dotychczas tego nie zrobił. I właściwie, dlaczego? A, prawda, nie zdążył. Uczepił się Henia z szaliczkiem, cały szczęśliwy, czepiał się Wandzi Seltereckiej, Wiwien Majchrzyckiej, tego Gwiazdowskiego z samochodem… Skąd mu się to wzięło…?
Nagle uświadomił sobie, że to przez tę Gabrielę cholerną, siostrę denata. Pozwolił się jej zasugerować, czarnowłosa morderczyni, złapana prawie na gorącym uczynku, adoratorki brata, teraz szalik odrzuconego wielbiciela… Jakiego tam znowu odrzuconego, na własne oczy widział Wandzię we łzach, uwieszoną na szyi Henia, ejże, czy przypadkiem nie dał się skołować jak neptek debilowaty…?
Zdecydował się jechać do tego Majdy natychmiast. Szarego passata z małpą szuka całe miasto, znajdą, nie znajdą, Majdę trzeba załatwić!
O wczesnym poranku Sobiesław doniósł, że u Szrapnela mojej zapalniczki nie znaleziono. Został nam Majda.
Koło południa pojechaliśmy, zgodnie z ustaleniami, w pięcioro, i w samochodzie Witka zrobiło się trochę ciasno. Poszliśmy na tę niewygodę, bo kto, jak kto, ale Witek z pewnością umiał tam trafić.
Pierwsze, co ujrzałam, to ślady małego i nędznego pogorzeliska u stóp potężnej kępy bambusa i w jednym mgnieniu oka pojęłam, co też Majdzie, zapewne pod wpływem pana Mirka, wyrosło. Konsekwencją zrozumienia była cała reszta i trochę mnie przymurowało.
Obok pogorzeliska grzmiała awantura.
Cztery osoby okazywały sobie wzajemnie żywe niezadowolenie słownie i w pewnym stopniu czynnie, szarpiąc się za ręce i rękawy, wyrywając sobie wiaderka, węże ogrodowe, naczynia nasuwające myśl o benzynie, i odpychając się od kępy. Nie była to młodzież, dwie dość korpulentne panie w wieku zdecydowanie powyżej pięćdziesiątki, dwóch panów solidnie zbudowanych, po sześćdziesiątce, jeden prawie łysy, a drugi siwy, wszyscy jednakże pełni młodzieżowego wigoru. Słowa przeplatały się gęsto, utrudniając dokładne wyłapanie treści, i wyglądało na to, że kłótnia idzie o żywioł. Jedne osoby spragnione były ognia, a drugie przeciwnie.
Chyba sercem byłam po stronie tych pierwszych. Rozum szemrał politowaniem.
Podeszłam bez pośpiechu, wdzięcznie i delikatnie, reszta towarzystwa za plecami nie obchodziła mnie, bo już zdążyłam zaangażować się w scenę.
– Pan Majda? – zwróciłam się głosem trąby jerychońskiej w przestrzeń pomiędzy dwoma panami, co sprawiło, że spojrzeli na mnie obaj i nadal nie wiedziałam, który z nich jest Majda. – Niech pan da spokój, to nic nie pomoże, szkoda ziemi. Choćby pan cały ogród spalił, to też na nic, draństwo wyrośnie dookoła i jeszcze gorzej będzie.
– A mówiłam…! – krzyknęła we wzburzeniu jedna z dam.
– Co mówiłaś, co mówiłaś, trzeba było wcześniej mówić! – odkrzyknął jeden z osobników, ten siwy, w znacznie większym wzburzeniu i już wiedziałam, że Majda to on. – To, co pani uważa, że co ja mam z tym zrobić?! – To było do mnie. – Trzy tygodnie…! Trzy tygodnie i trzy metry…!!!
Spróbowałam złagodzenia.
– Przesadza pan, najwyżej półtora. Górą pan w ogóle nic nie zyska, są tylko trzy sposoby.
– Jakie sposoby?! Niech mi ktoś raz powie, jakie sposoby są na tę zarazę?!!!
– Już mówię. Jeden, to koparka mechaniczna. Drugi, ekipa ruskich bezrobotnych, zatrudnionych na akord. Trzeci, obetonować dookoła cementem czterysta pięćdziesiąt, gęsto zbrojonym, na głębokość trzy i pół metra. No dobrze, cztery. Daje rezultat, jak Boga kocham, gwarantowane!
– Bo co ci do głowy wpadło…! – zaczęła gwałtownie druga dama, dzierżąca w dłoniach węża ogrodowego.
– Trawa!!! – ryknął strasznie pan Majda. – To miała być trawa pustynna!!! Koparka! Cały ogród mi zniszczy! Skąd ja wezmę tych ruskich…?!!!
– Spokojnie, jeśli istnieje jeszcze jakiś sposób, ja się dowiem, zadzwonię. Jeśli może to pana pocieszyć, znalazł się pan w licznym i doskonałym towarzystwie, cała Dania się na to narwała. Chyba jeszcze mają kłopoty, ale już coś robią.
– Beton!!! – ryczał dziko pan Majda, waląc w ziemię łopatę. – Jaki beton, do ciężkiej cholery…?!
– Na konstrukcje mostowe…
– Słyszysz przecież, ruskich, pani mówi…
– To ma korzenie do środka ziemi…!!!
– Ależ nie, tylko na półtora metra! Z tym, że żadne chemikalia, żadne trucizny na to nie działają…
– I pan Krzewiec to panu posadził? – odezwała się za mną Małgosia, jakoś niemiłosiernie, kąśliwie i bez współczucia.
Pan Majda wydał z siebie kolejny ryk, jeszcze potężniejszy i zamierzył się na nią łopatą. Witek zapewne nie chciał zostać wdowcem, zdążył chwycić za stylisko. Dama z wężem siknęła z nagła strumieniem wody, niewątpliwie z zamiarem ukojenia uczuć pana Majdy, ale trafiła głównie Sobiesława i Julitę, na adresata poszło ledwo trochę. Pierwsza dama wspomogła Witka, usiłując wydrzeć panu Majdzie łopatę z rąk, kopnęła przy tym bańkę i woń benzyny przygłuszyła wonie przyrody.
– Ale poradziłam coś panu, nie?! – wrzasnęłam z wyrzutem. – Powiedziałam, co się z tym robi! I wiem, co mówię! Własną ręką się z tym użerałam! Też mam ogród!
Pan Majda nagle osłabł.
– I ma to pani u siebie…?
– Co pan…? Za kretynkę mnie pan uważa? W życiu…! Po moim trupie!
– Kurwa mać…
I na to wkroczył komisarz Wólnicki. Możliwe, że już od paru chwil oglądał spektakl i zorientował się w scenariuszu, ale nie okazał tego po sobie.
– Pan Antoni Majda? – spytał grzecznie.
Pan Majda spojrzał na niego z żałosną nadzieją.
– Skąd się bierze koparkę mechaniczną? – spytał w zamian.
Pożałowałam, że nie przyjechał z nami pan Ryszard, który dostęp do koparek mechanicznych miał w małym palcu, i ręka mi sama skoczyła w kierunku komórki. Pohamowałam się, bambus rośnie wściekle szybko, ale nie do tego stopnia, żeby przed wieczorem załatwić całe miasto. Zdążę, a w ostateczności może straż pożarna albo pogotowie kanalizacyjne…
– Chciałbym z panem zamienić kilka słów. Pan pozwoli ze mną…
Zostaliśmy sami, o ile samotnością można nazwać zebranie towarzyskie w liczbie dziewięciu osób, bo jakoś nieznacznie dobił do nas sierżant. Przez chwilę wszyscy wydychali z siebie emocje, a Julita i Sobiesław usiłowali strząsnąć z odzieży wodę.
– O mój Boże, bardzo przepraszam – powiedziała skruszona pani ze szlauchem. – Ja na Antosia chciałam. On zawsze taki nerwowy…
– Zanim się człowiek obejrzy, już tak wybucha – dodała z troską druga dama i podniosła naczynie z resztkami benzyny. – Dawno doktor mówi, żeby nie dusił w sobie, bo wylewu może dostać, no to tak nie dusi i nie dusi. Co ja się z tym mam, to niech ręka boska broni, a już ten ogród, to jego oczko w głowie… Zaraz, a ten pan, to, kto?
Zwróciła nagle uwagę na Sobiesława i obejrzała go bardzo podejrzliwie. Gdyby nie śmierć ogrodnika, o której wieść z pewnością do niej dotarła, prawdopodobnie wzięłaby go za pana Mirka i gruchnęła tą żelazną bańką. Prawie jej ręka drgnęła.
– Pani pozwoli, Sobiesław Krzewiec – przedstawił się Sobiesław pośpiesznie. – Rozumiem, że tu mój brat zawinił, niezmiernie mi przykro i najmocniej państwa za niego przepraszam. Ale osobiście nie mam z tym nic wspólnego.
– Podobny pan. Chociaż nie całkiem…
– Chciałem jednakże o coś zapytać…
– By pan chociaż o tę koparkę się postarał – przerwała karcąco dama ze szlauchem. – Albo o tych ruskich. Ale…! Dlaczego ruskich?
– Bo jak już robią, to robią – wyjaśniłam. – Trzy razy lepiej niż nasi, to niezwykle wytrzymały naród, może się dokopią do końca korzeni. A ten pan rzeczywiście nic nie zawinił, jest fotografikiem i w ogóle go nie było w Polsce, trzy czy cztery dni temu przyjechał.
– Chciałem państwa o coś zapytać… – zaczął znów Sobiesław.
– Narobił mężowi ten pański brat, że aż się coś robi! – zagłuszyła go dama z naczyniem, nie kryjąc rozgoryczenia i pretensji. – A tak mu zależało na stare lata! Tymczasem, co chciał mieć, to mu zdechło, nic się nie hodowało, a taka zaraza, to proszę, a mówili, nie brać, to nie, nie wierzył i teraz woda nie ruszy, ogień nie ruszy, bomby atomowej na to potrzeba! Już wszystkim próbował, kamforą ktoś mu radził, ze dwa litry wylał, w nosie kręciło, a tu nic…!
Nagle uświadomiłam sobie, że woń spalenizny zawiera w sobie jakiś nietypowy dodatek i że być może myliłam się troszeczkę w kwestii poszukiwania reumatyka.
– Toteż właśnie – zaczął znów Sobiesław znękanym głosem. – Chciałem, jeśli można, o coś zapytać…
– I coraz więcej tego, aż strach bierze! Ani nafta, ani kamfora, ani spirytus…
– Oddaj to – ruszył się pan łysy, wyjął z ręki damy bańkę, bo już zaczynała nią machać, wychlapując resztki, i schylił się po drugie naczynie. – Do garażu trzeba zanieść, żeby Antosia na nowo nie skusiło. Tamten kanister też zabierzcie.
Małżonka pana Majdy opamiętała się bardzo szybko, oddała bańkę, otarła oczy, westchnęła.
– Porządku trochę zrobić, niech tak w oczy nie wpada…
Obie damy energicznie zajęły się uprzątaniem pogorzeliska, pan z bańkami skierował się w stronę domu, Sobiesław zrezygnował chwilowo z pytań, nie wątpiłam, że o zapalniczkę, poczuł się zobowiązany sięgnąć po drugi, prawie pusty kanister i poszedł za nim.
Garaż, ulokowany z boku, przy zewnętrznej ścianie, szedł na durch, jedną stroną można było wjeżdżać, a drugą wyjeżdżać, bardzo wygodnie, tyle że wymagało to większej przestrzeni. Istniała ogromna szansa, że za jakieś dwa lata bambus zarośnie to miejsce dokładnie, likwidując jeden wyjazd. Albo wjazd, bez różnicy.
Sierżant również podążył w stronę garażu, dotarł do otwartych wrót i wrósł w ziemię. Stał niczym posąg i wpatrywał się w przednią szybę szarego passata. Stał i stał, wpatrywał się i wpatrywał, tak długo, że w końcu też spojrzałam. Nic szczególnego nie zobaczyłam, szyba jak szyba, nawet czysta, widać było przez nią wsteczne lusterko i wiszącą na nim maskotkę, małą małpkę na cienkim sznureczku…
Konfrontacja z panią zoolog przesądziła sprawę. Tak jest, to tę właśnie głowę widziała w stojącym naprzeciwko jej domu samochodzie. Te brwi, ten nos i to międlenie ustami. I tę małpę, z całą pewnością.
Nawiasem mówiąc, przy nas pan Majda nie międlił, ponieważ był wściekły, awanturował się i niczego w sobie nie dusił. Jak później wyszło na jaw, międlił tylko wtedy, kiedy musiał opanowywać zdenerwowanie.
Dociśnięty nieco, w opanowaniu wytrwał krótko. Usiłował, co prawda, z początku godnie milczeć, ale rychło emocje wygrały walkę z usiłowaniami. Wólnicki poddał się nawale, nie próbując jej się przeciwstawiać, z majaczącymi gdzieś w tle wiatrakami i don Kichotem, zatroskany już tylko o wytrzymałość utrwalających głos przyrządów. Pan Majda w szale wypluwał z siebie swoją martyrologię ogrodniczą.
– Panie, od dziecka…! Od urodzenia…! Na botanikę chciałem iść, na SGGW, na ogrodnictwo…! Do ekonomii mnie zmusili, do księgowości, do maklerstwa, ojciec, dziadek, cała rodzina…! No to, co, że umiałem liczyć, no to, co, że zarabiałem, panie, ja gdzieś mam liczby, w dupie, powiem wyraźnie, w dupie!!! Ogród chciałem mieć, całe życie, ogród…!!! Nawet działki pracowniczej nie dali, bo rodzina zamożna, kupić, a co pan kupił w tamtym ustroju, żeby ten cały komunizm z piekła nie wyjrzał!!! Panie, ja już stary jestem, ja mam sześćdziesiąt osiem lat, ile się jeszcze nażyję?! Do stu dwudziestu dociągnę?! Pan se sam dociąga, beze mnie!!! Wreszcie mi ta głupia gęś sprzedała, wszystko naraz trzeba było zrobić, a skąd ja miałem sam umieć, jak i kiedy, urlop nie urlop, na trzech etatach, fachowiec w trzy lata zrobić potrafi, wziąłem fachowca, krowa mi go naraiła, a zachwyty, a on sam, wszystko potrafi, co potrafi, gówno potrafi!!! Kantować potrafi!!! Panie, ja pracuję, nie nakradłem się, w polityce nie robię!!! Złote góry mi obiecywał, pierwszy gatunek, wszystko, co najlepsze, płaciłem za to najlepsze bez słowa, kumkwat perłowy, panie, jak ze śmierdzącym jajkiem dookoła chodziłem, jak mi usechł na pieprz, jak mi się jeszcze nowy sekator w ręku rozleciał, jak się pokazało, że ja w puszczy bambusowej zaginę, coś mi się zrobiło! Ja go wcale nie chciałem zabijać, ja mu chciałem po mordzie dać, panie, zarażony bez na samym początku mi wtrynił, trzy lata paskudzenia, trzy lata…!!! Jedno za drugim diabli brali, ja chory człowiek jestem, uschnięte, zrudziałe, spaskudzone, to śmietnik, a nie ogród…!!!
Wreszcie pan Majda się popłakał i nieco go zatchnęło. Komisarzowi wykrzyczane treści brzmiały jakoś dziwnie znajomo, bardzo ostrożnie jął wyjaśniać szczegóły techniczne dochodzenia, starannie unikając jakiejkolwiek wzmianki o przyrodzie żywej, żeby przesłuchiwanego nie rozdrażniać. Na inne tematy pan Majda rozmawiał ze znacznie większym opanowaniem.
– Szalik? – zdziwił się. – Jaki szalik? A, szalik…! Tego parszywca szalik!!!
No i, niestety, znów się zaczęło. Pan Majda znalazł ten szalik w bambusie. Przystrzygł kępę na równo, wyjechał na trzy tygodnie, wrócił i dwa razy wyższa się zrobiła, szlag go trafił, a w sobotę akurat ten młody łajdus róże mu przywiózł, sam je sobie zamawiał w takim jednym ogrodnictwie i teraz nie wie, czy nie od Krzewca były, a on już od Krzewca niczego nie chciał! A on może jeszcze mu i te róże wtrynił! Szalika też nie chciał! Znalazł go, jak resztkę tej kamfory wychlapywał w niedzielę i złapał, i wziął ze sobą, żeby mu w gardło wepchnąć! Nie wie, czy wepchnął, może w nerwach zapomniał!
Nie, wcale nie zamierzał rzucać podejrzenia na młodego łajdusa, chociaż tak naprawdę było mu wszystko jedno. To wspólnik tamtego złoczyńcy! Ale szalik, myślał, że ogrodnika i ciemno w oczach mu się zrobiło, nie dość, że bambus, jeszcze i garderobę u niego zostawia, na pamiątkę może, co…?!
No dobrze, a czy pan Majda coś stamtąd zabrał? Pan Majda zdziwił się bardzo, co miał zabierać? Nic nie zabrał. Przeciwnie, zostawił parszywy szaliczek. Załatwił sprawę i poszedł.
No owszem, pojechał tam samochodem. Swołoczą nie było w domu, więc czekał i z chwili na chwilę był bardziej wściekły. I jak go wreszcie zobaczył, znów ciemno mu się przed oczami zrobiło, ten kwiat w donicy, ani go przesadzić, ani co, ten sekator, to od niego był przecież, niech go sobie zeżre, ten bambus przeklęty, nie wie, jak tam wszedł, chyba tuż za nim się wepchnął i prawdę mówiąc, oprzytomniał dopiero, kiedy on już leżał. Leżał, podlec, i udawał, że nie słyszy, co się do niego mówi!!!
Ciężko Wólnickiemu szło to przesłuchanie.
Do odcisku palca na donicy bez oporu przyznała się pani Majdzina. Jasne, że jej dotykała, wszystkiego we własnym domu dotyka, sprząta przecież i kurze wyciera. Nie, o nagannym czynie męża pojęcia nie miała, jak wyszedł wściekły, tak i wściekły wrócił, tyle, że już bez tego idiotycznego kwiatka, powiedział, że go wyrzucił, czemu się nawet zbytnio nie dziwiła. Jej w ogóle trudno w to okropne wydarzenie uwierzyć, chociaż mąż nerwowy, mógł, owszem, pana Krzewca stuknąć, ale żeby aż tak…? Pan Krzewiec chyba jakiś przesadnie delikatny…? Mąż w ogóle nie dziabał, to mowy nie ma, on tylko ten sekator panu Mirkowi wtykał… No i nareszcie wszystko się zgodziło…
Całą wiedzę o zeznaniach uzyskaliśmy via Sobiesław, któremu fotograf informacji nie skąpił.
Kością zgryzoty dla komisarza Wólnickiego okazał się Szrapnel, co nas wszystkich bardzo zaintrygowało, bo na dobrą sprawę, co ten Szrapnel miał tu do czynienia? Sobiesław wyjaśnił, że dzwonił. Sam się podłożył, dzwonił jak wściekły do ofiary zbrodni i te jego wszystkie telefony o mało Wólnickiego nie wykończyły, Szrapnel nie używał, bowiem własnej komórki, tylko cudzych, w tym pozostawionej w Warszawie przez pomyłkę komórki przyjaciółki swojej siostrzenicy, a przyjaciółka pojechała do Egiptu. Ze skąpstwa to robił. Świństwo roślinne też wymyślił ze skąpstwa i z chciwości, ale nie w tym rzecz, umówiony był z panem Mirkiem, że odpady będą zabierane na bieżąco, a tu nagle chała. I też nie w tym rzecz. Pan Mirek nawalił w bambusie.
Szrapnel miał u siebie bambus, wyrwany, wykopany, składowany do wywiezienia i teoretycznie zniszczenia, w praktyce do uszczęśliwienia kolejnej ofiary, pan Mirek się nie zgłaszał, a bambus wyrastał. Łapał korzeniem każdą odrobinę gruntu, każdą spoinę między kamiennymi kostkami, płożył się, wystrzelił nagle Szrapnelowi przy jego własnej werandzie, zaczął zarastać wjazd na teren, z godziny na godzinę było gorzej, a pan Mirek nic. Szrapnel dostał szału, wpadł w rozpacz i jął popełniać nieostrożność za nieostrożnością.
I taki piękny przekręt całkiem mu się zawalił.
Tego właśnie komisarz nie potrafił zrozumieć. Żeby głupi bambus mógł człowieka doprowadzić do takiego otumanienia? I Majda też przez bambus…? To wprost niemożliwe. Nie zetknął się z tym osobiście, nie był w stanie uwierzyć, chyba powinien sprawdzić to doświadczalnie…
– Kazio ma obawy, że ten cały Wólnicki osobiście zacznie hodować bambus na dziedzińcu komendy – wyjawił nam Sobiesław, rozweselony. – Wszystko mu pasuje doskonale, poza tym jednym. Bambus jako motyw przestępstwa!
Znów odbywało się u mnie zebranko w komplecie.
Przy okazji czekałam na Beatę, do której się wreszcie dodzwoniłam z komunikatem, że już jestem. Ucieszyła się nadzwyczajnie i zapowiedziała natychmiastowy przyjazd, bardzo zaciekawiona, bo zdążyłam jej napomknąć o sensacjach.
– I wszystko ci razem przywiozę – obiecała żarliwie.
Nie pamiętałam wprawdzie, co to było to wszystko, co miała mi przywieźć, przeciwnie, wydawało mi się, że raczej miała wziąć ode mnie, ale nie żywiłam wątpliwości, że cokolwiek by przywiozła, obejrzymy dzieła sztuki. Dodatkowa przyjemność. Uświetnienie sukcesu komisarza, z pominięciem oczywiście bambusa.
Zabrałam ze stołu zapalniczkę i postawiłam ją na półce pod ścianą, żeby nie gnębiła nas swoim widokiem. Komisarzowi się w końcu udało, mnie nie.
Witek, jak zwykle, wspierał się łokciami o bufet nad naszymi głowami. Twierdził, że pracę ma w zasadzie siedzącą, więc bardzo chętnie sobie postoi, tym bardziej, że z tego miejsca ma blisko do lodówki z napojami.
– Nie wiem, czy to już koniec – rzekł ostrzegawczo. – Ta zapalniczka, jak dotąd, wykończyła dwie osoby, a ciągle jej nie ma. Kto będzie trzeci?
– Kracze – skrytykowała go Małgosia.
– To uważasz, że u kogo jeszcze może być? – zainteresował się Tadzio. – Bo ani u ofiar, ani u sprawcy jej nie znaleźli?
– Może źle szukali…
– To szczęście, że ten Majda się przyznał! – westchnął pan Ryszard. – Henio już był ugotowany, a ja miałem same kłopoty z transportem. Wypuścili go, ale bardzo niechętnie.
– Bo chyba łatwiej im było uwierzyć w motywy uczuciowe niż roślinne – powiedziałam w zadumie. – Z miłości i zazdrości od wieków zabijali się gęsto, nikt nikogo dotychczas nie zabił za bambus. O ile wiem.
– I dla pieniędzy…
– Pieniędzy to się tu nachapali, że ho, ho – mruknął Witek i zagrzechotał lodem w szklance. – Lepiej by się im opłaciło chodzić z kopytem po prośbie.
Wtrąciła się zgnębiona Julita.
– Sobiesław mówi, że szukali porządnie. Powiedz im to jeszcze raz, ze szczegółami!
– Zgadza się – wsparł ją Sobiesław. – Uczuliłem Kazia, bez skutku. Nigdzie nie było, ani u Majchrzyckiej… ci Pasieczniakowie do bursztynu się przyznali, a do zapalniczki nie, to znaczy, mnie się przyznali, bo Mirek im obiecywał drugi taki wór i mieli nadzieję, że gdzieś to jest, a tymczasem było ledwo trochę drobiazgu… Cholera, przez tyle lat się odcinałem, a teraz za niego oczami świecę…! W każdym razie zapalniczki się wyparli. U Majdy też nie było, przekopali wszystko…
– A Majdowa żona przysięgła, że na oczy czegoś takiego nie widziała – przypomniała Małgosia.
– U Krystyny szukałem osobiście – ciągnął zmartwiony Sobiesław. – Chętnie mi pozwoliła, chociaż z góry wiedziała, że nie ma. U tej Wiesi… Wandzi… Jak jej tam, dziewczyny Henia…?
– Sam tam byłem – podjął pan Ryszard. – Sam szukałem, bo gliny nie chciały, Henio szukał, Wandzia, ta jej szefowa, ogrodniczka, po rodzinie pytała, wszyscy chyba z tego zgłupieli, bo skoro Wandzia wiedziała, że jej nie ma, to, co? Pan Mirek potajemnie ją tam ukrył? I po jakiego grzyba?
Znaleźliśmy się w punkcie wyjścia. Komisarz Wólnicki mógł sobie kwiczeć ze szczęścia, wiedzieliśmy już, że ambicją wiedziony, uparł się znaleźć sprawcę zbrodni przed powrotem z urlopu swojego zwierzchnika, Górskiego, stąd przeraźliwy chaos, jaki w dochodzenie wprowadził, no dobrze, znalazł. Górski miał wrócić pojutrze. I co nam z jego sukcesu?
Aferę botaniczną udało się rozpętać, już zaczęli likwidować tę jakąś zarazę, ale to właściwie zasługa Majdy, nie nasza. O bursztynie Pasieczniaków nikt z nas słowa nie powie, bo tak się ten nasz bursztyn marnuje, że przyda się każda odrobina korzyści. Reklama w Kalifornii, proszę bardzo, czysty zysk. Julita i Sobiesław… a owszem, z tego może coś sensownego wyniknąć, wygląda nawet na to, że już wynika, bez mojej zapalniczki zaś w życiu by się nie zetknęli!
Tylko gdzie, do stu piorunów jest ta cholerna zapalniczka…?!
Brzęknął gong u furtki i prawie natychmiast szczęknęły otwierane drzwi. Beata! Zerwałam się z kanapy.
– Bardzo cię przepraszam, już tydzień temu powinnam była zadzwonić!
– Nic nie szkodzi, o, cześć wszystkim, jeszcze zdążę bez żadnego problemu. To ja cię przepraszam…
– A ty mnie, za co?
– Za niedopatrzenie. Ale nadrobiłam!
Tadzio przeniósł się na kanapę, zrobił jej miejsce na fotelu. Beata grzebała w torbie, wyciągając pudełka, torebki i paczuszki.
– Jeszcze tylko jej brakowało tutaj, zaraz po tej zbrodni – zauważyła złośliwie Małgosia. – Popatrzcie, też czarna i w czerwonym!
Dopiero teraz zauważyłam, że Beata się przemalowała, pół roku temu była jasnoruda, teraz wróciła do własnej czerni włosów. W czerwonej bluzeczce kolorystycznie pasowała do Julity w pierwotnej wersji, pomyślałam, że Małgosia ma rację, komisarz dostałby chyba obłędu na widok tylu podejrzanych. Wedle zeznań siostry denata pana Mirka trzasnęła dziewczyna czarno-czerwona…
– Pokaż, czym prędzej, co masz! – wykrzyknęła z szalonym zainteresowaniem Julita, znająca doskonale twórczość Beaty.
Beata wyciągnęła ostatni pakunek, największy, odwinęła serwetkę śniadaniową i postawiła na stole moją zapalniczkę.
Milczenie nagle zapadło straszliwe.
– Oczyściłam ją, tak jak chciałaś, rzeczywiście całe srebro sczerniało, zupełnie inaczej teraz wygląda, o, popatrz…
Odwróciła ją do góry dnem. Srebrny pasek z dedykacją zalśnił blaskiem nowości. Milczenie panowało nadal.
– Te dwa z boku, miałam z nimi trochę kłopotów, bo nie chciałam dotknąć drewna, ale udało się. Nie chcę się chwalić, ale uważam, że bardzo ładnie wyszły.
– Skąd to masz? – spytała nagle Małgosia bardzo dziwnym głosem.
Beata zawahała się na moment. Odstawiła zapalniczkę i sięgnęła po następny pakuneczek.
– Och, to już chyba powiem prawdę. Zapomniałam o niej oczywiście – wyznała ze skruchą. – I głupio mi było się przyznać, więc specjalnie po nią przyjechałam. Wiedziałam, że lada chwila wracasz… Miałam nadzieję, że ktoś tu będzie, Małgosia albo Witek, okazało się, że akurat jest cały tłum i panowało takie zamieszanie, że już nie… szukałam… nikogo…
Przerażająca cisza dotarła do niej. Też na chwilę zamilkła, patrząc na resztę z niepokojem.
– Coś niedobrze…? Naprawdę głupio mi było… Bo przecież obiecałam ci… Nie zabrałam jej, jak tu byłam ostatnim razem i rozmawiałyśmy o tym, to skleroza… Więc przyjechałam. Cały dom otwarty i wszyscy się kręcili, zakradłam się, złapałam ją i uciekłam, miałam nadzieję, że nikt tego nie zauważy i nie posądzi mnie o kradzież. Przecież i tak powinnam ją mieć u siebie…
– Jezus, Mario… – powiedziała Julita ze zgrozą.
Pan Ryszard uruchomił się pierwszy.
– To jednak Henio miał rację – zauważył triumfująco. – Pani Julita rzeczywiście wychodziła dwa razy. Nie znał pani Beaty, a kolory zobaczył te same. Niegłupi chłopak, nie zwolnię go za nic w świecie.
Odblokowało mnie i złapałam dech.
– Boże jedyny! Absolutnie i na śmierć o tym zapomniałam! To ten śmietnik na stole, niczego nie sprzątnęłam…! Wyjechałam następnego dnia rano, byłam pewna, że wzięłaś wszystko…!
– Z wyjątkiem kurczaczków – bąknęła Beata nieśmiało.
– Ochchch… cholera…!
Kurczaczki…! Piekielne, żółciutkie kurczaczki…! Żeby je piorun strzelił, Beata miała zamówienie na koszyczek wielkanocnych kurczaczków z bursztynu, jakaś głupia osoba z polonii amerykańskiej żebrała to ze łzami w oczach, płaciła straszne pieniądze, na dwa malutkie, ostatnie kurczaczki zabrakło jej surowca, a ja miałam akurat bursztyn w idealnym kolorze. Ktoś miał jechać do Stanów z tym draństwem i to już była ostatnia chwila, dlatego umówiłam się, że zadzwonię natychmiast po powrocie!
To, dlatego uporczywie czepiało się mnie to idiotyczne skojarzenie, zapalniczka z kurczaczkami…!
Stłumiłam jęki.
– Leży ten bursztyn dla ciebie, zapakowany oddzielnie, w torebeczce, czekaj, przyniosę, weź go od razu, bo znów się zapomni. Bierz natychmiast, schowaj do torby!
Wszyscy zaczęli mówić równocześnie. Wszyscy, z wyjątkiem Sobiesława, wiedzieli doskonale, że już dawno krzywiłam się na poczerniałe ze starości srebro, że już dawno zamierzałam je oczyścić. I nikt, ale to nikt kompletnie tego nie pamiętał!
Gdybym bodaj wysiliła się nieco i uściśliła skojarzenie…! Jeden telefon do Beaty wystarczał, żebyśmy nie wygłupiali się z matactwami i mieszaniem w zbrodnie, mógł sobie Majda zabijać ogrodnika bez naszego udziału! I mógł pan Mirek odpychać Wiwien, ile mu się podobało, też bez nas, może nieszczęsny komisarz Wólnicki miałby łatwiejszą robotę i mniejszy galimatias…!
No tak, ale wtedy nie spotkaliby się Julita z Sobiesławem…
Wyłącznie arcydzieła Beaty zdołały ukoić nasze uczucia. Dwa naszyjniki, trzy wisiory, jeszcze kilka drobiazgów, a cóż za cudowności ona robiła! Stanowczo powinna zastąpić pana Pasieczniaka w Kalifornii.
Sięgnęłam po tę drugą zapalniczkę, nielegalną, podwędzoną nieboszczykowi.
– Niech to ktoś ode mnie zabierze. Nie życzę sobie w ogóle na to patrzeć. Panie Sobiesławie, w spadku ona się należy panu.
Sobiesław nie chciał.
– Mowy nie ma. Do Mirka też nie należała. Ta idiotka mu ją wtryniła, a nawet nie wiem, czy to było jej. Kto ją przywiózł? Brygida. Dla kogoś…
– Dla tego spadkodawcy, jak mu tam było, Wiśniewski.
– To właściwie czyje to teraz jest? – zainteresował się Tadzio.
– Spadkobiercy. Młodego Majchrzyckiego.
– Podzielił mienie z Wiwien! Miała prawo obdarować pana Mirka!
– Miała czy nie miała, istnieją przecież jeszcze jacyś Majchrzyccy? Znalazła ich pani? Może oni powinni to dostać?
– O, rzeczywiście. Już lecę do nich z komunikatem, że ją rąbnęłam ofierze zbrodni i oszukiwałam policję z całej siły…
– To nie ty ją rąbnęłaś, to my…
– Ściśle biorąc, ja – rzekł zimno pan Ryszard. -I wcale nie zamierzam się do tego przyznawać. I w ogóle nie wiem, jak pani im to wytłumaczy, chyba że chce ją pani podrzucić tym ludziom potajemnie.
– To może ja nie będę na razie zabierał z powrotem wytrychów? – spytał Tadzio z uciechą.
Na myśl, że mielibyśmy teraz zacząć się zakradać do obcych osób w celu wzbogacenia ich podejrzanym mieniem, zrobiło nam się trochę słabo. Trudno było przy tym ustalić, kto właściwie miałby to robić. W tle majaczyła Brygida Majchrzycka, kojarzyła się z Wiwien, wizja była zupełnie okropna i w rezultacie nadłamała się zasadnicza część towarzystwa.
Sobiesław zgodził się wziąć zapalniczkę.