Uczyniłam założenie, że numer od Alicji dostał z przodu szóstkę.
– Temu żywemu dziecku jak było na imię? – spytałam na wszelki wypadek.
– Nie mam pojęcia – wyznał Sobiesław z zakłopotaniem. – Operowano Majchrzyckim, kumple, rzecz jasna, przerobili go na Majchra i to im w zupełności wystarczyło.
– Nie szkodzi – pocieszyła, czym prędzej Julita. – Mamy przecież Brygidę.
– Mamy też adresy. Zastanawiam się, dzwonić do nich i pytać o nią, dla mnie to pestka, czy lepiej popatrzeć, co tam się dzieje pod tymi adresami.
– Dlaczego lepiej?
– Żeby ich nie ostrzegać. Skąd wiesz, czy pana Mirka nie trzasnął właśnie ktoś z Majchrzyckich? Siedzi spokojnie, telefon go wystraszy, zacznie zacierać ślady i mataczyć…
– Skąd wiesz, że siedzi spokojnie? Może przeciwnie, spać nie może i ręce mu się trzęsą?
– To tym bardziej. Wpadnie w histerię i jeszcze kropnie jakiegoś świadka albo inną niewinną osobę. A moją zapalniczkę wrzuci do Wisły.
– Naprawdę myślisz, że zapalniczka ma związek z tą zbrodnią?
– Mało ważne, co ja myślę, to on może myśleć, że ma. Dostał zapalniczkę i natychmiast ofiarodawcę szlag trafił. O ile, oczywiście, ofiarodawcą był pan Mirek…
– A jeśli nie…?
Poczułam lekką gmatwaninę w procesie myślenia.
– Nawet, jeśli nie… Zaraz… O, może przynajmniej się dowiem, skąd pochodziła ta druga. Ta, co tu stoi. Może one mają jakiś związek ze sobą, może ta zginęła i czym prędzej należało ją zwrócić, moja poszła w zastępstwie… Jeden drugiemu pozazdrościł i pan Mirek tego… Może coś tak, jak książki mojej matki… No, w każdym razie czegoś się dowiem!
– Przepraszam bardzo, ale co tu mają do rzeczy książki pani matki? – wtrącił się zaintrygowany i milczący dotąd Sobiesław. Nie snuł własnych supozycji, dociekliwość najwidoczniej pozostawił Julicie.
– U mnie w domu znajdowały się książki mojej matki – odparłam ponuro – i jedna osoba podwędziła trzy tomy utworu. Nigdy w życiu się do tego nie przyznałam, moja matka nie wiedziała o kradzieży, lata cale modliłam się, żeby nie wpadło jej do głowy akurat to sobie poczytać. Na odzyskanie nie było sposobu, gdybym w tamtym czasie u kogoś je wykryła, ukradłabym bez sekundy namysłu…
– Najpierw usiłowałabyś odkupić – skorygowała stanowczo Julita.
– Co byłoby idiotyzmem, bo gdyby właściciel nie chciał sprzedać, a ja bym je później ukradła, podejrzenie natychmiast padłoby na mnie. Nie wszyscy muszą popełniać takie idiotyzmy jak ja.
– Rozumiem. I myślisz, że ktoś… to znaczy pan Mirek… podwędził zapalniczkę, nie próbując jej odkupywać, bo komuś tam zginęła… Ale przecież ją miał!
– No i skąd ją miał?! Może to było takie coś, jak ten obraz teściowej…?
Bardzo zgodnie zażądali ode mnie wyjaśnienia, o co chodzi z obrazem teściowej. Wyjaśniłam.
Jedna teściowa, już w wieku bardzo średnim, odkryła w sobie nagle talent malarski i zaczęła tworzyć dzieła najpierw kredkami, potem akwarelą, wreszcie przeszła na olej. Córka była plastyczką, zięć architektem wnętrz, pozazdrościła im i wstąpiła na drogę sztuki, od razu biorąc się za duże formaty. Nikt nie ośmielił się wprost i uczciwie powiedzieć, co o jej twórczości myśli, wszyscy chwalili półgębkiem, a bohomazy to były straszliwe. W dodatku wdała się w realizm, gdyby jeszcze inne kierunki, pół biedy, kubista powie, że on tak widzi, abstrakcjonista rozmaże pastę pomidorową z jajkiem i też będzie dobrze, ale realistyczny pejzaż z pieskiem i owieczką na pierwszym planie mógł przyprawić widza o konwulsje.
Jedno z pierwszych osiągnięć ofiarowała dzieciom, córce i zięciowi. Rozdarta sosna to była, w burzowej atmosferze, na niebie czarna chmura z błyskawicami, pod sosną zaś skrzyżowanie Sierotki Marysi z Dziewczynką z Zapałkami i Czerwonym Kapturkiem. Odzienie tej kupki nieszczęścia waliło po oczach, bo, zgodnie z upodobaniami starszych pań, artystka uwielbiała słodki, różowy kolor i nie pożałowała sobie. W dodatku sama znalazła miejsce na swoje dzieło i dopilnowała zawieszenia go na ścianie w domu, urządzonym przez dwoje znakomitych fachowców.
Kompromitacja to była dla nich absolutna. Nie mogli tego zdjąć, odwrócić twarzą do ściany, ani nawet zasłonić jakąś szmatą, bo mamusia wpadała często i znienacka, sprawdzając, czy jej twórczość jest dostatecznie wyeksponowana. Przestali zapraszać gości. Sprawy zawodowe załatwiali po kawiarniach. Zamknęli dom przed ludźmi. Ulgi doznali dopiero, kiedy mamusia zdecydowała się jechać do Australii, do syna, żeby i jego swoją twórczością uszczęśliwić.
I może zapalniczka u pana Mirka stanowiła odpowiednik obrazu teściowej…?
– Ktoś, kto mu ją dał, przylatywał sprawdzić, czy ciągle stoi? – uściśliła Julita i spojrzała pytająco na Sobiesława.
– Na takie pytanie mogłaby odpowiedzieć chyba tylko moja siostra – odparł z zakłopotaniem. – Ja tu zbyt rzadko bywałem. Ale może…?
Spojrzałam na zegar i podjęłam męską decyzję.
– No to nie ma siły, dzwonię. Jeszcze nie ma dziesiątej, do dziesiątej telefony są dopuszczalne. Zaczynamy od Brygidy! To znaczy od Karola z Wiktorskiej…
Szóstkę odgadłam trafnie. Głos, który odezwał się w telefonie, był zdecydowanie męski.
– Przepraszam bardzo – powiedziałam możliwie słodko. – Poszukuję pani Brygidy Majchrzyckiej. Dawno temu to był jej numer telefonu. Czy może jest nadal?
– Już nie – odparł głos z uprzejmą obojętnością. – Od prawie dziesięciu lat to jest mój numer, a ja się wcale nie nazywam Majchrzycki. Pani Majchrzycka mieszkała tu przede mną, ale już nie mieszka.
– A może wie pan przypadkiem, gdzie można ją teraz znaleźć?
– Nie mam pojęcia, proszę pani. Przez krótki czas jeszcze podawałem jej numer telefonu dzwoniącym osobom, ale trwało to ledwo parę tygodni i już dawno ten numer mi zginął.
– Ale znał ją pan?
– Ze dwa razy ją widziałem. Może trzy. W ogóle bym jej nie poznał, więc jeśli w grę wchodzi identyfikacja zwłok, stanowczo odpadam.
– Nie, nie mam jej zwłok – zapewniłam go smutnie. – A Karola Majchrzyckiego pan zna?
– Nawet nie wiem, czy ktoś taki istnieje… Przepraszam panią, ale mnie się patelnia na gazie przypala. Nie znam żadnych Majchrzyckich i czy moglibyśmy już…
Uwolniłam od siebie faceta, z którego nie było żadnego pożytku, pokręciłam głową do wspólników i ruszyłam pierwszego z brzegu, Anatola. Śródmieście, ósemka chyba…? Aby przed dziesiątą, jeszcze mam osiem minut.
W telefonie baba. Raczej chyba młoda.
– Przepraszam panią, poszukuję pani Brygidy Majchrzyckiej…
– Kogo?
– Brygidy Majchrzyckiej.
– O Boże! Dlaczego u nas?
– Bo ćwierć wieku temu to był telefon Anatola Majchrzyckiego.
– No wie pani… Nic nie wiem o żadnym Anatolu, myśmy to mieszkanie kupili od Jerzego Brydziaka, a co przedtem, to już nie wiem. Tak dawno temu… O, była tu taka strasznie stara sąsiadka, ale ona umarła, więc też pani nic nie powie…
W tej kwestii nie miałam żadnych wątpliwości. Jeszcze sześć minut. Kolejny Majchrzycki, Stare Miasto, ósemka. Znów kobieta.
– Kogo? Brygidy Majchrzyckiej? A skąd pani ma nasz numer telefonu?
– Z książki telefonicznej.
– Bzdura! W książkach telefonicznych nie ma żadnych ludzkich numerów telefonów, same firmy i reklamy! Kto pani dał ten numer? Ta Brygida?
– Nie, ja właśnie szukam Brygidy…
– Brygida, rzeczywiście! Też mi imię… To już nie ma, kogo ten kurwiarz podrywać, tylko jakieś Brygidy?! Czy to u mojego męża pani ten numer znalazła? Kto pani w ogóle jest?!
– Bardzo stara gropa – zapewniłam ją pośpiesznie. – Nie znam pani męża, tej Brygidy też nie znam, ale może pani jednak słyszała o Majchrzyckich?
– W życiu nie! I nie chcę słyszeć! Łajdus, jakieś Brygidy na mnie nasyła…!
Wolałam się rozłączyć. Julita i Sobiesław przestali zajmować się sobą i nie odrywali już wzroku ode mnie. Jeszcze minuta. Ochota, ósemka…?
– Nie ma takiego numeru…
No to szóstka. Zlitowałam się nad sprzymierzeńcami.
– Nie ma takiej rzeczy, jakiej nie można załatwić przez telefon – wyjaśniłam, słuchając sygnału. – Ale ja mam wprawę z dawnych lat…
– Słucham, Majchrzycki – powiedział facet z tamtej strony.
O, mój Boże, nareszcie! Nagle odkryłam, że nie można też przez telefon paść człowiekowi na szyję.
– Uwielbiam pana! – wyrwało mi się. – Nie, przepraszam, ja nie zwariowałam, tylko szukam Majchrzyckich według starej książki telefonicznej i pan jest pierwszy, który się do tego nazwiska przyznaje. Istny cud!
– A… można wiedzieć, do czego pani Majchrzyccy?
– O, nic groźnego. Ściśle mówiąc, szukam pani Brygidy Majchrzyckiej, która dwadzieścia pięć lat temu mieszkała na Wiktorskiej. Mieszkała czy nie, w każdym razie podawała telefon pod tym adresem. Czy zna pan może taką osobę?
Zachwycający facet zastanawiał się przez chwilę, nie wnikając w głupie szczegóły, kim jestem, po co mi Brygida i tak dalej.
– Moment. To chyba jakieś dalekie pokrewieństwo… Coś mi się kiedyś obiło o uszy… Bożenko…!
Ani przez chwilę nie wątpiłam, że wzywa na pomoc żonę. Szmery w telefonie wskazały, że zgadłam świetnie. Słuchawkę przejęła osoba płci żeńskiej.
– O, proszę pani, to stara historia. I właściwie więcej plotek, niż czego innego. Może i było jakieś pokrewieństwo między nami, ale to dwudziesta woda po kisielu, wszyscy jesteśmy krewni od Adama i Ewy. A co pani chciała od tej Brygidy?
– Znajomego człowieka – powiedziałam tajemniczo. – Tak naprawdę szukam znajomego pani Brygidy Majchrzyckiej, z dawnych lat, i tylko ona jedna może mi powiedzieć, kto to był, ten znajomy. Żeby zapytać, muszę ją znaleźć, nie?
– No, niby tak. Ale ja wątpię, czy pani ją znajdzie, bo jej nie ma. Wyjechała na zawsze gdzieś do Ameryki już ładne parę lat temu. Jej syn tam mieszka, a jak już pani chce plotki, to… ja zaraz sobie przypomnę… Coś było takiego, on się strasznie wzbogacił, spadek chyba dostał i ten spadek był w Ameryce albo może w Szwajcarii, ale to było jeszcze za starego ustroju. Same trudności z tego wynikły!
– A wie pani może, po kim ten spadek? – spytałam chciwie.
– Po kimś takim… Wie pani, że nie wiem – osoba w telefonie nagle się zdziwiła. – Obijało mi się o uszy, ale ja wtedy miałam akurat własne kłopoty i nie zapamiętałam dobrze, ale… zaraz… Ja zadzwonię do jednej mojej znajomej, bo aż mnie pani teraz zaciekawiła, ona będzie lepiej pamiętać. A ten znajomy Brygidy Majchrzyckiej, to, kto?
Całą opowieść miałam już gotową w sobie.
– No właśnie, żebym to ja wiedziała! Właśnie dawno temu przy mnie pani Brygida kupowała taką rzecz, której nigdzie nie można dostać, dla kogoś i nie wiem, dla kogo, a strasznie mi na tym zależy, żeby pożyczyć albo, chociaż obejrzeć. Ten ktoś z pewnością to ma…
– A co to było takiego?
– Albumowe dzieło przyrodnicze z mnóstwem fotografii, takie dość specjalistyczne. Po angielsku, ale to bez znaczenia…
– Jakie dzieło?
Widać było, że facetka pyta ze zwykłej ludzkiej ciekawości, bez najmniejszych podejrzeń. Zakłopotałam się z lekka.
– Nie powiem pani dokładnie, bo pomyśli pani, że się wygłupiam. Przyrodnicze, dotyczące fauny, śladów obecności zwierzyny od karalucha po słonia, poprzez wszystkie ptaki. Bardzo mały nakład i nie miało wznowień, a jedyną osobą, o której wiem, że to ma, jest właśnie ten ktoś od pani Brygidy. Nawet, jeśli wymieniła nazwisko, ja go nie pamiętam, może nie dosłyszałam, no i tak szukam. Jestem pewna, że ona pamięta. Drogie było jak piorun.
– To pani znała Brygidę Majchrzycką osobiście?
– Znałam, zetknęłam się z nią na krótko. I w ogóle za granicą. Może istnieje ktoś znajomy, kto o niej coś wie?
– Pewnie, że istnieje. To ja zadzwonię do tej mojej znajomej i potem pani powiem, czego się dowiedziałam. Da mi pani swój telefon?
– Jasne, oczywiście, już mówię. Ma pani, czym pisać…?
Ostrzegłam ją, że z niecierpliwości też jeszcze będę dzwoniła, i odłożyłam słuchawkę. Julita i Sobiesław patrzyli na mnie w skamieniałym bezruchu. Zdaje się, że zaniechali nawet mrugania oczami.
– Na litość boską – powiedziała osłupiała Julita. – Co ty mówiłaś…?
– Jakie dzieło o śladach zwierzyny? – spytał nieufnie Sobiesław. – Fotograficzne? I ja o tym nic nie wiem?
– Oj, nie zawracajcie głowy – zirytowałam się. – O łajnie… znaczy, chciałam powiedzieć o odchodach. Nie wszystko wam jedno?
– I ptaki…?
– Jakie znowu ptaki, ptaki miewamy na przednich szybach samochodów, na tylnych też, i dzieło nam do tego niepotrzebne, zdaje się, że ptaków tam nie było, chyba że nieloty, ale nie pamiętam. Dzieło rzeczywiście istnieje, ma je Alicja, z tym, że wcale nie angielskie, tylko nasze. Coś przecież musiałam powiedzieć!
– A ona, co na to…?
Powtórzyłam im całą rozmowę. Otrząsnęli się z lekkiego szoku i jęliśmy rozważać osiągnięcie.
Pojawiła się szansa, że znajdziemy pierwotnego posiadacza tej drugiej, pomylonej zapalniczki, kłującej w oczy na moim salonowym stole. Od niego dowiemy się o jej dalszych losach, bo niemożliwe jest, żeby Brygida Majchrzycka kupowała ją dla pana Mirka, w owym czasie ucznia w szkole. Ta jakaś Bożenka potwierdziła plotkę o spadku i wychodziło na to, że mętne wspomnienia zaśmiardniętego ogrodu miały swój sens. Druga zapalniczka zdoła może doprowadzić do pierwszej, mojej, którą uparłam się odzyskać.
– Jak znam życie – powiedziałam proroczo – ta facetka dzwoni właśnie do swojej znajomej, o ile znajoma ma mniej niż sto lat. Co nie jest wykluczone. Do mnie już nie zadzwoni, bo pogawędka o spadku będzie długa i północ ona uzna za porę niestosowną. Na wszelki wypadek postawię sobie dzisiaj telefon przy łóżku.
– Czy nadal mam się doszukiwać wspólnych znajomych? – spytał Sobiesław. – Ciekawe, swoją drogą, z jakiego okresu te zwierzęce odchody, jeśli ja o tym nic nie wiem… Zaraz. Alicja…? I nie pokazywała mi tego…?
– Może akurat zapomniała, że ma, zajęta była, czym innym. Grenlandią. Owszem, znajomi się przydadzą, mało ich na razie, niech pan sobie jeszcze poprzypomina…
– Tobie się chyba coś stało – powiedział ostrożnie fotograf, usiłując nie być niegrzeczny. – Czy ty przypadkiem trochę się nie gubisz z pośpiechu?
Wólnicki przez chwilę się łamał.
– Zgadza się – przyznał dzielnie. – Pośpiechu się nie będę wypierał. Zależy mi… no, wiesz… Ale sam widzisz, ile mi tu gulgocze, nie ma, z kim pogadać, pierwszy raz tak zostałem jak idiota, teoretycznie powinien w tym siedzieć Mietek, razem ze mną, tymczasem Mietek uczepiony tej strzelaniny na Stegnach, Górski na urlopie…
– Za parę dni wraca, nie?
– Toteż właśnie – przyświadczył Wólnicki i na chwilę zamilkł.
Fotograf zrozumiał. Jasne, Wólnicki za wszelką cenę chce się wykazać przed powrotem Górskiego, no dobrze, nie musi mu tego tłumaczyć jak sołtys krowie na miedzy. Stąd pośpiech i kołowacizna, na którą zapadł. W porządku, ludzka rzecz, pogadać zawsze można, nie zaszkodzi.
– Wal, co tam masz – zaproponował.
Dopiero teraz, a i to nie od razu, Wólnickiemu zaczęło porządkować się w głowie. Z początku relacja wychodziła nad wyraz chaotycznie. Fotograf dopomógł.
– Skąd on wracał? – zapytał.
– Kto?
– Denat. Mówisz, że ledwo wrócił do domu, wlazł za nim sprawca. Z nim czy za nim, wsio ryba, a gdzie był przedtem, zanim wrócił?
Wólnicki milczał i gapił się na kumpla.
– No i popatrz, nie wiem. Gdzie był cholernik? Kompletnie to przeoczyłem, nie wydawało mi się ważne.
– Bo i pewnie nie jest – pocieszył go fotograf. – Ale dla porządku…
– Dla porządku powinno być ustalone. Nie w knajpie, trzeźwy jak świnia, nie pił. Jak dotąd… czekaj, mam tu wywiady… żadna z tych jego wielbicielek nie przyznała się, że z nim była…
– Może, co nowego poderwał?
– Możliwe. Zaraz, co najmniej do pierwszej po południu, tak, tu mam… był u takiego jednego, w tenisa grali i nic więcej. Ogrodu mu nie robił. Odjechał stamtąd i nikt go później nie widział, dopiero wieczorem…
– Nie umył się nawet po tym tenisie? – skrytykował fotograf.
– Diabli wiedzą, może się i umył. Na obiad gdzieś pojechał? No i masz, na nowo wszystkich pytać, czy go gdzie nie widzieli? Skądś wrócił i tyle, po dużym błocie nie chodził, ale w końcu wrócił żywy, więc ostatecznie to jest sprawa wtórna.
– Ale ten ktoś z kim był, mógł razem z nim przyjechać i kropnąć go, nie?
– Niby mógł…
– Nie, moment, czekaj – zreflektował się fotograf. Na wykazywaniu się przed powrotem Górskiego zbytnio mu nie zależało, był, zatem znacznie przytomniejszy i rozgorączkowanie jego umysłu nie mąciło. – Ta donica, narzędzie zbrodni. Siostra ofiary mówiła… Ja umiem czytać i sklerozy nie mam… Więc ta siostra mówiła, że donica nie ich, to jak? Przynieśli ją ze sobą? Ty byś się nie spłoszył, gdyby za tobą jakiś nerwowy leciał i donicą potrząsał? Zastanów się!
Wólnicki nie musiał się zastanawiać.
– Tu masz rację, nie przyszli razem, czatował i wdarł się za nim…
– O, a nad tym przeleciałeś ze świstem. Jeden świadek, co prawda, ale jednak. Ten gość w gablocie, świadek widział, przyjechał, zaparkował i nie wysiadł. Co to za jakiś? Co za samochód? Zlekceważyłeś chyba?
– Fakt – przyświadczył Wólnicki ponuro. – Zlekce… a gówno. Zwyczajnie, nie zdążyłem. Materiału od groma i trochę, wszystkiemu nie daję rady.
– Nie dałoby się docisnąć?
– Kim? Ludzi mi brakuje. I tak się postarali, a teraz na mój widok po sraczach się chowają. Gdzie on ten obiad żarł, niech to piorun spali… Chyba sam skoczę do tego tenisisty…
– Czekaj no – zwrócił nagle uwagę fotograf. – Mówiłeś, że dwa motywy, albo ogród, albo baby. Ogród u tenisisty odpada, to gdzie baba? Po kiego grzyba do niego pojechał? Tak sobie, tylko dla sportu?
Wólnicki zagapił się na kumpla. Rzeczywiście, czy tam nie było jakiejś baby? Wywiadowca zaniedbał temat?
– Tym bardziej do niego pojadę – zadecydował. – Ale zanim, co, sam popatrz, kogo ja tu mam. Dwie listy, tu miłość, tu przyroda, prawie wszyscy mają alibi…
Fotograf rzucił okiem na długie spisy i skrzywił się od razu.
– Człowieku, co to ma być, żeński klasztor? A gdzie faceci od tych dziewuch? Nie przyleciał tam przypadkiem któryś mąż albo narzeczony lać gacha po mordzie? Musiała koniecznie taka panienka własnoręcznie? Sprawdziłeś, kto tam się przy każdej plącze? A i to, o, wykantowani na krzaczkach i rachunkach, to, co, jeden w drugiego pustelnicy? Żaden nie ma energicznej żony? – pomyślał chwilę, pokręci} głową z podziwem. – Ja tu widzę cztery dziedziny nawet pięć.
– Pięć…?
– A jak? Pierwsza, zdenerwowany hobbysta ogrodniczy. Druga, porzucona facetka. Trzecia, amant, gach, mąż, wszystko jedno, poderwanej facetki. Czwarta, ten pomór roślinny, ujawnia się kant, denat za dużo wiedział, uciszył go wspólnik. Piąta, niewydojeni świadkowie. No fakt, masz zgryz, pół województwa!
– Wielbiciele – rzekł kąśliwie i wytwornie Wólnicki, krzesząc z zębów kilka iskier – wszyscy, z wyjątkiem dwóch, sprawdzeni. I nie żadne tam uczuciowe pierepały, tylko rzetelne alibi, ja może wyglądam na idiotę, ale czasem rozum się do mnie odzywa. Z żonami pustelników ta sama sytuacja, umiejscowione wszystkie. Nie tak ich znów dużo, a jeśli było więcej zapłakanych klientów, nie ma sposobu ich odnaleźć. Jeszcze mi tylko jakaś Wiwien została i na razie dojść nie mogę, o co się czepia, różyczki i fiołki czy łóżko, bo z korespondencji same strzępy ocalały. Dzwoniłem, dom nie odpowiada, komórka wyłączona, wysłałem chłopaka, nikogo nie ma, sąsiedzi nic nie wiedzą, budynek krótko stoi, ludzie się nie znają. Ta Wiwien nazywa się Majchrzycka i nic mi z tego.
– Nie leży tam nieżywa…?
– Nie mieszka sama. Trzy osoby podobno.
– A tych dwóch bez alibi? Kto to taki?
– Jeden amant zakochanej panienki, lekceważąco traktowany, oraz jeden stary piernik w sile wieku, hobbysta ogrodowy. O, to ci, Henryk Węzeł i Antoni Majda, ich alibi sprawdzamy. Nie mam do nich przekonania.
Fotograf z całego serca chciał pomóc. Sprawa wydawała mu się jakaś dosyć beznadziejna, ale wyjście należało przecież znaleźć.
– A co mówią, że robili?
– Ten starszy poleciał na spacer dla zdrowia, a młodszy, amant, po kumplach się pętał, nikt tego nie poświadcza, same niepewności. Czekaj, jest jeszcze i trzeci, podobno spał w domu martwym bykiem, rodzina tak zeznała, na sprawcę byłby niezły, tyle, że z ogrodem dał sobie radę już pięć lat temu, więc emocje mu przyschły.
– Rodzina, mówisz… A ten od spaceru? Samotnik? Rodziny nie ma?
– Z żoną mieszka.
– I żona gdzie była?
Wólnicki pogrzebał w stosie papierów.
– Żona, żona… Mam. Poszła do siostry, wróciły razem i oglądały telewizję. Mąż polazł na świeże powietrze, jednej z nich się wydawało, że pojechał samochodem, ale nie jest pewna.
– Przydusiłbym. I amanta bym sprawdził dokładniej.
– Też tak uważam – zgodził się Wólnicki. – Trzeba będzie. Samochodem… Pojechał czy nie, tego samochodu normalnie i tak nie widać, bo stoi w garażu.
Fotograf cały czas przeglądał zeznania pospisywane dość niedbale.
– Tu mi się coś nie zgadza. Ta Eliza Wędzik pyskuje na byłą żonę i rzuca na nią podejrzenia. Sitwa z siostrą denata… Ani z zeznań żony, ani z zeznań siostry nic takiego nie wynika. Wiesz, co ja myślę?
– No?
– Tak mi się wydaje… Podrywacz to on był, nie dziwkarz, tylko właśnie podrywacz, i za dobrze mu wychodziło. One mu wierzyły na mur, a on się musiał jakoś migać. Najpierw żona robiła za straszaka, potem się rozwiódł i posadę straszaka objęła siostra, więc je skomasował. I takiej skołowanej kretynce wmawiał, że tworzą wspólny front, a gówno prawda.
Wólnicki się zastanowił.
– Chyba masz rację. Gadałem z tą żoną, zadowolona z życia i ma to wszystko gdzieś. I żadnych pretensji finansowych. I słowo daję, nie wierzę, że nie ma co robić, więc podpuszczała tych klientów nieboszczyka, rzeczywiście musiał dziewczynie nałgać. Tak, tu masz rację.
Fotograf wyłowił zeznania najwcześniejsze.
– Zaraz. Znów mi czegoś brakuje. Czekaj no, ten przedmiot.
– Jaki przedmiot?
– Ten przedmiot, który zginął. Siostra denata mówiła, byłem tam przecież, nie? Widziałem babę. Tu masz napisane, nic nie zginęło, poza przedmiotem z regału, prawdopodobnie zapalniczka stołowa, tak słyszała. To, co z tym? Do laboratorium poszło?
Wólnicki się zakłopotał.
– Nigdzie nie poszło. Cholera, znów masz rację, wyleciało mi z głowy. No i widzisz jak to jest, człowiek musi z kimś pogadać, żeby mu się pod sufitem ułożyło, sam z siebie w tym pośpiechu nie nadążam. A zależy mi, dobrze zgadłeś. Trudno, niech plują na mnie i zgrzytają, czym chcą, pogonię każdego, kto mi w ręce wpadnie. Co to za jakieś gówno było, diabli wiedzą, może ważne?
– Pomogę ci, jak chcesz – zaofiarował się fotograf wspaniałomyślnie. – Z Krzewcem mogę pogadać, z bratem mam na myśli, nawet chętnie, bo to przytomny facet, może coś wie. Chcesz?
– Kretyńskie pytanie.
– To pogadam. Ale, swoją drogą, ja ci radzę, szukaj tej Wiwien. Idiotyczne imię. Skąd ona w ogóle…?
– Mówię przecież, Kasi z papierów wyszła. Ze strzępów.
– Jedyna, co ci kompletnie zginęła, może tam cała rodzina trupem leży, na co niby czekasz?
– A co, mam się włamać, listy gończe rozesłać? – zdenerwował się Wólnicki. – I pod jakim zarzutem?
– Nie wiem.
– Ja też nie wiem. Chociaż uważam, że trzeba szukać dziewczyny albo jej faceta, w żadne szały roślinne nie wierzę. Ale ogólnie masz rację, gdzie on polazł po tym tenisie…? Zaraz dzisiaj jadę i przyduszę ludzi, niemożliwe, żeby tam wszyscy zaniemieli i nikt do nikogo słowem się nie odezwał! Jak ci jeszcze co przyjdzie do głowy albo czegoś się dowiesz, natychmiast powiedz!
– Dobra, powiem, powiem…
Krótko po dziewiątej rano zadzwonił telefon. Byłam zdania, że jeśli do jednych ludzi nie należy dzwonić PO dziesiątej, do innych nie należy dzwonić PRZED dziesiątą, ale podniosłam słuchawkę. Zapewne z pustej ciekawości, kto się wygłupia.
Bożena Majchrzycka okazała się tak napęczniała uzyskanymi wczoraj wiadomościami, że nie strzymała dłuższego oczekiwania. Jasną jest rzeczą, że ani jednego złego słowa jej nie powiedziałam i nawet nie pomyślałam nic nieprzychylnego.
– Niech pani sobie wyobrazi – brzmiał dalszy ciąg po uprzejmym, acz skróconym i wręcz zachłystującym się z pośpiechu powitaniu – co za historia, już nawet się sobie nie dziwię, że nie pamiętałam, zdarzają się ludziom takie komplikacje, jak tym jednym, co nagle dostali dom po obcej dziewczynie. Ale moja znajoma pamiętała, bo ona pisze pamiętnik, właściwie listy do różnych ludzi, ale zostawia sobie kopie, więc to wszystko jedno. Tylko dat nigdy nigdzie nie pisze, więc jedno po drugim wychodzi z samej treści, ale nie szkodzi, można się połapać.
Doświadczenie życiowe pozwoliło mi w to nie wątpić. Też nigdy nigdzie nie pisałam dat.
– I co? – spytałam z dziką zachłannością.
– I tak nam wyszło, że ta Brygida Majchrzycka owdowiała, Majchrzycka była po mężu, a Danusia, znaczy moja znajoma, znała ją prawie od dziecka. A mąż nieboszczyk miał wuja, nie stryja, bo inne nazwisko, więc wuja, po siostrze, nazywał się zwyczajnie, Wiśniewski, bezdzietny człowiek, bez żony, stary kawaler, okropnie bogaty, sam z siebie i po przodkach sprzed wojny. Rośliny lecznicze hodował, takiego miał kota na tym punkcie, manię, hobby, czy co tam pani chce, ale nie z tego był bogaty, tylko w ogóle. Majątek, że po przodkach, miał różnie, okazało się, że w Szwajcarii i w Ameryce, znaczy w Stanach Zjednoczonych i, niech pani sobie wyobrazi, w Argentynie. Jak można było mieć majątek w Argentynie i żeby on nie zginął? To przecież dziki kraj, same woły i te takie tabuny, co wszystko zadepczą, od czego można mieć majątek w Argentynie?
Sama się zdziwiłam i nic mi na poczekaniu nie przyszło do głowy. Rzeczywiście, od czego można mieć majątek w Argentynie? I to jeszcze przed wojną, kiedy żaden zbrodniarz wojenny nie zdążył przywieźć tam zrabowanych dóbr? Żeby w Peru, to jeszcze, peruwiańskie złoto, niech będzie w Kolumbii, szmaragdy, ale skąd w Argentynie…? A niechby nawet na wołach, to czy banki argentyńskie były przed wojną takie pewne i godne zaufania…?
Bożena Majchrzycka wydziwiała nad pochodzeniem mienia, trochę ją, zatem pogoniłam. W końcu i tak, wedle jej wypowiedzi, największy szmal spoczywał w Stanach Zjednoczonych, więc do diabła z Argentyną!
– No i on, ten Wiśniewski, nie miał nikogo i był tylko mały Majchrzycki, syn Brygidy, jedyne dziecko w rodzinie. Wiśniewski został jego ojcem chrzestnym, jeszcze zanim siostrzeniec mu umarł, znaczy, mąż Brygidy. I było tam gadanie, że to jego spadkobierca. Ale Danusia mówi… Znała Wiśniewskiego osobiście, mówi, że to nie był łatwy człowiek, a Brygida… No, Danusia mówi, że na jej oko, Brygida była głupia. Co pani na to? Mówiła pani, że ją pani poznała?
Masz ci los, może i była głupia, ale przed wystawą Illum nie zdążyłam tego stwierdzić. W ogóle facetki nie pamiętałam, musiałabym spytać Alicji, z jej notatek w kalendarzyku głupota, względnie mądrość osoby mogła wyniknąć. Trudno, żebym teraz zaczęła rozmawiać na dwa telefony!
– Jeśli moje wspomnienia są trafne – powiedziałam ostrożnie – i w grę wchodziła bardzo nieodpowiednia roślina, rozumu rzeczywiście nie dało się u niej doszukać…
– No, więc właśnie, otóż to, rośliny! – podchwyciła radośnie pani Bożenka. – Mówiłam przecież, szaleniec roślinny! I lecznicze! Z tym spadkiem tak się wahał złośliwie, to ten mały, Boguś mu było na imię, to instytucja naukowa, to znów dotacja dla SGGW, żeby te zioła prowadzili, to jeszcze coś innego, a Brygida chciała dla dziecka i kto by jej się dziwił! Prawda?
– Prawda – przyświadczyłam z przekonaniem. – Nikt by się nie dziwił.
– No proszę, pani rozumie! Ale ciągle coś takiego robiła, że mu się narażała i dlatego Danusia mówi, że była głupia, a potem musiała odkręcać. I ciągle chciała mu w tym jego ogrodzie pomagać, bo prawdę mówiąc, on się już mocno starzał i nie miał siły, więc ona się pchała. Na roślinach to tak się znała, że umiała odróżnić różę od cebuli i tyle, nawet nie bardzo wiedziała, co rośnie w ziemi, a co, na przykład, na drzewie, i myślała, że jemioła to takie krzaczki na grządkach. No i kiedyś tak się specjalnie dla niego wystarała o jakieś coś, od ruskich przyszło, co chyba ktoś w nią wmówił, że lecznicze albo źle zrozumiała, i wysiała ukradkiem, żeby mu zrobić niespodziankę. A to śmierdziało niesamowicie, Danusia do dziś pamięta…
– Do licha! – wyrwało mi się. – To za moich czasów!
– Znaczy, pani też to znała? No, proszę! Narobiła mu kłopotu, że mało go szlag nie trafił, ale co się pokazało, ten mały, Boguś, miał więcej rozumu niż matka, sam zaczął wujowi pomagać całkiem przytomnie, chociaż tego nie cierpiał, a jej wytłumaczył, żeby zostawiła w spokoju rośliny i uszczęśliwiała wuja jakoś inaczej. Prezentami nieżywymi. To jakaś lampa, to naczynie, to coś do zjedzenia, bo głupia czy nie' głupia, ale niektóre rzeczy umiała gotować. Pasztet robiła, Danusia mówi, wprost rewelacyjnie, i nadzwyczajną szarlotkę, ale jeść dzień w dzień, jak rok długi, sam pasztet i szarlotkę to każdemu obrzydnie, więc co innego, świecznik, doniczkę, ręczniki zagraniczne, bo te nasze, pamięta pani może, sprać trzeba było porządnie, żeby w ogóle wycierały…
– Oooo…! – wyrwało mi się znów. – Jeszcze jak pamiętam…!
Pani Bożence rozmowa ze mną najwyraźniej w świecie sprawiała wielką przyjemność.
– Mówiłam, że pani rozumie! No i po tym śmierdzącym on był wściekły i prawie znać jej nie chciał, a Bogusiem poniewierał jak jakimś parobkiem, więc sama nie wiedziała, co zrobić i przywiozła mu zza granicy taką zapalniczkę stołową, bardzo drogą. U nas wcale takich nie było, a on palił i lubił zapalniczki, mógł sobie kupić ze złota, stać go było, chociaż… – zawahała się nagle. – Czy ja wiem…
– Bo co?
– Bo przecież ten największy majątek był w Szwajcarii i w Ameryce. A on się wcale nie chciał do niego przyznawać, jeszcze by mu odebrali albo wysłali go na Sybir, albo, co. I chyba w Polsce miał tego ledwo trochę, i tak więcej niż zwykły człowiek, ale nic takiego, więc tak jakby skąpił. Może i był skąpy, lubił dostawać. Danusia mówi, że tak jej się wydawało, tylko na rośliny nie skąpił, ale na siebie owszem, jak prezent był użyteczny, bardzo chwalił i w dobry humor wpadał. No i przebaczył jej to śmierdzące, i dzięki temu w rezultacie Boguś Majchrzycki odziedziczył wszystko.
A cóż za wstrząsająco piękne informacje! Poczułam, że prawie dostaję wypieków.
– I co dalej? Bo przecież to jeszcze nie koniec?
Gdzie się teraz podziewa Boguś Majchrzycki?
– Ach, proszę pani, dopiero potem zaczęły się dziwowiska! Albo może nawet nie potem, tylko razem wszystko poszło, Danusia ma w listach. Istna kołomyja. On się ożenił, ten Boguś, gówniarz był zupełny, dziewiętnaście lat miał, a Brygida, że głupia, dała mu na piśmie zezwolenie…
– Z kim się ożenił, na litość boską?!
– Z drugą taką samą, szesnaście lat dziewczyna, chyba jeszcze głupsza niż Brygida, poznał swój swego. Ojca miała alkoholika, matki już nie, ale ten ojciec, jedną nogą w grobie, przez wódkę oczywiście, wątroba, też jej dał zezwolenie, bo jak ma umrzeć, niech, chociaż córka, jakiego męża ma albo, co. Nawet rozsądnie, zabezpieczył dziecko. Ale oni się znali, znaczy, mam na myśli, ten ojciec alkoholik i ten chrzestny Bogusia, ten wuj, Wiśniewski. Wuj go nie cierpiał, za nic w świecie na ślub by się nie zgodził, więc ukrywali to, w tajemnicy trzymali chyba przez pół roku, aż wuj umarł i Boguś dostał cały spadek…
– A ojciec alkoholik?
– O, umarł jeszcze wcześniej, ledwo w tydzień po ślubie. Ale ze spadkiem zaczęła się kołomyja, bo już Boguś był żonaty, a nikomu tam żadne intercyzy do głowy nie przyszły i to było jeszcze za tamtego ustroju, więc jeden melanż się zrobił. Amerykańskie ciągle woleli ukrywać, jakoś im się udało, tylko to tutejsze wzięli, dom i ogród, pieniędzy mało, no i jakoś ta Wiwien… Bogusia żona Wiwien miała na imię… Wywęszyła, że za granicą jest więcej. Pewno Brygida z głupoty jej powiedziała. A w dwa lata po ślubie już się rozwiedli, łaska boska, chociaż, że dzieci nie mieli, ale Wiwien zażądała połowy. I widać, że naprawdę głupia była, bo taki szantaż sobie wymyśliła, że za tę tutejszą połowę ona się zrzeka wszystkiego innego i nawet jej do głowy nie przyszło, że się zrzeka milionów. Jakąś taką kombinację zrobili w końcu, nikt tego nie mógł zrozumieć, że sprzedają nieruchomość i dzielą się pieniędzmi, ale dziwnie to wyszło, bo chyba sprzedali połowę. Czy jakoś tak? W każdym razie ta Wiwien na połowie ogrodu została i dom jej został, miała spłacić Bogusia, bez sensu, Danusia w listach pisała, ale widać, że strasznie mętnie. Sama się głowiła, co za jakiś podział nie do pojęcia. Ledwo się wszystko uprawomocniło, Boguś zaraz wyjechał.
– A gdzie się podziewała Brygida?
– U siebie. W tamtym domu po wuju wcale nie mieszkała. Ale akurat wtedy ustrój się rozlatywał, więc te różne zmiany finansowe wybuchły i z tych listów Danusi wychodzi, że tak: Wiwien sprzedała dom i resztę, ale kawałek ogrodu jej został i mała willa, w rozliczeniu dostała, Brygida swoje mieszkanie też sprzedała i od razu pojechała do syna, a ten pierwszy właściciel, ten, co po wuju kupił, wcale tego nie chciał dla siebie, tylko na handel. I od Wiwien resztę z rozliczenia też chciał kupić, ale ona sprzedać nie chciała za nic, nie wiadomo, dlaczego, bo tak naprawdę te rośliny miała w nosie. A to już w ogóle parę lat minęło, teraz by ona miała… zaraz… ze trzydzieści cztery lata. No i w końcu sprzedała, ale nie dawniej niż trzy lata temu, no, może z hakiem. Pewno jej pieniędzy zabrakło, a ziemia przecież poszła w górę…
– Zaraz – przerwałam z większym niepokojem niż powinnam, bo w końcu zapalniczka stała u mnie i nie jej właśnie szukałam, tylko tej drugiej, mojej. – A dom? Ten sprzedany? Z całą zawartością sprzedała czy zabrała rzeczy?
– Ja teraz już tak całkiem wszystkich szczegółów pani nie podam – usprawiedliwiła się ze skruchą pani Bożenka – bo Danusia przestała pisać listy. No, nie żeby wcale, ale o wiele mniej. Parę osób jej umarło parę znikło z horyzontu, ludzie się porozjeżdżali, ona się, co tu ukrywać, zestarzała, więc już tylko ogólnie. Co do tego domu, to nie, aż taka głupia to ona nie jest, ta Wiwien, rzeczy zabrała, całą resztę, bo dużo wzięła Brygida dla Bogusia.
No, zapalniczki nie wzięła z pewnością…
– Zaraz – przerwałam ponownie. – A ta Wiwien drugi raz za mąż nie wyszła?
– A, co też pani! Gdyby ją pani zobaczyła… Ja ją raz widziałam i starczy. Do dziś nie pojmuję, jak on się mógł z nią ożenić, w ogóle ktokolwiek, ale może w szesnastu łatach trochę lepiej wyglądała.
– Taka brzydka?
Pani Bożenka zawahała się.
– Czy ja wiem… Jak tu powiedzieć…? Niby nic takiego, ale… O, już wiem! Są takie osoby, co nic ładnego w sobie nie mają, a prześliczne, każdy się zachwyci, wie pani, o co chodzi, nie? No to u niej akurat odwrotnie. Fakt, że też i niczego ładnego nie ma, ale na to, co ma, każdego otrząsa. Odrzuca. I jakaś taka… Śmieje się jak chora kobyła na łące, gębę na oścież rozewrze i rechocze… Ja bardzo przepraszam, że tak brutalnie…
– Ależ skąd, pani bardzo subtelnie! Rozumiem… A nie było przypadkiem mowy – też się zawahałam, niepewna, czy podejrzenia, które się nagle na mnie rzuciły, nie stanowią zbyt wielkiej przesady – o jakimś… no, jej nikt nie chciał, ale ona kogoś mogła, nie? Przypadkiem za kimś nie latała…?
– O, skąd pani wie? – ożywiła się pani Bożenka. – Tak znów bardzo nie chciałam plotkować, ale skoro pani się domyśla… Prawie od rozwodu… może mniej, gadanie było, że upatrzyła sobie jakiegoś adonisa i na głowie staje, żeby go złapać. A on nie i nie. Co tam w ostatnich czasach było, to już Danusia dobrze nie wie, bo się znajomi wykruszyli, ale mnie się o uszy obiło. Ogród tylko przez niego trzymała, bo to podobno ogrodnik. Ale jak jej pieniądze wyszły, całkiem do niej przestał przyjeżdżać i przez to wreszcie sprzedała.
– A przedtem obdarowała go zapalniczką po testatorze – wyrwało mi się z goryczą, zanim zdążyłam ugryźć się w język.
Pani Bożenka wcale się nie zdziwiła.
– A, żeby tylko! Pchała mu w ręce prezenty, aż się wreszcie opamiętała, on zresztą nie chciał brać, bo same buble to były, wszystko lepsze Brygida zabrała. O zapalniczkę, zdaje się, nawet jej awanturę zrobiła, ale mnie przy tym nie było, więc głowy nie dam. I w ogóle nie wiem, czy tam jaka wojna dalej się nie toczy, bo Brygida co jakiś czas przyjeżdża i możliwe, że jej to chce odebrać. Że niby jej własność, sama kupiła i Wiwien nie ma prawa.
O, to już zabrzmiało interesująco.
– I gdzie ta Wiwien teraz mieszka?
– Na Mysiadle mieszkanie kupiła po jakimś Pszczółkowskim czy coś takiego, ale jeszcze nieprzerejestrowane i może nawet nie do końca zapłacone. Tu już całkiem na pewno pani nie powiem, nie obchodziło mnie, ja w ogóle o niej kompletnie zapomniałam i dopiero pani mi przypomniała. Ale możliwe, że i to coś, co pani chce obejrzeć, też wujowi przywiozła i możliwe, że jeśli drogie, też zabrała. Chyba, że Wiwien amantowi zdążyła wtrynić, a on sprzedał albo, co.
Szczęście, że pani Bożenka przypomniała mi, po co dzwonię i czego szukam, bo dzieło o łajnie gruntownie wyleciało mi z głowy. Adres Wiwien był mi teraz potrzebny. Kto go tam wie, świętej pamięci pana Mirka, czy nie zastąpił swojej zapalniczki moją, skoro Brygida żądała od Wiwien zwrotu mienia, żal mu było własnej, więc dostarczył moją i może ta zołza ciągle jeszcze ją ma…?
Pani Bożenka zatroskała się.
– Wie pani, ja za tego Pszczółkowskiego też głowy nie dam, może on się nazywa Trzmielowski albo Chrząszczkiewicz, albo Mrówczyński, tyle wiem, że jakiś pracowity owad. I ani ulicy, tam przecież są jakieś ulice, ani numeru, ani nic, Mysiadło i tyle.
Podziękowałam jej grzecznie i zapewniłam, że jakoś dam sobie radę.
Nawiasem mówiąc, znacznie później wyszło na jaw, iż ów pracowity owad nazywał się Pasieczniak.
Uzyskawszy właściwe dane od Wólnickiego, fotograf z determinacją pojechał do domu Gabrieli, gdzie przytrafił mu się malutki uśmieszek fortuny, można powiedzieć: prezencik losu. Podchodząc do wejściowych drzwi budynku, natknął się na Sobiesława, który właśnie dom opuszczał. Mógł udawać, że spotkali się przypadkowo.
Entuzjazmu na widok mistrza fotograf nie musiał ani udawać, ani ukrywać. Sobiesław odwalił większą część zleconej roboty, elektroniczną metodą wysłał, co najpilniejsze, wykiełkowała w nim ogólnoludzka życzliwość, fotograf już wcześniej obudził w nim sympatię i spotkanie sprawiło mu przyjemność. Nie miał nic przeciwko temu, żeby pogadać z facetem, wielbiącym jego talent i wiedzę, każdy lubi być doceniany. Zaprzyjaźnili się błyskawicznie.
W najbliższym barze miła pogawędka jęła napotykać drobne uciążliwości.
– Robiłem miejsce zbrodni – wyznał fotograf z lekkim zakłopotaniem. – Normalnie robię, ale teraz widzę, ile mi zabrakło. Wiesz jak to jest, człowiek już ma doświadczenie, zwykła rutyna, wiadomo, co potrzebne, a okazuje się, że można więcej. Coś mi się widzi, że nie jeden raz i nie dwa, wyszłyby z tego dowody rzeczowe. Rychło w czas. A nawet i teraz.
Urwał wyczekująco. Sobiesław milczał i nie wyrywał się z pytaniami, bo zalęgły się w nim złe przeczucia. Fotograf był zmuszony kontynuować.
– To twój brat, nie? A cholera wie, o co tam poszło. Z całego domu jedna rzecz zginęła, świadek… tego, twoja siostra mówi, że to zapalniczka stołowa, nie wiem, jak ona mogła wyglądać, ta zapalniczka, nie siostra, ale może jednak coś wiesz…? Niemożliwe przecież, żeby ktoś zabił dla zapalniczki, z czego ona była, z platyny? Człowieku, ty coś przecież o tym myślisz!
Sobiesław z lekkim oporem przyznał, że owszem, myśli.
– No i co? – nalegał rozpaczliwie fotograf. – Zabójca zabrał? Skąd ona się tam w ogóle wzięła, podobno się nie zapalała, może to ma jakieś znaczenie?
Myślenie Sobiesława biegło ostrym kurcgalopkiem, aktualne miejsce pobytu zapalniczki znał doskonale i za nic w świecie nie chciał go wyjawić, ostatnie pytanie jednakże otworzyło przed nim pewne możliwości. Wczoraj wieczorem coś mętnego się uległo, o małym Majchrzyckim mógł opowiadać do upojenia, a jeśli dziś dowie się więcej, nikt mu nie udowodni, że sam sobie tego nie przypomniał. Proszę bardzo, posłuży informacjami i przyczyni się do ujęcia sprawcy zbrodni.
– Tak mi chodzi po głowie… Wiesz… Nie obchodziło mnie i teraz siłą z siebie wywlekam… Że Mirek ją dostał w prezencie, to pewne. I jakieś mam takie skojarzenie, nazwisko mi wyskoczyło, Majchrzycka. Chyba ta Majchrzycka ją skądś przywiozła. Mogę się mylić, bo Majchrzycki, gówniarz taki, do tej samej szkoły chodził, co ja, on w pierwszej klasie, ja w ostatniej, więc krótko, i może coś mieszam. Ale Majchrzycka wyraźnie majaczy, Brygida Majchrzycka, takie nazwisko tkwi mi w pamięci.
– Brygida? Nie Wiwien?
– Jaka znowu Wiwien? – skrzywił się Sobiesław. – Brygida, na bank! Nie, zaraz…
Teraz już uczciwie wysilił pamięć.
– Czekaj, czekaj… Głupie imię, ale brzmi jakby znajomo. Słyszałem je. Chyba słyszałem, bo sam bym nie wymyślił. I z Mirkiem miało to coś wspólnego. Czy nie wpadło mi w ucho kiedyś… Jakaś Wiwien czepia się go jak rzep i nie może się jej pozbyć, mam takie mętne wrażenie. A co? – zaciekawił się nagle. – Macie taką?
– Plącze się po dochodzeniu – rzekł fotograf ostrożnie, bo nie był pewien, czy osoby podejrzane nie stanowią tajemnicy służbowej. – I to była Wiwien Majchrzycka?
– A cholera ją wie, jak się nazywała, nazwiska nie słyszałem. Ale spróbuję…
– Co spróbujesz?
– Spojrzeć na zdjęcia. Co ja wtedy robiłem…? Na krótko wpadałem i rzadko. Czy nie ten ogród botaniczny…? Ludzie mają różne rodzaje pamięci, mnie się wydarzenia kojarzą ze zdjęciami, popatrzę, może mi się coś więcej przypomni. Daj mi namiar na siebie, w razie, czego zadzwonię.
Wręczając wizytówkę koledze po fachu, fotograf nie miał nawet drgnięcia przeczucia, jak szybko fotograficzna pamięć Sobiesława zdoła zadziałać i skąd tryśnie jej źródło…
Dokładnie w tym samym momencie Wólnicki dotarł do tenisisty.
Złapał go w domu, stanowiącym podziwu godną rezydencję, ponieważ tenisista z zawodu był prezesem firmy określonej w książce telefonicznej wdzięcznym mianem „aaaaaaalarmy". Firma działała sprawnie, prezes, zatem dysponował dużą swobodą i krótko przed południem zaledwie skończył konsumpcję śniadanka. Jedne sprawy służbowe załatwił zdalnie o wczesnym poranku, kolejne zaś, wymagające udziału osobistego, miał przewidziane dopiero po drugiej. Komisarzowi od razu zaproponował kawkę, herbatkę, względnie inne, dowolnie wybrane napoje.
Wólnicki skorzystał z kawki, żeby wprowadzić nastrój towarzyski, zamierzał, bowiem udawać, że przyjechał na plotki. Co w pewnym stopniu nawet nie mijało się z prawdą.
– Grał pan w niedzielę w tenisa z Mirosławem Krzewcem – zaczął z westchnieniem.
– O, cholera – zaniepokoił się pan domu. – Panie, gdybym wiedział, że go ktoś kropnie, rakiety do ręki bym nie wziął! Jak Boga kocham, żywy stąd odjeżdżał, mam świadków!
Wólnicki powstrzymał się od pytania, skąd wie, że Krzewca ktoś kropnął, zdawał sobie bowiem sprawę i upływu czasu i szybkości, z jaką sensacyjne wieści rozchodzą się po ludziach. O śmiertelnym zejściu partnera mogło pana prezesa poinformować już ze dwadzieścia osób, a możliwe, że i sto. Wolał od razu przejść do świadków.
– No właśnie – rzekł konfidencjonalnie. – To świadkowie. Poufnie to panu mówię, ale istnieją podejrzenia, że ktoś z tych świadków trochę się przyczynił.
– Ale co też pan…!
– O wszystkich pan wszystko wie? Sami przyjaciele?
W tym momencie podsłuchująca pilnie małżonka pana prezesa wtargnęła na oszkloną werandę, służącą do picia śniadaniowej kawki. Strój miała na sobie poranny, coś w rodzaju połyskującego srebrną nicią kimona, makijaż nieskazitelny, ogólna zawartość kimona zaś wydawała się wysoce apetyczna i pełna życia. Wólnicki ocenił ją na trzydzieści pięć i pomylił się tylko o pięć wiosen.
– O, żadne takie! Ty tu, Włodziu, tak zaraz nie zaświadczaj za ludzi! My nic nie ukrywamy – zwróciła się z energią do komisarza – ale obcy ludzie też patrzyli, a skąd mój mąż ma znać obcych ludzi? Gapią się różni, może się gapić i złodziej, i morderca! Mój mąż to jak dziecko, nawet głowy nie odwróci, choćby tam, kto warczał i szczekał…!
– Ależ Lusieńko…
Lusieńka zawinęła się ekspresowo, sięgnęła do barku, nalała sobie koniaczku i już siedziała przy śniadaniowym stoliku, Wólnicki ledwie zdążył wykonać wszystkie eleganckie, powitalne gesty. Szczekanie go nieco zaintrygowało.
– Mnie niech pan pyta! – zarządziła. – Oni po tym tenisie to nie powiem, co widzą, pot im oczy zalewa, ale ja, co widzę, to widzę. Że tu stali i siedzieli znajomi, to jedna sprawa, nawet się Bolcio ze Szczepanem zakładał, który wygra, ale za ogrodzeniem też patrzyli, Bukielak z psem przylazł i tylko psa zdenerwował, bo mu się do piłki wyrywał, a on go trzymał…
Przez dwie sekundy Wólnicki miał w oczach obraz tego jakiegoś Bukielaka, który wyrywa się trzymającemu go psu, ale zaraz się opamiętał.
– … a nawet żaden nie spojrzał, że do Mirka samochodu już się pokraka zakradała! I Mirek spojrzał dopiero, jak ten rechot usłyszał!
Przerwa na chlupnięcie sobie koniaczku została szybko wykorzystana przez pana prezesa.
– Moja żona jest ogromnie spostrzegawcza, może nawet nadmiernie, ale ja wszystkie nazwiska podałem temu panu z policji, który tu nas pytał…
– Ale mnie nie pytał! Nawet nie wiedziałam, że był!
– … i wszystkie zapisał. Nawet nasza gosposia zeznała, nawet ogrodnik…
– Dużo Jasio wie! – wskoczyła znów w zeznania pani domu z gniewem i wzgardą w odniesieniu do wiedzy ogrodnika. – Gienia owszem, nie powiem, ale z kuchni mało widać. A ja tu byłam i ślepa nie jestem! Tam samochody stały – wskazała palcem w kierunku, gdzie i Wólnicki zaparkował – a ona tak z tyłu, w kucki prawie, ukradkiem. I nic mi nie powiedzieć tyle czasu, żeby nie Gienia, do dziś bym nie wiedziała, że takie piękne śledztwo się robi!
– Ależ Lusieńko, przecież cię nie było…
– Nie było, nie było… Ale w ogóle byłam! Mógł ten gli… policjant na mnie zaczekać!
– Do północy…?
– O, rzeczywiście, zaraz tam północ, wielkie rzeczy…!
Wólnicki wyrzuty małżeńskie przeczekiwał cierpli, wie, podtrzymywany na duchu wnioskiem, że z zabójstwem państwo domu na pewno nie mają nic wspólnego. Tyle wywęszyć umiał, lepiej niż pies. Żal pani Lusieńki napełniał go głęboką nadzieją, coś ta baba dostrzegła, wywiadowca rzeczywiście nie tyle może zlekceważył, ile nie przyszło mu do głowy…
Pani Lusieńka porzuciła pretensje do męża.
– No i proszę, dobrze, że pan przyszedł, jestem pewna, że nic wam nie powiedzieli, wszystko ważne przeoczyli! Chwalić Boga, żadnych interesów mój mąż z nieboszczykiem nie miał i ja tu niczego ukrywać nie muszę…
– Lusieńko…!
– Cicho bądź! Co jak co, ale na ludziach Włodzio się zna i wie dobrze, kto się do czego nadaje. Mirek, świętej pamięci, do tenisa w sam raz, do imprezy, do tańca, ale do interesów niech ręka boska broni! Dawno się Włodzio połapał.
– Pogratulować – rzekł szybko Wólnicki. – A to ważne, co przeoczyli, to, co?
– Plotki, panie komisarzu, plotki…
– Cicho bądź! Takie plotki, które na własne oczy widzę, to już nie plotki, tylko te, no, jak im tam, o, dowody rzeczowe! Prawda?
Wólnicki z całego serca potwierdził.
– No proszę! A ja na własne oczy widziałam, pokraka przylazła…
– Przepraszam bardzo, jaka pokraka?
Pani Lusieńka sapnęła z wyraźną rozkoszą i ponownie sięgnęła do barku.
– Dziwię się, że pan nie wie. Była taka jedna, nawet o niej Mirek napomykał, molestowała go całe lata, uwolnić się nie mógł, już się odczepiał i na nowo. Unikał jej jak mógł, a ona swoje. Śledziła go, ale mówił kiedyś, że, całe szczęście, samochodem jeździ, więc niemożliwa rzecz razem jechać w dwa samochody, bo on też samochodem. Ale czasem taksówką i wtedy klęska, nie sposób jej się pozbyć. Znajomość z nami przed nią ukrywał, ale w końcu wypatrzyła, no i wtedy, w niedzielę, nie wiem, czym przyjechała, ale odjechali razem, pewnie wolał ją zabrać, żeby do nas nie przyszła. A już była wcześniej i raz ją nawet na mieście widziałam, a w niedzielę, z kortu zeszli, ten pot ocierali, a ona, wyraźnie widziałam, za jego samochód się zakradła i za bagażnikiem siedziała. Schowana, w kucki. I zarechotała.
– Proszę…?
– Śmiech taki miała, jakiś okropny. Jakby, co rżało albo rechotało, albo jakoś tak… chrrr, chrrr, chrrr, rżrżrż, hyrrr, hyrrr… Nie, ja tak nie umiem.
Dźwięk, wydany przez panią Lusieńkę, był przerażający, acz jej zdaniem, nieudolny.
– Lusieńko…! – jęknął zdławionym głosem pan prezes.
Wólnicki milczał, lekko zamurowany. Pani Lusieńka odchrząknęła i przepłukała gardło koniaczkiem.
– No, sam śmiech by wystarczył. Ale i bez śmiechu jakaś taka… Ja nie jestem żadna megalomanka, Włodzio może zaświadczyć, są kobiety młodsze ode mnie i piękniejsze, proszę bardzo, zgadzam się na to, każdy ma swój gust, wcale tak nie krytykuję, chociażby żona Mirka, była żona, bardzo ładna, ale ta… zaraz, dziwaczne imię… o, Wiwien! Ta Wiwien, ja nie wiem, ona ma w sobie coś obrzydliwego. Niby nic, nie garbata, nogi proste, ani iksy, ani obajny, nie karlica, a jednak. Twarz jakaś taka… I chyba ruchy. Chodzi brzydko, macha rękami… No nie wiem, to trzeba zobaczyć. Pokraka i tyle. Mirek ten śmiech usłyszał, obejrzał się i aż zbladł. Zaraz się pożegnał, zabrał rzeczy, poleciał do samochodu i razem odjechali.
Wólnicki odetchnął głęboko.
– No właśnie, dziwne się wydawało, że po tym tenisie pod prysznic nie poszedł. Państwo tu przecież z pewnością mają…
– A gdzie mu było do prysznica, co też pan! Na jego miejscu też bym uciekła, żeby ona tu nie przyszła i swoich rechotów nie zaczęła!
– A ja nic o tym nie wiedziałem – bąknął pan prezes, jakby nieco oszołomiony.
– No, Mirek się nie chwalił. Który chłop zauważy, jak się nic nie mówi?
– Pani jest bezcenna i zachwycająca – rzekł Wólnicki ze szczerym entuzjazmem po dłuższej chwili milczenia i na własne oczy zobaczył, jak prezes odruchowo kiwnął głową. – Ten właśnie moment był dla nas niepojęty, a pani wyjaśniła sprawę. Więc to z Wiwien Maj… z Wiwien stąd odjechał w pośpiechu, jak stał…
– To mogę zaświadczyć pod przysięgą! – zapewniła pani Lusieńka.
Wólnickiemu przeleciał przez głowę cały tajfun myśli. Wywiadowcy, mężczyźni, rutyna, gówno się dowiedzą, no owszem, są i dziewczyny, skąd człowiek ma wiedzieć, gdzie wysłać faceta, a gdzie dziewczynę, czemuż, do diabła, nie miał fartu dostać Joli… a, na nic, w chwili wizyty wywiadowcy pani Lusieńki nie było, no tak, jak w totolotku, rezultat zależy od szczęścia, niech to piorun spali, ludzie powiedzą wszystko, trzeba tylko…
Na „trzeba tylko" mu się urwało, bo pani Lusieńka wyraziła swoją opinię.
– Ale, że ona go nie zabiła, za to głowę na pniu położę – rzekła z niezłomnym przekonaniem.
– No? Bo co? – zainteresował się małżonek.
Połowica wzgardliwie wzruszyła ramionami.
– Bo dla niej bez niego życia nie było. I nie ma. I ona nie z tych, co się trują, żadne samobójstwo, nic z tych rzeczy. Jak ona teraz na jego grobie dzień w dzień nie będzie ze świeżymi kwiatami siedziała, to niech ja… niech ja… niech ja nawet wyłysieję! Żyła nadzieją na niego, co ja mówię, pewnością na niego i do widzenia. To było widać, obsesja, świeciło od niej, gdyby go paraliż tknął, kwiczałaby ze szczęścia, że ma go dla siebie, pielęgniarka całą dobę na okrągło do końca życia. Do wariatkowa się nadaje, jak rzadko, kto.
Wólnicki się zmartwił, na marginesie zostawiając myśl, że pani Lusieńka jest znacznie mądrzejsza niż się wydaje, chociaż wiadomo, że to te baby tak między sobą… ale czy z taką obsesjonistką uda się parę normalnych słów zamienić? Skoro z nią odjechał, powinna wiedzieć, co dalej, pytanie czy powie. Gdzie ona w ogóle jest, do cholery, jak ją znaleźć, do diabła z listem gończym, wedrzeć się, niech ten kretyn, prokurator, da nakaz, teraz już są podstawy…
Opanował się z wielkim wysiłkiem.
– Przepraszam, ale mówiła pani coś o szczekaniu…
Przez chwilę pani Lusieńka była zdziwiona, ale zaraz jej przeszło.
– A! Chodzi panu o psa Bukielaka? No pewnie, cały czas szczekał, a oni jakby ogłuchli, jestem pewna, że nawet nie słyszeli. Istne głuszce! Ale na pana miejscu ja bym tę Wiwien zapytała…
– Ja na swoim miejscu także. Dziękuję pani bardzo…
Również w tym samym czasie przyszedł pan Ryszard, wezwany przez mnie telefonicznie. Ściśle biorąc, wezwany został wcześniej i nie on sam, tylko jego pracownicy.
– Niech pan sam popatrzy – rzekłam z furią, kiedy objawił się osobiście. – Proszę, proszę, chodźmy pod wierzbę. Mówiłam, żeby to wyrzucić, nie? Naprawdę widzi pan we mnie Horpynę, która z tym całym gruzem poleci na wał wiślany i trochę go umocni? Wałowi się przyda, ale ja się nie czuję na siłach, może jeszcze trzydzieści lat temu, ale nie teraz, już się odchudziłam, nie muszę więcej!
Pan Ryszard, bez emocji patrząc na pełne gruzu taczki i górkę takiegoż gruzu, która na taczki nie weszła, zakłopotał się i westchnął.
– No to pani nie wie, jak jest z ludźmi? Ten ma to, ten ma tamto. Marcinek na budowie w Zielonce, a tego Henia ja chyba wyrzucę. Chociaż szkoda mi trochę, bo jako kierowca doskonały i przeważnie załatwia koncertowo. Czasem mu się tylko przytrafia…
– I akurat cyrkluje na mnie? – warknęłam straszliwie. – Akurat mnie Henio wściekle nie lubi? Czy ja mu każę siebie czytać? Nie ma przymusu! Widział mnie w ogóle?! Może mu się z twarzy nie podobam, ale to, co, pan w niego wmawiał, że mam osiemnaście lat i on się strasznie rozczarował?!
– Nic w niego nie wmawiałem…
O, nie tak od razu furia we mnie klęsła.
– Ale ten Henio, sam z siebie, ma ręce? Nie paralityk? Kierowca, wedle przepisów, ciężarów żadnych nie powinien nosić, niech pan z nim przyśle jeszcze jakiego! W tym kraju panuje bezrobocie!
– Sama pani mówi, że bezrobocie u nas polega na tym, że nie ma łudzi do roboty…
– Niech weźmie ze sobą bezdomnego w młodszym wieku…!
– A pani uważa, że ci w młodszym wieku, dlaczego są bezdomni?
Polityka ogłuszyła mnie ostatecznie.
– Pan mi przyśle tego Henia! Zabiję gnoja osobiście!!!
– Przed wywiezieniem gruzu czy po?
– Po…!!! – zreflektowałam się nagle. – Nie, po już mi przejdzie. Poza tym nie wróci, ucieknie na widok megiery. No to pana zabiję. Niech pan coś zrobi.
– Herbaty, jeśli można. A Henio, prawdę mówiąc, chyba się pani trochę boi.
Zważywszy, iż nie mogłam sobie przypomnieć żadnego bezpośredniego kontaktu z Heniem i nie wiedziałam nawet, jak wygląda, zdziwiłam się nieco. Niektórych pracowników pana Ryszarda znałam od dawna, a niektórych wcale. Henio zaliczał się do tych drugich.
– Zrobiłam mu coś złego? – spytałam z niepokojem.
Pan Ryszard, znający mój dom lepiej niż ja, zważywszy, iż go sam budował, sięgnął po swoją ulubioną szklankę.
– Zrobić i dla pani?
– Nie, dziękuję, ja mam. Dolać trochę. I chodźmy do salonu, tam przyjemniej. O co chodzi z tym Heniem? Upodobania może mieć dowolne, ale ja się chcę pozbyć gruzu po telefoniarzach, więc mnie to interesuje. Naprawdę mam to sama wywozić na wał w foliowych torbach?
Pan Ryszard otrząsnął się z lekka, zapewne wizja mnie przy tego rodzaju pracy nie wzbudziła w nim euforii, albo może nie spodobał mu się mój przemęczony trup, leżący w połowie drogi. Zaprzeczył, czym prędzej.
– Nie, niech pani po prostu w tamtą stronę nie patrzy, na szczęście wierzba zasłania. Jutro ich przycisnę. A co do tego Henia… to sam nie wiem, ale było przecież gadanie, że ktoś ukradł pani zapalniczkę, i wszyscy słyszeli. Sam ich przepytywałem. Henio też tu wtedy był.
Pan Ryszard urwał na chwilę i napił się herbaty. Wydawał się nieco zakłopotany. Czekałam podejrzliwie na dalszy ciąg.
– Sam nie wiem, jak to powiedzieć, bo to głupie.
– Zwyczajnie niech pan powie – poradziłam. – Henio podwędził?
– Ale, skąd! Przeciwnie. Z początku nie, dopiero trochę później, jak uzgodnili zeznania, Henio zaczął się tak wahać, no i dobrze, niech będzie wprost, rzucił podejrzenie na panią Julitę.
Zdumiałam się niebotycznie.
– Na litość boską, dlaczego…?!
– Bo wróciła. Tak się Henio upiera.
– Trzeźwy był?
– Jak świnia. To dobry kierowca, w pracy nie pije. W ogóle nie bardzo pije, piwo po robocie, wódkę do śledzia, normalnie, jak człowiek, jeszcze go pijanego nie widziałem i nawet chyba ani razu na kacu. Ze dwa dni myślał, zanim to powiedział.
– Niech pan powie porządnie, co powiedział – zażądałam surowo. – Julita, co prawda, na pewno nie ukradła, ale może coś z tego wyniknie. No! Co mówił? Co to znaczy, że wróciła?
Pan Ryszard pokręcił głową.
– Tak, co do słowa pani nie powtórzę – zastrzegł się. – On przyjeżdżał i odjeżdżał, dowoził różne rzeczy, ale w zasadzie był. Widział jak Julita wychodziła, tak mówi, a zaraz potem wywoził skrzynki, za śmietnikiem zawracał i zobaczył, że wraca. Jakoś dziwnie wracała, tak się zawahała, zatrzymała przy furtce, weszła do domu i prawie od razu wybiegła. Tyle widział, co przez czas zawracania i nie przyglądał się specjalnie, ale pamięta. Julita ładna i rzuca się w oczy, więc zauważył. Tak, mówi, wyglądało, jakby czegoś zapomniała i po to wróciła, a nie chciała się przyznać, że zapomniała, czy coś w tym rodzaju. Bywa, że człowiekowi głupio, że zapomniał. Pani Julita nie mówiła, że wracała?
Wzruszyłam ramionami.
– Nawet gdyby wróciła sto razy, też nie po moją zapalniczkę. A inni…?
– Nikt ani nie potwierdza, ani nie zaprzecza, nie zwrócili uwagi. Każdy zauważył kogoś jednego, ale harmonogramu tego wchodzenia i wychodzenia nie zrobią. Henio powiada, że w ogóle by go to wszystko razem wcale nie obeszło, gdyby nie to, że jest gadanie o kradzieży, on nie złodziej i co widział, to mówi. Ale głupio mu i dlatego tak się miga.
Ponownie wzruszyłam ramionami, tym razem z irytacją.
– Komunikat o Julicie może rozplakatować po mieście, jeśli ma na to ochotę, ale gruz niech, do diabła, wywiezie! Niech mi się tu nie wygłupia! Mimoza się, kurczę jego blade, znalazła! I w ogóle, o co chodzi, jego akurat ktoś o tę zapalniczkę posądzał czy jak? Przecież jej nawet na oczy nie widział!
– Za to ogrodnika widział – westchnął pan Ryszard. – Okazuje się, że on doskonale znał tego całego pana Mirka, mignął mu tu za którymś nawrotem, do swojego samochodu wsiadał i aż się Henio zdziwił, co ten palant tu robi. Może, dlatego tak się przejął.
Teraz i ja się przejęłam.
– Ejże! Skąd go znał? Nie, chyba głupio pytam woził mu coś? Pan Mirek do swoich bubli potrzebował transportu!
– Zgadza się, Henio dużo wozi, a dla nieboszczyka już parę lat jeździł, z roślinami doskonale sobie dawał radę…
– Lepiej niż pan Mirek…
– Chyba lepiej. Nie lubił go i dosyć obelżywie się o nim wyrażał. No i takie chichoty słyszałem wśród chłopaków… Wie pani, ja mam, co robić i na plotki mi czasu brakuje, ale bywa, że coś w ucho wpada. Rywale to byli. Dziewczyna Henia za ogrodnikiem latała, natrząsali się z niego trochę, że po to dla niego jeździł, żeby romansu pilnować. Niewiele tego gadania było, bo Henio się wściekał, może teraz przestanie, skoro konkurent mu odpadł, ale chyba, dlatego tak się tą zbrodnią zdenerwował. I tą kradzieżą.
– Zaraz, zaraz, panie Ryszardzie, chwileczkę. Rywal, mówi pan? I zapalniczka…? A gdzie był Henio, jak pan Mirek trupem padał…?
– Niech mi pani nie mówi, że pani chłopaka podejrzewa – zgorszył się pan Ryszard. – Nie wiem, gdzie był. Gliny to już chyba sprawdziły?
– … iii tam, dużo oni sprawdzą. Nikt im przecież prawdy nie powie, każdy zełże cokolwiek na wszelki wypadek. Więcej się pan dowie prywatnie od jego kumpli albo nawet od niego samego. Niedziela… nie pracował chyba? Może do tej swojej dziewczyny poleciał?
– Może i poleciał. To my teraz mamy śledztwo prowadzić? Na co to pani?
Zreflektowałam się. Rzeczywiście, na co mi to? Zapalniczki, do pioruna, szukam, a nie zabójcy pana Mirka!
Nagle coś mi się zrobiło w głowie i doznałam jakby pomieszania zmysłów. Nie bacząc kompletnie na uzyskane o poranku informacje, jakoby Wiwien Majchrzycka odznaczała się urodą antykuszącą, na poczekaniu wymyśliłam, że to ona właśnie, latająca za ogrodnikiem, stanowi przedmiot uczuć Henia. Diabli wiedzą w końcu, jaki Henio ma gust, może zwyrodniały? Brygida Majchrzycka przyjeżdża i robi awantury, usiłuje odzyskać pamiątkowy przedmiot, z jakichś tajemniczych powodów pan Mirek postanowił swoją zapalniczkę ocalić, podwędził, zatem moją, żeby ją dać Wiwien, żeby ją dała Brygidzie… I dał jej, zdążył, i ona teraz stoi u Wiwien i czeka na Brygidę, i trzeba jej natychmiast odebrać, bo inaczej Brygida przyjedzie…
Niejasno czując, że gdzieś na dnie mojego natchnionego odkrycia tkwi jakieś przeraźliwe kretyństwo, nie zdołałam się jednak powstrzymać.
– Panie Ryszardzie, ta dziewczyna Henia – powiedziałam pośpiesznie. – Ona się nazywa Wiwien Majchrzycka, gdzie ona mieszka? Henio to musi wiedzieć! Niech pan to z niego wywlecze!
– Ja mogę wywlec – zgodził się zdezorientowany nieco pan Ryszard. – Ale, do czego pani dziewczyna Henia? I skąd pani wie, jak ona się nazywa? Bo ja nie wiem.
– Ja o niej wczoraj i dziś rano słyszałam. Latała za panem Mirkiem, a miała kontakt z osobą, która przywiozła drugą zapalniczkę i z pewnością ona mu ją dała, a teraz musi zwrócić, więc on ją ukradł u mnie dla niej! Oj, nie mam teraz czasu wszystkiego panu powtarzać, ale dużo słyszałam, mówię, nazywa się Wiwien Majchrzycka i nikt nie wie, gdzie mieszka.
– I teraz pójdziemy się włamywać do tej jakiejś Wiwien…?
– Oczywiście! I to, czym prędzej! Mogę sama, jak pan nie chce, albo z Julitą, tylko adres muszę mieć, niech pan się postara!
Strzelające ze mnie emocje zaraziły pana Ryszarda, człowieka na ogół kamiennie spokojnego. Sięgnął po komórkę.
Czas oczekiwania przyjazdu ostro pogonionego Henia spędziliśmy na użytecznej pracy, mianowicie na oprawianiu szczotki w nieco zmurszały, drewniany drąg po zepsutym wachlarzyku do zgarniania liści. Ściśle biorąc, pan Ryszard oprawiał, a ja usiłowałam nie patrzeć mu na ręce. Śruba w twarde, wbrew pozorom, drewno nie weszła i równocześnie zdenerwowany Henio nadjechał.
Spodobał mi się, sympatyczny blondynek, energiczny, dość ostry, ale grzeczny. Od razu przerwałam jego usprawiedliwianie się w kwestii gruzu w taczkach.
– Panie Heniu, z góry przepraszam za nachalność, ale tu idzie o poważne sprawy, więc niech pan usunie na bok uczucia. Pan zna Wiwien Majchrzycka.
– Proszę? – zdziwił się Henio i wypuścił z rąk uchwyty taczek. – Jaką Wi… A…! Zaraz…
– Wiwien Majchrzycka. Niech pan na chwilę zapomni, że pan ją kocha.
Henio osłupiał.
– Kto ją kocha? Ja…?!!!
– A kto? Ja?
– Nie wypieraj się – poradził życzliwie pan Ryszard. – To nie ma nic do rzeczy.
– Niech ja do sracza przyschnę… Tego… Sorki… ja ją…! To głowa mała…!
Staliśmy we troje pod wierzbą nad kupką gruzu i taczkami, a znieruchomiały Henio oglądał na zmianę pana Ryszarda i mnie, jakbyśmy, co najmniej pokryli się porostem islandzkim i wypuścili bujne pędy. Zaczęło mi się wydawać, że coś tu nie gra, jego reakcja mi nie pasowała.
– A co…? – spytałam delikatnie i nieufnie.
– Taką raszplę pokraczną…! Ja…! – wykrzyknął ze zgrozą. – Kto tak nakablował? W mordę…!
Pan Ryszard cofnął się o krok i spojrzał na mnie niepewnie.
– To jak to…?
– Ostrożnie, na akantus pan wejdzie! A co, panie Heniu, coś nie tak?
– Wszystko nie tak! – rozwścieczył się Henio. – Takiego wała z człowieka robić…! O co tu biega i w ogóle?! Dlaczego?!
Spróbowałam skorygować niefartowny początek i złagodzić sprawę. Najwidoczniej w kwestii uczuć Henia nastąpiła drobna pomyłka.
– Nie, spokojnie, źle pan zrozumiał, nikt tu pana o żadne świństwo nie posądza. Rozumiem, że zna pan Wiwien Majchrzycką, ale jej pan nie kocha?
– O Jezu… – powiedział Henio jakoś dziwnie.
– No dobrze, nie musi pan. Wie pan może, gdzie ona mieszka?
Henio milczał chwilę, najwyraźniej starając się opanować i znaleźć słowa, nieuważane powszechnie za obelżywe. Możliwe, że nawet próbował coś myśleć.
– Zaraz. Ale mnie pani ustrzeliła! To takie żarty…?
– Boże broń. Pomyłka.
– Wiesz w końcu, gdzie ta Wiwien mieszka czy nie? – wkroczył pan Ryszard.
– A bo ja wiem? Chyba wiem. Znaczy, zgaduję.
– Więc to nie jest twoja dziewczyna?
– W życiu…! Szefie, teraz pan…? Ja ją w ogóle ze trzy razy widziałem i tyle, ona z tym całym… badylarzem… kręciła, znaczy, kleiła się, ale on też nie chciał. Raz, ale to już dawno, ze dwa lata będzie, kazał mi do niej podrzucić jakieś klamoty, bo i tak na Mysiadło jechałem, więc pewno tam ta worycha mieszka, no i wtedy nazwisko powiedział. Ale tego… zaraz… dwa nazwiska…?
Wpatrzywszy się z wytężeniem w dal, Henio jął sobie przypominać. Wspomogłam go wiedzą od pani Bożenki.
– Dwa. Ona tam u kogoś mieszka.
– A, faktycznie. Majchrzycka, to tak, a to drugie… O rany, nie pamiętam. Coś od pszczoły… Miodowski? Plasterski? Pszczeliński…? Nie przypomnę sobie, ale takie jakby coś podobnego.
– A ten adres? Ulica, numer?
– Też głupie. Ulica, jakby jej wcale nie było, Mała…? Placek…? O, wiem, Krótka! Śmieszne, bo faktycznie krótka. Krótka sześć, mieszkania nie pamiętam, pierwsze piętro i zaraz na lewo od klatki schodowej. Wniosłem tam rupiecia i ta porąbana buła sama mi otworzyła. Zły byłem wtedy taki, że do dziś pamiętam.
Uczyniwszy zwierzenie, Henio ugryzł się w język i popatrzył na nas z nową podejrzliwością.
– A co…? Drugi raz tam nie jadę! Żeby mnie pan z roboty wylał, nie jadę, za bezrobotnego wolę robić! Niech, kto inny jedzie!
– Po pierwsze, nikt nie musi – uspokoił go pan Ryszard. – A po drugie, bo co?
– Bo znów mi ją kto wrzepi. Za nic!
Wolałam nie przypominać Heniowi, kto mu ją wrzepił, dałam spokój śledztwu i przeniosłam ciężar problemów na gruz. Henio też wolał gruz, chociaż jeszcze zionął protestem i mamrotał pod nosem różne inwektywy.
– Majda, Majda… Jak nie Majda, to ta purchla… Medal temu, co go wykosił, tego swołcza, albo wulkan roponośny, albo ryfa gnojna…
Dosłyszałam, zaintrygowało mnie, wulkan i ryfa zrozumiałe, ale majda? Jakaś nowa obelga, nie znałam takiej. Henio zmienił wreszcie temat definitywnie, bacznym okiem obrzucił teren pod wierzbą.
– Do torby… O, ma pani tu te po ziemi. Jaką łopatę może…?
– Saperka.
– Może być. Od razu wszystko zabiorę…
Wycofałam się na z góry upatrzone, bezpieczne pozycje.
– No to coś nam chyba źle wyszło? – rzekł stropiony nieco pan Ryszard, odesławszy Henia z gruzem i wróciwszy do pokoju. – Zdawało mi się, że więcej pani chciała?
Przyznałam, że chciałam więcej, ale spłoszyłam się i zrezygnowałam. Za zgasłym w kwiecie wieku ogrodnikiem latało zapewne więcej dziewczyn niż jedna i do Henia należała jakaś inna, a nie Wiwien Majchrzycka. Inna mnie nie interesowała, uzyskaliśmy adres Wiwien, też dobrze.
– Co to jest majda, panie Ryszardzie? Wie pan może przypadkiem? Z czego pochodzi takie wyzwisko?
– Nie wyzwisko, tylko nazwisko – skorygował pan Ryszard. – Coś słyszałem od Henia, jakiś gość, awanturnik, odgrażał się ogrodnikowi, a na Heniu się skrupiło. Majda się nazywa, Henio mu te uschłe drzewka woził. To, co teraz?
Decyzję podjęłam już wcześniej.
– Teraz trzeba sprawdzić, czy u Wiwien nie stoi moja zapalniczka. Nie wiem jak, włamać się na chama czy raczej podstępem? Może wedrzeć się pod byle, jakim pretekstem w dwie osoby, jedna ją zajmie, a druga poszuka?
– Pod jakim pretekstem?
– Sto panu znajdę na poczekaniu. Coś u mnie po panu Mirku zostało, może ona chce na pamiątkę, zabójcy szukam, a ona coś wie, zdjęcia ma, niech pożyczy, bo ja piszę pośmiertne wspomnienie, pan Mirek mówił, że ona mieszkanie sprzedaje, cokolwiek, aby tylko panem Mirkiem gębę sobie wycierać. Skoro za nim latała, złapie przynętę. O tym spadku jeszcze mogę, o Brygidzie… Zaraz, ze wszystkiego wynika, że Brygida Majchrzycka to jej rozwiedziona teściowa!
– I na teściową, myśli pani, że się złapie?
– A diabli ją wiedzą, ale na pana Mirka i na spadek z pewnością, coś z tego chwyci. To jak…?
– Ale to musiałaby pani sama pójść, bo nikt inny tego wszystkiego nie wymyśli.
– Nie sama, tylko z kimś. Z kim? Julita do bani, za ładna, lepiej z facetem. Idzie pan?
Pan Ryszard nie chciał z całej siły. Co innego włazić do pustego domu nieboszczyka, a co innego do żywej osoby, ponadto nie czuł w sobie talentu do przeszukiwania cudzych mieszkań. Z drugiej strony uparcie obciążał się częścią winy i łamał sobie charakter aż trzeszczało. Zlitowałam się, pomyślałam o Sobiesławie, grawitacja w kierunku Julity czyniła go naszym sprzymierzeńcem, a w dodatku jego obecność stwarzała nowe preteksty.
Złapałam komórkę.
– Nie wiem, gdzie on w tej chwili jest – powiedziała Julita. – Ale jestem z nim umówiona o wpół do trzeciej na Rozdrożu. Chociaż tam już teraz też nie ma gdzie zaparkować, ale wpół do trzeciej to jest taka pośrednia godzina, więc może kawałek miejsca będzie.
– Od razu go zabierz i przyjeżdżajcie do mnie – zarządziłam. – Dostałam adres Wiwien Majchrzyckiej i prawdopodobnie u niej stoi moja zapalniczka. Trzeba się wedrzeć podstępnie.
Julicie pamięć nie szwankowała.
– Wiwien? – zdziwiła się. – Zdawało mi się wczoraj, że ma na imię Brygida?
– To druga. Synowa Brygidy. Wszystko wam opowiem, jak przyjedziecie, Sobiesław potrzebny, na wszelki wypadek mogę ugotować pierogi z mięsem. Kupne.
Julita, również na wszelki wypadek, zgodziła się na pierogi, wdzieranie potraktowawszy marginesowo. Pan Ryszard odetchnął z wyraźną ulgą.
– Zostawię pani wytrychy od Tadzia. W razie, czego niech pani dzwoni. A temu Heniowi, prawdę mówiąc, nie ma się, co dziwić, w zasadzie pracuje dla mnie, ale u ogrodników sobie dorabia, ma własną furgonetkę i teraz mi się przypominają różne plotki i chichoty, miał chłopak niefart. Ciągle się nadziewał na jakieś zmory, pan Mirek nawalał, a na niego padało i jemu sobaczyli. Pani te buble nawet dosyć łagodnie zniosła, ale ten jakiś Majda podobno z widłami do niego leciał, ludzie mieli uciechę, a mnie jednym uchem wpadło, drugim uciekło. Tyle pamiętam, więcej nic. No i ta jego dziewczyna… Już bym mu darował.
Oznajmiłam, że za adres Wiwien gotowa jestem darować mu znacznie więcej. Pan Ryszard zobowiązał się uzyskać od swojego personelu szczegółowsze informacje i czym prędzej zszedł mi z oczu, zabierając ze sobą szczotkę na niedokręconym drągu.
Fotograf zetknął się z komisarzem Wólnickim w pół godziny po nadspodziewanie owocnych rozmowach i prawie od razu przekazał wieści od brata ofiary. Prawie, bo Wólnicki zajęty był rozsyłaniem po świadkach wywleczonych z toalet pomocników. Samochód, z którego nikt nie wysiadł na ulicy Pąchockiej, sąsiedzi rechoczącej Wiwien, Wandzia Selterecka, bez wątpienia wizytująca amanta, i jej wiedza o zaginionym przedmiocie, kumple wielbiciela, który gdzieś był, a nigdzie go nie było, dwóch podejrzanych bez alibi… Przydusił, kogo zdołał i rzucił się na fotografa, zniecierpliwionego oczekiwaniem i nieznośnie w tej niecierpliwości ruchliwego.
– No…?
– Do tej Wiwien Majchrzyckiej! – wysyczał fotograf. – Zapalniczka to była z pewnością, ta Wiwien mu ją dała, bo z zagranicy też Majchrzycka przywiozła, chociaż nie Wiwien, tylko Brygida. Czepiała się go jak rzep, nakaz, tam wejść trzeba, może ona nie otwiera, bo się ukrywa, siedzi tam i płacze, albo w ogóle ona go kropnęła, skoro jej nie chciał!
– Brat ofiary tak mówi?
– Nie, ja tak mówię. Tak mi wychodzi z jego gadania, jak rzep, mówię, nikt więcej nie wie niż taka baba! Ty bez niej w życiu sprawcy nie znajdziesz!
Wólnicki już sam zaczynał dochodzić do takiego wniosku. Bez słowa ruszył do ataku na prokuratora.
Prokurator dotychczas dość słabo wnikał w dochodzenie i nie miał ochoty ujawniać swojego nagannego braku zainteresowania, nakaz wejścia do lokalu, w którym zameldowana była pani Wiwien Majchrzycka, podpisał bezzwłocznie. Uzbrojony w papier Wólnicki już w dwie godziny później dotarł do ulicy Krótkiej w Mysiadle.
Tamże w pierwszej chwili natknął się na wywiadowcę, wysłanego wczesnym popołudniem. Wywiadowca złożył raport.
– Sąsiadów tyle, co wodotrysków na pustyni, wszyscy w pracy, dopiero teraz zaczynają wracać. Jedną sztukę znalazłem, facetka w domu siedzi ze skręconą nogą, ale dopiero od przedwczoraj. Powiada, że tam jakiś Pasieczniak mieszka, z żoną, a wie, że to Pasieczniak tylko, dlatego, że jak się wprowadzała trzy lata temu, torba jej pękła na schodach. Wino w niej miała, na parapetówę, flachy Pasieczniakowi pod nogi poleciały, bo akurat szedł za nią i zachlapało mu spodnie. Więc ich na tę parapetówę zaprosiła i tyle znajomości, bo od tamtego czasu, powiada, Pasieczniaka ani żony na oczy nie widziała, a w ich mieszkaniu ktoś inny mieszka. Jedna osoba płci żeńskiej. Ona, ta sąsiadka, mieszka piętro wyżej i parę razy ze swojego balkonu widziała… poczuła… no, zorientowała się, że piętro niżej ktoś papierosa pali albo obiad gotuje i czosnkiem doprawia. Papieros jej nie przeszkadzał, ale od czosnku ma odruch wymiotny i niemożliwe dla niej tego smrodu nie zauważyć. Przez ostatnie dwa dni, od kiedy w domu siedzi, nic tam się nie dzieje, tyle, że dziś od rana babie się mięso zaśmiardło i na jej balkon zalatuje.
Odsapnął po tym przemówieniu i czekał reakcji. Wólnicki był pewien, iż amatorką czosnku jest poszukiwana Wiwien Majchrzycka, ale gdzie się podziało małżeństwo Pasieczniaków? Zameldowani, w jakim są wieku, gdzie pracują? Zaniedbał, cholera, nie da się ukryć, że zaniedbał, zbyt wielu łudzi naraz chciał połapać. No nic, teraz się tam wejdzie i sprawdzi, jakie ślady ich obecności pozostały.
– Cięć tu jest? Znaczy, gospodarz domu?
– W zasadzie nie, tylko jedna facetka, co sprząta, a różnych napraw dokonuje taki umówiony zakład rzemieślniczy. Mały. I są ochroniarze, ale tylko w nocy. Nic nie wiedzą.
Wólnicki zastanawiał się jeszcze przez chwilę. Kulawa sąsiadka piętro wyżej, jakaś mało wścibska, nie stwarzała wielkich nadziei.
– Wchodzimy – zadecydował. – Jakie tam zamki? Patrzyłeś?
– Na moje oko nic szczególnego, zamki jak zamki. Porządne, ale dobry ślusarz da im radę. Dwa.
Skład ekipy był nieco dziwny, za to użyteczny. Fotograf mógł od razu porobić zdjęcia, a towarzyszący Wólnickiemu sierżant miał wyjątkowe talenty ślusarskie i w sytuacjach podbramkowych z reguły okazywał się bezcenny. Do pobierania w dzieciństwie nauk od wuja włamywacza starał się nie przyznawać i, aczkolwiek wszyscy o tym wiedzieli, to jednak nie było sposobu mu tej edukacji udowodnić. Korzystano z niej chętnie i bez komentarzy.
Ruszyli ku drzwiom i w tym momencie pod blok numer sześć podjechał straszliwie wyładowany samochód, peugeot z francuską tablicą rejestracyjną. Na dachu miał bagażnik w postaci trumny, wnętrze zaś zapchane tak, że przez tylną szybę nic nie było widać.
Wólnickiego tknęło i zatrzymał się.
Z peugeota wysiadły dwie osoby różnej płci, wyciągnęły po jednej walizeczce i też ruszyły ku drzwiom. Obrzuciwszy bacznym spojrzeniem stojącą jeszcze na zewnątrz grupę, weszły do środka. Wólnicki odczekał pół piętra i wraz z całym towarzystwem poszedł za nimi.
Do tego momentu widzieliśmy wszystko, bo spotkanie komisarza z wywiadowcą nastąpiło na ulicy.
Udało nam się przyjechać pół godziny wcześniej samochodem Sobiesława, ponieważ kolejny pretekst, jaki wymyśliłam, opierał się na nim. Po śmierci brata mianowicie pchał się do przyjaciółki, która nieboszczyka znała najlepiej i najwięcej o nim wiedziała, od lat słyszał o niej od Mirka, no i teraz chciał z nią pogadać. Może wykryć coś na tle zbrodni, a może upomnieć się o zapalniczkę, ta ostatnia decyzja nie została podjęta, uzależniona była od różnych czynników. Razem z Sobiesławem miałam wejść ja, jako osoba, wobec której żadne zazdrosne podejrzenia nie powinny wchodzić w rachubę, pan Mirek gerontofilem nie był.
Początek zamierzenia został zrealizowany, Julita zaczekała w samochodzie, my zaś weszliśmy bez przeszkód na pierwsze piętro, drzwi na lewo. Wizytówki żadnej nie było, ale ryzyk-fizyk.
Na dzwonek i pukanie nikt nie odpowiadał i Sobiesław wyciągnął pęk żelastwa od Tadzia. Zaczął od górnego zamka. Gmerał w nim i gmerał, wtykając rozmaite wytryszki, bo trudno to było nazwać kluczami, bezskutecznie. Pochyliłam się i obejrzałam zamek pod klamką.
– Może niech pan spróbuje ten – poradziłam niepewnie.
– Co nam z tamtego, jeśli ten nie puści? – odparł z westchnieniem Sobiesław. – Ja się chyba słabo nadaję na włamywacza.
Wyprostowałam się i natychmiast pochyliłam ponownie. Potem przyklękłam.
Pod drzwiami była wąziutka szpara, taka, jaką łatwo zasłonić wycieraczką albo chodnikiem. Pociągnęłam Sobiesława za skraj kurtki.
– Hej, niech pan się tu zniży. I niech pan powącha.
Sobiesław porzucił nieudolne próby przestępcze i schylił się posłusznie, po czym również przykląkł.
– No? Czuje pan? Albo ja mam omamy węchowe, albo coś tu podejrzanie śmierdzi. Niech pan wącha porządnie!
Sobiesław węszył przez chwilę niczym rasowy pies, po czym uniósł głowę.
– Żadne omamy, śmierdzi. Uważa pani, że co to jest?
– A pan uważa, że co?
– Mnie się kojarzy z zaśmiardniętym mięsem. Surowym. Bardzo niedawno z czymś takim miałem do czynienia, jednym znajomym kawałek mięsa wleciał za kredens, o czym nikt nie wiedział. Pies tam się strasznie pchał, aż w końcu i ludzie poczuli.
Podniosłam się znad szpary.
– I bardzo dobrze się panu kojarzy, albo ona fleja, ta cała Wiwien, albo lepiej stąd chodźmy. Nie chcę drugiego trupa. Nawet za cenę zapalniczki.
– Cholera…
Wróciliśmy do Julity.
Zdążyła się od nas dowiedzieć, że Sobiesław jako włamywacz odpada, a z mieszkania Wiwien uchodzi podejrzana woń, kiedy kilkanaście metrów przed nami zaczęła się rozgrywać scena uliczna z udziałem znanych nam osób urzędowych. Nadjechał peugeot, pasażerowie wysiedli, wszyscy znikli we wnętrzu domu.
– Idę podglądać – zadecydowałam.
– To ja też – przyłączył się stanowczo Sobiesław.
– Bardzo dobrze. Pretekst ten sam, pan leci do wielbicielki brata, a ja jako osoba towarzysząca z grzeczności.
– A ja? – zaprotestowała Julita.
Przyjrzałam się jej. Ciągle była beżowa z akcentami brązu.
– A, co tam. Możemy iść we troje, ostatecznie wszyscy znaliśmy ofiarę. A może ta cała Wiwien, śmierdzi czy nie śmierdzi, jednak coś powie. Albo zapalniczkę trzyma na wierzchu i może uda mi się ją ukraść.
Na pierwszym piętrze pod drzwiami mieszkania Wiwien tłoczył się cały tłum. Zatrzymaliśmy się odrobinę niżej, starając się nie tupać, nie robić zbytniego hałasu i w ogóle nie rzucać się w oczy.
– Ależ z całą pewnością mam klucze! – mówiła zdenerwowana dama, pasażerka peugeota, z ręką po łokieć w obszernej torbie. – No dobrze, na dnie, myślałam, że ona nam otworzy, przysłaliśmy wiadomość, zaraz znajdę…
– W jakiej formie była ta wiadomość? – spytał sztywno komisarz.
– Telegram, zwyczajny telegram, bo telefonów ona ostatnio nie odbierała, a z mailami to wiadomo jak jest, akurat nie dotknie komputera… No, mam!
Wygrzebała pęk kluczy na ozdobnym kółku. Patrzyliśmy pilnie i w milczeniu, oczekując chwili, kiedy będzie można przyłączyć się do urzędowego grona. Drzwi okazały się zamknięte tylko na górny zamek, otwarto je.
Nawet tu, prawie pół piętra niżej, dała się wyczuć grozę budząca woń. Wionęła z lokalu na klatkę schodową i trochę cofnęła wszystkich.
– Jezus Mario, co to? – krzyknęła strasznym głosem dama od kluczy i runęła do środka, zanim komisarz zdążył bodaj mrugnąć okiem.
Na jego gromki okrzyk: „Stać, nie wchodzić, nie dotykać niczego!" cała asysta, z nami włącznie, zareagowała posłusznie, ale dopiero wszedłszy i popatrzywszy. Po czym wszyscy wybiegli bardzo chętnie i w przyśpieszonym tempie.
Widok, na który udało nam się rzucić okiem, wcale nie był taki znowu porażająco obrzydliwy. Lokatorka mieszkania spoczywała na podłodze, na plecach, z głową wspartą o kaloryfer, przyodziana wdzięcznie w jakieś atłasy i tiule, wokół poniewierało się kilka stłuczonych przedmiotów, głównie szklanych, i właściwie nic więcej. Drzwi balkonowe były odrobinę uchylone, ale kaloryfer grzał porządnie, aromat, zatem zdecydowanie wspomógł rozkaz komisarza. Przyjemna wydawała się myśl, że będzie tam musiała wkroczyć właściwa ekipa techniczna z medycyną na czele, a nie, na przykład, akurat my.
Zdaje się, że na dole znaleźliśmy się pierwsi i nikt nas nie zatrzymywał, kiedy wsiadaliśmy do samochodu Sobiesława. Chwilę trwało milczenie.
– Co teraz? – spytał Sobiesław niepewnie.
– W tym pokoju na wierzchu nie stała – westchnęłam smętnie. – Zdążyłam popatrzeć. Poza tym, tam jest więcej pomieszczeń.
– Kto nie stał?
– Zapalniczka.
– O Boże! – jęknęła Julita. – Czy to jakaś klątwa, te wszystkie zwłoki…?
– Nic, nic, lada chwila zaczniesz się przyzwyczajać…
– Odjeżdżamy? – spytał znów Sobiesław.
– Tak – powiedziała Julita.
– Nie – odparłam równocześnie. – Poczekajmy jeszcze trochę, może się czegoś dowiemy. Chociażby od tych Pszczółkowskich, bo jestem pewna, że to oni właśnie wrócili z jakiejś podróży.
– Jakich Pszczół… A, tych!
W drodze do Wiwien zdążyłam przekazać im całą treść porannej rozmowy z panią Bożenką i byliśmy zorientowani w temacie jednakowo. Julita miała wątpliwości i wyraźnie dawało się widzieć, że wolałaby odsunąć się od nowych zwłok na większą odległość.
– Myślisz, że oni będą coś wiedzieć…?
– Gdyby to w moim mieszkaniu leżał trup, możesz być pewna, że bez wyjaśnień bym nie odeszła. A oni zaraz wyjdą, bo nie ma obawy, w takiej atmosferze nocować nie będą i gdzieś muszą się podziać. Proponuję, żeby pojechać za nimi.
Czekając na rozwój wydarzeń, zastanawialiśmy się, czy nie podsunąć państwu Pszczółkowskim jakiegoś lokalu zastępczego, wręcz byłam skłonna przyjąć ich u siebie, ale widok zapchanego po dziurki w nosie samochodu trochę mnie do tego zniechęcał. Dom Sobiesława po bracie jeszcze nie został odpieczętowany, mieszkanie Julity pustymi przestrzeniami nie dysponowało, jeden gość z neseserkiem to jeszcze, ale nie taki nabój. Wrobić może Lewkowskich…?
– Gościnny pokój mają, ale dla tego bagażu musieliby chyba książki wynieść na trawnik.
– Zostawić bagaż w samochodzie – podpowiedziała Julita.
– Gdyby zostawili bagaż, pomieściliby się i u mnie. Ale jestem pewna, że szczotki do zębów i piżamy mają gdzieś na samym dnie.
– Istnieją hotele – zauważył cierpko Sobiesław. – Także znajomi, przyjaciele i jakieś rodziny.
– Jeśli wyjdą, płacząc gorzko i łamiąc ręce niczym Adam i Ewa przepędzeni z raju, wkroczymy…
Państwo Pszczółkowscy wyszli zupełnie zwyczajnie, z tymi samymi walizkami w rękach i bez dodatkowych efektów, w parę minut po przyjeździe ekipy technicznej i lekarza. Wsiedli do samochodu i ruszyli.
Pojechaliśmy za nimi.
– Złamane kręgi szyjne i uraz podstawy czaszki – powiedział lekarz do Wólnickiego. – To tak na pierwszy rzut oka, uproszczenie do twojej prywatnej wiadomości. Rąbnęła do tyłu i trafiła głową w dolną krawędź tej obudowy kaloryfera, z dużym impetem.
Idiotyczna obudowa… Szczegóły po sekcji, bo tak mi się widzi, że są tu ślady przemocy i muszę sprawdzić dokładnie. Może ją ktoś popchnął.
Wólnicki ponurym wzrokiem obejrzał pomieszczenie i pomyślał, że aż tyle nie wymagał. Rozwikłanie jednej zbrodni przed powrotem Górskiego w zupełności by mu wystarczyło, dwie stanowią przesadę. Ktoś ją popchnął, pewnie, że popchnął, bo niby jak inaczej miała polecieć z impetem, nic śliskiego pod nogami nie leży, szorstka wykładzina, równiutka, nie ma się, o co potknąć ani zaczepić. Do przodu człowiek może się schylić gwałtownie i stracić równowagę, do tyłu równie szybko nie da rady, szczególnie taka masywna baba. Jasne, że ktoś ją popchnął.
– Kiedy? – spytał krótko.
– Po sekcji. Pi razy oko, piąty dzień. Gdyby leżała pod samym balkonem, lepiej by się trzymała, ale tu grzeje. Pechowo.
Piąty dzień. Zatem państwo Pasieczniakowie, przybyli do własnego domu równocześnie z nim, odpadali w przedbiegach, pięć dni temu wylądowali w Paryżu, a lecieli z Nowego Jorku. W Paryżu wypożyczyli samochód, nocowali w Berlinie, następnie w Poznaniu, dziś rano ruszyli do Warszawy. Na wszystko mieli dowody, bilety lotnicze, rachunki hotelowe i nawet rachunek z restauracji.
Zdążył wywlec z nich zeznania w pierwszej kolejności, przepchnąwszy ich do sąsiedniego pokoju, który, wnioskując z równiutkich pokładów kurzu, od dawna nie był używany. Zapewne od chwili ostatniego pobytu lokatorów.
– Tylko raz przyjechaliśmy na urlop, wie pan jak to jest, człowiek chce kawałek świata zobaczyć – zwierzał się pan Pasieczniak, podczas gdy jego małżonka siąkała nosem i poszczekiwała zębami. – Trzy lata temu trafiło nam się jak ślepej kurze ziarno, taka daleka krewna, chrzestna matka naszej córki, zabrała dziecko do siebie na wakacje, a potem, zamiast ją odesłać, zaprosiła i nas. Do Kalifornii. No i tak jakoś zeszło.
– Ale wrócili państwo bez córki?
– Proszę pana, to jest… panie komisarzu, jej tam jak w raju. Kuzynka starsza od nas, bezdzietna, samotna, owdowiała już blisko pięć lat temu, wszystko dla naszej Anetki! Dziecko język chwyciło, po angielsku mówi jak po polsku, do szkoły chodzi, chrzestna matka uczyniła ją swoją spadkobierczynią, a to bardzo bogata osoba. Co my jej mamy żałować…
– A zaraz, tylko patrzeć, znów pojedziemy – wyszczekała pani Pasieczniakowa buntowniczo.
– I to wszystko tak na koszt kuzynki?
– Kto tak powiedział? – oburzył się pan Pasieczniak. – Pracowaliśmy, panie komisarzu. Ja jestem rzemieślnik, tak zwana złota rączka, u złotnika pracowałem, legalnie, jak należy, wcale nie na czarno. Złotnik, to się tylko tak nazywa, różne materiały mogą być, srebro, miedź, kość słoniowa, tam bogaci ludzie i każdy chce mieć coś oryginalnego. Te wszystkie Cartiery, Tiffany, to już się im opatrzyło, chcą czegoś innego i proszę bardzo, ja potrafię. A moja żona szyje, ale, proszę pana, jak ona szyje! Baby do niej w kolejce stały! I też legalnie.
Wólnickiego nie obchodziły specjalnie poczynania państwa Pasieczniaków w Kalifornii, interesowały go zwłoki w Warszawie. Wypadek czy zbrodnia?
– Państwo oczywiście znali Wiwien Majchrzycką?
– Do szkoły z nią chodziłam – siąknęła nosem pani Pasieczniakowa. – W szkole nazywała się Kroczakówna, nie wiodło jej się za bardzo, żal mi jej było.
– Dlaczego żal?
– Wie pan… No… Chłopaka nie miała… I powodzenia… Jeden się przytrafił, wyszła za niego, ten Majchrzycki, no i zaraz się rozwiedli. A potem już, jakoś tak… Niezaradna życiowo.
– Mieszkała u państwa?
Państwo Pasieczniakowie zakłopotali się lekko. Pani Pasieczniakowa poniechała szczękania i siąkania.
– Bo tak się, widzi pan, złożyło, że jej w końcu tych pieniędzy po mężu zabrakło i musiała dom sprzedać, razem z ogrodem. A myśmy akurat do Kalifornii się wybierali, głupio tak mieszkanie na pastwę losu zostawić, umówiliśmy się, że ona zamieszka, a dla nas tylko jeden pokój nienaruszony zostanie. No i został, jak widać…
Rozejrzała się, nieco skrzywiona, i odruchowo spróbowała strzepnąć kurz ze stolika. Komisarz ją powstrzymał.
– Proszę niczego nie ruszać! Ale mieszkanie należy do państwa?
– No, na razie jeszcze tak. Ale ona zameldowana i chce kupić…
– Już nie chce.
– O, mój Boże – siąknęła ostatnim podrygiem pani Pasieczniakowa i wyciągnęła z torby kolejną chusteczkę.
– Chciała – poprawił z westchnieniem pan Pasieczniak. – Co jej się właściwie stało, panie komisarzu? Upadła tak nieszczęśliwie czy coś gorszego…?
– Od kiedy nie odbierała telefonów?
– Od niedzieli wieczór. Jak wylądowaliśmy w Paryżu, to już nie, nasza komórka działa na Europę, ale ona nie odbierała. Z Berlina telegram wysłaliśmy.
– Ale wcześniej wiedziała, że państwo wracają?
– Pewnie, że wiedziała. Przed odlotem z Kalifornii dzwoniliśmy na domowy telefon i odebrała, jedenasta wieczór tutaj była, a u nas trzecia w dzień. Wcześniej też rozmawialiśmy z nią dosyć często. Miała okna otworzyć i przewietrzyć…
– Żona klucze miała, więc prosto z drogi tutaj…
– Tutaj nie mogą państwo zostać, niestety. Musimy sprawdzić wszystko, jutro już, proszę bardzo, mieszkanie będzie dostępne, ale gdzie się państwo dziś zatrzymają?
– U mojej siostry chyba… – zaczęła niepewnie małżonka.
– W hotelu – przerwał stanowczo mąż – jeśli miejsce znajdziemy. Pan rozumie, tak prosto z drogi do rodziny to krępujące, mamy jakieś prezenty, jeden zobaczy, co drugi dostaje i zaraz kwasy, żale… Na co nam to? Spróbujemy w jakimś hotelu.
– Proszę mnie zawiadomić, w którym – rzeki Wólnicki, pisząc na kartoniku numer telefonu. – Może jeszcze będą państwo potrzebni…
Po czym zadał ostatnie pytanie:
– Czy znali państwo może Mirosława Krzewca?
Państwo Pasieczniakowie zmieszali się jakoś i popatrzyli na siebie.
– Kogo…? – bąknął mąż.
– Ze słyszenia – powiedziała szybko żona. – Właściwie tylko ze słyszenia.
– Od kogo?
– Od Wiwien. To jest… znaczy był… jej znajomy.
– I co państwo słyszeli?
Znów popatrzyli na siebie.
– Oooo, proszę pana, to cały dramat! – wybuchnęła nagle żona. – To wielka miłość jej życia, ale, niestety, nieodwzajemniona. Wiecznie o nim i tylko o nim, ja już, przepraszam bardzo, ale słuchać przestałam! Lata się to ciągnie, nic, tylko Mirek i Mirek, aż mi prawie obrzydło. On jej unika, bo, prawdę mówiąc, piękna nie jest, znaczy, nie była, świeć Panie nad jej duszą, a za to taka, no, uparta i nachalna. Dawno mówiłam, żeby dała spokój, ale to jak do ściany!
– Nie bywał tu?
– Nawet jak bywał, to nie u nas, bo ledwo zamieszkała, myśmy zaraz wyjechali i nas nie było – zwrócił uwagę pan Pasieczniak. – Ale osobiście wątpię. Ja bym nie bywał.
– I nie widzieli go państwo nawet?
– Raz, może dwa… Pokazała go nam kiedyś, ale to właściwie tak przelotnie…
– Będziemy musieli jutro porozmawiać obszerniej. Interesuje nas wszystko, co pani Majchrzycka mówiła o panu Krzewcu. Numer komórki państwa poproszę, a na razie dziękuję bardzo…
Pozbywszy się państwa Pasieczniaków z konieczności i niechętnie, Wólnicki znów uczuł gwałtowną potrzebę rozerwania się co najmniej na dwie części. Z tymi ludźmi należało pogadać od razu, na gorąco, informacje od Majchrzyckiej o Krzewcu mogły okazać się bezcenne, zarazem oka nie oderwać od nowej ofiary, sprawdzić wszystko, przepatrzeć mieszkanie! Ekipa, no to, co, że ekipa, powinien sam, może to ma związek jedno z drugim, trzeba znaleźć ten związek!
Chwilowo bezcenny okazał się fotograf, który z wyjątkowym zapałem, podbudowany świeżo nabytą od mistrza wiedzą, uwiecznił scenę hipotetycznej zbrodni z najdoskonalszą dokładnością. Każdy najmniejszy śladzik, każdy wioseczek wykładziny, każdą kropelkę wody w łazience, każdy okruszek potłuczonego szkła, każde zagnieconko na poduszkach kanapy, każda kokardeczka i falbaneczka na zwłokach, wszystko zostało utrwalone do dyspozycji komisarza. Nawet fleczki na obcasikach ozdobnych domowych pantofelków rozmiaru, do którego kobiecie wstyd się przyznawać. Nieboszczkę można było usunąć z pola bitwy bez obaw, że cokolwiek zostało zaniedbane.
Daktyloskop chwalił ofiarę z całego serca.
– Flądra była, że daj nam Boże tylko takie. Raz na miesiąc sprzątała wedle mojego rozeznania, odciski paluszków jak na wystawę! I proszę, jedne na drugich, pokrywają się, starsze, świeże, okazowe! I rozmaitość bez przesady, trzy różne sztuki wszystkiego rzadko gości miewała, sama przyjemność.
– A buty?
– Buty! Czyste złoto. Tylko przy samych drzwiach zadeptaliście, dalej dwie pary weszły, w domu się zamieniły, trzecia męska, a czwartą miała na nogach. Na rozmiar nie zwracać uwagi, mogłaby sama wszystkie ślady zrobić, ale na czworakach przecież nie wlazła. Jedne męskie buty wyszły na końcu i cześć. Żywego ducha tu więcej nie było. No, ekipa… Ale się wyraźnie odróżnia.
Zostawiając chwilowo na uboczu tajemniczą zamianę butów, Wólnicki w skupieniu przeglądał papiery. Na szczęście nie było ich dużo, dokumenty w rodzaju aktu ślubu, wyroku rozwodowego, aktu własności domu i parceli, aktu sprzedaży nieruchomości… jakiś Henryk Majda to od niej kupił, zaraz, gdzieś ma to nazwisko… samochodowe, sądowe, podział mienia… wszystko razem znajdowało się w jednej grubej teczce. Inne, zawiadomienia bankowe, rachunki, różne notatki, nazwiska, adresy poniewierały się wszędzie, ale też w ilościach nikłych, najwidoczniej nieboszczka w urzędowym słowie pisanym nie gustowała. Część tego adresowana była do Pasieczniaków, konto mieli i dostawali zawiadomienia bankowe, telefon zresztą też był na nich, ale Wiwien Majchrzycka płaciła uczciwie i nikt się ich o nic nie czepiał.
Dusza powiedziała Wólnickiemu, że z papierów niczego istotnego nie wydoi. Więcej mówił cały stos rozmaitych materiałów botanicznych, traktujących o roślinach, krzewach, drzewach, ogrodach, ale i to nie stanowiło nowości. Skoro denatka kochała ogrodnika, jasne było, że interesowała się jego zawodem, żadne dziwo i można temu dać spokój.
Zdecydował się zaczekać na wyniki sekcji i dane z laboratorium, a teraz najzwyczajniej w świecie pomyśleć. Samodzielnie. Fotograf pomocą służyć nie mógł, w dzikim pośpiechu, bowiem pojechał robić odbitki ze swoich osiągnięć, sam ciekaw, co mu z nich powychodziło.
Nieboszczyk Krzewiec odjechał od tenisisty zaraz po grze, pośpiesznie, spocony, nieumyty, w sportowym stroju, jak stał, z rechoczącą przy jego samochodzie Wiwien Majchrzycką. Wiwien Majchrzycka była bez samochodu, na piechotę… Zaraz, gdzie jest jej samochód?
Po trzech minutach już wiedział gdzie. Stał na parkingu pod domem.
Zatem pojechała taksówką, bo piechotą chyba nie leciała i Krzewiec razem z nią odjechał. Wszyscy twierdzili, że była uparta, nachalna i czepliwa, trudno mu było pozbyć się jej, bo musiałby chyba siłą wypychać ją z samochodu, a nie jest to scena, której nikt na miejskich ulicach nie zauważy. Prawdopodobnie przywiózł ją do domu, do jej domu, bo do swojego z pewnością nie chciał, jakimś sposobem skłoniła go do wejścia na górę. Przymusiła. Wszedł zapewne dla świętego spokoju, skorzystał z okazji, umył się i przebrał, zmienił obuwie, o, stąd te cztery pary butów! Ona niewątpliwie też się przebrała w strój kuszący, nie jechała przecież szukać go w tych atłasach i tiulach, ciekawe, dlaczego nie uciekł… A, bo może on brał prysznic w łazience, a ona w tym czasie przebierała się w sypialni, później zaś jęła go zachęcać do upragnionej chwileczki zapomnienia…
Wólnickiemu w oczach stanęły zwłoki pod kaloryferem i trzasnęło nim z lekka. Rzeczywiście, urokiem nie jaśniała… Uciekł…? A ona się tak sama nieszczęśliwie popchnęła…? Pogonić patologa, może była pijana. Bo jeśli nie… Zamknęła drzwi na klucz i ten klucz gdzieś schowała? Dla takiej upierdliwej wariatki wszystko jest możliwe.
Przyjęcie zrobiła, na tym stole stała butelka białego wina, kieliszki, coś w karafce, może sok, naczynie z kostkami lodu, szklanki… Poszło wszystko jakby jednym gestem zmiecione, ciekawe, które to z nich, ona czy on? W kuchni resztki uczty, ślady koreczków z anchois i serka koktajlowego, przekąska, używane talerze, patelnia po czymś smażonym, jakby befsztyki, szczątki pieczonych kurzych udek, napoczęta szarlotka, a potem co? Później miało być to wino? Dziwnie jakoś, dlaczego nie razem z przekąską? Do koreczków i serka białe wino pasowało…
Wnioskując z jej stroju, amant nie uległ, to, co właściwie robili? No oczywiście, najpierw jedli, po tym tenisie i prysznicu on miał prawo być głodny, posiłek trochę potrwał, szczególnie, jeśli był podawany w zwolnionym tempie, ale jak długo można jeść? Zakładając, że prosto stąd pojechał do domu i dał się zabić, spędzili razem cztery i pół godziny. Jak je spędzili, oprócz jedzenia? Siedząc na krzesłach i przekonując się wzajemnie? Jeszcze dziwniej.
Przede wszystkim jednak należy sprawdzić, czy gościem Wiwien na pewno był Krzewiec. Odciski palców…!
Państwo, uparcie obdarzani przez nas nazwiskiem Pszczółkowskich, zawrócili do miasta i zatrzymali się przed zacisznym hotelem Karat, co mnie niezmiernie zdziwiło, wiedziałam, bowiem od dawna, że hotel Karat ma szalone powodzenie i pokoje w nim trzeba rezerwować z dużym wyprzedzeniem. A oni, co, tak znienacka, siup i już? Ciekawe, zaczepią się czy pojadą gdzie indziej?
Zostali. Znów wyjęli swoje dwie walizeczki i ugrzęźli w recepcji. Zostawiłam Sobiesława z Julitą i poszłam podglądać.
Państwo Pszczółkowscy zostali wylewnie powitani przez osobę, będącą niewątpliwie kierowniczką recepcji albo hotelu, to już nie stanowiło różnicy, która to osoba przyjęła ich z otwartymi ramionami. Znajomość prywatna, to pewne, dostali pokój natychmiast, każdy hotel ma rezerwę na awaryjne sytuacje, a silnie perfumowane zwłoki w mieszkaniu przyjaciół gwarantowanie taką sytuację zapewniały.
Wróciłam do samochodu.
– Co teraz? – spytała Julita.
– Między nami mówiąc, ja bym coś zjadł – wyznał Sobiesław. – Umówieni byliśmy na obiad…
– I nie odebrało ci apetytu?!
– Jakoś nie…
– Tu jest restauracja – powiadomiłam ich, tknięta wyrzutami sumienia, bo te obiecane pierogi kompletnie zaniedbałam i od razu pojechaliśmy do Mysiadła. – W domu mam tylko pierogi, a od kuchni mnie odrzuca.
– Ja mam więcej… – bąknęła Julita.
– Za dużo zachodu. Jak cię znam, na pewno masz jakieś wytworne potrawy i ugrzęźniesz przy nich, a trzeba się naradzić. Skorzystajmy z okazji, skoro Sobiesław jest głodny, a wina się napijemy później, każdy we własnym zakresie.
Moja propozycja została przyjęta i okazała się nad wyraz sensowna.
Państwo Pszczółkowscy, zapewne wyczerpani emocjami, również przyszli do restauracji i usiedli przy stoliku obok, nie zwróciwszy na nas najmniejszej uwagi. Wyglądało na to, że też postanowili się naradzić.
Podsłuchiwaliśmy zupełnie bezczelnie. Sobiesław siedział tyłem do nich, za to najbliżej i usłyszał najwięcej, ale i tak ledwo fragmenty wpadały nam w ucho. W połowie posiłku dobiła do nich hipotetyczna kierowniczka i wówczas rozmowa stała się odrobinę głośniejsza.
Cały tekst złożyliśmy do kupy dopiero po opuszczeniu restauracji.
– Oni nie mają pojęcia, że pan Mirek nie żyje! – zatroskała się Julita. – Może należało im powiedzieć?
– Chyba tylko po to, żeby ich bardziej zdenerwować – skrytykowałam. – Z nadzieją, że coś więcej im się wyrwie.
– Nie. Żeby się z nimi zaprzyjaźnić. Bo jeśli u nich stoi twoja zapalniczka…
– O, cholera. Masz rację. To, co, może wrócić…?
– Nie wiem. Nic już nie wiem. Może powinno się o nich powiedzieć glinom?
– Może i powinno, ale z tego wyniknie katastrofa.
Sobiesław długo milczał, odezwał się wreszcie.
– Nie, nic bym nie mówił. Mój brat wdał się w jakieś bagno, im mniej o nim, tym lepiej. I tak już nie żyje, ale żyje moja siostra. Ja się mogę zrzec wszelkich spadków po nim, niech szlag trafi pół domu, ale ona, co, ma za niego pośmiertnie odpowiadać? Może znajdą sprawcę i bez tych Pszczelarskich, poza tym, ta Wiwien… Rany boskie, kto ją kropnął…?
Podjęłam decyzję.
– Potwornie niewygodnie rozmawiać w samochodzie, obiad już zjedliście, jedziemy do mnie!
Ledwo zdążyliśmy wejść do domu, zadzwonił telefon. Zostawiłam Julitę z Sobiesławem przy drzwiach i popędziłam do słuchawki.
– Ja bardzo panią przepraszam – powiedziała zemocjonowana pani Bożenka Majchrzycka – ale wprowadziłam panią w błąd. On się nazywa Pasieczniak.
– Kto? – wyrwało mi się, zanim zdążyłam pomyśleć, że pytam niepotrzebnie, bo przecież znam odpowiedź.
– Ten Pszczelarski. No wie pani, ten, u którego mieszka Wiwien. Rozumie pani, tak mi się z owadami kojarzyło, z miodem nawet, ale Danusia sobie właśnie przypomniała, w jakimś liście znalazła, no więc Pasieczniak. W Mysiadle.
Podziękowałam jej z całego serca i postanowiłam odwdzięczyć się konkretniej.
– Oni właśnie wrócili zza granicy, ci Pasieczniakowie, jeśli to panią interesuje, dzisiaj przyjechali. Przy okazji opowiem pani wszystko obszerniej, bo teraz akurat mam gości…
Pani Bożenka okazała pełne zrozumienie, zapowiedziała, że na wieści czeka niecierpliwie, rozłączyła się i mogliśmy przystąpić do rozważań.
Pasieczniakowie, a nie Pszczółkowscy. W porządku, niech będzie. Z podsłuchanej i złożonej z kawałków rozmowy wynikło, iż przepełnia ich potężny melanż uczuciowy.
Zdenerwowanie, dość zrozumiałe, wrócili po długim czasie do własnego domu i zastają trupa, nawet się nie mogą rozpakować, nawet nie mogą zostać, będą musieli wietrzyć i zapewne natychmiast odnawiać, rany boskie…!
Zdumienie. Kto, do licha, zabił tę kretynkę i właściwie, dlaczego? Sama tak…? Przecież się nie upijała, nie używała narkotyków, nie miała żadnych skłonności samobójczych!
Zaskoczenie, jeśli ktoś zabił, to, po co? Nic nie ukradł, na oko sądząc, o ile zdążyli zobaczyć, nic nie zginęło, najdroższy przedmiot, chińska rzeźba z jadeitu, nadal na półce stoi, oba telewizory, wideo, radio, wszystko jest! Nie ma bałaganu, nikt w szufladach nie grzebał…
Wściekłość. Już nie miał, kiedy jej szlag trafić, tylko akurat teraz, zdążyła sprzedać nieruchomość, ten Majda już dawno się na to czaił. A chcieli zamienić się z nią, oddać jej mieszkanie za dom z ogrodem, głupstwo zrobili, należało jej o tym wcześniej powiedzieć, pieniądze dać…
Radość, że tych pieniędzy jej nie dali. Na gębę była cała transakcja, dowodu nie ma, chyba nie muszą zwracać długu? Ona nie ma żadnych spadkobierców, nikt się nie upomni, a nawet gdyby Krzewiec, to i cóż takiego, on nie ma żadnych praw. Co się właściwie dzieje z długiem, jeśli wierzyciel padł trupem…?
Niepewność, bo ile wie ten cały Mirek? Zadzwonić do niego, czy nie…? Może lepiej nie, w każdym razie nie zaraz, on jest zdolny do szantażu, a ta idiotka mogła mu się zwierzać z miłości, poza tym to flądra, nie wiadomo, co tam się u niej poniewiera, na pewno nie zadbała, żeby niszczyć niepotrzebne papierki. A czy Majda jej w ogóle zapłacił do końca…? Mirek ostro wplątany, to on dostarczył towar i wiedział, po co dostarcza, powinien trzymać gębę na kłódkę!
Część tych wrażeń ujawnili, kiedy jeszcze siedzieli sami, część po przybyciu hotelowej przyjaciółki. Wyglądało na to, że o zejściu z ziemskiego padołu pana Mirka nikt z nich nie wie, przyjaciółka zresztą raczej go nie znała, z nazwiska tylko i nic więcej.
– Wnioskując z atmosfery – powiedziałam delikatnie – ona tam już parę dni leżała. Nie zdziwiłabym się, gdyby padli trupem równocześnie, tego samego dnia. W niedzielę.
– W każdym razie nie pozabijali się nawzajem – zauważyła rozsądnie Julita. – Za duża odległość. Gdyby jedno z nich zabiło drugie, musiałoby popełnić samobójstwo.
– Może rąbnęła ich ta sama osoba? Najpierw jedno, potem drugie…
– Ta zapalniczka – przypomniał z troską Sobiesław. – Teraz się zastanawiam, czy nie powinienem był wejść, bo w końcu szukać przyjaciół brata mam prawo. Pogadać z Majchrzycką chciałem albo, co.
– Nie wpuściliby pana. A jeśli nawet, to ledwo za próg, dla identyfikacji zwłok, i nigdzie więcej.
– To, co dalej?
– Zaprzyjaźniłem się z policyjnym fotografem – ciągnął Sobiesław. – Może uda mi się czegoś dowiedzieć od niego. I zaraz, Majda… To chyba nazwisko. Czy mnie gdzieś w oko nie wpadło? Chyba trzeba pogadać z moją siostrą…
– Pogadaj, pogadaj – zachęciła go Julita gorliwie. – Bo może ona jednak coś wie o tej zapalniczce?
– Poza wszystkim – zauważyłam smętnie – policja ozłociłaby nas za plotki państwa… jak im tam? A, Pasieczniaków. Jakimś kantem od nich powiewa, przemyt węszę, że też do licha nie prowadzi sprawy Górski! Już bym z nim ubiła interes…
– Miała ślady na ramionach – powiadomił Wólnickiego patolog. – Powstały tuż przed śmiercią, gdyby żyła dłużej, byłyby to wyraźne zasinienia…
– Mów po ludzku – poprosił Wólnicki.
– Dobra, jak do ćwoka. Primo tu, na ramionach, sprawca ją trzymał i odpychał…
– Skąd wiesz, że odpychał, a nie ciągnął albo tylko trzymał?
– Ślad kciuka najsilniejszy ciągnięcie układałoby się inaczej, o, popatrz…
Wólnicki bez oporu poddał się demonstracji, chociaż doktor omal go nie wepchnął do umywalki. W każdym razie ułożenie śladów zrozumiał dokładnie.
– Secundo, nie tylko na ramionach, odpychanie, odepchnięcia właściwie, o, takie…
– Już mi nie musisz pokazywać namacalnie, ja się na ciebie nie rzucam.
– A widzisz, od razu masz skojarzenie. W protokóle ci tego nie napiszę, ale prywatnie też coś myślę. Ślady odepchnięć na klatce piersiowej. I tertio, najwyraźniejsze, uderzenie, silne uderzenie powyżej mostka, prawie w szyję, pięścią. Tchawica uszkodzona. To ją musiało pchnąć do tyłu tak, że poleciała z impetem. Gdyby nie trafiła w obudowę kaloryfera, stłukłaby sobie potylicę, ale że trafiła, poszły kręgi szyjne. Żyła jeszcze kilkanaście minut i dlatego ślady zdążyły się pojawić, rzecz jasna, bardzo nikłe, ale niewątpliwe.
– Znaczy, sprawca był atakowany i odpychał napastnika, aż stracił cierpliwość i rąbnął ostro?
– Dokładnie tak. Rozumiem, że napastniczkę…? Nie znam sytuacji, ale nie bili się, jawi mi się obraz baby, która się pcha na opornego faceta. Dżentelmen, nie strzeli jej w szczękę, tylko z rosnącą złością odpycha. Sam się taki obraz narzuca.
– I tak napiszesz?
– Trochę innymi słowami, ale wnioski każda jełopa zdoła wyciągnąć.
Wólnickiemu do urody ofiary scena pasowała idealnie. Przypomniały mu się słowa pani Lusieńki, rzeczywiście, niczego określonego ta Majchrzycka w sobie nie miała, żadnego wyraźnego zwyrodnienia, żadnej konkretnie wstrętnej cechy, a jednak odpychała brzydotą. Ciekawa rzecz…
Rzucił się na laboratorium.
W normalnej sytuacji nie dostałby wyników wcześniej niż za dwa dni, ale przepełniające go emocje musiały być zaraźliwe, bo wszystkie technicznie dostępne informacje uzyskał w najwcześniejszym możliwym terminie. Jak brzydota z ofiary tak z niego promieniował namiętny pośpiech, każdy bez zastanowienia wpychał go pomiędzy inne zajęcia i inne badania, w rezultacie pierwszą pewność zdobył prawie natychmiast. Tak jest, tam był jego własny denat, Mirosław Krzewiec!
Największa ilość odcisków palców pochodziła od ofiary. Wcześniejsze przeplatały się ze śladami jakiejś innej osoby, kobiety o spracowanych dłoniach, prawdopodobnie sprzątaczki, wnioskując z ich lokalizacji. W łazience, w kuchni, na plastikowych rękojeściach szczotek i śmietniczek, na odkurzaczu, w miejscach, do których sięga się przy porządkowaniu i szorowaniu. Najpóźniejsze odciski, już nie sprzątaczki, tylko lokatorki, wymieszane były z palcami denata.
Niezbyt wiele ich zostawił. Głównie w łazience, część w salonie, odrobinę w kuchni. Nigdzie więcej nie wchodził.
Ślady obuwia, wyodrębnione perfekcyjnie, świadczyły o wejściu do mieszkania dwóch osób, jednej w damskich pantoflach na obcasie, drugiej w obuwiu sportowym do tenisa, po czym obie pary butów uległy zmianie i zostały pokryte częściowo normalnymi zelówkami butów męskich i miękkimi zelóweczkami oraz obcasikami pantofelków damskich z gatunku domowych. Najintensywniej podeptały wykładzinę w jednym miejscu, mniej więcej w połowie pomieszczenia, i gdyby nie zwłoki na obudowie grzejnika, można by mniemać, iż dwie osoby tańczyły tu jakiś ognisty taniec na ściśle ograniczonej przestrzeni.
Wólnicki zaryzykował wykluczenie tańca.
No i jeszcze jedno, niesłychanie ważne. Zarażone szałem komisarza laboratorium od razu zbadało włosy nowej ofiary. Otóż były to dokładnie te włosy, z których trzy znaleziono na odzieniu pierwszej ofiary. Zatem nie było siły, żadna brunetka z denatem bliskiego kontaktu nie miała, odpadała najbardziej prawdopodobna sprawczyni w czerwonym żakieciku…
Wólnicki prawie się z tym pogodził. Doskonale potrafił sobie wyobrazić sceny, rozgrywające się w mieszkaniu nieboszczki. Niepojętym sposobem Majchrzycka zwabiła do siebie Krzewca, jak jej się to udało, nie wiadomo…
I dokładnie w momencie, kiedy opuszczał laboratorium i zaczynał pogrążać się w dedukcjach, zabrzęczała mu komórka. Odezwał się kierowca policyjnego wozu technicznego.
Potwornie zakłopotany, zakomunikował, co następuje:
Siedział w wozie na tej Krótkiej, bo wszyscy już kończyli robotę i zaraz mieli wychodzić, pana komisarza już nie było, kiedy podszedł do niego taki nastolatek, chłopak z roziskrzonym wzrokiem i spytał, co tu się stało. Dowiedział się, że nic i nie jego sprawa, po czym nagle kierowca przypomniał sobie, w końcu człowiekowi przy takiej pracy dużo w ucho wpada, że są jakieś kłopoty z wynajdywaniem świadków w tej okolicy, więc czym prędzej zmienił zdanie. Chłopak dowiedział się, zatem, że owszem, coś się stało, ale nie teraz, tylko w niedzielę. No i tak od słowa do słowa zeznał, że w niedzielę akurat wracał do domu na obiad, tam mieszka, w ostatnim budynku, a tu, akurat przed nim, jak przechodził, dwie osoby z samochodu wysiadły, a zwrócił uwagę, dlatego, że facet był w stroju tenisisty, całkiem biały, co się rzadko w środku osiedla zdarza. A facetka kulała. Tenisista ją prowadził i trudno mu szło, bo kulała porządnie, on zaś miał wielką torbę, przewieszoną przez ramię, i tak się męczył dwustronnie. W końcu przepchnął ją jakoś przez drzwi, weszli do domu, a chłopak poszedł na obiad. I on, kierowca, bardzo przeprasza, że nic więcej nie zrobił, w tym momencie ludzie wyszli, śpieszyli się, chłopak znikł mu z oczu, nie zdążył go spytać o nazwisko ani o adres, ale kazali do pana komisarza zadzwonić, więc dzwoni i jeszcze raz bardzo przeprasza. Jeśli trzeba, sam pójdzie po robocie chłopaka szukać.
Wólnicki powiedział, że nie trzeba. Błogość zalała mu duszę, dostał oto znienacka prezent od sił wyższych i nadprzyrodzonych, nie musi tego zamieszczać w żadnym raporcie, wystarczy, że sam zrozumiał i nie będzie się dręczył wątpliwościami, cóż za ulga! Zamieści, oczywiście, ale marginesowo, świadkowi da spokój, w zaistniałej sytuacji nikt się nie będzie przy nim upierał.
Uskrzydlony euforią wrócił do rozmyślań.
Zwabiła Krzewca podstępnie, symulowała kulawiznę, elementarną przyzwoitością wiedziony, doprowadził zołzę do mieszkania. Tam może jeszcze posymulowała trochę, nakłoniła go do ablucji zapewne bez trudu, torba świadczy, że odzież na zmianę miał przy sobie, każdy by się chętnie umył i przebrał, może miał jakieś dalsze plany i skorzystał, żeby nie tracić czasu na jazdę do domu. Ona przez ten czas sprawność w nogach odzyskała, pożywienie wywlokła, wonie z patelni i piekarnika z pewnością były zachęcające, któryż głodny facet się oprze? Prawdopodobnie wtedy zamknęła drzwi, klucz ukryła, Wólnicki wręcz słyszał, jak odstręczająca ropucha chichocze figlarnie…
Na moment przerwał rozmyślania, bo ogarnęła go zgroza i prawie współczucie dla Krzewca. Znał takie kobiety i takie sytuacje, nie żył od wczoraj, ta Majchrzycka co prawda biła rekordy, ale nie ona jedna na świecie, a diaboliczny denat budził potężne uczucia. Miała nadzieję go skusić na dłużej, może aż do poniedziałku, uparła się na własną zgubę.
On też się uparł na własną zgubę. Ładnie im się zbiegło.
Ale w rezultacie komisarz nie miał już szans dowiedzieć się czegokolwiek od Majchrzyckiej. Może jeszcze ci Pasieczniakowie… No dobrze, niech już wrócą do domu, złoży im wizytę. A przedtem… zaraz, jest jeszcze jedna osoba, doskonale zorientowana w egzystencji Krzewca, śmiertelnie zakochana Wandzia Selterecka!
Mój upór w kwestii zapalniczki przerósł wszystko, nie byłam już w stanie krzyżyka na niej położyć. Nic, do diabła, w naturze nie ginie. Ona też nie miała prawa zdematerializować się doszczętnie i gdzieś musiała istnieć, nie mogłam się od niej odczepić. Niemrawo podsypując ziemię na klomb w ogrodzie i wyrównując doły wygrzebane przez koty, myślałam tak intensywnie, że wręcz szkodliwie.
Niedostępna już Wiwien Majchrzycka nie należała do Henia, wyparł się jej kategorycznie, ale przecież jakaś jego dziewczyna za panem Mirkiem latała. Nie zainteresowałam się nią w pierwszej chwili, niesłusznie. Latająca dziewczyna o upragnionym amancie na ogół wie wszystko, skoro lata, oka stara się od niego nie odrywać, wnikliwie sprawdza rywalki, na bazie ich poziomu ocenia swoje szanse. Niemożliwe, żeby dziewczyna Henia nie miała pojęcia o konkurentkach, szczególnie tak natrętnych, jak ta cała Wiwien, niemożliwe, żeby jakiekolwiek poczynania podrywanego faceta umykały jej uwadze! Zatem wiadomo, co należy zrobić…
Skutek mojego myślenia był taki, że zostawiłam odłogiem kocie doły i zadzwoniłam do pana Ryszarda.
– Panie Ryszardzie, chcę Henia. To znaczy, nie zależy mi akurat na Heniu, tylko na tej jego prawdziwej dziewczynie, tej, co latała za ogrodnikiem. Gdzie ja ją mogę znaleźć?
– Nie mam pojęcia. Ale mogę się dowiedzieć. Kumple Henia chyba wiedzą, o, tu mam pod ręką Marcinka…
– Niech pan go zapyta!
Pan Ryszard chwilę konferował z Marcinkiem na stronie. Czekałam niecierpliwie.
– Wanda jej na imię. Nazwiska Marcinek nie zna. Podobno bardzo ładna, tak mówią. Mieszka gdzieś na Dawidach, w jakimś ogrodnictwie, pracuje tam, on mniej więcej wie gdzie, ale adresu podać nie potrafi.
– A Henia spytać nie da rady?
– Nie ma go akurat, po ramy okienne pojechał…
– Ale komórkę posiada, nie?
– No, posiada.
– To może przez tę komórkę go zapytać?
Pan Ryszard zakłopotał się wyraźnie.
– Ja się boję. Po tym wmawianiu w niego… Jeszcze mi gdzie ładunek wygruzi. A, właśnie! Dał pani adres facetki i co? Skorzystała pani z niego?
– O, do licha… Nie zdążyłam panu powiedzieć. Skorzystałam, chociaż korzyść wątpliwa. Słusznie pan nie chciał jechać, ona nie żyje, zabiła się o kaloryfer i nie da rady tam się zakraść. Trzeba przeczekać, ale ja nie chcę czekać!
– Czy ta pani zapalniczka tak wszystkich po kolei wykończy? – spytał pan Ryszard ostrożnie po chwili milczenia. – Ja nie wiem, ale tej swojej dziewczyny już by nam chyba Henio nie darował.
– Och, nie! – zaprotestowałam ze stłumionym jękiem. – Ja jej nie posądzam, to przecież Wandzia za panem Mirkiem latała, a nie on za nią! Nie dał jej w prezencie tego cholerstwa! Ona tylko może coś wiedzieć!
– A tę nieboszczkę pani podejrzewała?
– No pewnie! I nadal podejrzewam, ale nie mogę się tam włamywać, ludzie wrócili i chyba już mieszkają! O, pójdę do nich, może pan być pewien, ale przedtem chcę się więcej dowiedzieć. Niech Henio da dziewczynę!
Chyba tylko poczucie winy pana Ryszarda, pozbawione sensu, ale za to silne, spowodowało, że wywarł nacisk na Henia i adres niejakiej Wandzi Seltereckiej dostałam. Jako adres brzmiało to dziwnie, za zielonym domem w lewo, koło klinkieru w prawo, przed reklamą urządzeń kuchennych znów w prawo, skręcić za budami dla psów i tak dalej, ale trafiłam.
Tym razem towarzyszyła mi Małgosia. Sobiesława kategorycznie postanowiłam nie brać ze sobą, za bardzo przypominał pana Mirka i Henio słusznie mógłby mieć pretensje, jednego się pozbył, już drugi nadlatuje, o, żadne takie. Julity wolałam nie eksploatować przesadnie, Małgosia sama chciała.
No i trafiłam, że trudno piękniej. Na placyku za bramą stał samochód, a komisarz Wólnicki ze swoim sierżantem już byli w środku.
Nie uznałyśmy za wskazane przyłączać się do towarzystwa. Na dość dużym i gęsto obstawionym rozmaitymi krzewami terenie z łatwością można się odizolować, a pretekst na wszelki wypadek miałam gotowy. Byliny mnie interesowały, rozmaite trawy, krzewinki i tym podobne, szukałam nowych gatunków i odmian wszędzie, mogłam szukać i tu. Ciągle jeszcze pora roku sprzyjała sadzeniu, szczególnie z donic, ja zaś, maniaczka oszukana przez nieboszczyka, miałam pełne prawo uzupełniać roślinność w wybrakowanym ogrodzie.
– Cholera, same iglaczki – mruknęłam do Małgosi. – Wcale nie chcę iglaczków, ale nikt mi tego nie udowodni.
– I możesz zmieniać zdanie – podsunęła zachęcająco Małgosia. – W nieparzyste dni chcesz, a w parzyste nie chcesz.
– A który dzisiaj? Bo powinnam chcieć.
– Nie wiem. Czekaj… Czwarty…?
– No to w parzyste chcę. Hej, popatrz, to chyba jest ta Wandzia Henia…?
Zza jałowców miałyśmy doskonały widok na grupę osób przed wejściem do pawiloniku handlowego. Zrozumiałam nagle śmiertelne oburzenie Henia, posądzonego o upodobanie do Wiwien, jego Wandzia stanowiła najdoskonalszą odwrotność ofiary spod kaloryfera. Jak tamta zionęła ogólną brzydotą, tak ta tutaj iskrzyła wdziękiem. Też bez wyróżniających się szczegółów, może po prostu wszystko miała przeciętnie ładne, ale buchał z niej seks, wionął jakiś naturalny urok. Nie mizdrzyła się, nie kręciła tyłkiem ani w ogóle niczym, przeciwnie, była wściekła i ponura, nie ulegało wątpliwości jednakże, że każdy facet się za nią obejrzy.
– Ciekawe, dlaczego pan Mirek jej nie chciał – mruknęła pod nosem Małgosia.
Wysunęłam supozycję, że może głupia, drapieżna i zaborcza, pan Mirek z początku pochciał, pochciał, a potem się wystraszył. Ponadto w obliczu swojej osobliwej działalności musiał szerzej uroki roztaczać, a ona zapewne protestowała.
– Możliwe. To, co robimy? Przeczekujemy ich?
– Warto byłoby podsłuchać, w jakiej są fazie. Podkradnij się może, co? Chociażby do tego srebrnego świerka…
Małgosia spojrzała na mnie i popukała się palcem w czoło. Pożałowałam, że nie jestem o czterdzieści lat młodsza. Nieliczne grono przed pawilonikiem zaczęło się jakby rozstawać i na to przez bramę wjechała znana mi żółta furgonetka pana Ryszarda. Za kierownicą siedział Henio.
– Jak się tak człowiek patrzy i patrzy, to zawsze coś zobaczy – powiadomiłam filozoficznie Małgosię.
– Myśmy tu przyjechały na przedstawienie?
– Wygląda na to, że tak…
Spektakl był niezły. Uczucia Henia najwidoczniej przeniosły się na pojazd, który zahamował w miejscu, potem skoczył odrobinę do przodu, następnie do tyłu, rozpoczął ostry skręt, jakby chciał zawrócić, znów trochę się cofnął i wreszcie znieruchomiał. Henio wysiadł.
– Ja po tę magnolię! – ogłosił gromko.
Jeszcze nie skończył krótkiej wypowiedzi, kiedy już Wandzia rzuciła się ku niemu.
– Ty bawole pogięty! – krzyknęła i trysnęła łzami.
Osoba wyraźnie starsza, chuda i żylasta, rzuciła się za nią. Za osobą jakiś niezdecydowany skok uczynił komisarz, za nim sierżant, Henio gibnął się do tyłu, potem do przodu, chwycił Wandzię w ramiona, co było niezbędne, bo inaczej z rozpędu wpadłaby na furgonetkę ze skutkiem nieprzewidywalnym. Natychmiast jęła walić go pięściami w klatkę piersiową i gdyby waliła tak w karoserię, pan Ryszard zapewne musiałby klepać swój środek transportu.
– Pan Henryk Węzeł – bardziej stwierdził niż zapytał komisarz w pośpiechu, zdecydowanie szkodliwym dla urzędowości.
– Ty oślico niewydarzona! – syczała przenikliwie osoba żylasta, zagłuszając komisarza. – Żeby nie twoja matka…! Ja ci sama ten głupi łeb ukręcę…!
Wandzia szlochała już bez słów. Poniechała walenia i kurczowo objęła Henia za szyję, omal go nie dusząc. Żylasta osoba bezskutecznie próbowała ich rozpłatać, komisarzowi coś się chyba zacięło, bo uporczywie powtarzał swoje jedyne twierdzące pytanie, sierżant obok czynił jakieś dziwne gesty, oscylujące pomiędzy którymś sierpowym a głaskaniem po głowie. Henio, tuląc do siebie Wandzię, najwidoczniej uparł się wyjaśnić sytuację.
– Ja po magnolię! Tę śledziową! Gwiazdowski był umówiony, ona jest wybrana. I zapłacona! Mam odebrać. Magnolię, mówię!
– Co to jest śledziowa magnolia? – spytała mnie Małgosia z szalonym zainteresowaniem.
– Nie mam pojęcia, pierwsze słyszę. Sama ją chętnie obejrzę.
Atrakcyjny występ, niestety, uległ zakończeniu szybciej niż miałyśmy nadzieję. Połączonymi siłami oderwano Wandzię od Henia i odwrotnie, Henio nie zaprzeczył, że nazywa się Henryk Węzeł. Zważywszy, iż w trakcie zamieszania udało nam się osiągnąć pozycję za srebrnym świerkiem, wszystko było słyszalne.
– Magnolię, proszę bardzo – mówił komisarz przez zaciśnięte zęby – ale potem pojedzie pan z nami. Jakoś dziwnie ruchliwy pan był w niedzielę i, przykro mi bardzo, w pańskich zeznaniach nic się nie zgadza. Musimy to uporządkować i niech mi pan przestanie wmawiać, że pani Selterecka jest dla pana luźną znajomością. Pani też – zwrócił się nagle do zapłakanej Wandzi. – Pan Węzeł pani nie obchodzi, właśnie widzę to na własne oczy…
– Pan zostawi tę idiotkę – wmieszała się gniewnie osoba żylasta. – Ja panu wszystko wytłumaczę, a z taką kretynką pan się nie dogada. Nic złego nie zrobiła, tyle, że głupia, ale na głupotę nie ma paragrafu. Magnolia, niech bierze, tylko mi miejsce zajmuje, bo do transportu stoi…
Mogli na głowie stawać i koziołki fikać, od magnolii nie dałabym się oderwać. Nie bacząc na ostrzeżenia Małgosi i w ogóle na nic, podkradłam się do krzaka.
Łososiowa! Cholera ciężka, magnolia o kwiatach w intensywnym kolorze łososiowym. Żeby ten Henio pękł, pomyliły mu się ryby, daltonista! Pozazdrościłam panu Ryszardowi, postanowiłam też sobie taką posadzić.
Gliny odjechały, eskortując Henia z magnolią, zostałyśmy same na placu boju.
Żylasta osoba nazywała się Anna Brygacz i była właścicielką ogrodnictwa, a także, jak się okazało, krewną i poniekąd opiekunką Wandzi Seltereckiej. Wandzia po odjeździe męskiej części zgromadzenia zakręciła wewnętrzny kran i osuszyła oczy.
Delikatnie spytałam ją o wielbicielki pana Mirka, starając się nie eksponować przesadnie Wiwien Majchrzyckiej, ale Wiwien Majchrzycka sama z siebie wystrzeliła gejzerem. Nie było wątpliwości, że Wandzia za nią nie przepadała.
– A najgorsza to ta kurwa była – bulgotała we wściekłym wzburzeniu. – Czepiała się jak pijawka, jak wesz, purchawica taka, wstrętne to, porąbane, krowa niedorobiona, ona go zabiła, nikt inny, odpędzał ją jak wściekłą ropuchę, aż go w końcu zabiła z tej zawiści takiej albo ze złości, albo, co! Może sobie takie żarty robiła, bo i żarty miała, że się wątroba obraca i po plecach lata, dowcipa, jakiego znalazła, ręka jej się opsnęła, szantrapa jedna!
– Nie – zaprzeczyłam subtelnie i łagodnie. – To nie ona. Ona nie żyje. Nie powiedzieli pani?
– No to, co, że nie żyje, szlag niech ją trafi…!
– Już trafił.
– No i co z tego, że trafił, ale żyła. I jego…!
– Nie. To on ją.
– Raszpla… – zaczęła znów Wandzia, nie słuchając, i nagle urwała. – Co…?
– Prędzej on ją zabił niż ona jego.
– Jak to…?
– Tak leżała, że samobójstwo niemożliwe, chyba, że przypadek, ale nic tam nie było takiego… Albo w ogóle ktoś inny, i ją, i jego. Leżała u siebie, a on u siebie, więc żywy musiał do domu wrócić…
Zawahałam się, bo przyszło mi na myśl, że właściwie nie wiadomo, czy nie okłamuję tej Wandzi bezczelnie, na dobrą sprawę mogło być i tak, że zdesperowana Wiwien wdarła się za panem Mirkiem do jego domu, dziabnęła go skutecznie, wróciła do siebie i tam ją dopadł zły los. Niekoniecznie nawet w ludzkiej postaci, zawirowało jej pod ciemieniem, gibnęła się do tyłu, trzasnęła w ten grzejnik… Nie znam w końcu jej stanu zdrowia, może miewała zawroty głowy, warto chyba się popytać.
Moje wahanie nie przeszkodziło Wandzi zaiskrzyć, wizja jej się spodobała. Amant zabił rywalkę, wprost cudownie i jakże romantycznie! Temat chwycił, przebił wściekłość, konwersacja wygrzebała się z monotonii.
– Jakże, ciągle mu coś wtykała! – usłyszałam w odpowiedzi na pozbawione już delikatności pytania. – To krawacik, to pachnidła, to żarcie, jakie, nie nosił, wylewał, wyrzucał, do ust nie brał! A pewnie, że byłam przy tym, ile razy na własne oczy widziałam! Nawet kufel roztłukł, chociaż kufle zbierał, a od niej nie chciał. Co…? Zapalniczkę…? Zaraz. Którą?
– Taka drewniana, ciemnobrązowa, stołowa.
– Na półce stała?
– Na półce chyba, bo gdzież by…?
– To wiem. Stała. Ale to dawno dostał, jak ja nastałam, to już była. Pewnie, że od niej, od tej parkoty gnilnej, a on nie palił, zły był taki, że nawet do ręki tego nie wziął. Coś mówił, że to po jakimś i może w ogóle cudze, poczwara ukradła i nawet wyrzucić nie może, bo drogie, a jak się, kto upomni, zaraz się zrobi zadyma. No to tak stało.
No i proszę, zadyma ruszyła, pan Mirek swoje zastąpił moim… Ci Pasieczniakowie z zagranicy wrócili, ze Stanów, może spotkali się tam z Brygidą Majchrzycką, Brygida upominała się o prezent, pan Mirek podrzucił im moją zapalniczkę, swoją zostawił dla świętego spokoju, żeby mu się zołza nie awanturowała…
– Ona tam często bywała u niego?
– Pchać to się pchała, co dnia – rzekła Wandzia wzgardliwie – ale jej nie wpuszczał. Wywijał się, nie otwierał, udawał, że go nie ma, albo Gabrielą straszył. Swoją siostrą, znaczy. Ale bywać bywała.
– A nie było jakiejś… – cofnęłam się na pozycje subtelności, bo zamierzone pytanie zaliczało się do gatunku drażliwych -…jakiejś, no… wielbicielki pana Mirka, której by taką zapalniczkę mógł dać w prezencie…?
– Co też pani? – oburzyła się Wandzia. – Przecież stała! A w ogóle to one jemu dawały, a nie on im. Każda pazurami go do siebie ciągnęła, to jednym, to drugim przywabiała, tu załatwiła, tu podetknęła, tu dla niego specjalnie znalazła, a on miał gdzieś. Tylko ja jedna…
Załamała się znów, ale na krótko, bo wkroczyła pani Anna.
– Ciebie też miał gdzieś, owco głupia, dawno ci to mówiłam! Henio porządny chłopiec, a ty, co? Dla tego skoczka pustynnego na kompost go przerobiłaś, motylek fałszywy, mierzwę taką z ciebie zrobił, w żadne twoje słowo ludzie nie uwierzą, a Henio za to będzie oczami świecił!
– Henio go nie…! – krzyknęła Wandzia w strasznych nerwach.
– Ale oni myślą, że tak!
Wbrew zamiarom i chęciom wyskoczyłam z ram zapalniczki.
– No właśnie, gliny tu były, ja ich znam. Co im pani powiedziała?
– Nic – warknęła Wandzia.
– Prawie nic – przyświadczyła z rozgoryczeniem pani Anna. – Ale takie nicniemówienie, to jakby go palcem pokazała. A ja wiem, że to nie on, i też im tego nie powiem, bo… tego…
Zdecydowanie stałam po stronie obrażonego śmiertelnie Henia, poza tym zabójca pana Mirka wydawał mi się całkowicie usprawiedliwiony, dziwiło mnie nawet trochę, że to nie ja, i zapewne nastawienie ze mnie wyszło, bo nagle zostałam uznana za sprzymierzeńca. Pani Anna nie wytrzymała.
– Sprawdzają go – zwierzyła się. – A ten głupek się wściekł i poleciał go szukać. Tu w końcu przyjechał, ale tak mi się widzi, że chyba za późno.
Zamilkła, westchnęła, obejrzała się, przysiadła na skraju donicy z niewielkim tamaryszkiem. Obejrzałam się w tym samym celu, trafiłam na donicę z jałowcem pospolitym, który razu ukłuł mnie w tyłek.
– W jakim sensie za późno?
– Wedle tych godzin, o które pytają, mógł go przerąbać i potem przyjechać, ale Henio fałszywy nie jest, aż tak by udawać nie umiał. Siedział i smarkał mi się tu, co on ma zrobić, bo oślica uparta słuchać nie chce, a on sam widział te dziwy koło krętacza i to, jakie, żeby młode, ale i stare próchna tapetowane, od każdej coś. Klientów przeważnie. Co to, czy ja nie wiem? Każdy wie. On i ode mnie odpady brał, dawno wiem, po co mu to było.
Wandzia fuknęła gniewnie, pani Anna z irytacją machnęła na nią ręką.
– Już by go do sądu skarżyli, żeby nie to, że zwracał. I głównie baby oszukiwał, a one się dawały kołować. I przeważnie tak jest, że mąż pracuje, a żona w ogrodzie grzebie, dużo on się zna, ten mąż, każda go przekabaci. Henio wozi, to też widzi.
– I co mówił, jak tu był?
– No, co miał mówić, prawie płakał. Szukał go, żeby mu mordę skuć na zrazy siekane, ale nie znalazł. Pod jego domem był, tam nikogo, u takiej jednej farmaceutki sprawdzał, nie było samochodu, trochę się z kumplami powałęsał, w końcu tu przyjechał, bo może Wandzia wróciła, ale nie. O wpół do dziesiątej odjechał. Pomstował tak, że w człowieku drętwiało, to co ja mam mówić? Zajrzał i tyle. Bo co, powiem, że już szału dostał i chciał mu łeb ukręcić? Że płakał? Żeby się z niego wszyscy przez tę debilkę naśmiewali?
Zastanowiłam się. Osobiście wolałabym być chyba wyśmiewana niż skazana na dwadzieścia pięć lat przymusowego zamknięcia, ale taki Henio może żywić inne poglądy. Nie wyglądał mi na zabójcę, gdyby pozbył się znienawidzonego Casanovy, nie roniłby łez na tle Wandzi, tylko mściwie chichotał. Albo się urżnął w drzazgi i trociny. Pani Anna miała rację, okazując powściągliwość, takie niuanse uczuciowe mogły do komisarza nie przemówić.
Małgosia uważnie i w milczeniu przysłuchiwała się wszystkiemu.
– To nie Henio – zaopiniowała, wsiadłszy do samochodu. – Ja na niego nie stawiam, odstresował się awanturniczo. Ale do tych Pasternaków… nie, zaraz, jak im tam…? Pasieczniaków. Trzeba będzie iść…
Wszystko działo się równocześnie, waląc rwącą rzeką na młyn Wólnickiego.
W tym samym momencie fotograf i Sobiesław złapali się wzajemnie, zaś Gabriela Ziarniak dopadła komisarza. Najpierw przez telefon, a zaraz potem osobiście.
Niepewny trafności własnych decyzji, podejmowanych w pośpiechu, Wólnicki dopiero po kilku dniach udostępnił dom denata rodzinie. Gabriela skorzystała z tego natychmiast i w godzinę później już trzymała słuchawkę w ręku.
– Pan śledczy mnie pytał, czy co zginęło albo, co – rzekła twardo. – Zginąć to więcej nic nie zginęło, tylko ta rzecz z regału, ale przybyło.
– Zaraz do pani przyjadę – odparł komisarz, złapany na komórkę w drodze od Anny Brygacz. – Chcę zobaczyć to coś, co przybyło.
Widok nie okazał się rewelacyjny. Obok stosiku skłębionych tkanin leżała jakaś szmata, wybrudzona rozmaitymi substancjami. Obejrzawszy ją wnikliwie, Wólnicki rozpoznał krew, kawę i coś tłustego, co nie wydało mu się jadalne, bo dziwnie śmierdziało.
– Co to jest? – spytał surowo.
Gabriela wzruszyła ramionami.
– A bo ja wiem? Wygląda na szalik. Mirek takiego nie miał i w ogóle tego rzęcha tu nie było. Teraz znalazłam, jak brałam rzeczy do prania.
– Gdzie pani znalazła?
– Tu, ze ścierkami. Wycierałam tę kawę z siebie i trochę jeszcze… tak w ogóle, łapałam co popadło, a potem do koszyka w kuchni rzuciłam. I serwetkę, o! Razem musiało leżeć tam, gdzie Mirek…
Wólnicki w duchu sam siebie skarcił za niedopatrzenie. Pozbierali narzędzia zbrodni, zabezpieczyli ślady wokół zwłok, ale nie przegrzebali całego domu. Ale taka ta zbrodnia wydawała się prosta i nieskomplikowana, sprawca wpadł, dziabnął i uciekł, taki pewny i jasny opis zabójczyni, prawie schwytanej na gorącym uczynku, nie powiało żadną tajemnicą… I śpieszył się jak do pożaru. A należało powęszyć staranniej!
Rozpostarł szmatę. Rzeczywiście, szalik. I chyba męski, fularowy, ozdobny, niebiesko-różowo-czerwony, w zygzaki i kropki. Dosyć śliski, mógł się zsunąć z czyjejś szyi.
– Jest pani pewna, że wcześniej tego nie było?
– Mogę przed sądem przysięgać. Przecież to ja tu sprzątam i piorę, lepiej niż Mirek wiem, co miał. I po tych sukach, co zostało, też wiem, na górze wszystko, zawsze odnosiłam. Bez prania, po dziwkach prała nie będę!
– A to nie po dziwkach?
– Chyba, że po tej jednej, co ją tu zastałam. Z czerwonym… Ale i tak nie pasuje.
– Nie prała pani tego jeszcze…?
– No przecież widać. Po praniu by takie było…?
Nowa nadzieja wykiełkowała przed komisarzem.
Brudny szalik, używany, mikroślady, DNA… Może wreszcie coś się jaśniej wyklaruje!
– Ale…! – przypomniał sobie nagle. – Wiwien Majchrzycką pani znała?
– To już mogę całą resztę do pralki wrzucić? – spytała Gabriela cierpko. – Więcej cudzego nie ma, wszystko nasze. Wiwien Majchrzycką, też coś… Pewnie, że znam, a co…? To nie ona tu była. Dawno jej już nie było, bo Mirek ją pędził od siebie, za próg nie wpuszczał i mnie zakazał, ale przyłaziła raz za razem. To purchla taka nachalna. Bo co?
– Bo nic. O znajomościach pani brata mogła dużo wiedzieć.
– Dużo…! Wszystko. Wszędzie nos wtyka. Pan ją zapyta, co wie, ona nie milczek żaden, gada i gada.
– Nie. Już nie gada. Nie żyje.
– Jak to, nie żyje?
– Przypadkiem została zabita. Tego samego dnia, co pani brat.
– Co pan powie? – zdziwiła się Gabriela bez szczególnego przejęcia. – To szkoda, że nie wcześniej, o jedną mniej by było… Coś takiego…! I cóż jej się stało?
– Długo ją pani znała? – odparł na to komisarz zwyczajem władz śledczych.
– O, już ładne parę lat. Ale ja to mniej, Mirek ją znał lepiej i Krystyna, znaczy jego żona, ja to dopiero od rozwodu. Wcześniej nie przychodziła, Kryśka robiła za straszaka, przy niej tak się te dziwy nie pchały.
– A skąd znajomość?
Gabriela zamyśliła się, obejrzała odruchowo w stronę kuchni, pstryknęła elektrycznym czajnikiem, sięgnęła po szklanki.
– Kawy pan się napije albo herbaty?
Wólnicki wyczuł zmianę atmosfery, najwidoczniej komunikat o zejściu Wiwien usposobił Gabrielę przychylniej. Przyjął poczęstunek, zdecydował się na herbatę, pamiętny jej jakości.
– Przez ogród – powiedziała Gabriela w zadumie.
– Ona ogród miała i Mirek coś tam jej sadził. Wiecznie jakieś roboty wynajdywała, a znała się na tym jak kura na pieprzu, żalił się kiedyś nawet, że co by nie zrobić, wszystko zmarnuje. Specjalnie po to, żeby przyjeżdżał, aż to w końcu sprzedała i dopiero się te wizyty zaczęły. Ledwo Krystyna się wyniosła, ta już siedziała na głowie.
– Poleciła go może nowemu nabywcy?
– Każdemu go polecała. Tylko patrzyła, żeby nie babie, a chłopu. I wtrącała się, aż wióry szły, aby tylko przy Mirku się plątać!
Razem usiedli przy kuchennym stole.
– Ktoś jej nie lubił?
– A kto ją lubił! – sarknęła Gabriela i podsunęła komisarzowi cukier. – Jakaś taka była, nie do lubienia. A nachalna, że nie daj Boże. I śmiech miała gruby i głos jakiś skrzekliwy, a Mirka, jak dopadła, to aż się kleiła. Uciekał, ile mógł, chociaż klientów od niej miał dużo, nie powiem, ale już nawet i tych klientów od niej nie chciał. A i oni też, z jej poręki, niefartowni byli, same nieprzyjemności Mirek miał przez nich, i ten jej ogród, przeklęty chyba czy co, nic tam nie rosło.
– Wie pani może, komu go sprzedała?
– Jakiś Madej czy coś… Majdan…? O, Majda. Był tu nawet z awanturą… Przez nią, bo coś mu wmówiła, że jakieś coś posadzone, a to nie rosło albo może rosło za bardzo… Tego nie wiem na pewno, nie zwracałam uwagi, tak mnie ona zezłościła. Jakoś tak mi wyszło, że ona tego Majdę podjudza.
Majda, Majda… Wólnickiemu pamięć zaczęła pryskać niczym skwarki na patelni. Jakże, przecież Majda jest jednym z tych, którzy nie mają alibi, ten od spaceru dla zdrowia. A drugi Henryk Węzeł, Henryka dopiero, co miał pod ręką, puścił go razem z tą magnolią, kazał potem przyjechać do komendy… Teraz ma brudny szaliczek, można powiedzieć prezent od denata, ejże, bardziej mu ten szaliczek pasuje do Henryka niż do Majdy, czy on, aby do tej komendy przyjedzie…?
Nie dokończył rozmowy z Gabrielą, chociaż herbatę wypił, porzucił dom ofiary, trzymając komórkę przy uchu i tuląc do łona szaliczek w foliowej torbie.
Pan Ryszard wszedł przez furtkę, kiedy wspólnie z Małgosią przerzucałyśmy ziemię ogrodniczą z worka na taczki. Pomógł nam jednym gestem.
– Niedobrze – rzekł z troską. – Przed chwilą przyjechali i zabrali Henia. Magnolię do mnie przywiózł ni przypiął ni wypiął, za wcześnie, bo jeszcze szalunki leżą, ledwo zdążyliśmy miejsce zrobić i zdjąć ją z furgonetki, już byli. I zabrali go radiowozem.
– Jak to…? – zdumiałam się.
– Przecież uzgodniłyśmy, że to nie on! – wykrzyknęła z oburzeniem Małgosia.
– Ja też uważam, że nie on – zgodził się pan Ryszard. – Nie wiem, co w nich wstąpiło. Pani nie wie?
Zmartwiłam się i rozzłościłam.
– Pojęcia nie mam, na głowę chyba upadli! Nam wyszło, że mowy nie ma, to nie Henio. Mówili coś?
– Nic. Do komendy i tam się dowie. Zły był, ale, powiem pani, nawet nie bardzo zdziwiony, bo już wcześniej kazali mu zaraz przyjechać.
– Przestraszony?
– Nie. Wcale. Tylko zły. Przecież by pojechał do nich prosto ode mnie, mówił, skoro mu kazali, komenda nie zając, z całym krzakiem do nich jechał nie będzie, to nie, od razu i już. Co teraz zrobić?
– Ale krzak został?
– Jeszcze w donicy. Ledwo zdążyliśmy zdjąć. Ma pani jakiś pomysł?
Zastanawiałam się intensywnie.
– Sobiesław. Julita. Złapać ich. Mówił, że ma chody u policyjnego fotografa. Może coś wie.
Zostawiłam Małgosię z panem Ryszardem nad taczkami z ziemią i popędziłam szukać komórek. Obie leżały oczywiście na biurku, w najdalszym kącie mieszkania.
– Julita? Gdzie Sobiesław?
– Czy to już zawsze on będzie szukany przeze mnie i ja jestem do niego przyspawana…?
– Tylko mi nie mów, że się z nim pokłóciłaś, to nie pora na uczuciowe fanaberie! Do kogo ma być przyspawany, do mnie może, co? Albo do Witka?
Myśl o Witku musiała Julitą wstrząsnąć, bo natychmiast porzuciła romansowe kaprysy.
– Nie, masz rację, przytłumię w sobie charakter dla dobra sprawy. Wcale się nie pokłóciłam, właśnie dzwonił, że ma jakieś wiadomości i już do mnie jedzie, ale ja jestem w banku!
– I do banku jedzie?
– Do banku. Jeszcze mi tu chwilę zejdzie.
Znałam lokalizację banku. Ucieszyłam się.
– Doskonale, to do mnie macie już blisko, zrobię parówki w sosie chrzanowym, wam jeszcze nie obrzydły. My też mamy informacje i w ogóle robi się dramat. Przyjeżdżajcie natychmiast!
Julita usiłowała się dowiedzieć, komu te parówki obrzydły, skoro im nie, ale nie miałam teraz czasu na wyjaśnienia. Zadzwoniłam do Witka.
– Gdzie jesteś?
– Akurat na Sobieskiego, przy nerwowo chorych. Przed chwilą pozbyłem się klienta…
– Nie bierz drugiego! Natychmiast przywieź mi parówki, chroń Bóg NIE dietetyczne! I kwaśną śmietanę, ale już, zaraz będzie narada produkcyjna! Kup po drodze w tym Arbeitsamcie!
Szczęśliwie Witek w moich przejęzyczeniach był doskonale zorientowany. Arbeitsamt to był Markpol, wcześniej zwany Red Blackiem i wszystkie te nazwy uporczywie mi się myliły. Narada produkcyjna zainteresowała go zapewne, bo nie zaprotestował ani jednym słowem i obiecał, że zaraz będzie.
Przywiózł mi zakupy błyskawicznie. Krojąc parówki na drobne kawałki i rzucając niecierpliwe spojrzenia za okno, zdążyłam zaledwie przy pomocy Małgosi poinformować pana Ryszarda o spotkaniu u pani Brygacz i wybuchach uczuć pomiędzy Heniem a Wandzią. Witek słuchał uważnie i zgodził się z nami w kwestii niewinności Henia. Pan Ryszard nasze poglądy potwierdził.
Równocześnie parówki doszły, a Julita z Sobiesławem przyjechali.
Sobiesław wiedział wszystko o Wiwien Majchrzyckiej, bo fotograf nie strzymał, żeby nie pochwalić się sukcesami technicznymi. Wiwien nie popełniła samobójstwa i nie miewała zawrotów głowy, została popchnięta nieszczęśliwie, a zatem było to przypadkowe zabójstwo. Rwała się do faceta, dokładnie biorąc do pana Mirka, o czym świadczyły wszelkie ślady, pan Mirek stracił dżentelmeńskie opanowanie i w końcu jej przyłożył. Obudowa grzejnika dokonała reszty.
– Mówiłam, że to kretyńska dekoracja – powiedziałam z wyrzutem, nie wiadomo pod czyim adresem. – Na gładkim by się nie zabiła.
– O Heniu mowy nie było? – spytał pan Ryszard.
– Nie. Ale doniosłem mu na tych Pasieczniaków – wyznał Sobiesław. – Jeśli są niewinni, nic im się nie stanie, ale jeśli robili jakieś przekręty, może coś z tego wyniknie. Poza tym widziałem zdjęcia.
– Jakie zdjęcia?
– Miejsca przestępstwa i narzędzi zbrodni. Nie wiem, czy nam to coś daje, bo oglądałem z punktu widzenia techniki fotograficznej.
– Więcej było tych narzędzi niż jedno? – zainteresował się Witek.
– Dwa. Donica z kwiatkiem i zdezelowany sekator.
Natychmiast przypomniał mi się początek śledztwa i poszukiwanie sekatorów. Że musiał tam być w robocie sekator, zgadłam sama, a o donicy z kwiatkiem była mowa, pan Ryszard ją zauważył.
Zażądałam uściślenia, z jakim kwiatkiem.
– Zeschniętym – odparł Sobiesław. – Na zdjęciu szczątki, więc nie mogłem rozpoznać. Korzeń miał solidny. A donica nietypowa, kształtem raczej zbliżona do dzbanka, zwężona u góry.
– Jaki kretyn sadzi kwiatek z dużym korzeniem w takiej donicy? Przecież się go nie wyjmie. Żeby przesadzić, trzeba rozbić naczynie!
– Na zdjęciu widziałem je w stanie rozbitym…
– Zaraz – wtrąciła się energicznie Małgosia. – Czy z tych zdjęć wyszło jakoś porządnie, co się tam właściwie działo? Dwa narzędzia? Najpierw kropnął go donicą, a potem dziabał sekatorem, czy odwrotnie? Czy może razem, jedną ręką walił, a drugą dziabał?
– To pierwsze. Zdaje się, że zostałem wprowadzony w szczegóły, które zazwyczaj stanowią pilnie strzeżoną tajemnicę śledztwa. To znaczy, nikt mi tego oczywiście wprost nie powiedział, ale bez wielkiego trudu zdołałem wydedukować, jak to musiało wyglądać. Mój brat na chwilę odwrócił głowę… Tak wnioskuję, bo nie stał chyba tyłem do wroga…
– A skąd wiedział, że to wróg?
– Takie rzeczy na ogół się wie – mruknął Witek.
– Może się maskował i udawał przyjaciela…?
– Cicho bądźcie! – wrzasnęłam, zniecierpliwiona. – Odwrócił głowę, niech będzie, i wtedy on go zaprawił. W potylicę?
Sobiesław wszystko znosił z cierpkim spokojem.
– Niezupełnie. Trochę z boku. Donica się rozleciała i wtedy użył sekatora. Kilkakrotnie, mój kumpel po fachu zrobił dobre zdjęcia, ostatnie uderzenie już w pozycji leżącej. Natomiast nie kopał go.
– Henio by kopnął – stwierdził stanowczo milczący dotychczas pan Ryszard.
– Dziwne, że nie kopał – zauważyła krytycznie Małgosia. – Bo wychodzi, że działał w jakiejś furii. W amoku. Też mi wychodzi, że Henio by tam narozrabiał więcej.
– No to przecież już wiemy, że nie Henio…!
– Narozrabiane było nieźle – westchnął pan Ryszard.
– O Boże…! – jęknęła cichutko Julita.
Nie zważałam na ich uczucia.
– No tak, to już rozumiem. To, dlatego tak się czepiali sekatorów. Szukali kogoś z ogrodem, kto nie ma sekatora albo ma nowiutki, bo stary rzecz jasna pozostawił na miejscu zbrodni. Szczęście, że wszystkie mam używane.
– Ale to tym bardziej nie Henio – zawyrokował pan Ryszard. – Z żadnymi sekatorami on nie ma do czynienia, prędzej by walił kluczem francuskim, lewarkiem albo zwykłym nożem. I skąd do niego donica? Nie, to nie on, w żadnym wypadku.
Zgodnie poparliśmy jego zdanie. Znów przypomniałam sobie, że nie szukam sprawcy zbrodni, tylko zapalniczki.
– Ale to nie jestem pewna, czy pan słusznie doniósł na Pasieczniaków – zwróciłam się z troską do Sobiesława. – Uczepią się ich, nie daj Boże, a ja chciałam tam być pierwsza, przed glinami. Ze wszystkiego wynika, że naprawdę tylko tam mogła pójść ta cholerna zapalniczka, skoro Pasieczniakowie znali Wiwien, powinni znać też i Brygidę Majchrzycką i może to dla niej…
Moje wizje znalazły oddźwięk i spotkały się z aprobatą. Sobiesław postanowił się poświęcić, szczególnie, że w poświęcaniu uparła się towarzyszyć mu Julita, dotrzeć do państwa Pasieczniaków i sprawdzić, czy już wrócili do domu. Następnie złożyć im wizytę, wszystko pod pierwotnie wymyślonym pretekstem. Obecność Julity nie była już szkodliwa, skoro Wiwien Majchrzycką nie wchodziła w rachubę.
Parówki w sosie chrzanowym wyszły do końca i nawet nie zdążyłam jej wyjaśnić, komu obrzydły.
Henio bez chwili namysłu, nie czekając nawet na żadne pytania, przyznał się do szalika.
– A to, co? – wykrzyknął z oburzeniem, widząc szmatę na biurku komisarza. – To moje! Co za cholera tak mi to upieprzyła, gdzie pan to znalazł?
– A gdzie pan zgubił? – spytał natychmiast Wólnicki z anielską słodyczą.
Henio łypnął okiem gniewnie i ponuro.
– Panie, gdybym wiedział, gdzie zgubiłem, pojechałbym znaleźć, nie? W tym rzecz, że nie wiem. Nowy szalik, w mordę go bladą…
– A kiedy?
– Co kiedy?
– Kiedy pan go zgubił?
– Mam świadków, że mój – powiadomił go Henio podejrzliwie i przezornie, zapewne w obawie, że zostanie posądzony o chęć przywłaszczenia sobie cudzej rzeczy. – Od pani Seltereckiej Wandy w prezencie dostałem, na imieniny.
– Nie wątpię, że to pańska własność. Pytam, kiedy pan go zgubił.
– A cholera wie. Tak już myślałem i myślałem, i wychodzi mi, że w zeszłym tygodniu, tak w połowie. Bo w czwartek rano jeszcze go miałem, a w sobotę wieczór już nie.
Wólnicki zażądał ścisłości. Henio nie miał oporów, z jednej strony uradowany odnalezieniem szaliczka, z drugiej rozwścieczony jego stanem, gorliwie wspominał wydarzenia. W środę wie, że go miał, bo na spotkanie z Wandzią wystrojony poleciał, szalik włożył na szyję, w dyskotece byli, Wandzi się w tym szaliku podobał, więc w czwartek wziął go do kieszeni, żeby znów się przystroić, jeśli się z nią spotka. Ale się nie spotkał. W piątek był wściekle zajęty, wszędzie jeździł, u jednego takiego awantura wybuchła, możliwe, że cały czas ten szalik miał w kieszeni, na sobotę znów się z nią umówił, chciał go włożyć i chała. Do kieszeni sięgnął, wszędzie go szukał, nie znalazł. Znaczy, musiał go zgubić w czwartek albo w piątek, chociaż możliwe, że nawet w sobotę rano, bo prawie do południa po budowach u Gwiazdowskiego jeździł, różne rzeczy woził i dopiero potem miał wolne, umył się i ubierał. Owszem, raz mu ten szalik wyleciał, w warsztacie akurat, ale zobaczył od razu i schował. W czwartek rano. Nawet pomyślał, żeby w domu zostawić, potem jednakże wyszło mu to z głowy, zły był i zapomniał. Darować sobie tego teraz nie może, bo jak to wygląda, jakby świnia zeżarła i potem wypluła albo i gorzej.
Szczerość uczuć do szaliczka tryskała z Henia niczym lawa z czynnego wulkanu, co do reszty wydarzeń jednakże Wólnicki nie wierzył w nic. Bez względu na to, gdzie go miał, na szyi czy w kieszeni, utracił ozdobę na miejscu zbrodni. Przeprowadzi się jeszcze badania, to oczywiste, kawa Gabrieli, krew denata, to są rzeczy do stwierdzenia laboratoryjnie bez najmniejszych przeszkód, a teraz byłoby świetnie, gdyby się ten młody złoczyńca przyznał. Niech mu będzie, w afekcie tej zbrodni dokonał, miotały nim uczucia wyższe, grunt, że jest! Wykryty!
Zgodziło się wszystko. Samochód Gwiazdowskiego, wypożyczony z warsztatu Gwasza, widziany na ulicy Pąchockiej, Henio, zawodowy kierowca, z warsztatem Gwasza zaprzyjaźniony, kluczykami dysponował, wziął go spod domu Chmielewskiej, potem odstawił na miejsce… No, wskazuje to na premedytację, ale może podciągną pod trwały afekt… Wszystko gra, znalazł sprawcę! Bez Górskiego…!
Nie uświadamiał sobie zupełnie, a gdyby nawet, nie przyznałby się przed samym sobą, że żywi do Henia w gruncie rzeczy sympatię. Wandzię Selterecką poznał, nie dziwiło go, że chłopak dostał na jej tle małpiego rozumu, a zamordowany ogrodnik jakoś w nim sympatii nie budził. Jeszcze druga ofiara, Wiwien Majchrzycka… Nie, Wiwien Majchrzyckiej przyłożyć mu się nie da, ale to małe piwo, skasował ją w nerwach nieboszczyk Krzewiec i sprawa zakończona.
W miłej atmosferze odesłał Henia do aresztu, a szaliczek do laboratorium.
Upojenie przepełniło go do tego stopnia, że przed napisaniem raportu, co z reguły zaliczało się do prac przymusowych i nieprzyjemnych, postanowił uczcić się piwem. Jednym małym, zimnym piwkiem wypić własne zdrowie. Rzetelnym półlitrem zostanie uczczony nieco później, we właściwej chwili, po podpisaniu decyzji prokuratora. I może nawet Górski wróci i weźmie w tym udział!
Zdążył wsunąć papiery do szuflady i podnieść się z krzesła, kiedy zaczęły się schody.
Na komunikat o poczynaniach państwa Pasieczniaków czekałam ze straszliwą niecierpliwością. Wreszcie doczekałam się telefonu.
– Jutro rano wracają do domu – powiedziała Julita. – Złapaliśmy ich jeszcze w hotelu, właśnie dostali wiadomość, że już mogą. Umówiliśmy się z nimi wczesnym popołudniem, Sobiesław nakłamał, że musi z nimi rozmawiać ze względu na brata i aż się dziwię, że tak na to poszli. Od razu się zgodzili.
Wysunęłam przypuszczenie, że może sami byli ciekawi, bądź, co bądź sensacja, i chcą się czegoś dowiedzieć.
– Chyba nie tylko. Mnie się wydali jacyś zaniepokojeni. Dowiedzieć się, tak, to było widać, ale nie z samej ciekawości. Coś mi tu…
– Śmierdzi? – podsunęłam żywiutko, bo Julita się zawahała.
– No, tak jakby. Może to za duże słowo. Ale, wiesz… Na ich miejscu ja bym jednak przedtem wywietrzyła…
– Tam balkon był uchylony – przypomniałam. – Zapewne otworzą szerzej i teraz już ci śmierdzi w przenośni.
– To również miałam na myśli. No nic, Sobiesław będzie rozmawiał, a ja się spróbuję rozejrzeć.
– Okaż przejęcie sytuacją – poradziłam i natychmiast wyobraziłam sobie, jak ja bym to załatwiła. – Odnowić mieszkanie, może nie warto, ile to będzie roboty, rozejrzeć się po wszystkich pomieszczeniach, co przeszło wonią, a co nie, dywany, tkaniny, łatwe do mycia albo trudne, tu współczuć, tu pocieszyć, tu zajrzeć…
– O Boże, ja tak nie umiem. Ale masz rację, takie zainteresowanie… Mam malarza. I pracza dywanów.
– Może się przydać. I najważniejsze, nie zapomnijcie o Brygidzie Majchrzyckiej! Bo jeśli ktokolwiek tu napaskudził, to tylko ona, wybadajcie ich dyplomatycznie!
– Ale jeśli ona jest gdzieś schowana, to nie wiem -powiedziała Julita bezradnie. – To znaczy zapalniczka, nie Brygida Majchrzycka!
I rozłączyła się.
Natychmiast zadzwonił telefon.
– To pani była klientką pana Krzewca, prawda? – odezwała się jakaś pani. – Pani mi powiedziała o jego śmierci, była pani u mnie na Sobieskiego i pytała pani o hutujnię sercowatą, przypomina pani sobie?
Przez ułamek sekundy myślałam, że ta pani ma do mnie jakąś pretensję i niestosownie się wyraża, ale natychmiast kwiknęła pamięć. Jasne, ogrodnictwo przy Sobieskiego, roślinę określiłam mianem ondulowanej hosty, a właścicielkę pamiętałam doskonale.
– Ja, oczywiście. Przykro mi, że z taką informacją przyszłam…
– O, nic takiego, teraz jest gorzej. Cała afera się zrobiła. Czy coś z tego, co pani miała ode mnie, jakoś choruje albo w ogóle zmarniało?
Boże jedyny, co ja miałam od niej…? To jeszcze z poprzedniego miejsca… A, prawda, irysy! I karłowate różyczki, irysy i różyczki posadziłam jako pierwsze, własną ręką, no, prawie własną, do różyczek rękę dołożył pan Ryszard…
– Nie, nic – powiedziałam uczciwie. – Irysy trzymają się doskonale, poza tymi, które zniweczył orzech, a różyczki wręcz szaleją.
– Zaraz. A orzech skąd?
– Od pana Krzewca, rzecz jasna, ale w tym roku go zetnę.
– A on pani nie mówił, że orzech zatruwa…?
– Nie. Od kogoś innego się dowiedziałam. I nie mówmy o tym orzechu, bo mnie może szlag trafić.
– Zgadza się – powiedziała ogrodniczka z mściwym zadowoleniem. – Rozumiem. Ode mnie gówno nie szło. Awantura jest o niektóre zarażone, a zaczął chyba Majda…
– Kto…?
– Maj… No, jeden taki. Chyba najbardziej pechowy klient pana Krzewca, on dostał ten bez z czerwonymi paskami, pamięta pani?
– Do samej śmierci nie zapomnę – mruknęłam pod nosem, ale ogrodniczka słuch miała świetny.
– On też. Od niego się zaczęło i poszło, no, czarna ospa i dżuma ani żadna sepsa to nie jest, ale wyplenić trzeba, kary z tego i koszty, dlatego pytam. Nie ode mnie wychodziło, co straciłam, to moje, ale nie dam się wrobić w rozpowszechnianie zarazy. W razie, czego pani zaświadczy? Dziękuję bardzo!
Rozłączyła się. Nie zdążyłam zastanowić się nad znaczeniem uzyskanej wiedzy, bo zadzwoniła komórka.
– Ciociu, pewnie ciocię zainteresuje – powiedziała z uciechą Marta Małgosi – bo ja specjalnie wstąpiłam do ludzi, jak wracałam od koni, zaciekawiło mnie. Wielka draka!
Któryś już raz w życiu poczułam się jak punkt kontaktowy, zrujnowany grobowiec na starym cmentarzu, względnie inny tego rodzaju wiekowy i zaniedbany obiekt. Postanowiłam w wolnej chwili na wszelki wypadek obejrzeć się w lustrze.
– O rośliny? – odgadłam.
– Mniej więcej. Głównie drzewa i krzewy. Opera, kłócą się wszyscy, ekologia się wmieszała, tak mi się jakoś wydaje, że gdyby ten ogrodnik żył, już by siedział. Czy to naprawdę on rozprowadzał i sprzedawał ludziom zarażone sadzonki? Takie na spalenie?
– On – przyświadczyłam z westchnieniem. – Nie wiem, czy by siedział, raczej rozszarpaliby go na sztuki.
– To chyba ktoś zaczął? Całe szczęście, że parę osób wyłapało zarazę, ale większość ma kłopoty. Aż mi ich żal, chcieli mieć ogród, a mają śmietnik.
– Co młodsi dadzą sobie radę i wyjdą z tego – pocieszyłam ją.
– A starsi?
– Starszych szlag trafi i przeżyją śmierć wśród róż. Też przyjemnie…
Wyłączając komórkę, pomyślałam, że chyba zaliczam się do starszych i powinnam intensywniej zadbać o róże. A, prawda, nie muszę, ominął mnie bez z czerwonym paskiem! Zatem chyba przetrzymam…
Spróbowałam uporządkować nadmiar wiedzy, który się nagle na mnie zwalił. Wyskakiwało z niej nazwisko, Majda. Zaraz, co jest z tym Majda, gdzie on się o mnie obijał?
Do Henia leciał z widłami, kto to mówił? Pan Ryszard? Kojarzy się z Wiwien Majchrzycką, niby, dlaczego…? A, prawda! Sprzedała mu swoją nieruchomość. Skąd ja to wiem…? Od Bożeny Majchrzyckiej, urocza kobieta… Spowodował wybuch roślinnej afery, to od ogrodniczki… A cóż za aktywny facet! Ciekawe, w jakim jest wieku, bo zdrowie musi mieć niezłe i cholernie dużo siły…
Pierwszą kłodę pod nogi rzucił Wólnickiemu wywiadowca, wysłany na ulicę Pąchocką.
– Znalazłem jedną sztukę – oznajmił, zdyszany nieco z pośpiechu.
– No? – spytał Wólnicki podejrzliwie i zatrzymał się przy biurku.
Wywiadowca odsapnął.
– Cholera z tymi ludźmi, jakby nie mogli żyć mniej więcej jak ludzie. Małpa im urodziła bliźnięta. Dopiero teraz normalnie do domu wrócili.
O, Wólnicki nie był pniem umysłowym, wyobraźnię posiadał, różne przenośnie rozumiał, ale bliźnięta urodzone komuś przez małpę, to było trochę za wiele. Adopcja małpich bliźniąt, poród wesołej panienki, czy jak…?
– Jaka małpa? – wyrwało mu się.
– Zwyczajna małpa, taka średnia, nie goryl. W ogrodzie zoologicznym. Podobno te małpy rzadko rodzą bliźnięta, więc siedzieli tam przy niej parę dni prawie bez przerwy i w domu tylko bywali. Właśnie wrócili. Małżeństwo zoologów, znaczy jedno zoolog, drugie weterynarz.
– I co?
– I zoolog, żona, widziała ten samochód.
Wólnicki cofnął się za biurko i usiadł na krześle, pełen złych przeczuć.
– Który samochód? Ty mów wszystko od razu, a nie takimi strzępami.
– Ten na Pąchockiej. Dobra, wszystko od razu – wywiadowca wygrzebał z kieszeni świstek papieru, obejrzał się i przysiadł na krześle dla podejrzanych. – Z początku w ogrodzie zoologicznym siedział sam mąż, weterynarz, a żona, zoolog, czekała na niego w domu, jeszcze nie bardzo zdenerwowana, tylko zniecierpliwiona i niespokojna. Z pieskiem wychodziła i wracała, piesek rozmiaru cielak, mało ruchliwy, bezustannie wyglądała przez okno, bo i o małpę jej chodziło, i o męża. I to było w niedzielę, późne popołudnie i wieczór. Nadjechał samochód, myślała, że to mąż, szary volkswagen, passat, więc już zapaliła gaz pod garnkiem… to ona tak określiła, zapaliła gaz, bo naprawdę kuchnię mają elektryczną. I znów poleciała do okna. Przy końcu ulicy mieszkają, widziała jak wykręcił, zawrócił znaczy, i zatrzymał się po przeciwnej stronie. Godzina była osiemnasta czterdzieści, ciągle patrzyła na zegar. Czekała, żeby mąż wysiadł i nic. Nikt nie wysiadał.
Wywiadowca złapał oddech. Złe przeczucia Wólnickiego wzrosły.
– Do tej pory tak stoi i nikt nie wysiada? – spytał złym głosem.
– Zaraz. Nie. Do osiemnastej pięćdziesiąt pięć. Pomyślała, że rozmawia przez komórkę, potem, że mu się coś stało, zdenerwowała się, już chciała tam lecieć i popatrzeć, ale zadzwonił telefon i okazało się, że to nie mąż, bo mąż dzwoni z ogrodu o tej małpie. Trudny poród, nieprawidłowy. Więc zebrała się w pośpiechu, żeby też tam pojechać, wszystko jej z rąk leciało, a pies właził pod nogi, zadzwoniła po taksówkę, bo samochód wziął mąż, przy oknie rozmawiała, tamten ktoś w passacie ciągle siedział. Taksówce podała adres przy wjeździe do osiedla, żeby się tu nie błąkała po tych ciasnych uliczkach, wybiegła z domu o dziewiętnastej osiem, na passata spojrzała, bo stał dokładnie naprzeciwko jej furtki, przy kierownicy siedział facet. Nie wpatrywała się w niego, widziała go prawie z profilu, ale w oczach jej został. Mocno starszawy, siwy, krótka szczecina na głowie, ciemniejsze, nastroszone brwi, bez zarostu, bez okularów, te brwi miał zmarszczone i wpatrywał się w głąb ulicy. Nos musiał chyba mieć dość duży, bo jakoś dawał się zauważyć, ale nic niezwykłego, ani garbu, ani zadarty, ani czerwony, nos jak nos. Międlił ustami.
– Co znaczy, międlił ustami? Jak międlił?
– A o, tak – rzekł wywiadowca. – Pokazała mi.
I pomiędlił ustami. Ruch był taki, jakby wargi ocierały się o siebie, mamrotały, wykrzywiały lekko i wszystko razem znamionowało złość. Wólnicki przyjrzał się demonstracji z zainteresowaniem.
– Zły był?
– Ona mówi, że chyba tak. Albo zniecierpliwiony. Jakby na kogoś czekał, zły, bo ten ktoś się spóźnia.
– I dlaczego dopiero teraz ona o tym mówi?
– Bo dotychczas prawie jej w domu nie było. Przez tę małpę. Zmieniali się z mężem i nasi ludzie trafili na męża. Był przesłuchiwany, ale o samochodzie i facecie pojęcia nie miał. Żonie o tym nic nie powiedział, chociaż obiecywał, że powie, zapomniał przez tę małpę. Numeru samochodu nie zauważyła, ale na lusterku wstecznym wisiała maskotka, właśnie małpa. Głowę miała pełną małpy, więc zapamiętała. To tyle.
Wywiadowca odsapnął, rozejrzał się i wypił trochę wody mineralnej z butelki na biurku Wólnickiego. Wólnicki nawet tego nie zauważył, wszystkie siły poświęcił stłumieniu w sobie przekonania, że teraz powinien rozwinąć przerażającą akcję, zmierzającą do odnalezienia szarego passata z małpą na wstecznym lusterku. I to akcję tajną, przeprowadzoną po cichutku, w największym sekrecie, bo nic łatwiejszego, jak zdjąć maskotkę z lusterka i wyrzucić do śmieci. I już znak szczególny diabli biorą. Ale przecież znalazł sprawcę, ma go…
Przepisał sobie godziny z karteluszka wywiadowcy i natychmiast pod nogami pojawiła mu się kłoda numer dwa. Ściśle biorąc, pojawiła się w drzwiach w postaci niezmiernie przejętego fotografa.
Fotograf wypił resztkę wody mineralnej i klapnął na krzesło, nie czekając na zaproszenie.
– Tam coś nie gra, z tą nieboszczką, z tą ofiarą kaloryfera – oznajmił. – Gadałem z bratem, podsłuchał przypadkiem tych Pasterna… nie, Pasieczniaków. Jakieś przekręty razem robili, ogrodniczy denat brał w tym udział i w ogóle afera. Szmal wchodzi w rachubę i teraz nie muszą oddawać długu.
– Powiedz to porządnie – zażądał Wólnicki przez zaciśnięte zęby.
– On podsłuchał nieporządnie i kawałkami. Jakiś Madej się tam przyplątał. Nie, zaraz, nie Madej, tylko Majda. Rozumiesz, nie mogłem dociskać, bo to była poufna i przyjacielska rozmowa, takie niezobowiązujące gadanie, ale wyszło mi, że wszyscy się znali i biznesy ze sobą robili. Boją się Krzewca, który za dużo wie, a jeszcze nie wiedzieli, że on nie żyje.
– Teraz już pewno wiedzą.
– I mnie wychodzi, że się z tego bardzo cieszą. Tak zrozumiałem.
Wólnicki milczał przez chwilę, wciąż z zaciśniętymi zębami. Nie potrafił tak na poczekaniu wyrzec się Henia i jego całe jestestwo stawiało opór przeciwko tym wszystkim dodatkowym informacjom. Najgłupszy adwokat faceta wybroni, wątpliwości przemawiają na korzyść oskarżonego, luki w śledztwie, za dużo niewyjaśnionych okoliczności…
– Żaden prokurator nie podpisze mi sankcji -mruknął wreszcie ponuro. – Nawet ten nasz patafian.
– Przesłuchać Pasieczniaków – podsunął zachęcająco fotograf. – Póki są wystraszeni. Sobiesław mówi, że są.
– W pierwszej kolejności przesłucham tego całego Sobiesława.
– Też można. Tylko nie mów, że coś wiesz ode mnie. Dyplomatycznie, ja cię proszę!
Jeszcze siedzieli i rozważali sprawę, kiedy odezwał się telefon. Kolejny wywiadowca złożył relację… otóż ten cały denat okazuje się ściśle wmieszany w okropne świństwo, które właśnie wychodzi na jaw i już rusza gospodarczy. Ogrodnictwo i sadownictwo zagrożone na skalę, która się kwalifikuje do oskarżenia publicznego, to już nie żadne prywatne śmichy-chichy, ilość przeszła w jakość. Głównym sprawcą jest podobno niejaki Szmergiel, który stanowczo się wypiera, twierdząc, że on te odpady niszczył i palił, a handlował nimi Krzewiec, ogrodnik. Jednostka społecznie szkodliwa, co się wykrywa dopiero teraz. Wywiadowca na marginesie pragnie zwrócić uwagę, że Szmergla poznał osobiście i jest to brutalny i bezwzględny awanturnik.
W kontekście ostatniej uwagi cichutko popiskiwała supozycja, jakoby awanturnik był w pełni zdolny do usunięcia ze swej życiowej drogi kompromitującego współpracownika i Wólnickiemu prawie zrobiło się niedobrze.
Jego prywatne schody stały się wręcz karkołomne.
Na ozdobnym szaliczku Henia laboratorium z łatwością wykryło ślady krwi, kawy, imbiru, ziemi ogrodniczej, pyłu ceramicznego, kilku innych drobnostek, normalnych w każdej męskiej kieszeni, oraz olejku kamforowego. Krew pochodziła od pana Mirka, ziemia i pył z donicy rozbitej na jego głowie, co do imbiru zaś, Wandzia z Heniem jedli w knajpie flaczki i Henio sobie doprawiał. Pochodzenie olejku kamforowego natomiast stanowiło chwilowo nieodgadniona tajemnicę.
W imbirze miałam swój udział, wszystkie wieści, bowiem zaczynały dochodzić do nas wręcz na bieżąco dzięki przyjaźni Sobiesława z policyjnym fotografem. Informowali się wzajemnie z obustronną korzyścią i byłam pierwszą osobą, której imbir skojarzył się z flaczkami. Każda kobieta ma pojęcie o przyprawach i nie było w tym nic niezwykłego, Sobiesław od razu zadzwonił do fotografa, fotograf do komisarza…
W kwestii olejku kamforowego przyszło mi do głowy tylko jedno, mianowicie reumatyzm. Później dopiero przypomniałam sobie różne zabiegi z dzieciństwa, gardło, migdałki, rozmaite kompresy, ale reumatyzm wyszedł na prowadzenie i od niego się akcja zaczęła.
– Jeśli Henio rzeczywiście ten szaliczek zgubił – rzekłam w zadumie – w co chętnie wierzę, trzeba szukać kogoś z reumatyzmem. Gdzie był, pamięta przecież, w każdym z tych miejsc przeprowadzić dochodzenie, znaleźć reumatyka!
– Ten Szmergiel w jakim jest wieku? – spytała surowo Małgosia.
– Podobno bliski sześćdziesiątki – odparł Sobiesław. – Mają jego datę urodzenia, ale nie zwróciłem uwagi.
– A należało…
Siedzieliśmy w komplecie w miejscu startu całej imprezy, to znaczy u mnie, i podsycaliśmy ogień konferencji. Pan Ryszard dokładał swoje, zadał sobie, bowiem trud zwizytowania wszystkich postojów Henia w drugiej połowie mijającego tygodnia, Sobiesław i Julita spęcznieli Pasieczniakami, Małgosia z Witkiem przywieźli wieści od Marty, która siodłała właśnie ogiera w Łącku i nie mogła uczestniczyć osobiście, a Tadzio wpadł po drodze do pracy ze zwykłej ciekawości. Materiału do rozważań mieliśmy mnóstwo, pożywienia nieco mniej, bo nie opadło mnie żadne natchnienie kuchenne i posłużyłam się kupnym. Ale i tak były paszteciki z oliwką, liczne serki i bób.
– Podpowiedz temu swojemu fotograficznemu wielbicielowi reumatyzm – poprosiła Julita i Sobiesław posłusznie wyciągnął z kieszeni komórkę.
Pan Ryszard w zadumie patrzył w okno, jakby oceniał komin mojego sąsiada.
– Zgubił – powiedział stanowczo. – Przypomniałem sobie. Hydraulikę przywiózł, wyciągali z furgonetki, Henio też, i o mało nie upuścili sedesu, bo Henio tylko jedną ręką trzymał, a drugą wpychał coś do kieszeni. Kolorowe to było. Wiedziałem, że mi przy nim coś kolorowego mignęło i tak sobie przypominałem, co i gdzie. Czas i miejsce się zgadza, miał tę szmatę w kieszeni i musiał zgubić. Mogę zaświadczać.
– Skoro tak o to dbał, wepchnąłby i na miejscu zbrodni – zauważył Tadzio. – To już odruchy działają, wiem z doświadczenia.
– Co się z tym robi na reumatyzm? – spytał wszystkich Sobiesław, nie zasłaniając komórki.
– Smaruje się!
– Wciera się energicznie w bolące miejsce!
– Suchy kompres pokropiony się przykłada!
– Smaruje się mocno i na ciepło!
Wszystkie okrzyki padły równocześnie i wszyscy wrzeszczeli z nadzieją, że rozmówca Sobiesława usłyszy bezpośrednio. Małgosia miała matkę-lekarza, Julita ciotkę-lekarza, Tadzio siostrę-pielęgniarkę, a ja ogólne pojęcie o leczniczych produktach roślinnych.
– Smaruje się… – zaczął Sobiesław. – A, usłyszałeś…?
– Doskonale działa! – dołożyłam gromko.
– Doskonale… A… To cześć.
– Ten, co znalazł, kropnął pana Mirka i na Henia rzucił podejrzenia szaliczkiem – zaopiniował Witek. – Mówi ktoś, gdzie on go jeszcze miał, a gdzie nie?
– Sanitarne przywiózł w piątek wczesnym popołudniem. Znaczy, wtedy jeszcze miał.
– A potem?
– Nikt nic nie wie. A jak wie, to się nie przyznał.
– Powinien pan sporządzić listę obecności – rzekłam z wyrzutem. – Znaczy, mam na myśli, listę klientów Henia.
– Sporządziłem – pochwalił się pan Ryszard i wyjął z kieszeni notes, a z notesu kartkę. – Na kartce spisałem tych od piątku. Proszę bardzo.
Rzuciliśmy się na świstek papieru. Kołaczyk Syta, gwoździe Bartycka, Ruchlicki Taneczna, okucia Adamski, glazura Bartycka, Frymnik Bruzdowa, Dawidy Brygacz, Jesioński Bruzdowa, Grabalówki, Poprzeczna Wiśniewski, Badylarska Majda, stacja benzynowa aleja Krakowska, Gwasz…
– Nieźle się najeździł – zauważył Witek z odrobiną współczucia. – Jak on zdążył? W piątek są korki.
– O, nie wszystko w piątek – skorygował pan Ryszard. – Zaraz… Od Jesiońskiego brał w sobotę, Grabalówki blisko, zrzucił gruz, bo to był gruz akurat tam potrzebny, potem dopiero dalej. Po sadzonki.
– Majda – skrzywiłam się. – Znów mi się ten Majda plącze…
– A Szrapnel? – zainteresował się nagle Sobiesław. – Do Szrapnela nie jeździł?
– Nie znam Szrapnela…
– Kto to właściwie jest ten cały Szrapnel? – spytała z naciskiem Małgosia. – Ja tu sobie systematyzuję wszystkich i chcę wiedzieć.
– Jak to, nie wiesz? Marta ci nie mówiła?
– Marta pojechała do Łącka! O Szrapnelu nie mówiła, tylko o zarazie.
– Ale do mnie zdążyła zadzwonić i coś wspomniała, że to podobno on siedział w roślinnej zarazie… Ktoś w każdym razie mówił…
– I Szrapnel podwędził zapalniczkę? – zdziwił się Tadzio.
– Ja mówiłem – przypomniał Sobiesław. – Szrapnel stanowi całą aferę, i nie dla wydziału zabójstw, tylko dla wydziału przestępstw gospodarczych, już zaczęli w tym grzebać. Okazuje się, że to nie były kameralne wybryki mojego brata…
– Zaraz – przerwałam. – Najpierw odpracujmy osobistych znajomych. Ci Pasieczniakowie w końcu, co? Bo ledwie pan ich napoczął! Julita, jak było?
Julita zmieszała się, skrzywiła i westchnęła ciężko.
– Okropnie. Próbowali nic nie mówić i tylko pytać. O mało mi się nie wyrwało, że to myśmy pana Mirka znaleźli, więc przymknęłam się i poszłam do toalety. Nie lecieli za mną. Zwiedziłam mieszkanie, ale pobieżnie. Sobiesław został.
Sobiesław też westchnął.
– Brygidę Majchrzycką znają doskonale, chociaż w pierwszej chwili usiłowali się jej wyprzeć, co było zupełnie idiotyczne. Kręcili, ale źle im to wychodziło. Przypuszczenie, że mogli przewozić cokolwiek, śmiertelnie ich wystraszyło, z tym, że nie o zapalniczkę chodziło, tylko o bursztyn.
– Co…?
– Bursztyn. Tak dedukuję. To rzeczywiście złotnik, ten cały Pasieczniak, a powodzenie mógł mieć, bo robił w bursztynie. Przemycili go sobie chyba nielegalnie i teraz przyjechali po nowy towar, Wiwien go miała dostarczyć, a pośredniczył, niestety, mój brat.
– Skąd pan wie? – zdziwiłam się. – U pańskiego brata śladu bursztynu nie było.
– Owszem, był – wtrąciła cichutko Julita.
Wszyscy spojrzeli na nią, zaskoczeni i zaintrygowani. Pan Ryszard z podejrzliwym wyrazem twarzy. Julita zwróciła się do niego.
– W tym pokoju na górze, nie pamięta pan…? Nie zwrócił pan uwagi. Z klosza od lampy wysypało mi się na nogi i dopiero teraz uświadamiam sobie, co to było. Bursztyn, oczywiście. Wiem przecież, jak wygląda surowy bursztyn, u Joanny widziałam i w naturze… Niedużo, z pół kilo razem i taki drobny, ale był…
– Rzeczywiście, nie zwróciłem uwagi – przyznał pan Ryszard. – Pół kilo drobnego to chyba nie taki wielki majątek…?
– Pierwsze słyszę – skrzywił się Sobiesław. – Jakieś resztki mu zostały czy co? Nigdy tego w domu nie widziałem.
– To skąd pan wie, że miał? I że przehandlował Pasieczniakom?
– Od siostry. Rozmawiałem z nią. Skojarzyły mi się te wszystkie rozmowy, wcześniej z nią i teraz z nimi, przypomniałem sobie, chociaż przedtem przelatywało mi koło uszu i nie pamiętałem. Chyba Mirek wykorzystał jakąś okazję, kupił ten bursztyn bardzo tanio od rybaków nad morzem, od zbieraczy, surowy. Moim zdaniem to był pomysł Pasieczniaka, mieli już na oku ten wyjazd i gość bardzo rozumnie zgadł, na czym tam może zarobić. Przez Wiwien poszło do Mirka, a on… no… co tu gadać, trafił…
To mogłam zrozumieć doskonale. Rasowi bursztyniarze niechętnie wyzbywają się swojego ukochanego towaru, ale w końcu z czegoś żyć muszą, a pan Mirek siłę przebicia posiadał ogromną. Mógł trafić na urodzajny rok i skorzystać z obfitości łupów, ktoś mu sprzedał, może był na bani…
– Oni to wszystko powiedzieli? – spytał Witek z powątpiewaniem.
– Im się wyrywało – odparła Julita. – Czegoś nie wiedzą i koniecznie się chcieli dowiedzieć…
– Z pytań można dużo wywnioskować – dołożył Sobiesław.
– Z jakich, na przykład, pytań tak wam ładnie wyszło?
Julita i Sobiesław zaczęli odpowiadać jedno przez drugie.
– Koniecznie chcieli wiedzieć, czy policja robiła dokładną rewizję w naszym domu i czy nie znaleźli czegoś niezwykłego…
– Bo coś niezwykłego mogłoby naprowadzić na ślad mordercy…
– Czy przesłuchiwali wszystkich wspólnych znajomych…
– Jakich wspólnych znajomych? – wtrąciła się podejrzliwie Małgosia.
– No właśnie, ja też o to spytałam – wyznała ze skruchą Julita. – Zdziwiłam się i tak mi się nietaktownie wyrwało. A tej Pasieczniakowej wyrwało się chyba z rozpędu, że chociażby pan Majda albo pan Węzeł…
– On był spokojniejszy, ona bardziej zdenerwowana, ale tu ugryzła się w język…
– Zaraz – przerwał pan Ryszard, zaskoczony. – Węzeł? Henio Węzeł? A cóż on tu ma do rzeczy?
– A co? – zainteresowałam się. – Henio nazywa się Węzeł?
– Ten Henio od Wandzi? – upewniła się Małgosia. – Ten, co przyjechał na Dawidy?
– I teraz siedzi?
– To kierowca – powiedziała Julita. – Też jej się to wyrwało.
– No to jasne, że Henio! – zdenerwował się pan Ryszard. – Wspólny znajomy? Czyj?
– Chyba Wiwien i pana Mirka…
– Czy ta baba zwariowała…?!
Popatrzyliśmy wszyscy na siebie wzajemnie.
– Coś mi się widzi, że wymieniła razem najgorszych wrogów pana Mirka – zauważył słuchający z zaciekawieniem Tadzio i wygarnął sobie trochę bobu do miseczki.
– W ogóle samych wrogów – poprawiłam. – Wzajemnych. Wszyscy przeciwko wszystkim. Majda leciał do Henia z widłami.
– A skąd wam się wziął bursztyn? – uparł się Witek.
– Z przypadku – odparła żywo Julita. – Ona miała na sobie wisior prawie taki piękny, jak te, które robi ta twoja Beata. Aż zwróciłam uwagę i wtedy ona powiedziała, że to właśnie robota jej męża.
Beata… Rany boskie…!
– A w Kalifornii bursztyn, wbrew pozorom, jest mało znany – podjął Sobiesław, co odruchowo potwierdziłam, kiwając głową. – Wiem, byłem tam.
Samo się nasuwało, że te jego niezwykłości musiały być bursztynowe. To skąd go wziął, z Pacyfiku wyłowił? Przemycili, nie wiem, jakim sposobem, ale parę kilo powinni mieć. Stąd przestrach na tle przewożenia, myśmy mieli na myśli zapalniczkę dla Majchrzyckiej, a oni przemyt bursztynu.
– Jeśli brali surowy, na trzy lata potrzebne im było najmarniej dziesięć kilo, a może i dwanaście… – stwierdziłam z lekkim roztargnieniem, bo rzuciła się na mnie Beata i na chwilę wyłączyła mnie z tematu.
Plastyczka, złotniczka, obdarzona nieziemskim talentem, Jezus Mario, miałam do niej zadzwonić natychmiast po przyjeździe, czekała z prawie gotową biżuterią na drobne uzupełnienie, które leżało w mojej garderobie. Zapomniałam, jak świnia, wyleciała mi z głowy! Pracowała wyłącznie w natchnieniu, jeśli jej przeszło, miesiącami potrafiła nie tknąć roboty, a materiał dla niej był u mnie może ją wybiłam ze szwungu, sklerotyczka obrzydliwa…!
Pełna wstrętu do siebie, podjęłam obowiązki aktualne.
– … to wielki wór, no, dwa mniejsze, po jednym na łba, ale i tak, jeśli im się udało, to tylko psim swędem. Od nas, bo w innych krajach bursztyn mają w nosie. Nie narkotyk, nie wybucha, nie żyje…
– A co do Mirka – ciągnął Sobiesław ponuro – przypomniało mi się więcej. Za którymś poprzednim pobytem robiłem mu zdjęcia bryłek bursztynowych. Ja, przyznaję, zdjęcia zrobię wszystkiemu, bez względu na to, co to jest i do czego komuś potrzebne, nie słuchałem gadania, ale jednak wpadło mi w ucho i okazuje się, że zostało. Teraz dopiero się odzywa. Coś mówił o wspaniałym interesie, zdobył bursztyn prawie darmo, od jakiegoś moczymordy nad morzem, próbował mnie wypytywać, gdzie i jak ten bursztyn idzie, wiedział przecież, że jeżdżę po świecie. I tyle. Nawet nie wiem, co mu wtedy odpowiedziałem, pewnie nic, ale skojarzenia pchają się same.
– Aż mi się w głowie nie mieści – oznajmiła gniewnie Małgosia. – Bo te pytania o rewizję też się kojarzą, czy to znaczy, że oni mieli więcej tego bursztynu? Nie zabrali wszystkiego i resztę ukryli? Gdzie? U wrogów?
– U wspólnych znajomych – wytknął jadowicie Witek.
– A z podsłuchanego gadania wynika, że komuś za coś nie zapłacili – przypomniałam. – Komu i za co?
– Z wielkiej i nieudolnie ukrywanej radości, że mój brat nie żyje, wnioskuję, że jemu – rzekł sucho Sobiesław. – Chociaż może się mylę. Ale na pewno nie będę się upominał.
– A pańska siostra?
– Gabriela? Chyba się czegoś domyśla. Zapewne błędnie, w każdym razie nie wypowie ani jednego słowa, które by kalało pamięć brata. To ja jestem od szargania świętości. Ale bursztyn u Mirka widziała, dużą ilość, jej zdaniem, z grzeczności pośredniczył w cudzym interesie.
Wszystko razem wydało nam się nieopisanie pogmatwane i skomplikowane. Nic do niczego nie pasowało, afera na aferze jechała, w niczym nie pomagając, w dodatku skromną aferkę przemytniczą państwa Pasieczniaków wręcz pochwalałam. Bądź, co bądź zrobili niezłą reklamę bursztynowi, niech im będzie na zdrowie i niepotrzebnie się boją. W najmniejszym stopniu nie wyjaśniało to kwestii zniknięcia mojej zapalniczki.
Sedno rzeczy ubrał w słowa Tadzio.
– No dobrze, tu bursztyn, tu długi, tu wrogowie, tu niesłusznie zakiblowany ten jakiś Henio, ale gdzie zapalniczka?
– Zaraz, teraz wykończmy Szrapnela! – zażądałam gniewnie. – Co o nim dokładnie wiadomo?
Odpowiedzieli mi równocześnie Sobiesław, Małgosia i Witek. Wiedza Małgosi i Witka pochodziła od Marty, Sobiesława od policji.
Szrapnel znalazł żyłę złota. Okazał się głównym źródłem zaopatrzenia pana Mirka w buble roślinne i chyba twórcą procederu, w który pan Mirek wszedł z wielkim zapałem, zyskując sobie tylu wrogów, ilu tylko się dało. Co przy tym myślał, Bóg raczy wiedzieć. Ich wzajemne stosunki nie były nam dokładnie znane i już zdążyła we mnie błysnąć myśl, żeby mojej zapalniczki szukać u Szrapnela, ale od razu zgasła, bo Sobiesław miał chwilę natchnienia.
Podsunął mianowicie fotografowi możliwość obdarowania Szrapnela przez pana Mirka jakimś prezentem. Gliny wiedziały, iż z domu denata wyszła zapalniczka stołowa, dręczyła ich chyba nie bardziej niż mnie i z wielką zaciekłością przeszukały Szrapnelowe domostwo. Rezultatów przeszukania fotograf jeszcze nie znał, jednakże zgodziłam się na nie poczekać, nie wkraczając osobiście.
– Na wszelki wypadek ja bym to gdzieś schowała – poradziła Małgosia, wskazując palcem tę drugą zapalniczkę na stole. – Po cholerę w ogóle ona tu stoi, przecież i tak się nie zapala.
– Schowaj ją tak, żeby łatwo znaleźć – zaproponował Witek. – Przepadnie na lata. Nic nie ginie równie dobrze, jak to, co się chowa, żeby łatwo znaleźć.
Obiecałam, że tak zrobię. Szrapnel poniekąd znalazł swoje miejsce, z kolei uczepiłam się Majdy.
– Czka mi tu tym Majda coraz gęściej. Też bym chciała wiedzieć, kto to w ogóle jest, bo od jednej facetki słyszałam, że on zaczął awanturę. Od bzu, więc bardzo go popieram. Panie Ryszardzie…?
– Henio byłby do tego potrzebny – zakłopotał się pan Ryszard. – Ja go w życiu na oczy nie widziałem, tyle wiem, że Henio do niego jeździł, sadzonki mu przywoził, coś zabierał, pojęcia nie mam. Henio się skarżył i bardzo przepraszam, na pana Mirka pomstował, bo za wszystko spaskudzone Majda jego się czepiał. Ostatnio… zaraz. Coś mi wpadło w ucho. Ale to nie do Henia było, Henio tylko słyszał…
Czekaliśmy cierpliwie, a pan Ryszard wytężał pamięć. Dla wszystkich było jasne, że lepiej zapewne pamięta sprawę izolacji w ogrodzeniu niż roślinne żale jakiegoś Majdy.
– Coś mu wyrosło – rzekł wreszcie. – Nie wiem, co to było czy jest. Jakoś tak… Ja i od pani o tym słyszałem, blisko było jedno od drugiego i tylko dzięki temu tak mi się majaczy. Henio coś mówił… Majda w coś nie wierzył… No nie, nie przypomnę sobie, ale że jak się przekona, to go zabije. Tyle mi utkwiło, takie słowa, jak się przekona, to go zabije. I więcej z siebie nie wyduszę, choćbym pękł, a z zapalniczką to nie ma nic wspólnego.
Informacja natychmiast skojarzyła mi się ze śmierdzącym powojowatym zielskiem. Czyżby Majda rozsiał to sobie, nie wierząc w woń? Pan Mirek mu tego dostarczył? Niemożliwe, pan Mirek nie działał filantropijnie, za tę odrobinę nasionek nie mógł zażądać wielkich sum, na plaster mu było zasmrodzić posiadłość Majdy bez korzyści własnych? Okropność.
Nagle przyszło mi coś do głowy. Boże drogi, może stąd pochodzi generalna klęska okradzionych? Jeśli odzyskanie utraconego drogą kradzieży mienia napotyka tak potworne trudności, rzeczywiście, jakim cudem jakakolwiek instytucja mogłaby ludziom cokolwiek zwracać? Czego ja się czepiam, jakiej znowu sprawiedliwości mi się zachciało…?!
Ale instytucja działałaby jawnie. Miałaby prawo do przeszukań. U złodzieja, u jego rodziny, u przyjaciół… A my, co?
– Tam jest dużo zakamarków? – zwróciłam się do Julity. – Szuflad, szafek…?
Julita z miejsca odgadła sens pytania.
– Przeciętnie. Ale przecież nie mogłam im grzebać po szafkach i szufladach. I tak szłam do tej łazienki najwolniej jak mogłam i okrężną drogą, patrzyłam po kątach, ale nie. Nigdzie jej nie było.
– Moim zdaniem, tej zapalniczki tam nie ma -zawyrokował Sobiesław. – Nie mają z nią nic wspólnego, jeśli ta cała Wiwien gdzieś ją wetknęła, to bez ich wiedzy.
– Będą odnawiać? – zainteresowała się Małgosia.
– Będą z pewnością, bo jednak odór został.
Wszystkie trzy popatrzyłyśmy na pana Ryszarda takim wzrokiem, że ugiął się od razu.
– No dobrze, ja mogę, moimi ludźmi, ale to tak ni przypiął ni wypiął? Z drabiną ich tam wyślę bez żadnej umowy? Nie znam ludzi! Jak pani to sobie…
– Umawiał się pan wcześniej z Wiwien Majchrzycką!
– W życiu jej na oczy nie widziałem! W ogóle baby nie znam!
– Nie szkodzi. Oni o tym nie wiedzą. Umawiał się pan z nią dwa tygodnie temu, że teraz właśnie pan przyjdzie i umówi się konkretnie, no, więc pójdzie pan i może złapią haczyk…
– Taki porządny odnowiciel, który przychodzi punktualnie sam z siebie, to czyste złoto – poparła mnie Małgosia zachęcająco.
Pan Ryszard złamał się ostatecznie. Faktem było, że przy odnawianiu i zabezpieczaniu mebli mogli zajrzeć wszędzie, a w końcu zapalniczka to nie diament rąbnięty ze skarbca koronnego i nikt po tajnych sejfach nie będzie jej ukrywał. Nie kradziona przecież, to znaczy owszem, kradziona, ale kradzieżą pan Mirek z pewnością się nie chwalił, a jeśli inicjatywa ogólnie wyszła od Brygidy Majchrzyckiej, Pasieczniakowie o niczym nie mieli pojęcia. Rzeczywiście Wiwien mogła bez ich wiedzy…
Sobiesław miał już chyba dosyć związków swojego brata z Wiwien Majchrzycką.
– Ten Majda nie ma alibi – oznajmił nagle.
Sześć par oczu wpatrzyło się w niego z ogromnym znakiem zapytania, a podnosząca się z kanapy Małgosia zastygła w połowie ruchu.
– Nawet herbaty sobie zrobić nie mogę, bo ciągle się coś wykrywa!
– Daj tę szklankę, ja ci zrobię – zaofiarował się znad bufetu Witek.
– No! – pogoniłam niecierpliwie. – Majda nie ma alibi. Skąd pan wie?
– Od Kazia. Od tego fotografa. Sprawdzali alibi i cztery osoby nie mają, dwie baby i dwóch facetów, baby mi się pomyliły, ale co do facetów, to Henio i Majda.
– Henia złapali, więc Majdzie odpuszczą – rzekł z goryczą pan Ryszard.
– Otóż nie wiem. Chyba nie. Ale jeśli my tu sobie wyobrażamy, że Mirek mógł ją komuś dać dla świętego spokoju, to, dlaczego nie Majdzie? Mówi pani, że Majda zaczął rozróbę, może chciał go ułagodzić?
Pomysł mi się spodobał. Przywiązałam się już wprawdzie do wersji Brygida-Wiwien-Pasieczniakowie, ale Majda też wydał się niezły. Z punktu wyobraziłam sobie, jak pan Mirek mizdrzy się do rozwścieczonego Majdy, jak go nakłania, żeby zamknął gębę, wizje roztacza, na osłodę prezent przynosi… Nie znałam Majdy, jego alibi nic mnie nie obchodziło, ale znałam pana Mirka i scenę widziałam jak na ekranie.
– Gdzie on mieszka, ten Majda?
Małgosia chwyciła kartkę pana Ryszarda.
– Badylarska! Gdzie to jest?
– Mniej więcej Włochy – wyjaśnił Witek, wracający z herbatą dla niej. – Albo Ursus, zależy, który numer. Niech to ktoś weźmie ode mnie.
– Pojechałabym tam… – mruknęłam, wzięłam od niego szklankę i postawiłam przed Julitą. Małgosia bez słowa przysunęła ją do siebie.
– Żeby przeszukać jego dom?
– Nie, żeby się z nim zaprzyjaźnić. Jeżeli dostał bez z czerwonym paskiem, z łatwością znajdę z nim wspólny język. Zapalniczki, jeśli ją ma, nawet nie będę kradła, zwyczajnie wymienię na tę pana Mirka. Jeśli pan pozwoli?
Sobiesław nie chciał być niegrzeczny, powstrzymał wzruszenie obydwoma ramionami i wzruszył tylko jednym.
– Jak dla mnie, może ją pani wrzucić do Wisły…