Chwała Wólnickiemu za to, że już po sześciu sekundach zdołał opanować wszystkie doznania wewnętrzne. Spojrzał na fotel sąsiedni.
Z wielkim zainteresowaniem i trochę niespokojnie patrzyła nie niego prześliczna, młoda dziewczyna, złotoruda, o krótkich włosach, cała jakaś taka pustynna, beżowa, zielonkawa, z oczami, które w pełni pasowały do reszty, piwne, też trochę zielonkawe, w zeznaniach Wólnicki tak by je określił. Paznokcie miała bladozłotawe, gdzie jej było do jakiejkolwiek czerwieni!
Bóg raczy wiedzieć, jakie głupie słowa z ust by mu się wyrwały, gdyby nie odezwała się w tym momencie ta straszna baba, zmora Górskiego, pani domu.
– Julita, daj panu jakieś papiery. Dowód osobisty, prawo jazdy, cokolwiek. Metryki pewnie nie masz, ale te współczesne może wystarczą.
– Och, oczywiście!
Z wielką gorliwością beżowa dziewczyna chwyciła swoją torbę i zaczęła w niej grzebać. Wólnicki czekał, cokolwiek zdrętwiały.
Dowód osobisty, prawo jazdy, nawet paszport, wszystko ujrzał przed nosem, grzecznie podtykane. W oczach mu się zaćmiło, dopiero teraz uświadomił sobie, jak bardzo był nastawiony na sugestie tej cholernej Gabrieli, jak dokładnie sam w siebie wmówił, że sprawczyni zabójstwa stała w drzwiach miejsca zbrodni, że teraz tu ją znajdzie, że wywlecze z niej prawdę, ta czarnowłosa pasowała idealnie, wszystko inne właściwie zlekceważył, jak potłuczony baran wystartował w jednym kierunku, z klapami na oczach, ślepy na resztę świata. I dlaczego właściwie…? A, przez ten numer samochodu Gwiazdowskiego!
A przecież na początku myślał całkiem rozsądnie. Brał pod uwagę siostrę denata, dopuszczał łgarstwo, węszył zemstę jakiejś podrywki, konflikt z byłą żoną, motywy materialne, spadek dla brata, no i co? Zgłupiał chyba z pośpiechu, z tej wściekłej chęci rozwikłania sprawy, zanim Górski wróci!
Zmobilizował się potężnie.
– Pani coś wie o sprawie? – zwrócił się do czarnowłosej, w żaden sposób nie mogąc się od niej tak od razu odczepić, nie zdoławszy zarazem sformułować żadnego innego pytania, które nie ujawniłoby mętliku w jego umyśle. – To znaczy – poprawił się, czym prędzej, czując, że to też nie wychodzi najlepiej – pani jest znajomą?
Wreszcie udało mu się kogoś zaskoczyć. Ściśle biorąc, wszystkich, z sierżantem włącznie.
– Czyją znajomą? – spytała dość przytomnie czarnowłosa, w powietrzu zaś wisiało zdumienie i dezorientacja pozostałych.
– Znajomą osób tu obecnych.
I nagle Wólnicki poczuł, że to pytanie wcale nie jest takie głupie, jakby się mogło wydawać. Przecież mogłaby to być całkiem obca kobieta, która przyszła do tego domu pierwszy raz w życiu, przedstawiła się i z grzeczności została zaproszona do wnętrza. Usadzona w fotelu. Poczęstowana kawą… nie, herbatę pije, herbatą. O, i winem! I może przyszła właśnie w związku z Krzewcem, zabiła go, chce się teraz czegoś podstępnie dowiedzieć…
Nie zdążył przywiązać się do tej nowej myśli, bo czarnowłosa zareagowała prawidłowo, sięgnęła do torebki po dowód osobisty, wyciągnęła rękę, żeby podać go komisarzowi i w tym samym momencie szczęknęły drzwi. Ktoś wszedł. Wólnicki spojrzał w kierunku przedpokoju i zamarł z dłonią o centymetr od dokumentu.
Kolejną osobą była bardzo młoda, wyraźnie młodsza od pozostałych, śliczna dziewczyna, z czarnymi włosami, opadającymi na ramiona, w czarnym żakieciku, w bryczesach i w butach do konnej jazdy. Pod czarnym żakiecikiem widać było czerwoną bluzeczkę. Wólnickiemu przeleciało przez głowę, że prześladują go te dwa kolory, czerwony i czarny, i gwałtownie usiłował sobie przypomnieć, czy nie słyszał przypadkiem czegoś o jakiejś nowej modzie na czarne włosy.
– Tak się śpieszyłam, że nie zdążyłam się przebrać-powiedziała dziewczyna. – O co chodzi? Dzień dobry.
– Czy pan życzy sobie mój dowód, czy mam go schować? – spytała równocześnie czarnowłosa bardzo uprzejmie, chociaż odrobinę cierpko.
– Już ci daję tę kawę! – krzyknęła któraś, zaraz, Głowacka chyba, i zerwała się z fotela. – Woda jeszcze gorąca…
– Ja jej zrobię – powiedział facet za plecami komisarza.
Wszystkie wypowiedzi padły w ciągu jednej sekundy a na zakończenie tej sekundy zabrzęczała komórka Wólnickiego. Wyciągając ją z kieszeni, uświadomił sobie, że na widok czarnowłosej od razu stracił z oczu resztę świata i nie umiałby nawet powiedzieć, ile osób znajdowało się w pomieszczeniu, teraz zaś, w obliczu ostatniej potencjalnej podejrzanej, z całą pewnością zgłupiał do reszty. Na domiar złego odezwała się życzliwie pani domu.
– Jeśli ma pan Erę, musi pan wyjść na zewnątrz, byle gdzie, bo w środku nie ma zasięgu. Może być na taras.
Wólnicki i tak by wyszedł, nie chcąc rozmawiać przy ludziach, sierżant, uporczywie wpatrzony w koty, usłużnie otworzył przed nim drzwi tarasowe. Koty odsunęły się na bezpieczną odległość.
Służbowe i rzeczowe informacje dobiegające z telefonu przywróciły Wólnickiemu przytomność umysłu. Uświadomił sobie, że przebywa w tym domu nie dłużej niż trzy minuty, zatem trafiło go coś jakby grom z jasnego nieba, zatem w zasadzie jest usprawiedliwiony. Podejrzane, pchające się w ręce jedna za drugą, każdego mogłyby otumanić. W porządku, już mu przeszło, teraz trzeba to rozwikłać po kolei.
Czarnowłosa okazała się znajomą od dawna, ponadto współpracownicą, obecną tu z przyczyn zawodowych, jakieś papiery przyniosła albo może miała zabrać, bez znaczenia.
– Gdzie pani była wczoraj wieczorem? – padło suche pytanie.
– W drodze – padła zwięzła odpowiedź.
Do zwięzłych odpowiedzi komisarz był przyzwyczajony. Facetka najwyraźniej zaliczała się do małomównych, cholera, trzeba z niej będzie wyrywać po kawałku.
– W jakiej drodze? Skąd dokąd?
– Z Tucholi do Warszawy. Do domu.
– O której?
– Co, o której?
– O której wyjazd, o której przyjazd.
– Wyjechaliśmy z Chojnic około pierwszej. Do domu dojechaliśmy piętnaście po dziewiątej. Wieczorem.
– Co tak długo?
– Za Tucholą jedliśmy obiad. Tam dają bardzo dobrą dziczyznę.
– Z kim pani jechała?
– Z mężem i dzieckiem.
– Kto to wszystko może poświadczyć?
Czarnowłosa zawahała się, popatrzyła na Wojnickiego jakoś dziwnie, milczała chwilę, jakby przełamywała w sobie opór, i westchnęła.
– No dobrze, mam mięso w garnku, więc nie będę przedłużać. Poświadczyć mogą, po kolei, restauracja za Tucholą, stacja benzynowa w okolicy Lipna, gdzie właśnie zabrakło benzyny, czekali na dostawę, potem stacja benzynowa koło Płońska, gdzie akurat tankowali z cysterny, potem stacja benzynowa w Łomiankach, gdzie dojechaliśmy na ostatnich kroplach, pracownik stacji powiedział, że chyba na oparach, potem sąsiad, który przyjechał tuż za nami i czekał, aż wjedziemy w bramę, bo tam ciasno, i na końcu syn, który czekał w domu, ale wiem, że syn się nie liczy. O innych świadkach nie wiem nic.
Nikt się do tego przesłuchania nie wtrącał, nikt nie przeszkadzał. Wólnicki już tylko z obowiązku zadał następne pytanie.
– Znała pani Mirosława Krzewca?
– Wyłącznie ze słyszenia.
– Co pani słyszała i od kogo?
– Od pani Joanny. Że nie jest dobry. Więc nie zamierzałam go angażować i ani razu go nie widziałam.
Związku mięsa w garnku z zamordowanym ogrodnikiem Wólnicki postanowił teraz nie rozpatrywać. Czarnowłosa, niestety, nie dała się na poczekaniu wepchnąć do grona podejrzanych, ale szczęśliwie pojawiła się przed chwilą ta ostatnia, najmłodsza, pasująca najidealniej, i coś mu w duszy mówiło, że jest to ostra dziewczyna, z tych takich reagujących energicznie. Coś w niej było, zaraz, może te spodnie i buty…?
– Pani jeździ konno? – zwrócił się do niej znienacka w chwili, kiedy ze szklanką kawy siadała przy jadalnym stole.
– Jeżdżę – odparła z najdoskonalszą obojętnością.
– Ustawicznie? Zawodowo?
– Tak.
Tego się Wólnicki nie spodziewał. Coś mu gdzieś nie pasowało.
– Jako dżokej?
– Nie.
– Nie? To, jako co?
– Jako jeździec.
– Jeździec…? Na wyścigach?
– Nie.
– To gdzie?
– Na pokazach.
– Na jakich pokazach?
– Ogólnie, możliwości konia wierzchowego.
Na moment Wólnicki zamilkł. Wyraźnie poczuł, że w obliczu aż tak imponującej gadatliwości podejrzanej końskim sprawom nie da rady, poza tym, co tu ma do rzeczy jakikolwiek koń, wierzchowy czy pociągowy, kopytami denat nie został zdeptany i nikt go koniem nie szczuł. Koniem się w ogóle nie szczuje, nie mylić z psem.
Czym prędzej wrócił na znajomy grunt.
– Gdzie pani była wczoraj wieczorem?
Dziewczyna upiła trochę kawy i odetchnęła, jakby z ulgą.
– Zależy, kiedy.
– Pomiędzy osiemnastą trzydzieści a dwudziestą.
– O osiemnastej trzydzieści byłam w Siedliskach. Do dziewiętnastej mniej więcej. O siódmej ruszyłam do Warszawy i za kwadrans ósma byłam w Wilanowie. Krótko po ósmej pojechałam do domu i już nie wychodziłam.
Wólnicki poczuł odrobinę wiatru w żaglach.
– Gdzie dokładnie była pani w Wilanowie i co pani tam robiła?
– Przy ulicy Radosnej, numeru nie pamiętam. Rozmawiałam z weterynarzem.
– Ktoś panią widział?
Dziewczyna znów upiła trochę kawy i przyjrzała się komisarzowi z lekkim niesmakiem.
– Sądzę, że weterynarz. Nie zauważyłam, żeby zamykał oczy.
– Ktoś jeszcze?
Teraz się nawet odrobinę zastanowiła.
– Przypuszczam, że wszystkie inne obecne tam osoby. Żona weterynarza. Właściciele psa, to bokser, miał mały zabieg, pomagałam przy tym. Jakieś dzieci na końcu, jak wychodziłam, przyszły z kotem. Nie wiem, kto jeszcze.
– I cały czas była pani tam, u tego weterynarza?
– W lecznicy. Tak.
Wiatr w żaglach Wólnickiego jeszcze nie zdechł kompletnie. Ostatnie, rutynowe pytanie zadał tylko z obowiązku.
– A kto panią widział w domu?
– Mój brat.
– Nikt więcej?
– Nie wiem. Ktoś mógł widzieć. Nie ukrywałam się. Otóż to. Czas. Wszystko należało sprawdzić, szczególnie czas, według orzeczenia lekarskiego ogrodnik rozstał się z życiem pomiędzy osiemnastą czterdzieści pięć a dziewiętnastą piętnaście. Jeśli pokręciła godziny, zełgała coś, krótkie wahnięcie, mogła zdążyć, kropnęła faceta przed wizytą u weterynarza…
– Po co pani była u weterynarza? – spytał łagodnie, symulując brak głębszego zainteresowania.
Podejrzana popijała kawę, niewzruszona jak skała.
– Chciałam się poradzić.
– W jakiej sprawie?
– Zdrowotnej.
– Pani się leczy u weterynarza?
– Ja nie. Koń.
Wólnicki, ogólnie sympatyk zwierząt, poczuł nagle, że za wszelką cenę musi się odczepić od koni, które bez wątpienia stanowią tu zasłonę dymną. Mydli mu się oczy końmi, ma go to ogłuszyć i otumanić, a chała, nie da się, przemoże cholerne konie!
– Może pani trochę ściślej i szczegółowo?
Podejrzana westchnęła ciężko.
– Wracałam od zastałego konia i chciałam się upewnić, czy zaproponowałam właściwą kurację. Pilnowałam przeprowadzenia go, byłam zaniepokojona, wolałam się naradzić, okazało się, że wszystko w porządku. Chce pan szczegóły fizjologii konia? Mogę panu dać podręcznik.
Nie, Wólnicki nie chciał. Przyjrzał się wszystkim obecnym, gapiącym się na niego wzajemnie, i uświadomił sobie, że bezwiednie zajął pozycję strategiczną. Stał prawie w połowie pomieszczenia, pomiędzy częścią jadalną a częścią salonową, i miał doskonały widok na całe grono. Przy jadalnym stole ta koniara i Głowacki, który również pił kawę i coś jeszcze, co wyglądało na whisky z lodem, przy salonowym stoliku cztery facetki, nazwiska trzech znał i pamiętał, czwarta, ta czarnowłosa…
Teraz dopiero zauważył, że jej dowód osobisty ciągle trzyma w ręku i poklepuje się nim po paznokciu dużego palca. Niepotrzebnie. Ujawnia tym chyba własne doznania wewnętrzne, których wolał sobie chwilowo nie precyzować, no nic, zaraz jej to zwróci, jak ona się nazywa, Lewkowska. Anna Lewkowska.
Wszystkie cztery patrzyły na niego z nieskrywanym zaciekawieniem i właściwie bez niepokoju. Lewkowska z rezygnacją i trochę smętnie. Przypomniało mu się, że chyba mówiła coś o mięsie w garnku, co zapewne wskazywało na brak czasu, chciał o tym napomknąć, ale nie zdążył, bo znienacka wtrącił się sierżant.
– Trzy kwadranse jechała pani z Siedlisk do Wilanowa? – spytał niedowierzająco, oderwawszy wreszcie wzrok od drzwi tarasowych, być może dlatego, że koty gdzieś się rozlazły i znikły z horyzontu. – To, czym? Walcem drogowym? Bo już konno byłoby szybciej.
Wólnicki w głębi duszy pochwalił go bez namysłu – Słusznie się wtrącił, wbrew regulaminowi, ale skutecznie. Sam nie miał zielonego pojęcia, gdzie znajdą się te Siedliska, zamierzał sprawdzić to później, sierżant najwidoczniej miał lepsze rozeznanie.
, Samochodem – powiedziała obojętnie koniara.
, Długo trochę. Dlaczego tak…?
– Korek na wjeździe do Piaseczna.
Sierżant nie skomentował, wycofał się na właściwą dla siebie, podrzędną pozycję. Wólnicki poczuł, że teraz jego kolej, korespondował mu ten wtręt z wątpliwościami w kwestii czasu, chętnie rozwinąłby temat, ale o telefonicznych informacjach służbowych nie zapomniał. Ważne były, gryzły go i poganiały, znów szarpnęła nim straszliwa potrzeba podzielenia się na kilka nadludzko aktywnych części.
– Czy znała pani Mirosława Krzewca? – wyrwało mu się z ust w pośpiechu.
– Nie.
Nie oczekiwał innej odpowiedzi, nie zaskoczyła go negatywna, zdziwiły go za to lekko dane personalne. Marta Głowacka, córka tych dwojga, którzy tu siedzą i nijak nie reagują. Osobliwe. Na ogół każda matka i prawie każdy ojciec awanturują się i żądają zostawienia ich dziecka w spokoju, a ci nic. Jak obcy. Wojna w rodzinie czy co?
Szczerze pożałował, że nie ma teraz czasu na takie wnikliwe dociekania, bez słowa zwrócił Lewkowskiej dowód osobisty i oddał się próbom rozdwajania.
– Jakim cudem, na litość boską, nie zwrócił uwagi na twoje zdjęcie w tych wszystkich śmieciach? – powiedziałam do Julity, niepomiernie zdumiona, pozbywszy się już zgrozy. – W pierwszej chwili prawie zdrętwiałam. Przecież nigdzie nie jesteś podobna d0 siebie w tej chwili!
– Bo chłop – zaopiniowała krótko Małgosia i podniosła się z kanapy.
– Bo przecież prawie nie spojrzał, Anią się zajął. I miałam wtedy krótsze włosy – odparła równocześnie Julita – i zobacz, światło tak padało, że kolor źle wyszedł. Można uważać, że czarne, a wyszły na jasne, albo, że jasne, a wyszły na ciemne.
– Pokaż – zainteresowała się Ania.
Małgosia zaczęła wyłazić zza stołu, zbierając naczynia. Zaprotestowałam.
– Zostaw przynajmniej kieliszki!
– Czy ktoś może mi teraz powiedzieć, o co tu właściwie chodzi? – spytała Marta i przeszła z jadalni do salonu. – Ogólnie się orientuję, ale nie rozumiem szczegółów. Wiem tylko, że Julita jeździła dziś w Bobrowcu na Sandorze i parkowała za akacjami, ale nie mam pojęcia, dlaczego. I nikt mnie o to nie pytał. Co mam teraz zrobić?
– Nic na razie. Na moje oko jeszcze się do ciebie przyczepią – przepowiedziałam złowieszczo. – Coś mi się widzi, że im nabruździł rysopis.
– Czy ja mogę zostać i posłuchać? – spytała Ania, zwracając Julicie dokumenty. – Moje mięso już i tak albo szlag trafił, albo je uratowali i zjedli, więc nie mam się, do czego śpieszyć. Bardzo mnie ciekawi ta cała afera i cieszę się, że z ofiarą nie miałam do czynienia. Mam iść czy nie muszę?
Nie musiała, oczywiście, im więcej głów, tym lepiej. Witek bystrym wzrokiem obrzucił stół i otworzył kolejną butelkę wina, przypomniałam sobie, że gdzieś mam słone krakersiki, a w zamrażalniku bób, zakąski wręcz doskonałe, od razu udałam się po garnek. Julita usiłowała wyjaśnić Marcie sprawę wyłączonej komórki i swojej metamorfozy zewnętrznej.
– No właśnie, wydawało mi się, że inaczej wyglądasz, ale z grzeczności nie chciałam nic mówić – wyznała Marta. – Owszem, napiję się wina, skoro wszyscy jadą Grześkiem, to i ja mogę, a z końmi już dziś nie będę miała do czynienia. Zamierzałam się uczyć.
– Na naukę człowiek ma całe życie – stwierdził beztrosko Witek i wyjął z szafki kieliszek dla córki.
– A tak naprawdę, dlaczego tyle czasu jechałaś z Siedlisk? – spytała podejrzliwie Małgosia, rezygnując chwilowo ze sprzątania ze stołu. – Rzeczywiście w Piasecznie był taki korek?
– Wcale nie, ale chyba powinnam wam o tym powiedzieć, zanim powiem policji, bo mi się kojarzy z ogrodnikiem…
– Nic nie mów! – wrzasnęłam z progu kuchni. – Ja też chcę słyszeć! Zaraz wrzucę bób i wracam, woda już jest gorąca!
– Posoliłaś…?
– No pewnie. I przykręcę. Witek jest na wylocie, przyniesie nam na łyżce do spróbowania.
– Jeśli trafię do łyżki – mruknął Witek i dolał sobie whisky.
Czynności kuchenne trwały minutę, wróciłam na kanapę, na wszelki wypadek postawiwszy obok garnka malutką kompotierkę. Nigdy w życiu wprawdzie nie widziałam Witka pijanego, ale zawsze może nastąpić ten pierwszy raz, a bobu zostały mi jeszcze zaledwie dwa opakowania, więc wolałam nie ryzykować rozproszenia go po całej kuchni. Przecisnęłam się na kanapę.
– No, to teraz mów. Co było?
– Cała awantura. Tam są plantacje, szkółki, krzewy, drzewa, szklarnie i tak dalej. Zatarasowali drogę kłócili się, zrozumiałam, że w grę wchodził jakiś szkodnik drzew liściastych, kompromitacja okropna, bo zamiast spalić zarażone rośliny, rozprowadzili je po ludziach. Nie wiem, kto, szukali winnego. Sprawcy. Ja ich znam, biorą nawóz spod koni…
– Spod koni to raczej do pieczarek?
– Nie tylko. Mieszają z krowiakiem. Do pieczarek z kurzym. Z końskiego i krowiego robią różne odmiany, kwaśne, zasadowe, różne odżywki i tak dalej, koński od nas biorą, gdzie są konie, tam i nawóz. Awanturowali się, rodzaj grzybicy się zalągł i ktoś to puścił do sprzedaży, jakiś facet się upierał, żeby dojść do źródła, pobili się chyba, bo przewrócili furgonetkę. Trochę potrwało, zanim utorowali drogę.
– Nie awanturowali się przypadkiem o bez? – spytałam w natchnieniu.
– Skąd ciocia wie? Głównie o bez, bo podatny na tę grzybicę. Nie wiem, czy to grzybica, może coś innego, tak mi się tylko skojarzyło.
Mnie też się skojarzyło, ale wtrącił się Witek.
– Policji przy tym nie było?
– Na końcu przyjechali, jak już ludzie usunęli ten bałagan. I ja wtedy przepchnęłam się i odjechałam.
– Mówisz, że ich znasz…?
– Dokładnie trzech. Osobiście i z nazwisk. To ogrodnicy. Mam o tym powiedzieć policji?
Popatrzyliśmy wszyscy na siebie wzajemnie. Afera nam się rozrastała.
– Bezwzględnie tak – zadecydowała stanowczo Małgosia. – Nie jestem nadopiekuńcza matką, ale nie zgadzam się, żeby ona miała tu coś kręcić. Nijak jej to nie dotyczy, a wplącze się, nie daj Boże, w jakieś świństwo.
Poparłam ją natychmiast.
– Jestem tego samego zdania, bo już wiem, że nieboszczyk siedział w roślinnych zarazach, a będą ją maglować jeszcze ładne parę razy. Z wyglądu zewnętrznego temu gliniarzowi pasuje, to w oczy bije, bo sami się zastanówcie, co ta siostra megiera mogła powiedzieć? Tak Julita wyglądała wczoraj? Z twarzy nie są podobne wcale, ale kolorystycznie jakby się umówiły…
– Wiek… – bąknęła Julita.
– E tam, wiek. Masz gdzieś zmarszczki, siwiznę i przygarbione plecy? Gdyby Marta miała dwanaście lat, nie wchodziłaby w rachubę, ale jest pełnoletnia, ciężko teraz rozróżnić, czy dziewczyna ma osiemnaście lat, czy trzydzieści osiem. To już prędzej paznokcie, nie ma czerwonych. Ale zgubiła się gliniarzom dokładnie w godzinie zbrodni, uczepią się jak rzep psiego ogona, gwarantowane. Ktoś z tych trzech znajomych z tobą rozmawiał? – zwróciłam się gwałtownie do Marty.
Marta, wciąż kamiennie spokojna, podetknęła właśnie Witkowi kieliszek do nalania.
– Wszyscy. I paru innych, znamy się trochę z widzenia.
– Nie wyprą się ciebie?
– Dlaczego mają się wyprzeć? Nie mamy zadrażnień.
– No to z głowy. Jeśli cię spytają, powiedz im wszystko. Do tej pory nie zełgałaś, mianem korka można określić każdy zator na drodze. W żaden żywy sposób nie zdążyłabyś wykosić pana Mirka, pomijając już to, że nie widzę powodu. Prędzej już ten, co mnie Pytał o bez z czerwoną obwódką…
Bez z czerwoną obwódką zainteresował nagle wszystkich. Może tak zaznaczono zarażone drzewka?
Zdenerwowany człowiek szukał aktualnego posiadacza, żeby coś zrobić, ostrzec go, względnie zabrać dowód niedopatrzenia? Drzewka, krzewy, plantacje, roślinna zaraza, zamordowany ogrodnik, wszystko razem jedna dziedzina, elementy ściśle ze sobą powiązane!
Czym prędzej przekazałam im informacje uzyskane od rozgoryczonej ogrodniczki, pan Mirek w przekrętach tkwił na mur, ale jakoś dotychczas nie słyszało się o tak bardzo przyrodniczych motywach zbrodni. Chyba, że w grę weszła wielka forsa. Czy można zbić majątek na roślinności ozdobnej?
– Wnioskując z tego, ile z ciebie zdzierał, chyba można – mruknęła zgryźliwie Małgosia.
– Próbował zedrzeć – skorygowałam surowo.
– Z niezłym skutkiem – zauważył Witek i porzuciwszy stół jadalny, ze szklanką w ręku przeszedł do części salonowej. – Ale ja bym tu chciał ustalić, o co właściwie chodzi, bo wy wszystkie macie chyba źle w głowie. Czego konkretnie szukamy? Mordercy ogrodnika czy twojej zapalniczki?
Na krótką chwilę zamurował nas dokładnie. Rzeczywiście, miałam przecież odnaleźć zapalniczkę, a nie wdawać się w śledztwo! Ktokolwiek kropnął pana Mirka, nie był to nikt z nas, sprawca, zatem nikogo nie obchodził, niech go sobie policja szuka samodzielnie. Zważywszy tak ogrodniczą, jak i podrywczą działalność ofiary, istniały tu zapewne ogromne okoliczności łagodzące i na dobrą sprawę zabójca, płci obojętnej, wydawał się usprawiedliwiony. Złapią go czy nie, cudzy problem, nie nasz.
– Ja się czuję winna – ogłosiła nagle Julita i podniosła się z kanapy jakoś tak, jakby miała wygłosić, co najmniej orędzie. Nawet postała chwilę wyprostowana, w bezruchu, i przez moment wszyscy z wielkim zainteresowaniem czekali, co powie. Okazało się jednak, że nie miała w planach uroczystego przemówienia, zgarnęła tylko wszystkie popielniczki i poszła je opróżnić.
– Nie, to ja jestem winna – stwierdziła energicznie Małgosia. – Zobowiązałam się pilnować wszystkiego i gówno dopilnowałam. Niech ona tam nie zmywa, ja to zrobię. Nikt inny nie wchodzi w grę, on podwędził zapalniczkę, co oni widzieli u niego w domu? Kawałek jednego pokoju, a może ją trzymał przy łóżku? Albo schował gdzieś w szafie?
– A może dał komuś w prezencie? – podsunęła delikatnie pani Ania.
– Jakiejś dziewczynie – poparł ją Witek wsparty na obramowaniu kominka i wpatrzony w czarny ekran telewizora. Najwidoczniej whisky wspomagała mu pomysłowość i rozbudzała fantazję. – Albo facetowi. Nawalił z czymś i musiał osobę przebłagać, może potrzebny mu był prezent imieninowy dla kogoś, on nie z tych, co kupują za własne pieniądze. Spojrzał, zobaczył…
– I zwyciężył – wyrwało się Małgosi.
– I podpieprzył. Widział już, że ma ostatnią okazję, bo ciotka rozum odzyskała, więc przydzielił sobie nagrodę pocieszenia. To nie wy jesteście winne, tylko ja, od początku wiedziałem, że to palant i trzeba było wyraźnie powiedzieć. I na ręce mu patrzeć, chociaż na kwiatkach się nie znam.
– Czy ja też mam się czuć winna? – spytała niepewnie pani Ania. – W końcu to mój mąż pilnował pani spraw…
– Nie, pani nie – przerwałam jej stanowczo i sprawiedliwie. – Pan Tadeusz wyłapał te sfałszowane rachunki, gdyby nie on, zapłaciłabym jeszcze więcej. Więc przeciwnie, wy macie zasługę.
Wróciła z kuchni Julita z wytartymi do sucha popielniczkami. Uparła się przy swoim.
– To ja. Przy mnie tu był. Zawiniłam i muszę to odpracować…
– Nie, to ja – wskoczyła jej w słowa Małgosia.
– Nie, to ja – wkroczył Witek.
– Nic podobnego, ja z pewnością!
– Nie ty, tylko ja!
Nie zdążyli się pokłócić, bo brzęknął gong u furtki, wiedziałam, że jest otwarta, więc nawet nie drgnęłam, szczęknęły drzwi, wszedł pan Ryszard.
– O, dzień dobry. Chciałem spytać, jak się sprawa przedstawia, bo wie pani co, ja się czuję winny, w końcu byli tu moi ludzie i ja też byłem, mam na myśli tę pani zapalniczkę…
Całe miasto zaczynało się składać z winowajców. Sama zaliczyłabym się do ich grona, gdyby nie to, że mnie nie było. Wyjątkowo zupełnie czułam się niewinna jak dziecko.
– Znam wszystkich – kontynuował swoją ekspiację pan Ryszard. – Z Marcinkiem i Romanem pracuję już ładne parę lat, zresztą sama pani wie, tu nocowali i pilnowali wszystkiego, reszta w zasadzie też sprawdzona, ale jeśli nikt inny, to ja tego tak nie mogę zostawić. Zawsze może przyjść do kogoś jakiś kumpel, kuzyn, ktokolwiek, taki Henio tu był, kierowca, kotłowali się przez chwilę przy piecu, no, nie kradnie żaden… Ja byłem za domem… I nie dość na tym, człowiek weźmie do ręki, użyje, potem odstawi nie wiadomo gdzie i da się zabić, że nic podobnego, bo sam tego nie pamięta.
Ta ostatnia supozycja wydała nam się całkiem rozumna, a zarazem dość przerażająca. Wszyscy wiedzieli, co wynika z bezmyślnego odłożenia czy odstawienia czegoś nie wiadomo gdzie. Tak właśnie giną różne rzeczy.
– To już sam nie wiem, co gorsze – zaopiniował niesmakiem Witek. – Włamywać się do ludzi i przeszukiwać im mieszkania czy tutaj przegrzebać cały dom, garaż, ogród i wszystkie komórki.
– I torby – przypomniałam smętnie. – I pudła. I drewno pod domem, bo przypominam wam, że wiosną w drewnie znalazła się ta duża lupa z rączką, podświetlana. Więc wszystko może być wszędzie.
– Po co ci była w drewnie duża lupa? – zdziwiła się Julita.
– Oglądaliśmy z panem Ryszardem wschodzące coś, co miało w sobie małe, białe robaczki i należało to wyrwać, a bez powodu było szkoda, więc chcieliśmy się upewnić.
– I wyrwaliście?
– No pewnie – powiedział pan Ryszard, pełen wahań w obliczu napojów, bo był samochodem, a póki jeździł, alkoholu do ust nie brał. – To się mogło rozleźć, świeżo się dowiedziałem.
– No i wyrwaliśmy… to znaczy, był podział zajęć, pan Ryszard wyrywał, a ja mu na ręce patrzyłam ze łzami w oczach… a lupę się odłożyło gdziekolwiek. Widocznie padło na drewno. No i znalazła się dopiero, kiedy resztę drewna pani Henia przekładała do kąta… Nie, odrobinę wcześniej, jak brałam do ostatniego suszenia.
– Boże mój, Boże – powiedział Witek jakoś daleko w przestrzeń, wpatrzony w wazonik z suchym zielskiem nad telewizorem.
Przypomniałam sobie, że mnie nie było.
– Ale tym razem to nie ja!
– A może to zaraźliwe…? – zaniepokoiła się Julita.
– Nie dla mnie – rzekła sucho Małgosia. – Jeśli nie zaraziłam się od Alicji, nie zarażę się i od ciotki. Znaczy, jestem odporna. Prędzej już Witek, bo ma skłonności.
– Nie palę – przypomniał cierpko Witek.
– Ale bierzesz do ręki – mruknęłam pod nosem. – Jak każdy mężczyzna, bierze co popadnie i bawi się tym.
Witek, czym prędzej rzucił na kominek i odepchnął od siebie gasidełko do świec, po czym z energią zaprotestował. On nic nie bierze i niczym się nie bawi! Zrezygnował z wielkopańskiej lokalizacji, przeszedł do części jadalnej i wsparł się łokciami o bufet. Usiłowałam szybko przypomnieć sobie, co tam leży, ale nic mi z tego nie przyszło.
– Coś w każdym razie trzeba zrobić – ciągnęła Małgosia. – Przeszukać dom tego całego pana Mirka będzie łatwiej niż ten tutaj, bo ja wątpię, czy on oglądał robaczki przez lupę. Poza tym… zaraz. Spójrzmy prawdzie w oczy.
Nie bardzo wiedząc, co ona ma na myśli i gdzie jest ta prawda, podejrzliwie spróbowaliśmy wszyscy spojrzeć jej w oczy. Pan Ryszard nawet niespokojnie obejrzał się za siebie.
Małgosia kontynuowała jakoś dziwnie ostrzegawczo.
– Tu przyszła od niego taka sama zapalniczka…
Przyszła! Rzeczywiście. Piękne określenie!
– …tyle, że bez dedykacji, więc jednak nie twoja.
Sama mówisz, że czegoś takiego od lat już nie można dostać. To skąd on ją miał? Identyczną?
No fakt. Skąd miał…? Znów mi zamigotało idiotyczne skojarzenie z żółtymi kurczątkami, wysiliłam się, bez skutku, skojarzenie zgasło. Pytanie Małgosi okazało się retoryczne, mówiła dalej.
– . Ale widać, że miał, więc chodzi mi o to, że mógł myśleć, że ta, tutaj, jest jego. Więc ją zabrał. Nie wiem, co myślał oprócz tego, może nic, a może wpadło mu do łba, że ktoś mu ukradł i przyniósł do ciebie, wspólny znajomy albo, co. Albo, że sam przyniósł i zostawił przez pomyłkę. W każdym razie uważam, że prędzej się znajdzie w jego domu niż w twoim. Czy tam u niego w ogóle ktoś mieszka?
Argumenty Małgosi wszystkim przypadły do gustu, ale nagle okazało się, że stanu rodzinnego ofiary nikt z nas dokładnie nie zna i nie mamy pojęcia, jak gęsto zaludniony lokal zajmował. Jedna tylko Julita, przeczekawszy rozważania na ten temat w milczeniu, z wahaniem wydusiła coś z siebie.
– Nie wiem, czy mu można wierzyć… No dobrze, poproszę jeszcze trochę wina… Tak sobie przecież rozmawialiśmy parę razy… Mówił, że jest rozwiedziony…
– Oni zawsze są rozwiedzeni albo żona ich nie rozumie…
– I że mieszka sam… Siostra mu prowadzi gospodarstwo, ale mieszka oddzielnie. To znaczy, tak mi wyszło z jego gadania… Może się mylę…
Ożywiłam się nadzieją.
– A może nie? Jeśli rzeczywiście mieszka sam, chałupę mu zaplombowali, można by tam wejść i spokojnie przeszukać. Pusty dom zbrodni plombują zawsze, jeśli istnieją jacyś spadkobiercy, choćby z głodu konali, muszą poczekać. To okazja!
– Będziesz zdzierać plomby? – zainteresował się Witek.
– A dlaczego nie? Zaraz sprawdzę w kodeksie karnym, co za to grozi…
– Podobno on ma brata – dołożyła Julita. – Tak mu się jakoś wyrwało…
– I gdzie ten brat?
– Nie wiem. Też tu nie mieszka. Gdzieś za granicą…
– Zaraz. A dzieci? Rozwiedziony, miał żonę, a dzieci?
– O dzieciach nie słyszałam ani słowa…
– Rozwiedziona żona może być gorsza niż cała reszta rodziny razem wzięta – zaopiniowała ostrzegawczo pani Ania. – Jeśli ta zapalniczka tam jest i pani chce ją odzyskać, moim zdaniem trzeba się pośpieszyć. Ale do kodeksu karnego chyba warto zajrzeć…
Marta postanowiła, że nigdzie nie idzie, bo bardzo jej się tu podoba, a uczyć się będzie, kiedy indziej, pan Ryszard zrobił sobie najpierw kawę, a potem herbatę, i nadzwyczajnie zainteresowany tematem przez telefon odmówił komuś jakiegoś spotkania, pani Ania stwierdziła, że jej rodzina potrafi przyrządzić sobie nie tylko obiad, ale nawet kolację, po czym wszyscy razem rzuciliśmy się na lekturę dzieł prawniczych. Najlepiej pasowały nam słowa: „zaciera ślady przestępstwa" i, kontrastowo poniekąd: „umyślnie niszczy lub usuwa znaki ustawione przez instytucję państwową", jedno do pięciu lat, drugie w najgorszym wypadku grzywna. Zważywszy, iż nikt z nas nie zamierzał zacierać żadnych śladów, przyłożyliśmy sobie to drugie, pochodzące z kodeksu wykroczeń, uznając, że ryzyk-fizyk, trudno, grzywna nam niestraszna. Złożymy się na nią wspólnymi siłami.
Po czym wybuchła okropna kłótnia, bo wszystkie osoby winne uparły się popełnić wykroczenie osobiście, do nich zaś dołączyłam ja, wprawdzie wyjątkowo tym razem niewinna, ale za to silnie zacięta. Kołaczące się w naszych umysłach resztki rozumu kazały wziąć pod uwagę trudności poszukiwań w obcym domu i wytypować dwie osoby, co w końcu zostało dokonane drogą losowania.
Zła byłam jak piorun, bo nie na mnie padło, a miałam wielką ochotę raz bodaj wkroczyć czynnie w to złodziejskie świństwo. Dosyć już dyskryminacji okradzionych i bezkarności dla złodziei, nie będą się długo cieszyć swoim wrednie zdobytym łupem! Mściwie chciałam sama, a tu, co? Chała.
Szczęśliwe losy wyciągnęli Julita i pan Ryszard.
– Jest jakaś sprawiedliwość na świecie – ogłosiła Julita uroczyście.
Pan Ryszard ją poparł.
– Może to i rzeczywiście przeznaczenie, jesteśmy najbardziej podejrzani, to już bądźmy konsekwentnie. Tyle, że lepiej byłoby nie dać się złapać za szybko.
– Wobec tego musicie się zabezpieczyć – zadecydowałam stanowczo i ruszyłam kryminalną część mojego umysłu.
Wymyśliłam, co następuje:
Pan Ryszard za kobietę się nie przebierze, bo zwracałby na siebie powszechną uwagę, ale Julita za chłopaka może. Przebranie nie powinno być przesadnie rażące, żeby w razie złapania nie budzić zbyt silnych podejrzeń. Baba w zasadzie może się ubrać we wszystko, ale na przykład strój samuraja to już byłoby chyba za wiele. Odpada także zbroja rycerska i długa, siwa broda. Zwykłe dżinsy, adidasy, czapeczka… Taka dla idiotów, daszkiem do tyłu. Ciemne okulary mogą być.
Wyrzec się własnego obuwia. Zbyt dobrze wszyscy wiemy, co to są mikroślady, na akcję muszą zdobyć coś jednorazowego, obojętne, znaleźć w jakimś śmietniku, kupić w sklepie używane, za grosze, kupić nowe, najtańsze, jakie istnieją i zaraz potem wyrzucić z rękawiczkami to samo, chirurgiczne najlepsze, spalą się chyba w moim kominku bez przeszkód? Dobrze byłoby i portek się pozbyć…? No, to rzecz do rozważenia.
Wykroczenia dokonać w biały dzień. Żadnych świateł w pustym domu, żadnych pobłyskujących latarek, żadnych świec, żadnego udawania pokutujących duchów. W dzień wszystko widać bez świecenia, a w nocy wręcz przeciwnie.
Na czas przeszukania gliny zostaną zajęte, żeby im przypadkiem nie wpadło do głowy oglądanie miejsca zbrodni. Do zajmowania posłuży Marta przy moim współudziale…
– Ja chętnie – powiedziała w tym momencie Marta. – Tylko jak?
– Opowiemy im o tej roślinnej awanturze pod Piasecznem, a ja się włączę bzem z czerwonym paskiem, I nie ma obawy, będziemy na ten temat ględziły tak długo, że zdążyliby przeszukać Pałac Kultury, a nie tylko ludzkie mieszkanie…
– Domek…
– Wielki mi domek w takiej ciasnocie. Nie wiem tylko, na co on jest zamknięty, mam na myśli rodzaj zamków, da się to otworzyć wytrychem? Zna ktoś jakiegoś złodzieja…?
Okazało się, że ze złodziejami też jest kłopot. Nikt z nas nie miał odpowiednich znajomości, co za ludzie idiotyczni, a ja w ich gronie. Nie trzeba to było zaprzyjaźnić się z tymi, którzy nie tak znów dawno i mnie okradli, i pana Tadeusza? Podwędzone mienie i tak nam przepadło, a zostałaby, chociaż użyteczna znajomość.
W chwili największego zakłopotania objawił się ostatni winny. W pośpiechu wpadł Tadzio.
– Noc mam dzisiaj, przywalili mi dodatkowy dyżur w trybie awaryjnym i do roboty jadę, po drodze wpadłem – oznajmił. – Ale wie pani, to niby takie nic, może ja tu jak ślepy siedziałem? No, zawiniłem, tak mi się wydaje, więc trzeba coś zrobić. Ja bym jednak przeszukał jego dom.
Ucieszył wszystkich niewymownie.
W błyskawicznym tempie dało się uzgodnić poczynania. Podjęłam straszliwą decyzję i postanowiłam jechać do dentysty, złapie mnie za zęby czy nie, trudno, jakoś to zniosę, a tam wszystkie domy są jednakowe, wystarczy obejrzeć jeden, żeby poznać i resztę. Nigdy dotychczas, przerażona wizytą, nie interesowałam się zapleczem budynku, a istnieje tam może jakieś drugie wyjście, drugi kawałek ogródka, podwóreczko? Bo gdzie trzymają na przykład zapas drewna do kominka…?
W kwestii zamków Tadzio okazał pełne lekceważenie, zobowiązując się przy pomocy kumpli i przyrządów o całkowicie obcych nam nazwach otworzyć wszystko, cokolwiek jest zamknięte na świecie. Po czym poleciał do pracy. Ciąg dalszy został odłożony na jutro.
Komunikat, który oderwał Wólnickiego od przyduszania podejrzanej szajki, dotyczył upragnionej i niezbędnej wiedzy o denacie. Nie można było trzymać się wyłącznie samochodu Gwiazdowskiego i czarnowłosych dziewczyn, skoro zewsząd pchały się nowe wieści.
Do nieboszczyka Krzewca dobijały się telefonicznie trzy osoby. Facetka o imieniu Eliza, facet nazwiskiem Kowalski i drugi facet, niejaki Szrapneł, wściekły i gburowaty. Szrapnel, ksywa zapewne, komisarz Wólnicki i tak już węszył jakiś swąd wokół denata a ten Szrapneł mniemanie potwierdzał.
Dotarcie do osób posługujących się telefonami nie stanowiło dla policji wielkiego problemu i już po godzinie Wólnicki wiedział, iż Eliza Wędzik, laborantka w pracowni analitycznej, mieszka na Służewcu w wynajętej kawalerce i właśnie zrywa z narzeczonym, który z zerwaniem nie chce się pogodzić, ów jakiś Kowalski ma na imię Albert, pracuje w drukarni na kierowniczym stanowisku i usiłuje założyć sobie ogród przy domu w Powsinie, Szrapneł zaś składa się co najmniej z czterech osób. Telefony, z których dzwonił, dwa stacjonarne i trzy komórki, należały do warsztatu mechanicznego Tomasz Pacioch, magazynu opakowań różnych Damian Szmerc, taksówki bagażowej Marian Wiśniak i plantacji roślin Irena Dębicka. Ostatnia komórka zarejestrowana była na Magdalenę Bolejąca, pilotkę biura turystycznego, aktualnie przebywającą w Egipcie, co w pewnym stopniu zaciemniało sprawę. Była ta Magdalena Szrapnelem, czy nie?
W każdym z tych telefonów Szrapneł przedstawiał się jako Szrapneł i bardzo się złościł brakiem kontaktu z panem Krzewcem. Wólnicki nie był kretynem i doskonale zrozumiał, iż prowadzi cholernik ruchliwy tryb życia i gdziekolwiek się znajdzie, łapie cudzy telefon, jaki mu wpadnie pod rękę. Z Magdaleną Bolejąca może tylko mieć kłopot… Właściciele telefonów jednakże z pewnością go znają, a któryś z nich może w ogóle być nim samym.
Pchnął ludzi dwiema metodami, poleceniem służbowym i skamlaniem prywatnym, sam zaś pośpieszył do Elizy Wędzik, której oporny narzeczony od razu stworzył mu wielkie nadzieje. Bo może dziabnął konkurenta, o czym Eliza jeszcze nie wie…? I ten cały Szrapnel okaże się całkiem niepotrzebny, a jego aferę niech szlag trafi i diabli wezmą.
Zgodnie z przypuszczeniami Eliza Wędzik była jeszcze w pracy i dała się obejrzeć przez dużą szybę, schylona nad mikroskopem. Do wnętrza pomieszczenia za szybą komisarzowi wejść nie pozwolono, komunikując sucho, że musiałby być watahą mafiosów z głowicami jądrowymi w dłoniach i wymordować cały personel, żeby się tam dostać. Nikt żywy go nie wpuści. Poczekał, zatem dość cierpliwie, szczególnie, iż widok schylonej Elizy nie sprawiał mu najmniejszej przykrości, aż młoda dama przeszła od mikroskopu do komputera, po drodze zaś jakąś metodą zdalaczynną została powiadomiona o gościu. Coś tam na komputerze zapisała i wyszła ze strzeżonej komnaty.
– Pani zna Mirosława Krzewca? – spytał Wólnicki, odpracowawszy pośpiesznie formalności.
Eliza Wędzik zdenerwowała się od razu. Oburzyła się także. Rozgniewała. Nadęła się na sztywno.
– Pan występuje w charakterze posłańca? Może pan powiadomić przyjaciela, że ja do takich metod nie przywykłam! Zasłanianie się cudzą twarzą, też coś! Ciekawe, jaki argument może mi pan tu przedstawić, ja w każdym razie przez posły rozmawiać nie zamierzam!
Najwyraźniej w świecie komunikat, iż Wólnicki prezentuje sobą nie pana Krzewca personalnie, tylko instytucję państwową, umknął jej uwadze. Po pierwszych dwóch sekundach zdumienia komisarz też się rozzłościł.
– Osobiście z panem Krzewcem raczej pani porozmawiać nie zdoła – wdarł się zimno w wartki strumień widocznej obrazy. – Chyba, że na seansie spirytystycznym.
Eliza na moment zaniemiała.
– Co…?
– Nic. Pan Krzewiec nie żyje, został zamordowany, a ja, może pani nie dosłyszała, jestem z policji i nie godzę zwaśnionych kochanków, tylko prowadzę dochodzenie.
Następne dziesięć minut zostało poświęcone przywracaniu Elizy Wędzik do przytomności, którą wprawdzie utraciła zaledwie połowicznie, ale wystarczająco, żeby próby kontaktu służbowego zdechły w zaraniu. Wólnicki trochę popluł sobie w brodę, później jednakże przestał mieć do siebie pretensje, otrzeźwiona Eliza bowiem straciła wszelki umiar w zwierzeniach. Pozbywszy się niebotycznie zaintrygowanych pracowników, a także zatroskanych lekarzy, oddał się pogawędce najzupełniej prywatnej i wręcz wstrząsająco użytecznej służbowo.
– To ona…! – łkała Eliza. – To ona…! Jestem pewna…! Nie chciała go z tych szponów wypuścić! Udawała! Wolała zabić…! Pozbył się, nieprawda, a mówiłam, wisiała nad nim jak ta hiena, harpia, hydra, hetera pazerna…!
Na ułamek sekundy Wólnickiego w podziw wprawiła taka ilość inwektyw na samo h, ale szybko odzyskał równowagę.
– Kto? – spytał z naciskiem. – Ta ona, to, kto?
– Jak to, kto, Krystyna! Ta jego żona! Już dawno nie żona! Nie chciała, nie chciała, nie chciała się odczepić…!!!
W ciągu wysoce owocnych trzech kwadransów Wólnicki zdołał dowiedzieć się, że:
Narzeczony Elizy Wędzik nie ma tu nic do rzeczy, jest, bowiem niedojdą łagodnym i namolnym, który tylko jojczyć potrafi, czepiać się jak rzep i skałczeć, a czyny męskie i stanowcze są mu równie obce jak na przykład język chiński.
Rozwiedziona żona denata tajemniczymi sposobami zmuszała go do ustawicznych kontaktów i zamiast w upragnionym towarzystwie przeżywać romantyczne chwile, musiał lecieć i jej służyć jak jakiś pachołek.
Wydarła mu pieniądze, które wcale jej się nie należały.
Nasyłała na niego jakieś brutalne, chamskie istoty, zgłaszające wyimaginowane pretensje w celu zepsucia mu opinii w środowisku, żeby pozbawić go zleceń i środków do życia, żeby musiał u niej żebrać o kawałek chleba.
Zawarła pakt z jego obrzydliwą siostrą i z wszelkimi uczuciami musiał się przed tą wredną siostrą ukrywać.
Nie mogła znieść ścisłego związku Mireczka z nią, Elizą, i tego, że tylko ona jedna, Eliza, dla Mireczka była niebem, azylem, rajem i podstawą wszystkiego, na nią jedną, Elizę, mógł liczyć, do niej przylatywał ze wszystkim, a ona, nie bacząc na konsekwencje, narażała się dla niego do utraty tchu! I milczała jak grób!
Tu rozpłakaną Elizę nieco zatchnęło, ale Wólnicki koniec nitki zdążył już uchwycić. Co też takiego nagannego adoratorka dla Mireczka robiła…?
– A dlaczego pani tak dzisiaj do pana Krzewca dzwoniła? – spytał z delikatnym współczuciem.
– Zrobiłam mu analizy. Sam mówił, że to pilne!
– Jakie analizy?
– Pasożyta… To nie grzyb…
Zaszlochała nagle rozpaczliwiej, chociaż krótko i przez łzy popatrzyła wreszcie na Wólnickiego uważniej. Komisarz był chłopcem przystojnym, o męskiej, nieco surowej, ale bardzo szlachetnej twarzy, i właściwie każdej kobiecie popatrzenie na niego mogło sprawić przyjemność. Eliza Wędzik nie stanowiła wyjątku.
– Ale pan tego nikomu nie powie? – zaniepokoiła się błagalnie. – Ja może nie powinnam, bo to roślinne, nie ludzkie, ale zachowałam naprawdę wszystkie środki ostrożności! Oddzielnie robiłam! I już nigdy więcej… nigdy więcej… Mirek nie żyje… nigdy więcej…
Na nowo podjęła żałosne łkania, ale Wólnicki teraz już nie popuszczał, kryjąc starannie służbową zachłanność i eksponując podstępne współczucie…
– Często pani robiła te… roślinne analizy?
– Ach, nie! Skąd! To ostatnio tylko… ze trzy… najwyżej cztery razy! Nie powinnam, ja wiem… Jeśli pan powie, wyrzucą mnie z pracy! Ja nie chcę! Ja to umiem! I lubię! I już nigdy, nigdy więcej…!
Zważywszy zejście pana Mirka i przeżyty wstrząs, można było mniemać, iż Eliza Wędzik odżegna się od wszelkich nielegalnych propozycji na bardzo długo, a kto wie czy nie na zawsze. Komisarz nie mógł jej poprzysiąc wiecznego milczenia, ale przynajmniej obiecał, ile zdołał.
– Tylko w wypadku, gdyby to było absolutnie niezbędne, ale chyba nie będzie. I wyłącznie do celów służbowych. Policja nie rozpowszechnia plotek po instytucjach. Ale wyniki swoich badań musi nam pani dostarczyć, to już konieczne, nie da rady inaczej. Ma pani to przy sobie, wydrukowane, czy może tylko w komputerze?
– Co też pan, w komputerze wykasowałam! Mam druki… Wszystkie…
Wciąż niepewny, w jakim stopniu zdobycz okaże się użyteczna, przyjął z rąk zapłakanej Elizy grubą kopertę i przy okazji, bez nacisku, spytał o nazwisko niemrawego narzeczonego. Uzyskał je bez trudu razem z adresem, po czym, ani na chwilę nie spocząwszy na laurach, ruszył dalej z rozpędem.
W drodze do rozwiedzionej z denatem Krystyny Krzewiec uzyskał informację o kolejnym niedoszłym rozmówcy telefonicznym. Albert Kowalski złapany został w chwili, kiedy podjechał pod swój dom, najwidoczniej wracając z pracy. Pomiędzy otwartą bramą a wejściem do budynku spotkali się ów Kowalski, wywiadowca i dama, która najpierw tylko wyjrzała z drzwi, a potem wyszła na zewnątrz, jak się od razu okazało, pani Kowalska, małżonka podejrzanego… No nie, zaraz, niekoniecznie podejrzanego, może tylko świadka… A może w ogóle klienta, który o niczym nie wie.
Wszyscy odezwali się równocześnie.
– No i co? – wykrzyknęła niecierpliwie dama.
– Pan do mnie? Słucham pana? – rzekł pan Kowalski.
– Pan dzwonił dzisiaj do Mirosława Krzewca? – spytał bez wstępów wywiadowca.
Pan Kowalski znalazł się w mniejszości, dwa pytania skierowane zostały do niego. Żona swoje powtórzyła z większym zniecierpliwieniem, zaczął, zatem od niej, czemu nikt nie powinien się dziwić.
– I nic. Nie dodzwoniłem się.
– Jak to?! To niemożliwe! Przecież to firma! Nikt w firmie nie odpowiadał…?
– Odpowiadał. Sekretarka automatyczna. Że go nie ma. A raz jakiś pacan spytał, o co mi chodzi, więc powiedziałem, że, do diabła, o drzewa! Ale to kretyn żadnej informacji nie umiał udzielić…
– A na komórce?
– To samo. Nie może podejść i o co mi chodzi. Mówię, o te dwa drzewa, ile mam czekać, bezpośrednio mu chciałem…
– Jakie dwa drzewa?! A te krzaki…? To łachudra, mówiłam ci! Po co ty mu dałeś zadatek…?
Pan Kowalski zdenerwował się wyraźnie i gwałtownie.
– Co mówiłaś, jakie mówiłaś, to ja ci mówiłem, że to pętak i łachudra! Picuś glancuś, bryluje, pieprzy, krótko mówiąc, a ty nie! Że ci wizje roztacza! Sama kazałaś mu dać zadatek…! A mówiłem…!
– Co mówiłeś?! Co mówiłeś?! Srebrnymi świerkami ci po oczach walił! Tu zakątek, tam śmątek, rozpływałeś się jak to masło na słońcu! Z olejem jadalnym!
– I to może jeszcze pierwszego tłoczenia, co…?!
– A pierwszego! Pierwszego…!
– I ja mu kawkę, ja mu herbatkę, ja mu koniaczek…?
– Głupi jesteś i tyle!!! – wrzasnęła dama i cofnęła się w głąb domu, potężnie trzaskając za sobą drzwiami.
– W końcu futrynę rozwali – mruknął pan Kowalski, ocierając pot z czoła. – Gówno prawda, żona mu uwierzyła, a ja miałem wątpliwości… Tak, słucham pana?
Te wątpliwości zabrzmiały jakoś tak wątlutko i słabiutko, że wywiadowca, co nieco już zorientowany w osobowości denata, za grosz w nie nie uwierzył – Wykasowany z tego świata Krzewiec zdążył, zdaje się, owinąć sobie wokół palca i żonę, i męża, być może każde na nieco innym tle, ale równie silnie. Przytomnie rozpoczął przesłuchanko od pełnego zrozumienia i solidarności z poszkodowanym.
Niewiele czasu kosztowało go uzyskanie informacji, że pan Krzewiec, znaleziony przez ogłoszenie w prasie, zobowiązał się dostarczyć i posadzić określone rośliny w określonym czasie, po czym, dostarczywszy z całej długiej listy zaledwie trzy sztuki, i to nie całkiem takie, jak było przewidywane, jął się dziwnie migać. Piąty dzień już nawala, obiecuje i przeprasza, a na przedwczoraj wyznaczył taki naprawdę ostatni termin. No i co? No i chała. A doły na dwa większe drzewa już są wykopane, wysycha to wszystko, a ile go będzie kosztowało, lepiej nie mówić. Zrezygnowałby z niego, gdyby nie żona, która się przy palancie uparła, no i ten zadatek…
Wywiadowca przez chwilę się wahał. Pozbawić pana Kowalskiego resztek nadziei czy rzucić go na pastwę złudzeń? Nie, to nieludzkie zgoła, a jeśli państwo Kowalscy rąbnęli tego całego, pożal się Boże ogrodnika, wywiadowca widział przed chwilą parę aktorów, którzy dawno już powinni pławić się w chwale licznych Oskarów i milionów w Kalifornii. Prędzej uwierzy, że sam go kropnął niż oni…
Panu Kowalskiemu, zatem złudzenia zostały odebrane i wywiadowca teraz sumitował się Wólnickiemu, przepraszając za swoje ludzkie odruchy. Nie został zbytnio skarcony.
Wólnicki zaś dopadł chciwie Krystyny Krzewiec.
Była w domu i najwidoczniej rozpoczynała jakieś zabiegi toaletowe, bo na sobie miała szlafrok, na głowie ciasno okręcony ręcznik, a twarz świeżutko umytą, bez żadnego makijażu. Otworzyła drzwi i popatrzyła pytająco.
– Pani Krystyna Krzewiec?
Na bezbarwnej nieco, ale bardzo ładnej twarzy ukazał się wyraz niechęci.
– Spóźnił się pan – padła lodowato zimna odpowiedź. – Od pięciu dni Krystyna Krzewiec nie istnieje.
O, cholera, umarła…? Złośliwie…? Ale nie, niemożliwe przecież, żeby zainteresowane nią osoby chociażby eks-szwagierka albo Eliza Wędzik, przez pięć dni o tym się nie dowiedziały. Ponadto, co to znaczy nie istnieje, istnieje jako zwłoki, ewentualnie, nawet po skremowaniu, w postaci prochów w urnie. Zdematerializowała się jakoś…?
– Mam nadzieję, że nie umarła? – spytał równie chłodno.
– Nie. Zmieniła personalia. Teraz istnieje Krystyna Korupska. Robi to panu jakąś różnicę?
– Ależ skąd, najmniejszej. Czy zatem pani jest Krystyną Korupska?
– Ja. O co chodzi? Nie jest pan listonoszem, hydraulikiem ani, mam wrażenie, żebrakiem. Słucham. Sprzedaje pan coś?
– Niestety nie. Janusz Wólnicki, komisarz policji, wydział zabójstw. Zrobi mi pani wielką uprzejmość, jeśli zechce pani ze mną przez chwilę porozmawiać. Woli pani w mieszkaniu czy tu, na progu?
Krystyna, była Krzewiec, obecnie Korupska, nie była przesadnie gadatliwa. W milczeniu cofnęła się i wpuściła Wólnickiego do wnętrza, które okazało się przestronne i elegancko urządzone. Bez przepychu, a za to z dużym gustem.
– Wróciła pani do panieńskiego nazwiska?
– Dziwię się. Policjant, żeby tak źle zgadywał…? Pozwoliłam sobie wyjść za mąż.
– A… Serdeczne gratulacje. Nie wstrząśnie panią, zatem informacja, iż pani poprzedni mąż, Mirosław Krzewiec, nie żyje…
Krystyna spojrzała na Wólnickiego jakoś dziwnie, wzruszyła ramionami i usiadła, gestem wskazując mu fotel po drugiej stronie niskiego stolika. Jeszcze przez chwilę milczała, a komisarz cierpliwie czekał.
– Niech mu ziemia ogrodnicza lekką będzie – odezwała się wreszcie. – Rozumiem, że zamordowany? I bez głupich pytań proszę, zawałami, rakiem i zapaleniem płuc policja się nie interesuje. Co pan chce usłyszeć ode mnie?
– Jak długo państwo byli małżeństwem?
– Pięć lat i cztery miesiące.
– Mogę wobec tego mieć nadzieję, że poznała pani zarówno męża, jak i jego otoczenie, znajomych, przyjaciół, klientów…
– I wrogów – podchwyciła cokolwiek jadowicie Krystyna. – Bo chyba na wrogach zależy panu najbardziej?
Jasne, że właśnie na wrogach Wólnickiemu najbardziej zależało. Jednego, miał wrażenie, widział akurat przed sobą. Ściśle biorąc, wroginię. Nie zdziwiłby się, gdyby to ona właśnie trzasnęła byłego męża, ale niestety, jako sprawczyni zbrodni odpadała, niemożliwe, bowiem, żeby siostra denata mogła jej nie poznać. Chociaż… kto wie…? Ta zasłonięta twarz…
– Mimo wszystko, jedno głupie pytanie muszę pani zadać. To formalność, na którą nic nie poradzę. Gdzie pani była wczoraj pomiędzy godziną osiemnastą trzydzieści a dwudziestą trzydzieści?
Zadając pytanie, uświadomił sobie nagle, że od chwili wykrycia zabójstwa nie upłynęła jeszcze nawet jedna pełna doba, on zaś już tyle roboty zdążył odwalić, i aż mu się zrobiło przyjemnie. Skutków, co prawda, na horyzoncie na razie nie było widać, ale materiał do badań rósł. Ośmielił się w duchu pochwalić sam siebie.
– To o tej porze go zabito? – zainteresowała się Krystyna. – I zaledwie wczoraj? No, no… Zaraz, gdzie ja byłam… A, to przecież wczoraj! U znajomej, na Żoliborzu, zaraz panu podam nazwisko i adres, bo z pewnością takich rzeczy jest pan spragniony, razem nas było cztery baby i jeden chłop, mąż tej znajomej. Nie grałyśmy w brydża, tylko oglądałyśmy próbki materiałów tekstylnych, o szóstej przyjechała z nimi taka przedstawicielka różnych firm, całe zwały towaru miała, przepiękne! W zasadzie dekoracyjne, ale niektóre nadawały się i na suknie. Na kostiumy, płaszcze… Gdzieś po siódmej mąż po mnie przyjechał, ale musiał poczekać, bo żadna z nas nie mogła się od tego oderwać, zdaje się, że obaj mężowie siedzieli w kuchni, wyszliśmy dopiero po dziewiątej i jeszcze po drodze do domu wstąpiliśmy na kolację. Rozumiem, to już dla pana za późno, kolację ma pan w nosie.
Na wspomnienie tekstyliów wyraźnie się ożywiła, aż jej się zaróżowiła bezbarwna dotychczas twarz i Wólnicki ze zdumieniem stwierdził, że jest to piękna kobieta. Torebkę miała pod ręką, pogrzebała w niej, wyjęła notesik.
– Adela i Mariusz Nowakowie. Tu mam adres. Zapisze pan sobie?
Na wszelki wypadek Wólnicki zapisał, chociaż zmowa tylu świadków wydawała mu się mocno wątpliwa. Mignęło mu niejasno, że czegokolwiek w tym dochodzeniu dotyka, wszędzie pałęta się obfitość świadków, którzy wszyscy w czambuł, jak jeden mąż, musieliby łgać z nadprzyrodzonym zgoła tętentem a przecież nie wlazł w środowisko aktorskie…?
Nie poświęcił tej myśli uwagi. Atmosferze jakoś ulżyło, wrócił do zasadniczego tematu i pozwolił sobie na wtręt bardziej osobisty.
– A… przepraszam bardzo, zapewne to nie ma nic do rzeczy, ale jeśli zechce pani odpowiedzieć… Dlaczego państwo się rozwiedli?
Krystyna zlodowaciała na nowo.
– Z zupełnie prostych przyczyn. Za dużo miałam towarzystwa. Pan Krzewiec raczył obdarzać względami każdą osobę płci żeńskiej, jaka mu w ręce wpadła, a ja nie lubię takiego tłoku. Poza tym nie chciał mieć dzieci. A ja chcę. I będę miała!
Zabrzmiało to tak wyzywająco i buntowniczo, jakby Wólnicki już od progu i od pierwszego słowa przeciwko dzieciom protestował. Czym prędzej wyznał, że nadzwyczajnie lubi dzieci, co nie było zupełnie szczerą prawdą, i że sam, jeśli się ożeni, też koniecznie chce je mieć, co już pod prawdę nieco podchodziło. Lód na Krystynie stopniał.
Bez żadnego oporu wprowadziła komisarza w szczegóły sytuacji finansowej i rodzinnej denata do chwili rozwodu, bo później już jej to nie interesowało. Ostatnie dwa lata znał, kto inny, nie ona, zapewne siostra, obdarzona przez eks-bratową mianem wścibskiej megiery gorszej niż wszystkie teściowe świata, razem wzięte. Zgadzało się to mniej więcej z tym, co komisarz wykrył do tej pory, ruszył, zatem wreszcie upragnionych wrogów.
– Myślę, że mógłby pan spokojnie posłużyć się książką telefoniczną – rzekła Krystyna z niesmakiem. – Prawie każdy, z kim miał do czynienia, wychodził na tym jak Zabłocki na mydle. Czarować potrafił świetnie, sama się na to narwałam… Wmówił człowiekowi wszystko, a rezultaty, z uwagi na rodzaj towaru, wychodziły na jaw po roku albo dwóch latach, po zapłaceniu rachunków. Wie pan chyba, czym się zajmował…? Pomijam już różnych mężów, narzeczonych oraz te liczne rozczarowane panie. Nie znam i nie znałam ani jednej osoby, która nie miałaby do niego najzupełniej słusznych pretensji, a mnie słowo daję, wstyd było przed ludźmi oczami świecić!
W gniewie Krystyna zdecydowanie zyskiwała na urodzie i Wólnickiemu pomyślało się gdzieś na uboczu, że przynajmniej tyle ma z tego, że widok kojący.
– Podejrzewa pani kogoś szczególnie?
– Jak go zabito? – spytała rzeczowo po chwili milczenia.
– Dostał w głowę, a potem został… jak by tu… zadźgany zdewastowanym sekatorem. Cztery ciosy. Wykrwawienie z tętnicy.
– W takim razie wykluczyłabym premedytację. Ktoś w nerwach. Ktoś, kto przyleciał z awanturą. Dziewczyna albo klient. Żaden bandzior dla rabunku, z bandziorem by się dogadał i może nawet zaprzyjaźnił. Ktoś oszukany, wystawiony do wiatru, albo jak mówię, energiczna kobieta. Może bardzo młoda i zrozpaczona, względnie starsza, wściekła, która już w niego zainwestowała.
– Może pani wytypować…?
– Nie. Pojęcia nie mam, co się z nim działo przez ostatnie dwa lata. Z dawniejszych… – zawahała się. – Czy ja wiem… Kilku robiło awantury, nazwisk nie pamiętam, ale po prostu zrywali z nim umowy i niczego już nie chcieli, brali kogoś innego. Te… adoratorki… Nie wiem o żadnej, która by ulokowała w nim uczucia razem z oszczędnościami. Na pana miejscu szukałabym wśród kontaktów z ostatniego roku. Dwukierunkowo.
Wólnicki sam zdążył dojść do identycznego wniosku. – Poczuł jednak, że czegoś nie rozumie.
– Zaraz. Moment. Ja się na ogrodnictwie nie znam – Na czym to polegało, że klienci pani męża…
– Byłego – przypomniała Krystyna z potężnym naciskiem.
– Tak, byłego, przepraszam. Byli oszukiwani… Jak oszukiwani?
Znów przez chwilę milczała.
– Ja też się na ogrodnictwie nie znam. Dziwiłam się… Nie miałam pojęcia… No, krótko mówiąc, on im dostarczał… czy ja wiem… sadził chyba…? Rośliny… Nie, źle mówię… No nie, dobrze, nie zwierzęta przecież, więc to chyba wszystko rośliny? Krzaki, drzewa, małe, większe… Cebule, o! Cebule, bulwy, kłącza… Niedobre.
– Jak niedobre? W jakim sensie niedobre?
– Chore. Czymś zarażone. Wyschnięte. O, przypomniał mi się termin: przesuszone. Nie wiem, na czym to polega i nic mnie to nie obchodzi. I podobno źle sadził. Raz słyszałam, że za płytko. I w nieodpowiedniej ziemi. Mówię, że się nie znam, tak mi z awantur wynikło, poza tym to coś, co sadził, okazywało się czymś innym niż klient chciał i zamawiał, sama nie wiem, jak panu wyjaśnić, no, przykładowo, umawia się pan z fachowcem, że panu posadzi czerwoną różę i maliny, a po roku wyrasta panu dzwonek alpejski i karłowata wiśnia. No i co?
Wólnicki, który był policjantem z wyobraźnią, poczuł się zdecydowanie skołowany. Już ujrzał oczyma duszy tę czerwoną różę z malinami, a tu mu nagle zamajaczył dzwonek alpejski, który w dodatku nie wiedział, jak wygląda, a wiśni, tak się składało, nie lubił. Zdenerwowałby się chyba…?
– Chce pan mieć lipę – ciągnęła Krystyna, w której głosie pojawiła się mściwość, pomrukująca zadowoleniem jak kot – a na wiosnę rusza panu miłorząb japoński. Chce pan mieć ostrokrzewy, a on w pana wmówi srebrne świerki. I już pan to ma, przepadło, i bij człowieku głową w ścianę. Takie nagietki pan wyrzuci w cholerę, ale z drzewem trudniej. Z krzewami też, z berberysem, na przykład, on kłuje…
Do reszty go ta była żona ogłuszyła i bujna roślinność przed oczami na moment przebiła obowiązki zawodowe. Otrząsnął się z wielkim wysiłkiem.
– Sądzi pani, że ktoś mógł…?
Krystyna wzruszyła ramionami.
– Nie wiem. Wyjaśniam panu, na czym polegały kanty. Tyle zrozumiałam. W dodatku za te porąbane rośliny starał się brać podwójną cenę, liczył je, jakby były ze złota. Jeśli trafił na idiotę, doił go bez problemów, jeśli ktoś się połapał, nie czepiał się, wycofywał z wdziękiem. Ach, pomyłka, i tyle. Tak to wyglądało, a z dziewczynami bardzo podobnie. Miał naprawdę zdumiewające powodzenie!
– Może o kimś, choćby i sprzed dwóch lat, zdoła pani coś powiedzieć? Podsunąć jakieś nazwisko? Powiedzmy, osoba porzucona może znać swoją następczynię i tak dalej, tym sposobem dałoby się zaktualizować informacje…?
Krystyna poprawiła ręcznik na głowie i w zadumie wpatrzyła się w okno. Po czym skrzywiła się lekko, a rumieniec znikł jej z twarzy.
– Głupio mi – wyznała. – To byłoby chyba rzucanie podejrzeń? Ale… Kiedy braliśmy rozwód… Mam wrażenie, że zrywał wtedy bliskie kontakty z osobą, której zabrakło pieniędzy na urządzanie ogrodu, więc przestała go interesować… Zdaje się, że była uparta i natrętna. Na szczęście nie znam jej nazwiska, miała jakieś dziwaczne, Wioletta czy Wilma, coś w tym rodzaju, wydało mi się nawet, że ona się na nim odegra i odczuwałam satysfakcję. Teraz mnie to nic nie obchodzi. Sądzę, że może ją pan znaleźć wśród rachunków, jeśli się zachowały, osoba, z której zdarł najsolidniej. I z pewnością wie o nim więcej niż ja…
Na tym źródło informacji Wólnickiemu wyschło, bo Krystyna rzuciła okiem na zegarek i oświadczyła, że bezwzględnie musi przystąpić do dalszego ciągu zabiegów kosmetycznych. Inaczej wyłysieje i policja będzie jej płaciła odszkodowanie.
Nic z tego wszystkiego nie pasowało do zeznań Elizy Wędzik, ale Wólnicki nie miał czasu na wnikliwe analizy. Teraz na pierwsze miejsce wysunął mu się Szrapnel.
Do dentysty mogłam sobie chodzić do upojenia, nawet trzy razy dziennie, ale włamaniu do Krzewca w najmniejszym stopniu to nie pomagało. Front domu w ogóle nie wchodził w rachubę, nawet gmerając prawdziwymi kluczami, Julita i pan Ryszard widoczni byliby jak na patelni i cała ulica mogła ich zapamiętać. Pojechałam tam jednakże na rekonesans, własnym samochodem, bo dentysta w pełni mnie usprawiedliwiał, poświęciłam się do tego stopnia, że nawet weszłam do stomatologa i wyszczerzyłam zęby, ale na szczęście nie byłam umówiona i poważniejsze zabiegi chwilowo odpadały. Mogłam bardzo szybko wyjść.
Wyszłam chętnie. Dojechałam do końca jezdni i jęłam symulować próby parkowania i zawracania tak przeraźliwie nieudolnie, że powinni mi odebrać prawo jazdy. Czyniłam to dostatecznie długo, żeby Witek z Małgosią zdążyli wrócić.
Towarzyszyli mi. Jako przynależni do grona winnych, sami się przy tym uparli. Witek na wszelki wypadek zostawił swój samochód obok stacji benzynowej i dalej pojechali ze mną, ponieważ w stanie otumanienia kompletnego wydawało nam się, że tylko ja mam prawo bywać w tym miejscu bez budzenia podejrzeń. Wysiedli od razu pod domem dentysty i udali się w plener, ja te cholerne zęby szczerzyłam, a oni badali topografię terenu, bo wszyscy mieliśmy nadzieję, że tyły domów okażą się bardziej przydatne niż front.
No i rzeczywiście!
– Żaden problem – zaopiniowała Małgosia, wsiadając po powrocie z oględzin. – Ogródkami można przejść, żywopłociki mają, nic poważnego. Policzyłam budynki, ogrodnik jest ósmy, przed schodkami uschnięte sosenki leżą i stoi parasol plażowy. Zamknięty, ale widać, że żółto-czerwono-niebieski.
Witek wsiadł z drugiej strony.
– A ten parkan zasłania od ulicy – uzupełnił. – Może się tam mordować wzajemnie czterdziestu rozbójników i nikt tego nie zauważy.
– O ile nie będą za głośno krzyczeli – dołożyła Małgosia.
– Obejrzeliście drzwi?
– Zwyczajne. Klucz i tyle. W dodatku oszklone…
– Ale małymi szybkami!
– Nie szkodzi. Rękę wetkniesz, nie? Gwiazdowski da sobie radę. To jak, ściągamy ich?
Mogłam już przestać udawać, że nie umiem wyjechać.
– To od razu, póki wcześnie i wszyscy ludzie pracy, a dzieci w szkole. Dobrze, że zaczęliśmy o wschodzie słońca. Zaraz, Tadzio potrzebny…
Wetknęłam Witkowi komórkę i kazałam wypukać Tadzia. Był już w domu i nawet zdążył się przespać po nocnym dyżurze, właściwe przyrządy miał przy sobie, zabrał z pracy na wszelki wypadek. Witek poinformował go o sytuacji i umówił za pół godziny pod stacją benzynową. Równocześnie Małgosia ze swojej komórki mobilizowała pana Ryszarda i Julitę.
– Paski są? – spytałam, podjeżdżając pod pompę.
– Jakie paski? – spytał Witek.
– Te od pieczęci policyjnych.
– Są – powiedziała Małgosia.
– Nie wiem – powiedział Witek.
– Są – powtórzyła niecierpliwie Małgosia. – Specjalnie popatrzyłam.
– To trzeba im powiedzieć, żeby, jaki nóż wzięli. Scyzoryk, nożyczki…
Niepotrzebnie zajmowaliśmy się wyposażeniem włamywaczy, bo pan Ryszard przytomnie zadbał o wszystko, Julita zaś miała przy sobie nożyczki do manikiuru. Tadzio razem z wytrychami podrzucił na wszelki wypadek specjalny przecinak do sklejki.
W baku zmieściło mi się wszystkiego raptem jedenaście litrów.
Rozjechali się wszyscy, każdy w swoją stronę, i do Krzewca udała się wyłącznie para przestępców.
Sobiesław Krzewiec, cokolwiek zdenerwowany dziwnymi i niezbyt jasnymi komunikatami od siostry, tak akurat zmierzający do ojczystego kraju, przyleciał na Okęcie około dziewiątej rano, wypożyczył samochód i do tejże siostry się udał, nie próbując juz nawet kontaktu telefonicznego. Trafił na chwilę, kiedy wychodziła z domu.
Podrzucił ją do aktualnego miejsca pracy, po drodze uzyskując rozmaite informacje. Dowiedział się, że jest odrażającym typem, niegodnym czyścić butów swojego brata, że tenże brat nie żyje, że niech nie próbuje nigdzie wyjeżdżać, dopóki wszystko nie zostanie załatwione, że suka i strzyga okropna trzasnęła brata, a siostra nijak nie może jej porządnie opisać, tyle, że czarna i czerwona, że może by się wreszcie raz na coś przydał i że bez jego podpisu, względnie ustnej zgody, rodzinny grób będzie niedostępny. Ponadto dom zamknęli, zaplombowali, to gliny takie podłe, i cokolwiek Mireczek posiadał, nawet tego zobaczyć nie można, a świńskie ryje, to znaczy ludzie, szkalują go wszelkimi siłami.
Z tego całego gadania nie wiadomo, co bardziej zgniewało Sobiesława, śmierć brata czy zaplombowanie domu, który jakby nie było w jakimś stopniu należał do niego.
– Mam gdzieś ich plomby – powiedział, rozzłoszczony. – Spać mogę byle gdzie, ale moje kasety tam są, negatywy, dyski, mnie to potrzebne, nie zamierzam czekać miesiącami na jakieś postępowanie spadkowe. Muszę wszystko odzyskać, po to w ogóle jechałem, nie będę tracił zleceń! Masz zapasowe klucze?
Z lekkim oporem Gabriela przyznała, że ma.
– Moje zapasowe zabrali, ale twoje leżą. Ten trzeci komplet. Razem z tym od ogrodu.
– Gdzie leżą?
– W kuchni. W szufladzie.
– Daj mi swoje klucze. Wrócę i wezmę, skoro ty nie masz czasu. Jeśli chcesz, twoje mogę ci odwieźć od razu.
Mimo głębokiej urazy i rozgoryczenia Gabriela myślała organizacyjnie.
– U Mireczka nie zamieszkasz, możesz u mnie. Weź od razu i moje zapasowe, te mi oddasz, a zapasowe sobie zostawisz, bo ja nie wiem, kiedy wrócę. I te moje zaraz mi przywieź, niech ja nie czekam w nerwach. Tu wysiadam, o, tu. Do furtki zadzwonisz, sama do ciebie wyjdę.
Nie z miłości do młodszego brata taką gościnność okazała. Decyzję podjęła błyskawicznie, mając go u siebie, zdoła pilnować. Inaczej znowu zniknie jej z oczu, a co od Mireczka weźmie, lepiej wiedzieć. I bez niego ani spraw spadkowych się nie załatwi, ani nawet tego grobu na Bródnie, a grób po pradziadkach, przedwojenny jeszcze, łaska boska, że jest, i w dodatku wymurowany. Musi zgodę wyrazić…
Sobiesław o grobach i spadkach na razie nie myślał, załatwił, co trzeba, dla świętego spokoju zwrócił siostrze klucze od razu i zajął się swoimi sprawami. Miał u brata materiały, nie tylko dyski, ale także stare negatywy, obecnie mu niezbędne, pamiętał o kilku drobiazgach, niegdyś zaniedbanych, dziś wręcz na wagę złota, bo chociażby, dla przykładu, drugi raz na takie dziwo nie trafi, przyroda nie zrobi mu grzeczności i nie zaprezentuje ponownie układu chmur, jaki nie miał prawa zaistnieć pod tą akurat szerokością geograficzną. Przytrafiło mu się jak ślepej kurze ziarno i teraz okazywało się bezcenne, musiał to znaleźć natychmiast. I nie tylko to.
Śmierć brata rąbnęła go nieźle, chociaż skłóceni już byli od lat. Nie tyle może skłóceni, ile wzajemnie sobie przeciwni, Sobiesław potępiał czyny brata i nie chciał mieć z nim nic wspólnego, Mirosław zaś miał pretensje, że młodszy brat nie aprobuje i nie pomaga, prawie się nie widywali, chociaż do połowy domu Sobiesław miał prawo, dołożył się kiedyś do kosztów. Na szczęście dla siebie rzadko bywał, przeważnie pętał się po świecie. Ale pomiędzy Syberią a Gibraltarem, Rodezją a Grenlandią jakoś Warszawę zawsze miał po drodze i stąd wziął się magazyn u brata.
Z policją postanowił skontaktować się później, najpierw odzyskać to, co najważniejsze. Mirkowi żaden pośpiech już życia nie wróci.
Wjechał w znajomą, ciasną uliczkę i zaparkował prawie na końcu, o cztery domy dalej. Po drodze zdążył się zastanowić, że zaplombowanego domu ktoś może strzec, diabli wiedzą jak tam było z tą zbrodnią, Gabriela wygadywała głupoty i na jej gadaniu nie należało się opierać. Znał dom, znał teren, postanowił dokonać swoich nagannych czynów od tyłu, od tej miniatury ogródka.
Wysiadł i przez cudze trawniki bez wahania podążył pod dom brata, zły jak diabli i ponury. Nie musiał liczyć budynków, trafił pod właściwe drzwi, odruchowo stwierdził, że ten cholerny parasol plażowy jak stał od zeszłego roku, tak stoi nadal, po czym popatrzył uważniej. Drzwi jak drzwi, też się nie zmieniły, tyle, że widniały na nich paski papieru z jakimś oficjalnym nadrukiem.
Wszystkie były przecięte.
Przez chwilę Sobiesław usiłował sobie przypomnieć, co wie o postępowaniu policji w takich wypadkach. Jeśli z jakiegoś powodu wchodzą do zaplombowanego domu albo mieszkania, zrywają te swoje parszywe paski czy nie? Tak zwyczajnie, szarpnięciem? Czy może przecinają je równiutko i delikatnie, jak tu…?
I w ogóle, po co wchodziliby tędy? Dla nich prościej chyba od frontu?
Klucze nie brzęknęły mu w ręku, zawahał się, zanim spróbował je włożyć do zamka, nacisnął klamkę.
Drzwi okazały się otwarte.
Cichutko, bezszelestnie Sobiesław wszedł do środka, wstrzymał oddech i posłuchał. Z góry dobiegały jakieś nikłe dźwięki. Złodzieje…? Korzystają z pustki w domu…? Policyjne plomby mają w odwłoku, to pewne…
Zaniepokoił się, bo jego rzeczy leżały właśnie na górze, i wciąż bezgłośnie jął wchodzić po schodach. Dotarł na podest. Dźwięki było słychać w pokoju gościnnym, za pokojem gościnnym zaś znajdowała się jego własna ciemnia, prywatne, osobiste sanktuarium. Tam ktoś był. Delikatnie popchnął uchylone drzwi, stanął w progu i ujrzał złoczyńcę.
Pochylony nad szafeczką przy tapczanie, gmerał w niej pośpiesznie. Młody, to było widać. Szczupła sylwetka w jakichś dziwnych, zapewne starych, zbyt obfitych, obrzęchanych, niebieskich dżinsach, w grubym, wełnianym, wyraźnie za dużym, brązowawym swetrze, w idiotycznej, zielonej czapeczce na głowie, kretyński zestaw kolorów… Tyle Sobiesław zdążył stwierdzić, złoczyńca wyprostował się, odwrócił, wypuszczając z ust sylabę „pa…", dostrzegł postać w drzwiach i zamarł.
Sobiesław również zamarł, śmiertelnie zaskoczony. Na ułameczek sekundy to „pa" skojarzyło mu się z pożegnaniem, złodziej na widok właściciela kradzionych przedmiotów beztrosko mówi „pa, pa, do widzenia", powinien może jeszcze rączką pomachać usuwając z pola widzenia głupiego natręta… Skojarzenie znikło, zaskoczenie zostało.
Julita i pan Ryszard udali się na miejsce przestępstwa dwoma samochodami, każde z nich swoim, tak na wszelki wypadek, bo nie mieli czasu uzgadniać szczegółów. Zaparkowali tylko w różnych punktach, w pewnej odległości od domu ofiary i dalej poszli piechotą. Bez trudu odnaleźli stary parasol plażowy i drzwi z paskami.
Klucze od Tadzia, bardziej zasługujące na miano wytrychów niż kluczy, okazały się znakomite, zamki w drzwiach nie stawiły żadnego oporu. Paski przecięła Julita, zgodnie ze swoim charakterem równiutko i czyściutko. Bez przeszkód weszli do środka.
Nikt tam specjalnie nie starał się sprzątać, miejsce zbrodni, zatem woleli omijać wzrokiem, patrząc raczej ku górze. Metodyczne przeszukanie kuchni, szaf w przedpokoju, salonu i gabinetu nie dało pożądanych rezultatów, zapalniczki nigdzie nie było. Spenetrowali maleńką piwniczkę prawie pozbawioną zakamarków, też bez skutku. W końcu weszli na górę.
Sypialnię pana domu łatwo było rozpoznać. Także garderobę, łazienkę i jeszcze jeden pokój, robiący wrażenie zapasowego. Niewątpliwie gościnny. Wszędzie stały jakieś meble, szafki, regały, komódki, półki na książki, książek w ogóle w całym domu było dość dużo, nie brakowało także wazonów, doniczek z kwiatami, ozdobnych pudełek i szkatułek, dwa barki, jeden na dole, a drugi na górze, zawierały w sobie liczne napoje. Julita i pan Ryszard, racjonalnie podzieliwszy przestrzeń pomiędzy siebie, zaglądali wszędzie tam, gdzie cholerna zapalniczka mogłaby się zmieścić. Pokój gościnny został im na koniec.
– Tu są jakieś drzwi – oznajmił pan Ryszard, popukując w wytapetowaną ścianę. – Kawałek poddasza chyba wykorzystali. Zajrzę tam, a pani tutaj…
Drzwi do kawałka poddasza okazały się zamknięte, c0 wydawało się o tyle dziwne, że policja powinna była wszak przeszukać cały dom zbrodni. Widocznie jednak nie wydawało im się to niezbędne, bo te zamknięte drzwi zostawili w spokoju. Sprawca czynu z pewnością tam nie siedział.
Pan Ryszard pomęczył się chwilę przy dwóch zamkach, po czym owe drzwi otworzył.
– Ciemnia fotograficzna – zaraportował tuż za progiem. – Gdzie on tu, palant, ma normalne światło…?
Julita zostawiła mu ciemnię i zmartwiona i zdenerwowana jęła grzebać w umeblowaniu ostatniej nadziei. Szafka na odzież, półki, wieszaki, szufladka… nic. Nic, jeśli nie liczyć jakichś resztek, paski damskie i męskie, wiszące na drzwiczkach, na sznurku, który się właśnie urwał i wyleciał jej z palców, paski zjechały na podłogę, pobrzękując klamerkami. Klosz od lampy luzem, Julita zajrzała do niego i na nogi posypały jej się jakieś małe, lekkie, suche bryłki, jakby pestki brzoskwiń albo zaschnięte na kamień wiśnie. Albo kawałki kory. Klosz był ich pełen.
Rozczarowana, zajrzała do ostatniej szafki, małej, niskiej, przy kanapie. Gliniany garnek, pusty i wyszczerbiony. Popielniczka. Ranne kapcie bez pięt, chyba męskie, bo duże. Mechaty pasek od szlafroka. Dwa pudełka zapałek, pół świecy, kalendarzyk kieszonkowy, nawet nie spojrzała, z którego roku, bo zapalniczki z pewnością w sobie nie mieścił. Zwinięta w kłębek damska halka z czarnej koronki. Nic poza tym. Kanapa. Zaraz, kanapa…
Pod kanapą i za kanapą było pusto, jeśli nie liczyć wielkiej, zdechłej muchy, ale Julicie przyszło na myśl, że może ta kanapa jest otwierana. Zawiera w sobie pościel, w pościeli można schować dowolny przedmiot. Trzeba ją otworzyć, pan Ryszard jej pomoże.
Wyprostowała się szybko ze słowami „panie Ryszardzie, czy może mi pan pomóc?" na ustach, ale z całego zdania pozostało jej tylko to „pa", a i to wybiegło z rozpędu. Reszta zamarła.
W drzwiach pokoju stał nieboszczyk. Zamordowany, prawie w jej oczach, pan Mirek. Julicie odebrało głos i wszelkie inne zdolności.
Nieboszczyk poruszył się pierwszy, uczynił krok do wnętrza. Padło na niego jaśniejsze światło i uwidoczniło pomyłkę, to nie był pan Mirek, tylko ktoś bardzo do niego podobny, ale Julita nie zdążyła tego zarejestrować. To znaczy oko jej i umysł owszem, ale reszta fizjologii pozostała spóźniona.
Pan Ryszard właśnie stwierdził, że oświetlenia ciemni nie może znaleźć, i zdecydował się poprosić Julitę o zapalniczkę, sam nie miał, bo nie palił. „Pa" nie usłyszał. Wyszedł z tapetowanych drzwi dokładnie w momencie, kiedy Julita zachłysnęła się, postąpiła gwałtownie krok do tyłu i z całej siły wlazła mu obcasem stępora na nogę.
Rozdzierający okrzyk pana Ryszarda zagłuszył inne dźwięki i w mgnieniu oka nastąpiło okropne zamieszanie. Mimo iż uczestniczyły w nim tylko trzy osoby, przypominało coś w rodzaju wybuchu, potężne uczucia zawarczały w powietrzu, gniew i oburzenie Sobiesława, zaciętość, przydusić złodziei, śmiertelne przerażenie Julity, wymieszane z natychmiastową myślą, że to jednak nie trup, i eksplozją paniki, że może gliniarz, ale dlaczego taki podobny do trupa, skomplikowane doznania pana Ryszarda, wzbogacone dolegliwością czysto fizyczną, do tego pełna sprzeczność zamiarów, poglądów i chęci. Uciekać błyskawicznie, tu przeszkoda w postaci przydeptanej nogi, pan Ryszard uciekać mógłby tylko w podskokach, zatrzymać, strzelić w ryja, odebrać łupy, schować się, wyjaśnić, załatwić polubownie, poddać się, przeciwnie, walczyć! Każda z trzech osób dysponowała ogromem emocji wystarczającym dla osób dziesięciu i wszystko to razem zderzyło się ze sobą.
Nikt jednakże nie znajdował się w tym domu legalnie i dodatkowo zadziałał odruch, dla wszystkich ten sam. Można powiedzieć, ziarenko zgody. Nasionko porozumienia.
Oba przyrodnicze elementy wykiełkowały ekspresowo.
Bezwiednie wszyscy ściszyli glos, dzięki czemu jeszcze przez długą chwilę trudno im było wzajemnie się zrozumieć. W odbieraniu łupu Sobiesław napotkał trudność nieprzezwyciężoną, mianowicie żadnego łupu złodzieje nie mieli. Gorzej, chłopak w dżinsach okazał się piękną dziewczyną, zaś od walnięcia dziewczyny ręka by mu uschła. Tego drugiego, owszem, mógłby, facet solidnej postury, ale chyba poszkodowany, z bolesnym wyrazem twarzy trzyma się za stopę, nie kopie się leżącego!
Julita, mimo wybuchu paniki, połapała się w sytuacji, trudno jej było tylko ubrać myśl w słowa. W szeptanej awanturze na plan pierwszy wybiło się gorączkowe zdanie:
– To ten brat, panie Ryszardzie, to ten brat! Jezus Mario, co robić, to ten brat! Mówię panu, to ten brat! Jestem pewna, to brat!
W tle brata, niejako w charakterze podkładu muzycznego, brzmiały wypowiedzi przeplatające się wzajemnie:
– Hieny cmentarne, cicho, nic nie mówmy, wszystko jest przeciwko nam, niech mnie gliny łapią, a nie popuszczę, ani słowa, nawiewać, o Boże, przepraszam pana, czego tu, moja własność, co pani mówi, żywego okradacie, dokumenty niech pokaże, jazda, dowody pokazywać, skoro brat, to ja nie wiem…
Między słowami zrozumiałymi plątały się wymamrotane i wysyczane fragmenty niezrozumiałe, ale nimi już nikt się nie przejmował. Komunikat o bracie górował nad resztą i wreszcie wygrał batalię.
– O co chodzi z tym bratem?! – wysyczał gniewnie Sobiesław. – Zgadza się, podobno mój brat tu został zabity, to jego dom!
– Pan tu jest nielegalnie – stwierdził surowo pan Ryszard i wreszcie puścił swoją nogę. – My też, nie ma, co ukrywać. Rzeczywiście jest pan bratem ofiary?
– Rzeczywiście jestem. Sobiesław Krzewiec, fotografik, do usług…
– Julita Bitte, wydawca – powiedziała odruchowo dziko zdenerwowana i dobrze wychowana Julita.
– Ryszard Gwiazdowski, przedsiębiorca budowlany…
Burza z piorunami przeistoczyła się nagle w wersalskie przyjęcie. Sobiesław poczuł, że coś tu nie tyle nie gra, ile gra inaczej.
– Jak na złodziejską szajkę, zawody mamy nietypowe – wyrwało mu się mimo woli.
– W roli złodziejskiej szajki to jest nasz pierwszy występ – wyjaśnił ze smętnym westchnieniem pan Ryszard. – Chyba nie bardzo udany. Nie wiem, jak pan…
Sobiesław też westchnął.
– Ostatnie, co ukradłem, to były kartofle z cudzego pola, do pieczenia. Miałem wtedy dwanaście lat. Poza tym nie przyszedłem okradać brata pośmiertnie, tu leżą moje rzeczy i muszę je zabrać. Nie żadne koszule i skarpetki, tylko materiały fotograficzne. Tam są – uczynił gest w kierunku tapetowanych drzwi. – A przynajmniej mam nadzieję, że są…?
Pan Ryszard odsunął mu się z drogi.
– Nie wiem, nie umiałem tam zapalić światła. Tylko taka mała, czerwona żaróweczka się zaświeciła. Jeśli czegoś panu brakuje, z góry uprzedzam, że to nie my, pani Julita nawet tam nie weszła.
Praca dla Sobiesława była najważniejsza, zlecenia miał podpisane, nie mógł czekać na zezwolenia oficjalne. Machnął ręką i wszedł do ciemni.
– Tu się zapala, o! – powiedział, bezwiednie niwecząc tym w nielegalnych gościach chęć natychmiastowej ucieczki. – Specjalnie mam ten kontakt ukryty, żeby mi nikt nie wlazł i znienacka nie zaświecił. To jeszcze z dawnych czasów, kiedy przeważnie tu pracowałem na światłoczułych kliszach.
Julita i pan Ryszard milczeli, przytłoczeni niepewnością.
Sobiesławowi nagle przyszło coś do głowy i obejrzał się na nich.
– Uprzejmie proszę, żeby państwo patrzyli mi na ręce. Swoje biorę i niech każdy widzi, co. Żeby w razie, czego nie było kretyńskich podejrzeń.
Wytrącony z równowagi znacznie bardziej niż sądził, przystąpił do pakowania swojego dobytku, dość dużo tego było, nie tylko dyski, negatywy i odbitki, ale także stary sprzęt, powiększalnik, kuwety, filtry nie wszystko oczywiście, wyłącznie rzeczy najważniejsze, ale i tak trwało to dostatecznie długo, żeby dwoje złoczyńców zdążyło oprzytomnieć.
Własnego celu nie osiągnęli, cholernej zapalniczki nie znaleźli, a za to ujawnili się przed członkiem rodziny nieboszczyka pana Mirka. Nic gorszego! No, może jeszcze policja, ale kto powiedział, że członek rodziny nie poleci do policji natychmiast? Powiedzieć mu zatem całą prawdę czy przeciwnie, zełgać coś artystycznie, zełgać byłoby bezpieczniej, tylko co…?!
Rzuciwszy niepewnym wzrokiem na Julitę, pan Ryszard z całego serca pożałował jej przebrania. Zamiast powypychanych dżinsów, swetra potwora, idiotycznej czapeczki i obuwia gatunku stępory… szczególnie obuwie napełniło go silnym rozgoryczeniem… powinna mieć na sobie twarzowy strój, dopasowany do figury, nie kryjący tak starannie urody. Piękna dziewczyna z każdym facetem wszystko załatwi i wszelkie trudności przełamie, a jakże pod tym okropnym nabojem on ma odgadnąć piękną dziewczynę? Klęska na całej linii, niech to jasny szlag trafi.
Julicie ten niezbyt długi czas wystarczył, żeby doznać licznych przeżyć wewnętrznych, licznych zmian uczuciowych i dokonać mnóstwa przemyśleń.
Rzecz jasna, przyznać się do nich znacznie później, w tym momencie jednak wyglądały one mniej więcej następująco:
Jaki podobny do brata… ale chyba przystojniejszy…? Mniej diaboliczny, no i co z tego, jeśli i charakter ma podobny, w żadnym wypadku nie należy mówić mu prawdy, wykorzysta ją przeciwko wszystkim…! I wcale nie wszedł nielegalnie, paski już były przecięte! A może udawać, że myślał, że już można i tak dalej…! poleci z donosem…! Uwieść go jakoś, oczarować, poderwać…? Ale przecież cudzą zapalniczkę ukradli, no to mu zwrócą, Jezus Mario, nie można decydować bez Joanny…!
Rzuciła okiem na pana Ryszarda. Spojrzenia im się skrzyżowały, ruszyli ku drzwiom…
Za późno. Sobiesław z pudłem w rękach już wyszedł z ciemni.
Przez chwilę trwały bezruch i milczenie.
– No tak – rzekł z gniewnym rozgoryczeniem. – I pomyśleć, że ja wam, jak idiota, uwierzyłem…
Tego było stanowczo za wiele, honor kwiknął, uczciwość pisnęła oburzeniem i w ostatecznym rezultacie wszyscy razem, obarczeni kilkoma pudłami, zgromadzili się przy samochodzie Sobiesława, stojącym najbliżej. Pan Ryszard pomógł mu w transporcie i upchnięciu mienia w bagażniku.
Po czym bardzo spokojnie, acz nieco smętnie, obydwoje razem powiadomili go, że niczego więcej nie wyjaśnią bez najważniejszej osoby. Sprawa, ogólnie biorąc, jest wściekle skomplikowana i upiornie głupia, najważniejsza osoba stanowi jej źródło i zasadniczą przyczynę, aczkolwiek sama w sobie nie zawiniła kompletnie niczemu, przeciwnie, została pokrzywdzona. Do tej najważniejszej osoby muszą jechać od razu. Mogą jechać razem albo oddzielnie, jak sobie pan Krzewiec życzy, chyba, że wcale sobie nie życzy i woli lecieć do glin, powodując jeszcze większe zamieszanie. Więc proszę bardzo…
Nie mając najmniejszego pojęcia, o co tu właściwie chodzi i kim może być najważniejsza osoba, Sobiesław na wszelki wypadek zdecydował się jechać do niej oddzielnie, swoim samochodem. Możliwe, że podjąłby odmienną decyzję, gdyby nie gwałtowne zainteresowanie przebraną za głupkowatego chłopaka dziewczyną, której jakoś, nie wiadomo, dlaczego, nie chciał tracić z oczu. Policja nie zając, nie ucieknie.
Wyraził zgodę na wizytę u najważniejszej osoby. Wsiedli, każdy do siebie i pojechali.
W drodze powrotnej z tej cholernej ulicy Pąchockiej, zostawiwszy grupę przestępczą na miejscu wykroczenia, czym prędzej, jeszcze z samochodu, wykorzystując czerwone światło, zadzwoniłam do komisarza Wólnickiego i nakłamałam strasznie.
– Dopiero po pańskim wyjściu myśmy sobie skojarzyli, a możliwe, że to dla pana ważne, Marta, ta od koni, o niczym pojęcia nie miała i nic jej do głowy nie przyszło, a tam była awantura ogrodnicza. Przez tę awanturę był korek. Coś mi tu śmierdzi, zabity został przecież ogrodnik, nie? I węszę jakieś kanty, chyba powinien pan o tym wiedzieć, może od razu do pana przyjedziemy, Marta i ja. I byłoby dobrze, gdyby i ten pański sierżant słuchał, bo zdaje się, że on ma w tym jakieś rozeznanie…
– Zaraz – przerwał mi komisarz. – Pani jest w domu?
– W domu – zełgałam i właśnie zmieniło się światło, dzięki czemu zabrakło mi ręki. Zdołałam wrzucić dwójkę na zasadzie sięgania lewą ręką do prawego ucha.
– To ja zaraz do pani przyjadę, bo jestem w pobliżu. Ta Marta od koni też jest?
– Też – zełgałam silniej i od razu zostałam ukarana, bo natychmiast musiałam łapać Martę. Zabrakło mi nie tylko trzeciej ręki, ale także trzeciego oka. Wykorzystałam rozklekotaną ciężarówkę i starannie udając, że nie umiem jej wyprzedzić, wypukałam Martę na komórce.
– Natychmiast do mnie przyjeżdżaj, ten gliniarz za chwilę będzie!
Marta właśnie wybierała się na wykład, jeszcze nie odjechała spod domu, miała do mnie blisko. Nawet dość chętnie zrezygnowała z uczelni. Odczepiłam się od ciężarówki, przydusiłam trochę, zdążyłam do domu pierwsza, Marta w chwilę po mnie, ledwo udało mi się zamknąć garaż i zmienić obuwie, pojawił się komisarz. Z sierżantem na szczęście. Miałam wielką nadzieję, że uda nam się zająć ich przez dostatecznie długi czas, żeby Julita z panem Ryszardem zdążyli przeszukać dom ogrodnika i opuścić bez przeszkód miejsce zbrodni.
Zaczęłam, rzecz jasna, od kawy, herbaty i rozmaitych innych objawów gościnności, ale w końcu należało przystąpić do zeznań.
Na pierwszy ogień poszła Marta. Przełamując swoje upodobanie do milczenia, możliwie rozwlekle i szczegółowo opisała wydarzenia na drodze, skwapliwie wyjawiając nazwiska wszystkich obecnych tam znajomych i dokładając pełnię wiedzy o związku końskiej mierzwy z pieczarkami. Przy mierzwie komisarz się załamał i stracił cierpliwość.
– Tak, rozumiem, pieczarki to może akurat w grę nie wchodzą, ale czy tam, na tej szosie, była mowa o denacie? Miał coś wspólnego z całym zamieszaniem?
– Tam nie – odparła Marta przytomnie, przerzucając teraz ciężar konwersacji na mnie. – To znaczy nie wiem, ale była mowa o zarazie, pasożycie czy grzybicy, w odniesieniu do roślin, i jak o tym powiedziałam, ciocia skojarzyła…
Jej gest był wymowny, już się zdążyłam nastawić na ciąg dalszy. Postanowiłam donosić dyplomatycznie. Komisarz nawet nie miał kiedy zadać mi pytania
– Otóż sam pan był świadkiem, o czym pan nawet nie wie. W czasie pierwszej wizyty panów miałam telefon i jakiś facet spytał mnie o sadzonki bzu z czerwonym paskiem pod gałązkami. Pojęcia nie mam, kto to był, nie przedstawił się, ale z bzem od pana Krzewca u mnie samej były straszne kłopoty…
Jeszcze bardziej szczegółowo i rozwlekle niż Marta, zdaje się, że po raz trzeci, opisałam moje bzowe perypetie, co przyszło mi o tyle łatwo, że istotnie przez ten bez cholera mnie brała i moje emocje szalały. Po czym, tu właśnie dyplomacja miała wkroczyć w szranki, napomknęłam o sklepie ogrodniczym, podobno siedzibie pana Krzewca…
Z miejsca odgadłam, że komisarz już tam był i z ogrodniczką rozmawiał. Słowem o tym nie napomknął i cierpliwie słuchał całego mojego gadania, ale najwidoczniej służby specjalne go nie szkoliły i błysku w oku pohamować nie zdołał. Twarz nic, kamienna, oko jednakże go zdradziło.
Głowę mogłam na pniu położyć, że wyrolowana facetka połowy prawdy mu nie wyjawiła, a może nawet poprzestała na jednej czwartej. Nie z uwagi na honor nieboszczyka, bo skoro zszedł z tego świata, na honorze już mu nie musiało zależeć, ale ze względu na własną twarz. Któraż kobieta tak chętnie się przyznaje, że pozwoliła z siebie zrobić zakochaną idiotkę…?
Zwykła damska solidarność zmusiła mnie do wykręcania kota ogonem, jeśli nie całkiem, to, chociaż troszeczkę. Jak w kaczy kuper waliłam w jej trudności terytorialne, w ograniczoną przestrzeń, w przeprowadzkę ogrodnictwa z jednego miejsca w drugie, punkt kontaktowy, bo w końcu pan Krzewiec jakąś lokalizację musiał posiadać, chociaż rzadko tam bywał, no i w ostateczne rezultaty. Skąd brał do pioruna to coś, co ludziom proponował, nie od tej ogrodniczki przecież, co za rzęchy wybrakowane sadził, zarażony bez z czerwonymi paskami, iglaste z przesuszonymi korzeniami, zdychające krzewy, z trudem odratowane, cebulki z odpadów. Z odpadów, do diabła, ja akurat przypadkiem wiem, jak powinny wyglądać tulipany!
Komisarz tylko słuchał, sierżant okazywał pełne zrozumienie. Przerzuciłam się na rachunki, poświęcając się i ujawniając własne zidiocenie, trudno, niech już robię za rozwścieczoną kretynkę, skoro alibi mam nieskalane. Gdybym była na miejscu, z całą pewnością stałabym na czele podejrzanych, zabójstwo w afekcie, gwarantowane! Chociaż nie, może jednak zajmowałabym odrobinę dalszą pozycję z uwagi na porę roku, nie czas obecnie na rozkwitanie bzu i tulipanów.
No, a połapałam się w kantach pana Mirka jeszcze przed wyjazdem, na początku lata, odmówiłam zapłacenia ostatniego rachunku, przez zemstę to on mnie powinien zabić, a nie ja jego.
Zużycie mnóstwa czasu przyszło mi z łatwością, możliwe, że komisarz chwilami chciał mi przerwać, ale równie dobrze mógłby powstrzymać górską lawinę, względnie wybuch czynnego wulkanu. Bez żadnego łgarstwa i całkiem uczciwie szlag mnie trafił i stres bezwzględnie musiałam z siebie wyrzucić.
– I sądzi pani – rzekł podejrzliwie, kiedy mnie wreszcie zatchnęło – że istniały inne osoby, tak samo potraktowane jak pani i równie zdenerwowane?
Opamiętałam się.
– Czy równie zdenerwowane, nie dam głowy ja mam emocjonalny stosunek do wszystkiego. Ale oszukane mogły się przytrafić. Przy czym… wie pan chyba nawet panu współczuję… bo tu na dwoje babka wróżyła. Namiętność ogrodnicza i namiętność ludzka, pan Krzewiec budził wielkie uczucia. Nie, nie we mnie, on niewiele starszy od moich synów, do kazirodztwa nie mam skłonności, ale przecież widzę, co się dookoła mnie dzieje. Dokładnie taki sam skutek mogło mieć oszukanie dziewczyny, jak oszukanie maniaka ogrodniczego w starszym wieku, dziewczyny na tle uczuciowym, maniaka na tle, na przykład, berberysu. Wiek i płeć może pan sobie wymieniać dowolnie. Ulgę sprawia mi myśl, że nie znajduję się na pańskim miejscu.
I w tym momencie zadzwoniły mi dwie komórki równocześnie.
– Przepraszam – powiedziałam. – Niech pan to wszystko przemyśli, ja nie odmawiam odpowiedzi na żadne pytania.
Po czym na jednym ekraniku ujrzałam napisik, wskazujący, że to Julita, a na drugim, że pan Ryszard. Rany boskie, dzwonią obydwoje w tej samej chwili, coś się musiało stać…!
Na wszelki wypadek wolałam przejść gdziekolwiek dalej. Wybrałam pracownię, bo tam mogłam udawać, że rozmawiam służbowo. Obie komórki przyłożyłam do uszu.
– No? Co…?
– Tam był – powiedziała zdławionym głosem Julita – i zastał nas tam brat pana Mirka. Fotografik. I zabrał… swoje służbowe… zawodowe… potrzebne rzeczy… I nie wiemy…
– Pani Joanno, mały kłopot – rzekł mi w drugie ucho pan Ryszard. – Ten brat się zjawił i posądził nas o kradzież…
Nie czekałam na dalszy ciąg.
– Cicho bądźcie! Gliny są u mnie. Ale już kończymy konferencję. Przyjeżdżajcie natychmiast, naradzimy się, w ostateczności oddam mu tę cholerną, pomyloną zapalniczkę, bo to właśnie ona jest naszym gwoździem do trumny. Tylko popatrzcie z daleka, czy gliny odjechały!
Julita cichutko jęknęła, pan Ryszard wyłączył się bez słowa. Wróciłam do salonu z niemiłą świadomością, że znów coś przed komisarzem ukrywam, tym razem pojawienie się brata. Diabli nadali, akurat, kiedy wszyscy jesteśmy niewinni, jak te lilijki białe, w zeznaniach musimy kręcić i robić glinom koło pióra. A właściwie, dlaczego musimy…? A, bo w taką idiotyczną prawdę żaden policjant nie uwierzy.
Komisarz przyduszał pytaniami Martę. Spojrzał na mnie, już otwierał usta i znów zadzwoniła moja komórka. Spojrzałam na ekranik, Małgosia.
– Jest tam Marta? – spytała, zanim zdążyłam się odezwać.
– Jest.
– To my zaraz przyjedziemy.
Wyłączyła się. Komisarz patrzył na mnie jakoś dziwnie, ponownie otworzył usta i nagle zrezygnował z dalszego ciągu. Przysięgłabym, że tknęła go jakaś odkrywcza myśl, zerwał się, nie próbując nawet ukryć pośpiechu, oznajmił, że jeszcze tu wrócą i w minutę później już ich nie było.
Marta spojrzała kolejno na trzy zegarki, które miała w polu widzenia, jeden duży i dwa małe.
– Na drugi wykład już i tak nie zdążę. Mogę zostać chwilę? Tu superszoł się rozgrywa, ciekawa jestem, co teraz będzie.
– Twoi rodzice będą – powiadomiłam ją i zadzwoniłam do pana Ryszarda. – Już ich nie ma, odjechali możecie docisnąć. Gdzie jesteście?
– Za dziesięć minut będziemy, tu korek…
Poczułam się trochę jak dworzec kolejowy, rozkład jazdy mi się gmatwał. Na wszelki wypadek kluczem otworzyłam furtkę, którą sierżant niepotrzebnie zatrzasnął. Przezornie popatrzyłam w obie strony, czy komisarz przypadkiem złośliwie nie wraca, Marta przez ten krótki czas zdążyła sprzątnąć ze stołu objawy mojej gościnności. Dolałam wody do czajnika, pstryknęłam.
Małgosia z Witkiem pojawili się po czterech minutach, teoretycznie zostało sześć na udzielanie informacji, w praktyce wyszło tylko cztery i pół. Wieści udzieliłam w szalonym streszczeniu.
– Jeśli ma charakter po nieboszczyku braciszku… – zaczął złowieszczo Witek.
– Trzeba z nim pogadać jakoś bardzo dyplomatycznie – stwierdziła stanowczo zaniepokojona Małgosia.
– Pewnie, że trzeba dyplomatycznie. Rozgryźć faceta…
Przed ogrodzeniem zatrzymały się jeszcze trzy samochody.
Przez ułamek sekundy byłam przekonana, że do mojego domu wchodzi ogrodnik, świętej pamięci pan Mirek, nieboszczyk. Sylwetka, ruchy, karnacja, też ciemny, może oni się pomylili, Julita i pan Ryszard, to nie jego zwłoki tam leżały…? Ale nie, już w połowie dziedzińczyka ujawniło się coś innego, wyraz twarzy…? Coś ze środka…?
Brat nieboszczyka wszedł, przywitał się grzecznie, przedstawił i patrzył pytająco. Pan Ryszard i Julita chodzili tuż za nim, żadne z nich nie zdążyło się odezwać.
Świadoma powagi sytuacji tym razem naprawdę zamierzałam stanąć na wysokości zadania, wspiąć się na dyplomatyczne wyżyny, ocenić faceta i podstępnie, wyjawiając niektóre tajemnice, zataić niebezpieczną dla nas prawdę. Wplątać go jakoś w tę całą aferę bez szkody dla zdrowia. Grzecznie i przyjacielsko. Taktownie…
No i wyskoczyła ze mnie dyplomacja klasy szczytowej.
– Czy pan jest przyzwoitym człowiekiem, czy też może również oszustem? – spytałam wdzięcznie i nader taktownie od razu w przedpokoju.
Zdaje się, że na wszystkich uczyniłam wrażenie piorunujące. O, wielkie mecyje, co prawda wbrew zamiarom, ale nie pierwszy raz w życiu przecież!
Brat pana Mirka tępakiem nie był, to pewne, żachnął się lekko, sens pytania jednakże złapał w mgnieniu oka i wcale nie udawał, że nie.
– Możliwe, że okażę się skończoną świnią – powiedział gniewnie, wciąż jeszcze w tym przedpokoju – ale to żadna przyjemność, garb rodzinny na sobie nosić. Własnego brata szkalować, i to pośmiertnie, też obrzydliwe. Co z tego, że od piętnastu lat próbuję się odciąć, za wyrodka jestem uważany, uciekam od tego. Wśród obcych ludzi, z daleka, a, to owszem, znają tylko mnie i uważają za człowieka jako tako uczciwego, ale tu proszę, jednak na mnie spadło. I co ja mam zrobić? Nie chcę odpowiadać za mojego brata! I co, pytam, mam zrobić? Udawać idiotę?
Musiało w nim nieźle bulgotać, skoro mu się z miejsca tak ulało. Jeśli o kantach pana Mirka wiedział i zniesmaczały go całe życie, jak miał dać temu wyraz? Szczerość przemówienia biła w oczy, rzeczywiście miał problem.
Coś z tym fantem należało zrobić.
– Nie, idiotę nie – zapewniłam go ze skruchą. – To ja przesadziłam, bardzo przepraszam, wyrwało mi się. Chciałam tak od razu… no, może za szybko…
Brat pana Mirka opanował doznania.
– Nie wiem, kim państwo są i dlaczego musiałem tu przyjechać, spotkaliśmy się w okolicznościach dosyć dziwnych… – rzucił okiem na Julitę, na pana Ryszarda nie mógł, bo miał go za plecami, więc na Julicie poprzestał – o śmierci brata tyle wiem, że podobno został zamordowany przez jakąś dziewczynę. Tak twierdzi moja siostra, z policją jeszcze nie rozmawiałem.
Znów patrzył na nas pytająco. Zawahałam się, jak rzadko, kiedy. Czym prędzej spróbowałam wyobrazić sobie siebie na jego miejscu, obce osoby, obecne na miejscu zbrodni, wmawiają we mnie jakieś brednie… Wyobraźnia usłużnie ruszyła, zgadza się, właśnie tak, gdyby mi wszystko uczciwie powiedzieli, uwierzyłabym, gdyby usiłowali kręcić, wypierać się, coś ukrywać, prychnęli jakąś obłudą… A w życiu nie! No tak, ale ja pod tym względem zawsze byłam rekordowo głupia…
– Panie Ryszardzie, co pan na to? – spytałam nie pewnie, nie precyzując, co na co.
Pan Ryszard jednakże odgadł.
– Ja się czuję na siłach wybronić – rzekł mężnie. – Mam na myśli, że w razie, czego. Pani Julita chyba też? Ryzyk-fizyk, powiedziałbym prawdę.
– No to usiądźmy gdziekolwiek…
– W salonie – podsunęła Małgosia zachęcająco. – Z widokiem na koty. Koty działają zdrowotnie.
W salonie siedziała samotna Marta, bo Małgosia i Witek również znaleźli się w przedpokoju, gdzie zrobiło się trochę ciasno. Po chwili przy salonowym stole też zrobiło się ciasno. Jedyną nadzieję ulżenia atmosferze stwarzały koty, obecne na tarasiku za oknem.
Różnił się ten Sobiesław od Mirosława. Pan Mirek już by brylował, już by się starał robić dobre wrażenie, już by udawał, że świetnie się czuje i chce koniecznie uszczęśliwić wszystkich i podobać się każdemu. Już by komplementował, co najmniej Martę i Julitę, a możliwe, że nawet mnie, nie wspominając o Małgosi. Sobiesław milczał i czekał w cierpliwym skupieniu.
Poszłam do pracowni, przyniosłam cholerną zapalniczkę i postawiłam na stole, od czego wszyscy nieco zdrętwieli.
– To jest kość zgryzoty źródło zarazy, przyczyna kretyństwa i robak w naszym wspólnym ciele – oznajmiłam uroczyście. – Przedmiot bezwiednej kradzieży. Gliny o nim nie wiedzą.
Sobiesław patrzył na wspólnego robaka bez żadnego widocznego wrażenia.
– Byłbym szczęśliwy, gdyby udało mi się cokolwiek zrozumieć – wyznał jakoś dziwnie beznadziejnie.
– Ciotka, opamiętaj się – powiedziała Małgosia. – Pan nas ma za wariatów.
– I wcale mu się nie dziwię – mruknął Witek znad salonowego bufetu.
– Początek afery – uparłam się. – Uważam, że należy zacząć od początku, bo od końca się nie da. Na końcu robimy za złoczyńców, a na początku za pokrzywdzonych. To znaczy, za pokrzywdzoną ja, a wy jak sobie chcecie.
Zostałam grzecznie poproszona o zamknięcie gęby i zapewne słusznie. Ciężar pierwszych wyjaśnień wzięła na siebie Małgosia, później wtrąciła się Julita, następnie pan Ryszard. Kiedy dopuszczono mnie do głosu, Sobiesław patrzył już zupełnie inaczej i słuchał z żywym zainteresowaniem, podszytym lekką zgrozą. Wziął do ręki zapalniczkę i obejrzał ją ze wszystkich stron.
– Więc to państwo go znaleźli… – popatrzył na Julitę. – Siostra opisywała panią chyba jakoś inaczej… I rzeczywiście, rozumiem, wmieszali się państwo w zbrodnię wyłącznie przez ten przedmiot…
– I w dodatku to wcale nie jest ten przedmiot, tylko inny – przypomniałam z irytacją. – Skąd to się w ogóle wzięło u pańskiego brata? To nie jest rzecz na każdym kroku spotykana.
– Nie mam pojęcia. Stało chyba na regale już od ładnych paru lat, sześciu albo ośmiu, wpadło mi w oko, jak się Mirek domem chwalił, pokazywał, co i gdzie urządził. Zły byłem wtedy, nie chciałem patrzeć, więc ledwo zauważyłem, ale wiem, że stało. Kupił może…?
Zaprotestowałam energicznie.
– Mowy nie ma. Żaden z was, ani pan, ani pański brat, za młodzi jesteście obaj. Doskonale pamiętam, ze trzydzieści lat temu, ja też wtedy byłam młoda, sprzedawali to w Illum, w Kopenhadze. Sprzedawali…! Za duże słowo, raz sprzedali i cześć, w Ilium miewali wyłącznie przedmioty artystyczne, po parę egzemplarzy, a niekiedy tylko po jednym, na przykład meble Jacobsena, to najdroższy sklep w całej Danii. Moda na stołowe zapalniczki panowała wtedy dość krótko, a takiej jak ta nie widziałam nigdzie.
– Może dostał od kogoś w prezencie…?
– To możliwe. W końcu ja też swoją dostałam w prezencie.
Sobiesław obracał w dłoniach zapalniczkę, a reszta towarzystwa wpatrywała się w niego jak sroka W gnat. Spróbował ją zapalić, bez rezultatu, odstawił wreszcie na stół.
– Nie, pochodzenia tego nie zgadnę, za mało wiem o własnym bracie. Ona się nie zapala?
– Chyba nie ma gazu. Nie próbowałam jej napełniać, na wszelki wypadek, bo swoją napełniałam mnóstwo razy, rzadko wprawdzie, ale jednak, jako stała klientka, w takim specjalnym sklepie, bardzo dobrym. Tej wolałam nie. Może pan ją sobie zabrać.
Sobiesław pokręcił głową.
– Szczerze mówiąc, nie chcę. Nie mam do niej serca, a skoro zniknęła z domu brata, co z całą pewnością moja siostra zauważyła, nie powinna się chyba teraz nagle odnaleźć? Mieszkam chwilowo u siostry, nie mam gdzie tego schować.
– Czy to znaczy – zaczęła z determinacją Julita – że na policję…?
– Co na policję?
– Pan nie pójdzie…?
– Pójdę, oczywiście. Nie obejdzie się bez tego. Jeśli nie pójdę, sami mnie wezwą.
– Ale… Czy pan im powie…
Małgosia straciła cierpliwość.
– Niech pan mówi wprost, czy pan pójdzie zawiadamiać o podejrzanych, których pan zastał w domu, na miejscu przestępstwa! Nas to wszystkich interesuje.
Sobiesław z wyraźnie widoczną niechęcią oderwał wzrok od Julity.
– Musiałbym się przyznać, że też tam byłem, nie? Nie zabiłem własnego brata, są dowody, że mnie nie było, ale teraz mataczę, prawda? Uczepią się, jak rzep psiego ogona, a ja nie mam czasu na głupoty!
– To właściwie, dlaczego zgodził się pan jechać z nami? – spytał z grzecznym zainteresowaniem pan Ryszard.
– Bo nic nie mogłem zrozumieć. Państwo mi jakoś pasowali i równocześnie nie pasowali… – tu Sobiesław zakłopotał się nagle. – Może chciałem sam do czegoś dojść… Pan by nie chciał? Zły pan na brata czy nie, ale zawsze to brat! I ktoś go kropnął, to, co, usiądzie pan na przypiecku i warkocze będzie zaplatał?!
Wyobrażenie pana Ryszarda, siedzącego na przypiecku i zaplatającego warkocze, było tak wstrząsające, że na dobrą chwilę odebrało nam mowę. Musiałby przedtem zwariować i znaleźć się w Tworkach. Czy w Tworkach mają przypiecki…? I, na litość boską, skąd wziąłby warkocze…?!
Nieskłonny do paranoi pan Ryszard pierwszy odzyskał równowagę.
– No nie, rozumiem, też bym spróbował powiercić. W złą stronę pan zaczął…
– To już widzę.
– A nad nami głupi problem ciągle wisi. Rozumie pan, denerwuje człowieka. Niby nic, drobiazg, ale tu ofiara zabójstwa, tu podejrzeniami aż grzmi, cała afera, a drobiazgu ciągle nie ma. Jak taki kleszcz siedzi, no i co? Nie wydłubać? Pani Joanna ma rację, źródło zarazy, ja do końca życia będę miał zgryzotę…
– Kamień w nerkach – podsunął uczynnie Witek znad bufetu.
Pan Ryszard nie chciał nerek, wolał kamień w woreczku żółciowym. Nie wnikaliśmy w przyczyny jego upodobań, ale wszyscy poparli poglądy. Co, do tysiąca piorunów, stało się z tą cholerną zapalniczką? Nie spodobało jej się u mnie i sama gdzieś poszła? Rozzłościłam się nagle.
– Do diabła z takim wymiarem sprawiedliwości! W końcu, o co chodzi? Zabiliście go? Nie. I nikt z nas! Ukradliście mu coś…?
– Zapalniczkę…
– Gówno! Odebraliście moją! I teraz też, paski, pieczęcie, niech szlag trafi paski i pieczęcie! To jest w ogóle nic, w normalnym kraju powiedziałoby się o tym policji i policja by odbierała ukradzione, nikt tu żadnego przestępstwa nie popełnił…!
– Toteż właśnie…
– No to przecież właśnie mówię! U nas się łapie niewinnego, życie będziemy mieli zatrute, każdy świadek tydzień traci, żeby przez pięć minut zeznawać, że nic nie wie! A jeśli jeszcze, nie daj Boże, będą jakieś naciski odgórne, areszt mamy jak w banku, co najmniej czterdzieści osiem godzin albo nawet lepiej, nie zabezpieczą śladów, ta jakaś ślepa komenda uprze się przy numerze samochodu, pańska siostra rozpozna Julitę… a tam Julitę, mnie, Małgosię, Martę, Anię Lewkowską, każdą osobę, którą jej podstawią, prokurator się ucieszy, że to nie mafia, da nakaz, sędzia wyda byle jaki wyrok, żeby się pozbyć sprawy, i już mamy przechlapane. Skąd mam wiedzieć, na kogo trafimy…
– Ten komisarz na idiotę nie wygląda – wtrąciła delikatnie milcząca dotychczas Marta.
– Nie wygląda, ale jakiś zacięty. Awans chce dostać albo, co. Czy ja wiem…
– Ale przecież znasz tego jakiegoś, który ma więcej rozumu…
– Ale go nie ma! I nawet nie spytałam, gdzie się podziewa!
– Dlaczego nie spytałaś?
– Żeby nie budzić podejrzeń – wyznałam ponuro po chwili zastanowienia. – Niewinny protekcji nie szuka. Górskiemu powiedziałabym prawdę… No dobrze, spytam o niego przy najbliższej okazji, a dopóki go nie ma, siedźmy cicho.
Na razie cicho siedział Sobiesław, przysłuchiwał się rozmowie, spoglądał na Julitę i milczał. Julitę nagle ruszyło, najwidoczniej tajemniczy fluid latał od niego do niej i odwrotnie, bo zerwała się z miejsca i z niezwykłą stanowczością zaproponowała jakieś napoje, kawę, herbatę, wino, piwo, koniaczek, serki może, oliwki…?
Patrzyłam na nią w zdumionym podziwie, bo pierwszy raz wykazała taką energię w moim domu. Wprawdzie z reguły młodsze dziewczyny zajmowały się u mnie pożywieniem i lepiej niż ja wiedziały, gdzie się, co znajduje, zostawiałam im to ze zwyczajnego lenistwa, ale Julita przez całe lata z uporem zachowywała nieznośny umiar i takt. Mogła coś delikatnie podsunąć, zostawiając decyzję pani domu, a tu znienacka, w zastępstwie mnie, wpadła w zuchwałą i natrętną wręcz gościnność.
Małgosia ją podtrzymała. Krakersiki stały w misce, sera miałam pełną lodówkę, do tego świeżo zrobione śledzie w oliwie i szmalec. Nie dość na tym, przypadkiem znalazł się także razowy chlebek i dwa jajka na twardo, o poranku przeze mnie ugotowane w wybuchu jakiejś rozszalałej fanaberii. Oliwki, korniszonki, majonezik i chrzan istniały u mnie trwale. Z wielkim zainteresowaniem przyglądałam się teraz, jak w dziesięć minut zrobiły całe przyjęcie, które zresztą w pełni poparłam. Towarzystwo z salonu przeniosło się do stołu jadalnego.
No i fluidy niezbicie udowodniły swoje istnienie. Sobiesław był głodny straszliwie, z czego przez cały czas nie zdawał sobie sprawy, zdał dopiero na widok produktów spożywczych. Nie rzucił się na nie jak zwierz dziki, dobre wychowanie działało, ale widać było, że organizm już dawno okrzyki wydawał.
Nim wzięłam udział w dalszym ciągu konwersacji, zdążyłam uświadomić sobie dokładnie, że gdyby na miejscu Sobiesława znajdował się pan Mirek-ogrodnik, a Julita ruszyłaby na tę pokarmową ścieżkę, każdy kawałek suchego chleba wydarłabym jej z rąk. Ukryłabym śledzie i jajka na twardo. Pożałowałabym herbaty…!
No tak. Nie było już, co myśleć. Ogólna sytuacja uczuciowa ustabilizowała się sama z siebie.
– Nie mam bladego pojęcia, co tu się przytrafiło z tą zapalniczką, ale jestem po waszej stronie – oświadczył Sobiesław pod koniec posiłku. – W końcu mieliśmy kiedyś jakichś wspólnych znajomych, Mirek i ja. Nie wiem, kto mu został, a kto odskoczył, spróbuję się zorientować. Ludzie plotkują między sobą, a wydarzenia ostateczne wyzwalają szczerość.
– Ma pan na myśli próby dwustronne? – upewniłam się. – Kto mógł mu to ofiarować i komu mógł dać moją, o ile ją zabrał?
– Przecież tak właśnie państwu wyszło? Że on ją zabrał?
– Nikt inny nie wchodzi w rachubę.
– No nie wiem, może to głupie, ale czuję się jakoś za niego odpowiedzialny. Będę szukał. W naszym domu też jej nie było?
Julita poruszyła się nagle.
– Ach, zaraz! Jeszcze jedno miejsce zostało, właśnie tam na górze. Kanapa! Ona jest otwierana, chciałam zajrzeć do środka akurat, jak pan wszedł. Chciałam zawołać pana Ryszarda do pomocy!
– Ona wcale nie jest otwierana, tylko rozkładana -sprostował Sobiesław. – W środku nic się nie mieści. Ale otwierany jest fotel.
– Który fotel?
– Taki największy, stary, w gabinecie Mirka stoi, cały kąt zajmuje…
– Ciemnobrązowy?
– Zgadza się, skórzany. Ma w sobie schowek na poduszkę, koce…
– To nam nie przyszło do głowy, żeby tam zajrzeć – rzekł z żalem pan Ryszard. – Nie wyglądał na otwierany. To tak jest, jak się człowiek zabiera do tego, czego nie potrafi.
– Na złodziei się nie nadajecie – zaopiniował Witek z naganą.
– Rzeczywiście, chyba nie – zgodziła się skruszona Julita. – Ale to może…?
Sobiesław nie wahał się ani chwili.
– Pojedziemy sprawdzić. Razem! I to od razu dzisiaj, może tam jeszcze nikt nie zauważył tych idiotycznych pieczęci, kretyńskie określenie, kawałek papieru i to ma być pieczęć. A w dodatku tak ładnie przecięte, że z daleka nic nie widać.
Poparliśmy jego myśl, istotnie, chwila wydawała się najwłaściwsza. Póki widno, ciągle ta sama ostrożność, niech nikt nie widzi światła w oknach! Witek, co prawda przypomniał, że ciemność sprzyja wszelkim bandyckim poczynaniom, ale na głupkowatą złośliwość nikt nie zwrócił uwagi. Propozycja została przyjęta.
Pojechali w końcu. Zostaliśmy sami z Witkiem, Małgosią i Martą, która teraz już stanowczo stwierdziła, że dzień przerwy w studiach z pewnością jej nie zaszkodzi. Małgosia przypomniała sobie, po co w ogóle przyjechali.
– Zostawiłaś w domu wszystkie dokumenty – zwróciła się do córki. – Kartę rejestracyjną, prawo jazdy, dowód, cały portfel, o, masz! Cud boski, że cię po drodze gliny nie złapały, bo jeszcze by nam tylko tego brakowało, dobrze, że od razu pojechaliśmy do domu i akurat leżały na wierzchu, wpadły nam w oko…
Witek właśnie spoważniał i zamyślił się.
– Nie wiem, czy to nie był wygłup z naszej strony – rzekł z troską. – Tak mu wywalić całą prawdę o tej cholernej zapalniczce? Nie wytrzyma i do glin coś chlapnie, z samego zdenerwowania nas za kuper wezmą.
Małgosia oderwała się od Marty z dokumentami. Popatrzyłyśmy na siebie.
– Nie wezmą – mruknęła.
– Nie chlapnie – zapewniłam Witka.
– Bo co?
– Bo zaskoczył do Julity. Nie widziałeś?
– Nic nie widziałem. Skąd wiesz?
Pokiwałyśmy głowami z politowaniem.
– Zaiskrzyło mu do niej – wyjaśniła Małgosia. – Tylko ślepy głąb mógł tego nie zauważyć. A jej do niego, zdaje się, też?
Przyświadczyłam.
– Do pana Mirka podobny, już pan Mirek wpadł jej w oko, a braciszek ma charakter chyba mniej rozrywkowy. Żadne z nich na razie szkody nie przyczyni.
– Ewentualnie może jeszcze skoczą razem na jaką kawę albo co…
Wólnickiemu rzeczywiście coś w umyśle wybuchło. Ta baba miała rację, należało szukać dwutorowo. Łapiąc gorączkowo ludzi i już węsząc między nimi sprawcę, zaniedbał milion spraw. Ten wątek roślinny, możliwe, że przestępczy, to jedno, a drugie dowody rzeczowe, a w końcu i ślady, i te papiery wetknięte unieruchomionej ciążą Kasi Sążnickiej mogły dużo wyjaśnić. O ile oczywiście obarczona wszelką dokumentacją przez całą komendę Kasia zdążyła do nich bodaj zajrzeć… Do czego należał wciąż niedostępny Szrapnel…? No, nie do dziewczyn chyba, pasował raczej do afery…
Połapał wywiadowców, przygniótł ich Szrapnelem i na sygnale wrócił do komendy. Coś już powinni dla niego mieć!
Mieli, dlaczego nie. Ceramiczna doniczka, kształtem zbliżona do dzbana, nie była zbyt porowata, znalazły się na niej bardzo wątpliwe odciski palców co najmniej dwóch osób, z czego tylko jeden odcisk jednego palca był wyraźny i nadający się do identyfikacji. Na sekatorze również, ślady fragmentaryczne i rozmazane, ale ich układ świadczył o sposobie trzymania narzędzia. Zarówno palce, jak i reszta dłoni wskazywały niezbicie, że coś tym sekatorem dziabano, nie zaś cięto. Dziabano, jasne, zgadzało się, dziabana była ofiara zbrodni.
Teraz należało już tylko znaleźć właściciela tego jednego wyraźnego palca.
Przekląwszy sam siebie, że nie załatwił tego od pierwszego kopa, Wólnicki z pewnym trudem zatrzymał umykające resztki przytomności umysłu. Z góry zrezygnował z wzywania do komendy wszystkich podejrzanych, doskonale wiedząc, jak takie wzywanie wygląda. Jeden się spóźni, drugi nie przyjdzie wcale, trzeci nie odbierze wezwania, czwarty przyśle zaświadczenie lekarskie… Zwyczajna daktyloskopia zajmie mu trzy tygodnie, a sprawca przez ten czas zdąży wyjechać do Australii. Czy tam do jakiejś Gwadelupy, z którą nie mamy umowy o ekstradycję. Żadne takie, trzeba inaczej.
W objazd potencjalnych sprawców wysłał technika, zaleciwszy mu pobrać tyle odcisków palców, ile tylko zdoła, poczynając od Gwiazdowskiego, który się wypiera samochodu, poprzez całe to jego towarzystwo, poprzez cały personel warsztatu Gwasza, aż do ostatniej dziewczyny, wchodzącej w grę, z byłą żoną ofiary włącznie. I mężem żony. I narzeczonym dziewczyny. I w ogóle wszystkich osób, które miały kontakty z zabitym ogrodnikiem. I w ogóle niech zaczyna od razu, bo tylko patrzeć, jak tych osób namnoży się pięć razy więcej.
Był to wybuch doskonale bezrozumnej nadziei.
Technik pomyślał, że może po prostu wyjdzie z komendy i zacznie łapać każdego, kogo spotka na ulicy, pobierając od niego odciski palców, w kolejce ich do siebie ustawi, ale nic nie powiedział i ruszył w drogę z walizeczką śledczą w ręku.
Ślady na drzwiach i oknach wykluczyły włamanie, tak furtka jak i drzwi zostały otwarte zwyczajnie, kluczami, i Wólnicki, wnioskując z obuwia denata, wydedukował sobie, że może przyszli razem, ofiara i sprawca. Sprawczyni. Nogi wytarli, na podłodze śladów błota nie zostawili. Wynikałoby z tego, że się znali, chociaż oczywiście ten cały Krzewiec mógł wpuścić i obcego, potencjalnego klienta. Ktoś tam już na niego czekał, względnie szedł za nim i od pierwszego słowa wyraził chęć urządzenia swojego ogrodu…
Zaraz, głupio trochę. Bo niby, co, obcy wszedł i bez dania racji z miejsca walnął donicą? I rzucił się z sekatorem na faceta, który jeszcze nie zdążył mu zrobić nic złego? Bzdura kompletna. Nie, musiała to być osoba znajoma, denat pozwolił jej wejść do domu, może niechętnie, ale jednak, awantura zaś wybuchła w środku, a nie na zewnątrz.
Chociaż… A jeśli to któryś narzeczony…? Symulował zainteresowania ogrodnicze, denat go w życiu na oczy nie widział…
I znów Wólnicki pożałował, że nie kazał sprawdzić całego domu, bo może te wybrakowane odciski palców znalazłyby się na przykład w sypialni albo w łazience? Na dole nigdzie więcej ich nie było, niczego sprawca nie dotykał, wyłącznie donica i sekator, i cześć. Szklane kufle zleciały, bo Krzewiec, padając, runął na regał, próbował się go przytrzymać, jeden ślad o tym świadczył, nie zdołał, upadł, już podziabany, a cholerny sprawca zostawił pobojowisko i uciekł. Nie zginęło nic poza owym przedmiotem, określonym przez siostrę mianem zapalniczki stołowej. Po tę zapalniczkę przyszedł czy co? I musiał zabić Krzewca, żeby mu ją zabrać? Przecież nie była, do diabła, zrobiona ze złota!
Dał spokój technice, która tak skandalicznie poskąpiła mu pomocy, i przerzucił się na papiery.
Kasia Sążnicka odwaliła potężną robotę, aż się Wólnicki zdumiał. Prawie nie uwierzył własnym oczom. Nie był wszak jedynym dostarczycielem lektury, zaskoczył go zapał, z jakim pogrążyła się w tym całym ogrodniczym śmietniku, odsuwając na bok wszelkie inne dokumenty. Kasia miała dobre serce, widząc wyraz twarzy Wólnickiego, dobrowolnie j bezzwłocznie jęła wyjaśniać sprawę.
– Nie zauważyłeś, co mi dajesz? Tu zdjęcia są, cała kupa. Chłopak jak brzytwa, ja mam słabość do takich, przyjrzyj się, Mefisto! Diabeł mu z twarzy wychodzi, ale powiem ci, że sztuczny, taki trochę na siłę robiony, znam się na tym, bo mój mąż też z tych samych, tyle że on prawdziwy. Z natury. Iskier sobie nie musi dokładać, a ten twój denat przysięgnę, że wygląd wykorzystywał i przemocą z siebie ognie krzesał, bo dziewczyny na to lecą. Też bym poleciała, gdyby nie to, że dorwałam sobie własnego i już nie muszę. Z ciekawości się za tę makulaturę złapałam i proszę, mądrzejsza jestem niż myślałam, dobrze zgadłam. Kanciarz rekordowy, oko bieleje, kit wciska na wszystkie strony, a prawdą by się chyba udusił!
Z całego serca i z wielkim ogniem pochwaliwszy gust Kasi, Wólnicki chciwie zażądał rezultatów szczegółowych. Zostały mu przekazane w słowach możliwie prostych, dostępnych najtępszemu nawet umysłowi.
– Na płci podzieliłam. Chciałeś, nie?
Chcieć Wólnicki chciał, ale z niejakim osłupieniem popatrzył na dziewięć stosików i stosów rozmaitej wielkości, które Kasia starannie wyrównywała na swoim biurku. Zajmowały całą jego powierzchnię, choć każdy wyglądał mizernie. Na litość boską, wydawało mu się, że płci jest dwie, chyba, że Kasia uwzględniła także kochających inaczej, ale to i tak do dziewięciu byłoby daleko.
Kasia nie skąpiła wyjaśnień.
– Korespondencja prywatna, baby, faceci. Rachunki, on płacił, rachunki, jemu płacono, oddzielnie baby, oddzielnie faceci. Służbowe. Rachunki domowe. Naukowe czy jak to nazwać, analizy z gatunku botanicznych. Skandal. To właśnie z tego wychodzi mi cholerne świństwo. Popatrz sam, nic tu nie jest kompletne i porządne, to strzępy i moim zdaniem pozostawione przez niedbalstwo, ale można się z nich połapać, o co chodzi. No, szczęśliwie działał na małą skalę.
Wólnicki natychmiast przypomniał sobie zapłakaną laborantkę Elizę i ucieszył się, że mniej więcej rozumie sedno rzeczy. Kasia potwierdziła okropne przypuszczenia, ze wszystkiego wynikało, że nieboszczyk uprawiał nader osobliwą działalność ogrodniczą, nazywało się to usuwaniem bezużytecznych i niszczeniem szkodliwych roślin, a de facto było czymś idealnie odwrotnym. Zarabiał na tym podwójnie, za usuwanie i niszczenie płacono mu wprawdzie skromnie, ale za to klienci, którym owej szkodliwości dostarczał, bulili niezły szmal. Kameralna afera, jak w pysk strzelił! Kant wychodził na jaw najwcześniej po roku, a bywało, że po dwóch i trzech latach, zaś roznoszenie zarazy miało swój paragraf w kodeksie karnym. Przez moment Wólnicki czuł ulgę, iż roznosiciel nie żyje, bo z paragrafami dotyczącymi przyrody nie miał dotychczas do czynienia i nie wiedziałby nawet, do kogo z tym lecieć. Wydział zabójstw nie zajmował się florą.
– Korespondencji prywatnej tyle, co kot napłakał – streszczała nadal Kasia. – Ludzie teraz nie piszą na papierze, tylko mailują, esemesują, dzwonią i w ostateczności faksują, ale trochę jest. Głównie na zdjęciach, o, popatrz, tu dziewucha w doskonałym stanie, kocha go, a tu zdechła irga, aż się dziwię, bo to mocna krzewinka. Powiększenie, jakiś pasożyt po niej lata, z tyłu groźba karalna, ten ktoś mu tego nie daruje, ale bez podpisu, też się dziwię, że to trzymał, bo powinien był od razu zniszczyć. Więcej mówią rachunki, a najwięcej notatki, jakaś Wiwien przez wu, nazwiska nie ma, ale są telefony…
W wielkim skupieniu Wólnicki poczynił sobie dwutematyczne zapiski, w jednej rubryce dziewczyny w drugiej płeć męska, przy czym płci męskiej dotyczyły wyłącznie rachunki, z czego można było wnioskować, iż uczucia świętej pamięci pana Mirka nie prezentowały żadnych zawirowań. Wśród dziewczyn natomiast wątpliwości budził wiek i żadna pewność w kwestii rodzaju kontaktu nie istniała, taka na przykład pani Dobromira Wojtczak równie dobrze mogła być spragniona gorących uścisków młodzieńca, jak i tawuły pojedynczolistnej, która jej zmarniała, zamiast bujnie wyrosnąć.
Kiedy uświadomił sobie, ile osób musi sprawdzić, zrobiło mu się trochę słabo. Odrobiną nadziei błyskały nazwiska, powtarzające się częściej, zorientowana świetnie w rodzaju roślin Kasia posłużyła pomocą, bo rzadsze i droższe miały prawo budzić większe namiętności, i na pierwszym planie znalazło się sześć osób. Trzy baby i trzech facetów. Od nich należało zacząć tę galerniczą pracę.
O, nie, nie dostał Wólnicki dostatecznego personelu. Taki drobiazg, jak jedno zabójstwo zwyczajnego faceta, ani to mafia, ani polityk, ani miliony w grę nie wchodzą, ani seryjny morderca, któż by dla głupstwa zupełnego zatrudniał tłum funkcjonariuszy! Ma sobie dać radę własnymi siłami i cześć.
Wólnicki spochmurniał, zaciął się i bez chwili zwłoki przystąpił do dawania sobie rady nadal własnymi siłami.
W starym fotelu pana Mirka mojej zapalniczki nie znaleziono.
Pan Ryszard, zły i zmartwiony, wrócił do domu, Julita z Sobiesławem zostali sami.
Mieniem zgasłego w kwiecie wieku brata Sobiesław nie przejmował się wcale, spadek niewiele go obchodził, ale przedziwna kradzież denerwowała go niewymownie. Hipotetyczna kradzież, bo w końcu istniał cień wątpliwości, to całe towarzystwo mimo wszystko mogło się mylić i nie Mirek podwędził zapalniczkę klientki, tylko ktoś inny. Sobiesław przyjąłby zapewne taką wersję, wzruszył ramionami i nie zawracał sobie głowy głupim podejrzeniem, gdyby nie Julita.
Sobiesław był fotografikiem utalentowanym, miał rentgen w oczach, od pierwszej chwili wydało mu się, że zawartość bułowatego stroju kontrastuje z opakowaniem rażąco i stanowi coś ciekawego. Poczuł się żywo zainteresowany. No i wyszło to na jaw od razu, w środku rzęchów tkwiła dziewczyna, która z miejsca obudziła w nim zachwyt. Zachwyt niejako obiektywny, natury zawodowej, jak piękny przedmiot, piękny meszek na listku, piękny robaczek…
Uparcie nie zamierzał tracić jej z oczu i bez żadnego trudu sam w siebie wmówił gwałtowne pragnienie wyjaśnienia sprawy. Dwóch spraw nawet, zabójstwa brata i tej idiotycznej kradzieży. Koniecznie musiał poznać wszystkie szczegóły, bo przecież nie było go przy niczym, a ona właśnie wręcz przeciwnie, uczestniczyła w wydarzeniach osobiście, bardziej niż ktokolwiek inny, i tylko ona mogła udzielić ścisłych informacji…
Równie zręcznie Julita wmówiła w siebie obowiązek przekazania pełnej wiedzy bratu ofiary. Elementarna przyzwoitość wymagała od niej szczerych zeznań, nie łgarstw, jak dla policji, policja mogła się wypchać i szukać sprawcy bez jej udziału, ale tu wszak wchodziły w grę emocje prywatne, uczucia rodzinne i tym podobne doznania. Powinna oczywiście wszystko mu powiedzieć, ale, na litość boską, przecież nie w tej chwili! Nie może pokazać się między ludźmi z takim chłopakiem w takim stroju! Umyć się, chociaż po grzebaniu w śmieciach i kurzu, przebrać, odzyskać własny wygląd!
Przez długą chwilę Sobiesław nie mógł zrozumieć, dlaczego ona tak gwałtownie protestuje przeciwko rozmowie natychmiastowej i uparcie domaga się dwóch godzin antraktu. Uległ w końcu, pomyślawszy, że i tak pewnie będzie musiał zostać tu dłużej niż przewidywał pierwotnie, co najmniej do pogrzebu Mirka, później zaś Gabriela wczepi się w niego pazurami ze względu na postępowanie spadkowe, w porządku, wobec tego wykorzysta ten czas wszechstronnie. Teraz odwali policję, potem się spotka z dziewczyną, udadzą się dokądś na wspólny posiłek, a na pracę zawodową będzie miał całą noc. Zdąży, nie ma obawy.
Dał jej, zatem te dwie godziny, przezornie tylko odprowadziwszy ją do domu dla sprawdzenia, gdzie mieszka. Odprowadzanie wypadło o tyle osobliwie, że każde z nich pojechało oddzielnym samochodem…
Wólnicki z rozpędu poszedł drogą najmniejszego oporu. Wziął na tapetę wszystkich, których mu Kasia z papierów wygrzebała, swoim trzem pomocnikom, zdobytym siłą i podstępem, nakazując pytać tylko o jedno: o niedzielny wieczór. O alibi. Alibi musiało być rzetelne, bo tylko całkowita pewność w tej kwestii pozwalała mu ograniczyć nieco straszliwy tłumy potencjalnych sprawców. Później już na spokojnie mógłby się zająć tymi, którzy alibi nie posiadali.
Zastosowawszy metodę niejako geograficzną, bez względu na ciężar podejrzeń, grunt że jedno od drugiego blisko, w niewielkim, akurat mniej podejrzanym, ogrodnictwie na Dawidach, iglaki i krzewy ozdobne, dopadł niezbyt ważnej osoby, niejakiej Anny Brygacz, właścicielki. Zlekceważyłby Annę Brygacz, która w papierach denata mignęła ledwo jeden raz, gdyby nie to, że miał ją po drodze między ważniejszymi. W chwili, kiedy jej dopadł, zadzwoniła mu komórka. Przyglądając się damie w średnim wieku o posturze żylastego krasnoludka, odebrał informację.
– Zgłosił się brat denata, Sobiesław Krzewiec. Jest w komendzie.
– Niech czeka – rozkazał bez namysłu. – Za pół godziny będę. Góra trzy kwadranse.
Anna Brygacz do roli wielbicielki Mirosława jakoś mu nie pasowała, ale drobne straty finansowe poniosła i siłę w ręku mogła posiadać. W obliczu iglaczków i krzewów posługiwanie się sekatorem musiała mieć nieźle opanowane, a coś w wyrazie twarzy wskazywało na zaciętość. Nie zamierzał zostawiać jej odłogiem, ani też drugi raz w dzikich korkach jechać na odległe peryferie miasta.
– Policja, wydział zabójstw, komisarz Janusz Wólnicki – przedstawił się pośpiesznie. – Gdzie pani była w ostatnią niedzielę pomiędzy godziną osiemnastą a dwudziestą?
Zdumienie Anny Brygacz wystrzeliło pod niebiosa.
– Tu byłam, to znaczy w domu, ja tu mieszkam – odparła, odruchowo czyniąc gest w kierunku budynku mieszkalnego, widocznego na skraju zieleni. – O co chodzi? Wydział zabójstw? Nikt tu u mnie nikogo nie zabijał!
– Kto to może poświadczyć?
– Nie wiem. Wszyscy. Zaraz, co poświadczyć? Że nikt nikogo nie zabijał?
Wólnicki uświadomił sobie nagle, że z pośpiechu działa metodą zaskoczenia i zawahał się. Metoda wydała mu się niezła, ograniczała jednak nieco zakres uzyskiwanej wiedzy. Szybko postanowił ją zmodyfikować.
– Poświadczyć, że pani była w domu.
– No to mówię, wszyscy. Brat z bratową przyjechali, kuzyn mi tu podlewał, moja pracownica, ona tu mieszka, ale nie, zaraz po szóstej do miasta pojechała, ale potem sąsiad przyleciał, krzewinki na grób mu obiecałam, razem wybieraliśmy. Wszyscy żywi do tej pory.
– Pani miała kontakty z Mirosławem Krzewcem…
Żylasty krasnoludek prychnął nagle wielkim gniewem.
– Kontakty, kontakty… Miałam, ale już nie mam. Wielkie mi kontakty, raz się zdarzyło, każdy się może narwać, nie? Pan mówi, o co chodzi, bo mnie tu właśnie tuje przywieźli i muszę odebrać, na głupstwa nie mam czasu! Jeszcze mi tylko, Krzewca brakuje!
Ton głosu pani Brygacz sprawił, że Wólnicki doznał wybuchu podejrzeń. Ponadto jej szybki obrót głowy, rzut oka w głąb zieleni, zaiskrzyły mu w umyśle.
– Skąd pani w ogóle wzięła tego pana Krzewca?
– Wandziu! – wrzasnęła pani Brygacz głośniej może niż było potrzeba.
Spośród krzewów wynurzyła się dziewczyna w portkach od dresu i podkoszulku, przegarnęła ramieniem włosy i zatrzymała się, spoglądając z niechęcią. Pani Brygacz wskazała ją gestem brody.
– Naraiła mi go. Niech panu sama powie, skąd jej się przyplątał. Nie wiem, na co on panu, ja z nim więcej do czynienia mieć nie będę i nikomu nie radzę. Pan sobie z nią pogada.
Wólnickiego zaskoczyła aparycja dziewczyny. W roboczej odzieży, bez żadnego makijażu, umazana nieco ziemią, nie była piękna, ale w jakiś tajemniczy sposób urodziwa. Wulgarnie urodziwa, nachalnie i agresywnie, miała w sobie coś wściekle kuszącego. Zapewne seks. Rwała oko. Nie pasowała do orszaku podrywacza, to raczej za nią powinien ciągnąć orszak ogłupiałych samców.
Wólnickiemu się nie spodobała, poczuł w sobie opór przeciwko orszakowi, także przeciwko rwaniu, może, dlatego, że tak okropnie brakowało mu czasu. Wziął dobre tempo, błyskawicznie sprawdził dokumenty osób obecnych na miejscu, zapisał nazwiska wymienionych przez panią Brygacz świadków, stwierdził, że Wandzia na niedzielny wieczór nie ma alibi i przyprawił ją o atak nerwowy informacją o śmiertelnym zejściu Mirosława Krzewca. Okazjonalnie zdobyty komunikat, iż pan Krzewiec, jako ogrodnik, zawodził nadzieje, już go wcale nie zdziwił, aczkolwiek ciężko zszokowana Wandzia stanowczo temu przeczyła. Nic podobnego, poznała pana Krzewca już dość dawno w szkółce u takiego jednego i nikt o nim złego słowa nie mówił, a pan Krzewiec w ogóle był operatywny, o wszystko się umiał wystarać i dysponował szerokim wachlarzem towaru, i to niemożliwe, niemożliwe, żeby nie żył, to na pewno jakaś okropna pomyłka…!
Konieczność rozszarpania się na kilka części do reszty zawisła Wólnickiemu kamieniem u szyi. Już wiedział, że będzie musiał tu wrócić. Ta cała Wandzia zaświeciła nagle własnym blaskiem, pierwsza, która bez zastrzeżeń chwali denata, i to, z jakim ogniem, bezwzględnie musi ją przesłuchać, tam już czeka brat Mirosława, zdawało się, że niedostępny, a tu proszę, znienacka się znalazł! Do sprawdzenia pozostaje alibi Anny Brygacz… No nic, znajdzie na to czas, nie przyśle sierżanta, sam to załatwi!
Zostawił na razie odłogiem zdenerwowaną Wandzię i ruszył do komendy.
Sobiesław uciął sobie pogawędkę z policyjnym fotografem. Obaj z przypadkowego spotkania byli nadzwyczajnie zadowoleni, dla fotografa Sobiesław był mistrzem, dla Sobiesława fotograf ewentualnym źródłem poufnych informacji, obaj mieli nadzieję czegoś się od tego drugiego dowiedzieć.
Obu się w pewnym stopniu udało. Sobiesław bez żadnego oporu wyjawił koledze po fachu tajemnicę światła przy zbliżeniach, niby nic i powszechnie znane, ale jednak sam dokonał dodatkowego natchnionego odkrycia, fotografowi zaś z przejęcia i emocji Wyrwało się trochę za dużo o podejrzanych. Samochód podobno na miejscu zbrodni widziano, jakiś Ryszard Gwiazdowski nim jechał, chociaż nie jest to pewne, bo samochód należy do warsztatu niejakiego Gwasza, poza tym na ulicy ten samochód był widziany a nie pod domem zbrodni i w ogóle ciemno było… Tu im się wzajemne zwierzenia urwały, ponieważ Wólnicki zdążył nadjechać. Sobiesław nie skomentował uzyskanej informacji ani jednym słowem.
– Dziś przed południem przyleciałem – odpowiedział na podchwytliwe pytania, nieco nimi rozzłoszczony. – Z siostrą widziałem się przez chwilę, nawet się rozpakować porządnie nie zdążyłem, proszę bardzo, ma pan tu bilet lotniczy i rachunki z hoteli. Prosto z Grenlandii lecę, z przystankiem w Kopenhadze. Nie wiem, czego panu jeszcze potrzeba, żeby uwierzyć, że mnie tu nie było, świadków może, co? Jest tego parę sztuk, ale tylko jedna osoba z nich mówi po polsku, proszę bardzo, może pan do niej zadzwonić nawet zaraz. Tu jest telefon.
– Kto to taki?
– Alicja Hansen. Polka z pochodzenia. Fotografią się interesuje amatorsko, a Grenlandią szczególnie. Tam i Duńczycy byli, ale z nimi pan się nie dogada.
Wólnicki Duńczyków miał w nosie, telefon do świadka zostawił sobie na później i spróbował się wcisnąć w szczegóły prywatnego życia denata.
– Od czternastu lat mnie tu już prawie nie ma – westchnął Sobiesław, tłumiąc irytację i zdobywając się na cierpliwość. – Rzadko przyjeżdżam, a wcześniej często wyjeżdżałem. Pojęcia nie mam, co się tu działo, znam mniej więcej charakter brata, orientuję się w jego poglądach, nigdy mi się nie podobały, specjalnie się odseparowałem, żeby w tym nie brać udziału, ale nic nie wiem o szczegółach. Pan w tej chwil z pewnością wie więcej ode mnie.
– Nie korespondował pan z nim?
– Nie. Życzenia świąteczne wysyłałem do siostry i tyle
– A co się panu u niego tak nie podobało?
Sobiesław popatrzył na Wólnickiego i skrzywił się z niechęcią.
– Mam go szkalować pośmiertnie?
Wólnicki pomilczał chwilę, przyglądając mu się potępiająco.
– Ktoś pańskiego brata zabił, prawda? Może to był ktoś, komu on wyrządził jakąś krzywdę? Może ktoś, kto go nienawidził za jakieś sprawy sprzed lat? Może mściwa podrywka? Nie chce pan pomóc?
– Wątpię, czy potrafię. Sprzed lat, sprzed lat… Nawet nie pamiętam tych dziewczyn, które wystawiał rufą do wiatru, a zdaje się, że dużo ich było, on miał powodzenie. I przed laty… no, nie skończył tego SGGW, ale ogrodnictwem zaczął chyba zajmować się uczciwie, dopiero potem… czy ja wiem, jak to nazwać… jakieś krętactwo… Więcej w tym było atmosfery niż konkretów. Jedno wydarzenie tylko pamiętam, zdjęcia chciał, żebym zrobił, w ogrodzie botanicznym, zdjęcia roślin mam na myśli, a potem podał je za swoje, to znaczy nie, że zdjęcia jego, tylko rośliny. Swąd mi z tego zaleciał… No i, ogólnie biorąc, nie był solidny.
– Mieszkał pan u niego w czasie pobytów w Warszawie?
– Nie u niego. U siebie.
– To znaczy gdzie?
– U niego – odparł Sobiesław i uświadomił sobie, co mówi. – Mam na myśli w tym samym domu. W połowie jest to mój dom, nie wiem, czy pan już sprawdził…?
Owszem, Wólnicki sprawdził. Dom na Pąchockiej rzeczywiście posiadał dwóch właścicieli, Sobiesław zapłacił dokładnie połowę kosztów, istniały na to pokwitowania i sporządzony został akt notarialny, połowa nieruchomości, zatem należała do niego. Druga połowa wchodziła w skład masy spadkowej.
– Wie pan coś o testamencie brata?
– Nie. Jeżeli ktokolwiek wie, to tylko siostra. Wątpię, czy napisał testament.
Wólnicki już wiedział, że nie i że teraz Sobiesławowi przypadnie trzy czwarte domu, a Gabrieli jedna czwarta i, jak znał życie, był pewien, że brat siostrę spłaci, ale nie zamierzał teraz się tym zajmować.
– Ale rozmawiał pan z bratem, kiedy pan tu bywał?
– Jasne, że tak. Niewiele, ale owszem.
– No, więc musi pan o nim coś wiedzieć. O czym pan rozmawiał? Samo takie… co słychać, jak ci się wiedzie?
– W zasadzie tak – Sobiesław w zadumie spojrzał w okno, sięgnął do kieszeni i nagle jakby się przecknął. – Zaraz. Czy ja jestem o coś oskarżony? Albo podejrzany? Albo w ogóle zatrzymany?
Wólnicki ukrył zdziwienie.
– Nie, cóż znowu!
– To znaczy, w każdej chwili mogę stąd wyjść?
– W zasadzie tak. Jest pan świadkiem.
– No właśnie! – ucieszył się świadek. – To mój brat, mogę odmówić zeznań, jest coś takiego w kodeksie. No to oświadczam panu, że jeśli mi pan nie pozwoli zapalić, zbieram odwłok z tego mebla i wychodzę. To nie jest miejsce słodkiego relaksu, akurat wymarzone, żeby rzucać palenie!
Komenda to nie szpital ani też zakład kosmetyczny większość zatrzymanych aromatem róż i fiołków nie wonieje, zakaz palenia mógł sobie istnieć, ale zarazem istniał też zakaz znęcania się nad przesłuchiwanymi. Nie wolno im odmówić wody, pożywienia, pomocy lekarskiej, a możliwe, że także różnych innych niezbędnych do życia elementów, ponadto metody przesłuchań bywają różne.
– Dla strony obcy, to w sądzie – mruknął pouczająco Wólnicki, westchnął ciężko i wyjął własne papierosy.
Sobiesław też wyjął i kiwnął głową.
– Przeważnie Mirek się zwierzał, ja mniej…
– Dlaczego?
– Moje sprawy go nie obchodziły. Wie pan, ogólnie nic ciekawego, za dziewczynami nie latam, aktorki, modelki, politycy, to nie dla mnie tematy, a zwierzęta, rośliny, minerały, detale w sztuce… żadna atrakcja. Ja maniak jestem, fotografia to nie tylko mój zawód, także moje hobby, w razie gdybym teraz na to wlazł, niech pan mnie skopie, inaczej zagadam pana na śmierć. A Mirek miał to gdzieś. Więc raczej on… Chwalił się. I coraz bardziej mnie zniesmaczało, bo na moje oko szedł w przekręty, satysfakcję mu sprawiało, jeśli kogoś wyrolował, rósł, można powiedzieć, we własnych oczach. Lepszy ode mnie, ja ten kretyn, artysta, a on szmal robi, proszę. A zaczęło się od domu, ja swoją połowę zapłaciłem gotówką, a on na kredytach jechał i to go cholernie bodło…
– Moment – przerwał Wólnicki. – Te przekręty właśnie. I ludzie. Jakieś szczegóły?
Sobiesław się skrzywił i również westchnął.
– Otóż to. Prawdę mówiąc, nie słuchałem. Piąte przez dziesiąte mi koło uszu przelatywało, bo powiem panu, głupio to brzmi, ale nic nie poradzę, mnie na pracy zależy. Na rezultatach. Forsa rzecz wtórna, w tej chwili już sama leci, a ja chcę osiągać swoje prywatne sukcesy, to też taka ambicja, moje ma być najlepsze. Miałbym paskudzić robotę i cieszyć się, że na tym więcej kasy zachapałem? Przecież by mi wstyd było przed samym sobą! A to, cholera, mój brat, wstyd mi było za niego, głupio jak diabli, z dwojga złego wolałem już temat dziewczyn, chociaż też mnie zbrzydzał.
– No właśnie, dziewczyny – ucieszył się Wólnicki. – Może bodaj cokolwiek pan pamięta? Jakieś jedno wydarzenie, jedną osobę…?
Sobiesław zmarszczył brwi i znów zapatrzył się w okno.
– Jedno… Zaraz. Ostatnim razem chyba, kiedy ja byłem…? Prawie trzy lata temu. Ejże, to może nawet dwa wydarzenia… Ale będzie mętnie – zastrzegł się.
Wólnicki z wielką skwapliwością zgodził się, że może być mętnie.
– Dziabnęło mnie i dlatego pamiętam. Jakiś wiekowy facet, na stare lata chciał w ogródku mieszkać… Tak mi wyszło. Nie znał się na roślinach… wszystko jedno, na drzewach, na kwiatkach… Mirek coś mu wetknął takiego… buble. Skórę z niego zdarł i natrząsał się, że gość zdąży wykorkować, zanim mu ta flora zdechnie. No, nie spodobało mi się to, a jeszcze bardziej mi się nie podoba, że teraz panu o tym mówię. Jeśli pan rozgłosi… O cholera, nagrywa pan?
– Drobnostka, my rzadko rozgłaszamy – zapewnił Wólnicki pośpiesznie, omijając kwestię nagrywania.
– A nazwisko tego klienta?
– Nawet nie wiem, czy je wymienił. Ale urządzał go właśnie trzy lata temu. Ale, zaraz… czy to nie był ktoś znajomy? „To ten, wiesz…", takie słowa do mnie powiedział. Otóż nie wiem, nie wnikałem. I nazwisko nie padło. Nie mam pojęcia, kto to był.
– A to drugie? Mówił pan, że może nawet dwa wydarzenia?
– A, no właśnie, jedno przy drugim. Kontrastowo. Facetkę miał akurat, równocześnie, też starszawą, i nie mógł sobie z nią dać rady, kręciła nosem, awanturowała się, ledwo połowę towaru jej wtrynił i zły był, bo też miał nadzieję, że krótko pożyje, a on swoje zgarnie. Jakoś tak razem o tym słyszałem, no i tyle. Nazwiska facetki też nie znam.
– Wielkiego pożytku z pana nie mam. Szkoda. A co z tymi dziewczynami?
Sobiesław wzruszył ramionami.
– Akurat wtedy Mirek się rozwodził czy może świeżo rozwiódł, nie jestem pewien. Jego żona odeszła, miała dosyć. A dziewczyny…? Rany boskie, cały kalendarz tam się plątał, nie, przykro mi, nie pamiętam, nic wystrzałowego, jeden ogólny schemat z tego wychodził. Albo chwilowa podrywka, taka dla przyjemności, albo coś pożytecznego, miał chyba zwyczaj przez dziewczyny dopadać klientów. Każda mu dawała jakiegoś wujka, kuzyna, znajomych, reklamę mu robiły, łapał gościa i dziewczynę od piersi odstawiał. Wie pan – usprawiedliwił się nagle – ja nie postanowiłem się mścić na zabójcy brata. Może to obrzydliwe z mojej strony, ale mam wrażenie, że Mirek sam na swój koniec pracował. W afekcie go ten ktoś kropnął, tyle, że, mimo wszystko, chyba przesadził…
Wólnicki zorientował się nagle, że świadka wypełniają przerażająco mieszane uczucia. Rozgoryczenie, pretensja do nieżyjącego brata, pretensja do jego zabójcy, wielki żal, silnie tłamszone poczucie sprawiedliwości, mnóstwo różnych innych doznań, których już nie próbował precyzować. Nie wydawało mu się, żeby ten cały Sobiesław coś istotnego ukrywał, a jego stan majątkowy, ostatecznie, był do zbadania. Siostra zresztą to samo mówiła, Sobek od rodziny odskoczył, gdzieś tam się pęta, prawie wcale go nie ma. Alibi… Na Grenlandię niezły kawałek drogi, telefon w Kopenhadze do sprawdzenia. Jedno, co mu się potwierdzało, wyłaziło na plan pierwszy i w co już musiał uwierzyć, to osobliwa działalność tego, pożal się Boże, ogrodnika…
Na wszelki wypadek jeszcze tylko zadał kilka pytań. Świadek nie musiał wiedzieć, iż chodzi o osoby podejrzane, z którymi jego brat ostatnio miał do czynienia. Nie znał ich. Do wymienianych przez komisarza nazwisk odniósł się obojętnie.
Nie, z brata ofiary pożytku nie było. Stanowczo większe nadzieje stwarzała Wandzia u Anny Brygacz…
Sobiesław wyszedł z komendy i odetchnął z ulgą. Udało mu się ominąć wszystkie pułapki, ukryć dzisiejsze poczynania i znajomość z towarzystwem podejrzanych, okiem nie mrugnąć przy wymienianych przez komisarza nazwiskach. O całej reszcie kontaktów brata rzeczywiście nic nie wiedział, więc żadnym niebezpieczeństwem nie groziły, o własnych sprawach mógł ględzić do upojenia, ale pożytku to nie przysparzało. Drgnął w nim żal, wolałby, żeby Mirek żył, niechby nawet i na niego samego odium spadało, ale do jego zabójcy nie mógł jakoś żywić nienawiści. Cholera, tylu ludziom się ten głupi dupek ponarażał… Z drugiej strony wystarczyło może dać mu po mordzie, a nie zaraz zabijać! No trudno, przepadło. Zrobi, co może, żeby, chociaż na malutkim kawałku oczyścić jego pamięć, czas już na spotkanie z dziewczyną…
Natychmiast po wyjściu Sobiesława Wólnickiego tknęło podejrzenie. Zaraz, przyleciał facet około jedenastej, spotkał się z siostrą, niech będzie, sam powiedział, że było to krótkie spotkanie. Do komendy przyszedł dziesięć po czwartej, krótkie z siostrą, powiedzmy, do pierwszej, rozpakować się nie zdążył, nie pił przecież, trzeźwy jak świnia, to, co robił przez prawie trzy godziny? Kto go tam wie, jak było, nazwisko już sobie wyrabia, może braciszek kompromitował je tak, że należało się go pozbyć? Czemuż, do diabła, nie spytał go o to?
Zgłupiał chyba? Cholerna sprawa! I nawet nie ma się, z kim naradzić. Grenlandia, Grenlandia, wielkie mecyje, przylecieć i odlecieć po godzinnej przerwie, niejeden już brat zabił brata, Kain i Abel chociażby, Romulus i Remus, zaraz, który tam którego…? Było nie latać na wagary, tylko uczyć się historii…
Czując wyraźnie, iż popada w przesadę, Wólnicki postanowił przynajmniej wyeliminować z grona złoczyńców tego całego Sobiesława. Telefon, świadek, po polsku… I natychmiast wraca na Dawidy, do jedynej prawdziwej, wiernej wielbicielki denata!
Wandzia Selterecka siedziała w świeżo dowiezionych tujach i płakała rzewnymi łzami. Na skraju kłującego gąszczyku Anna Brygacz gniewnie wygłaszała karcące przemówienie.
– …ofiaro głupia, ile sobie do ciebie gęby nastąpiłam?! A mówiłam, że nieszczęście, jakie z tego wyniknie! Romea sobie znalazła, królewicza na białym koniu, oślico jedna, jak ślepa, jak głucha, teraz, chociaż ten pysk trzymaj zamknięty! Komuś ty go jeszcze nastręczyła, głąbie kapuściany, żeby nie twoja matka dawno by cię tu nie było, ja tu odpowiadam i ze mnie krętacza robisz, łaska boska, że tego gówna dopadłam od pierwszej sadzonki! A i tak za późno! Won stąd, do domu jazda i przestań ryczeć w tej chwili! Jak do pnia mówić, jak do łajna krowiego, co się tobie majaczyło w tym pustym czerepie, najgłupsza kura świata ma więcej rozumu od ciebie! Co tam tak szeleści…? Och żeż ty zgryzoto ostateczna, ty flądro rozmazana, ty wody nie zakręciłaś…?!!!
Za plecami pani Anny stał w cieniu komisarz Wólnicki i z wielkim zainteresowaniem wysłuchiwał pouczeń życiowych. Ku wielkiemu jego żalowi urwały się, bo pani Anna skoczyła wokół długiej grzędy niczym konik polny i pluszczący szmerek ucichł. Kilka słów pod adresem niedbałej pracownicy jeszcze stamtąd padło, po czym, odwróciwszy się, ujrzała komisarza, ucięła przemówienie i resztę poglądów wtłoczyła w siebie z powrotem.
– A, to pan – rzekła. – Słucham, o co teraz chodzi?
Otwierając usta, Wólnicki uczynił gest w kierunku rozpłakanej Wandzi, ale nie zdążył nic powiedzieć. Pani Anna go ubiegła.
– Pan ją zostawi na razie. Zakochała się, idiotka, w nieboszczyku i sam pan widzi. Zaraz się uspokoi i też do domu przyjdzie. Proszę, proszę. No!
Gniewne i rozkazujące „No!" nie odnosiło się do komisarza, tylko do skulonej w tujach Wandzi, która załkała żałośniej. Anna Brygacz energicznym krokiem ruszyła ku domowi, a Wólnicki poszedł za nią z lekkim wahaniem.
Słusznie uczynił, bo w ciągu pięciu minut alibi pani Brygacz zostało potwierdzone, wymienione przez nią osoby znajdowały się na miejscu i nie kryły wcale, iż przywiodła je ciekawość. Nikt z nich akurat nie miał na sumieniu żadnych przestępstw ani nawet wykroczeń, nikt się gliniarza nie obawiał i wszyscy chętnie przystąpili do zeznań, dobitnie wskazujących, że niedzielny wieczór spędzili bogobojnie i pracowicie. W towarzystwie, tak jest, pani Anny.
Wólnicki głupi nie był, swędem mu żadnym nie zaleciało, alibi jednej z podejrzanych miał z głowy. Mógł się zająć szlochającą Wandzią.
Wandzia posłusznie odczepiła się od tuj i wkroczyła do domu. Na pytanie, gdzie była i co robiła w ową zbrodniczą niedzielę, odpowiedziała wprawdzie wzmożonym potokiem łez, ale wśród strumieni plątały się i słowa. W dyskotece była, tak sobie pojechała, dla rozrywki, skąd mogła wiedzieć, że taka straszna rzecz się stanie…
– Sama pani tak pojechała? – spytał podejrzliwie komisarz.
– Sa aa ma… – wyłkała Wandzia.
– I dlaczego tak, sama? Nie ma pani żadnego towarzystwa?
– Nie ee chcia aa łaam…
– Na księcia czekała – wysyczało się pani Annie na stronie.
Wólnicki poprosił o ciszę, ale uwagę podchwycił. Prawie już tracił cierpliwość, kiedy udało mu się Wreszcie wyłowić z potoków jedną małą rybkę. Wandzia pojechała do dyskoteki sama, bo miała nadzieję na spotkanie tam pana Krzewca.
– Umówiła się pani z nim?
– Nie eee…
– A miał tam w ogóle być?
– Nie eee… Ale mógł…
Wólnicki się zdumiał, bo pan Krzewiec, jego zdaniem, wyrósł już z wieku dyskotekowego. Móc być, owszem, mógł, z jakiej jednakże przyczyny?
– Pan Krzewiec chodził po dyskotekach?
– Nie eee…
Po kolejnych wysiłkach udało mu się zrozumieć… Ściśle biorąc, uzyskał informację, ale jej nie zrozumiał… W dyskotece, gdzie Krzewiec nie bywał, Wandzia, wcale z nim nieumówiona, siedziała i, wpatrzona w wejście, wyobrażała sobie, że on się nagle w tym wejściu pojawi. Wyzute z sensu i nie do pojęcia.
Gdyby był młodą, beznadziejnie głupią i śmiertelnie zakochaną dziewczyną, ze zrozumieniem idiotyzmu nie miałby najmniejszych trudności. Nie był jednakże, dzięki czemu poczuł się nieco ogłuszony, a nieufność zakwitła w nim tropikalnym kwieciem. Czym prędzej wrócił na grunt ściśle służbowy.
– Ktoś panią tam widział? Spotkała pani kogoś znajomego?
Wandzi zaczynało już trochę brakować łez. Wzruszyła ramionami.
– A ja wiem…? Może i był, kto…
– Tak pani siedziała sama i nikt pani nie podrywał? Ładnej dziewczyny?
– Przypierniczał się jakiś… Ale odpędziłam.
– Jeden tylko?
– A ja wiem…? Może i dwóch albo trzech… Nie patrzyłam, odpędzałam.
– I do której pani siedziała?
– Do wpół do jedenastej…
– Adres tej dyskoteki poproszę. I zdjęcie pani. Chyba, że woli pani sama być ciągana na konfrontacje.
– Daj panu zdjęcie, ale już, bo tu robota czeka – rozkazała wściekle pani Brygacz. – Nigdzie się szlajać nie będziesz!
Siąkając nosem, Wandzia spełniła rozkaz. Wólnicki przystąpił do drugiej części programu.
– Skąd pani znała pana Krzewca i jak długo trwała ta znajomość?
Gdyby Wólnicki był pisarzem utworów, opiewających meandry ludzkiej psychiki, socjologiem, psychiatrą, badaczem uczuć młodego pokolenia, zyskałby materiał do pracy, wystarczający na resztę życia. Wandzia zaprezentowała mu wachlarz uczuć od horyzontu po horyzont. Pana Krzewca spotkała przypadkiem trzy i pół roku temu w takiej szkółce mirabelek, czerwoną hodowali, a przeważnie mają żółtą, odwiózł ją, tak na nią patrzył… tak patrzył… jak nikt! Wywiedziała się od niego, ile mogła, a potem tak się starała przypadkiem z nim spotykać, a on w końcu zakochał się w niej na śmierć i w ogóle. I taki był… taki był… jakiego na świecie nie było! No pewnie, że z nim spała, głupia musiałaby być i ślepa, żeby takiego… takiego… zaniedbać… albo jakie… no, w ogóle…! I kochał ją, ona wie, że ją kochał, obiecał jej, poprzysięgał, że to na zawsze, chociaż nie zaraz, cierpliwie czekała w nerwach i zawsze do niej wracał, a te zdziry na niego leciały, ale niechby sobie, ona dla niego najważniejsza była, żadna mu tyle nie dała co ona, kochała go i już!!!
Otumaniony nadmiarem namiętności Wólnicki przez chwilę nie wiedział, jak ma ten wybuch uczuć potraktować i wykorzystać. Doświadczenie zawodowe i zdobyta dotychczas wiedza podsunęły kilka błysków, które należało starannie przemyśleć. Przynajmniej zastanowić się nad nimi. Coś mu przecież z tego powinno wynikać…
Pani Brygacz milczała na uboczu i słuchała tych zwierzeń, mocno skrzywiona. Badawcze spojrzenie komisarza skwitowała niechętnym wzruszeniem ramionami i kółkiem, narysowanym na czole. Wólnicki odebrał to właściwie, nie on zwariował, tylko ta cała Wandzia, urodziwa i seksowna, ale głupia jak próchno.
W dwóch kwestiach zyskał pewność. Jedna, to, że nie Wandzia kropnęła denata, gdyby jej nawet w szale uczuć ręka skoczyła, teraz by z niej wyszło. Żal, rozgoryczenie, ekspiacja, cokolwiek, sama sobie własne szczęście z pazurów wydarła, nie zdołałaby tak doskonale stłumić pretensji do siebie. I druga, że to właśnie kochająca Wandzia dostarczała ogrodnikowi klientów i robiła reklamę, wielka miłość wzmaga siłę perswazji. Rachunki i zlecenia leżą w komendzie w postaci śmietnika, Kasia Sążnicka już stwierdziła, że mnóstwo zostało zniszczone i powyrzucane, jedna Wandzia może wiedzieć, komu Krzewiec najbardziej się naraził, nie mówiąc już o tym, że przeczekiwane podrywki bez wątpienia stanowiły zmorę jej życia i zapadały w pamięć.
I Krystyna, była żona, napomykała coś o dziewczynie, imieniem… Jakoś na wu… Wanda…?
Chwilowo rzeczowa rozmowa z Wandzią okulała doszczętnie. Nie zawracając sobie głowy ściąganiem pomocników, Wólnicki dał spokój pani Brygacz i osobiście skoczył do podsuniętej dyskoteki.
No i wyszło na jaw, że tak. Owszem. Wandzia tam niekiedy bywała.
Zbyt wcześnie jeszcze było, żeby trafił na tłum, ale barman trwał na stanowisku, bramkarz również, stali goście już się gromadzili. Wandzia do stałych gości nie należała, z racji wystrzałowej urody jednakże dawała się zauważyć. Wbrew pozorom nie latawica żadna, oporna, na przypadkowe rozrywki nie szła, gburowata w ogóle i dosyć ordynarna, cztery osoby ją pamiętały i zgodnie zaświadczyły, iż wybredna zawsze była, na co mogła sobie pozwalać. Rzadko się pojawiają i z reguły ze swoim chłopakiem, takim jednym Heniem, przy czym widać było, że on na nią strasznie leci, a ona na niego średnio. Ta ostatnia informacja pochodziła, rzecz jasna, od osoby płci żeńskiej.
Owszem, w niedzielę Wandzia była. Sama przyszła, dziwne. A nie, właśnie nie sama, z tym Heniem, pokłócili się od razu i on wyleciał, a ona została. I tak siedziała przy coli i soku pomarańczowym, tańczyć nie chciała, a co się kto przyplątał, to go odganiała, z pięciu do niej startowało, jednemu nachalowi przyłożyła nawet, nie żeby bardzo, trochę tylko w ucho go trzepnęła. Kiedy wyszła? A cholera ją wie, o dziesiątej jeszcze siedziała, a po jedenastej już jej nie było.
O żadnym Heniu u pani Brygacz Wólnicki słowa nie słyszał, marginesowa postać. Tak mało ważna, że jego towarzystwa Wandzia nawet nie zauważyła. Reszta jej zeznania okazała się prawdą i tu zalśniła nadzieja, że tej prawdy wyjdzie z niej więcej. Prawdy o życiu denata, służbowym i prywatnym.
Wólnicki postanowił uczepić się Wandzi trwalej, jako najdoskonalszego źródła informacji.
Cholerna zapalniczka spędzała mi sen z oczu, co się z nią mogło stać, w tym domu nie było żadnego złodzieja ani nawet kleptomana, to po pierwsze, a po drugie skąd się wzięła druga?
Nagle stwierdziłam, że właściwie życie mam zatrute W wyniku ogólnoświatowych skłonności do oszczędzania prądu trzasnęły mi cztery żarówki, nieosiągalne dla mnie z racji wysokości, na jakiej zostały umieszczone. Zginęły mi wszystkie zdjęcia z pierwszej połowy wakacji, oraz jedna nocna koszula, używana w podróży. Nie mogłam dzwonić po hotelach i pytać, czy jej tam nie zostawiłam, ponieważ zdążyłam zapomnieć, gdzie mieszkałam. Dowiedziałam się, że moja pedikiurzystka poszła właśnie na urlop i dopadnę jej najwcześniej za trzy tygodnie. Zepsuł mi się zamek błyskawiczny od ukochanej domowej kiecki, w dwóch zegarkach równocześnie wysiadły baterie, a w kosmetyczce podróżnej stwierdziłam obecność dużej ilości szamponu do włosów. Okazało się, że zasobnik z szamponem tkwił do góry dnem i był niedokręcony. Byłam zmuszona odmówić czterem zaproszeniom na spotkania w odległych rejonach kraju i kolejnej propozycji występu w telewizji. Na biurku znalazłam dwa wydruki tekstów do natychmiastowej korekty, wywiady, z których niezbicie wynikało, że jestem absolutną i bezdyskusyjną kretynką. Może i słusznie…
I wszystko to od chwili przyjazdu, w ciągu dwóch dni. Z łatwością zniosłabym ten kataklizmek, bo w końcu daleko mu było do prawdziwego trzęsienia ziemi, brama, na przykład, nie wywaliła bezpieczników, nie urwało się pokrętło od kaloryfera, nie wykopali głębokiego dołu przed moją furtką… gdyby nie piekielna zapalniczka.
Siedziałam i myślałam, wykorzystując chwilę spokoju. Nie zdematerializowała się przecież ta zaraza, gdzieś musi być. Gdzie, do pioruna? Niemożliwe, żeby rąbnął ją któryś pracownik pana Ryszarda, nie zatrudniał złodziei, zbyt wiele rzeczy do ukradzenia znajdowało się w wykańczanych, remontowanych, często umeblowanych już i zamieszkałych domach, żeby mógł sobie na taką lekkomyślność pozwolić. Poza tym ona nie rzucała się w oczy, stała na stole salonowym, niejako w głębi pomieszczenia, i miała prawie taki sam kolor jak stół. Ciemny brąz. Nic jaskrawego.
No, więc kto…? Ogrodnik, nikt inny. Rozzłoszczony zdemaskowaniem pan Mirek, któremu urwał się dochód. Co, do tysiąca zbuków z łońskiego roku, mógł z nią zrobić…?!
Dał komuś w prezencie? Sprzedał? Nie daj Boże, przehandlował na bazarze? Jeśli w grę wchodzi bazar, pamiątka przepadła ostatecznie, nie, dajmy spokój bazarowi, zostawmy sobie odrobinę nadziei. Dał albo sprzedał komuś znajomemu.
I skąd, o kurza, niemyta twarz, mam teraz wziąć znajomych pana Mirka…?!
W przypływie wściekłości doznałam błysku w umyśle. Brat! Pojawił się jak na zawołanie, zagustował w Julicie, zdziwiłabym się, gdyby nie, trzeba jej natychmiast powiedzieć, żeby wywlokła z niego tych znajomych, prywatnych, służbowych, jak leci, wykantowanych klientów, świeże podrywki, mogą być stare podrywki, porzucane, wszystko jedno, co popadnie. Osobiście pójdę do wszystkich, bo inaczej szlag mnie trafi!
I w tym momencie los się nade mną zlitował. Zadzwonił telefon.
– Siemasz – powiedziała Alicja. – Słuchaj, co to za heca tam się u was rozgrywa i dlaczego wasza policja do mnie dzwoniła? To twoja robota?
Ucieszyłam się wprost szaleńczo, bo od przeszło trzydziestu lat Alicja była dla mnie plastrem na wszystkie rany i pociechą we wszelkich życiowych przypadłościach. Już dawno z nią nie rozmawiałam i martwiłam się, że jest chora, ostatnio mamrotała coś o jakimś sanatorium. Nie zwróciłam nawet uwagi na jej pytanie.
– O, jak się cieszę, że dzwonisz! Jak się czujesz?
– Bardzo dobrze. Tylko już nie mogę pracować w ogrodzie. Plecy mnie bolą.
– Byłaś w sanatorium?
– A to było sanatorium? Mnie się wydawało, że szkoła przetrwania.
– Ale przetrwałaś! To sukces!
– I już nawet jestem w domu. O co chodzi z tą policją? Coś o tym wiesz?
Dopiero teraz do mnie dotarło i poczułam się zaniepokojona. Do tego stopnia jesteśmy podejrzani…?
– Czekaj, czy ja dobrze słyszę? Naprawdę do ciebie nasze gliny dzwoniły? Po cholerę? Co ty tu masz do rzeczy? Alicja zachichotała.
– Podobno jestem świadkiem i ratuję niewinnego.
Znasz takiego, który się nazywa Sobiesław Krzewiec?
To fotografik.
– Znam. Od dzisiaj. Brat nieboszczyka, do którego jestem przyklajstrowana. A ty skąd go znasz?
– Z Grenlandii. Przecież ci mówię, że to fotografik! Genialny, gdzie moim zdjęciom do jego, do pięt mu nie sięgam! Ale mnóstwo się od niego nauczyłam. Kazali mi go teraz uniewinnić.
– I co?
– Nie wiem. Uniewinniłam chyba? Pytali, czy był w Danii w ostatnią niedzielę, mogłam zaświadczyć, że był, u mnie nocował, a w poniedziałek rano robił zdjęcia w moim ogrodzie. Po to specjalnie przyjechał, dawno się ze mną umawiał i musiałam pozaznaczać, gdzie mam, jaką ziemię. Na różnej ziemi to samo wyrosło i była różnica, jeśli rozumiesz, co ja mówię.
Rozumiałam doskonale. U mnie również to samo wyrosło różnie na różnej ziemi, chociaż niczego nie zaznaczałam i o jakość gleby nie starałam się zbyt pieczołowicie. Ale Alicja na tym tle miała szmergla i dobrowolnie przeprowadzała rozmaite doświadczenia. Ów Sobiesław zapewne uwieczniał rezultat.
– No to uniewinniłaś go granitowo – zapewniłam ją. – Chociaż i tak nie pojmuję, dlaczego miałby zabijać brata…
– Jakiego brata?
– Swojego.
– Zabił swojego brata? Opowiadasz mi Biblię?
– Przeciwnie. Właśnie nie zabił brata. I ty to zaświadczyłaś.
– Nic nie wiem o żadnych braciach – odżegnała się Alicja stanowczo. – Słuchaj, o co to w ogóle chodzi? Pytania zadawali, ale nic nie chcieli powiedzieć. Skąd ty się w tym wzięłaś? Sobiesław cię wcale nie zna, gdyby znał, z pewnością coś by powiedział. Każdy mówi.
– Teraz już mnie zna – poprawiłam smętnie. – I zdaje się, że z mojej najgorszej strony. Ktoś rąbnął jego brata i jak rozumiem, sprawdzają alibi podejrzanych.
– Jesteś podejrzana?
– Niewątpliwie tak, chociaż alibi w zasadzie posiadam…
– Ale przecież mówisz, że go nie znałaś. Zabijasz nieznajomych?
Jęknęłam.
– Alicja, nie myl! Brata znałam, tego zabitego. To właśnie ten ogrodnik, który spieprzył mi ogród! Mówiłam ci o nim!
– A, rzeczywiście, mówiłaś. To znaczy, że miałaś motyw – zaopiniowała Alicja bezlitośnie. – Trzeba było nie brać ogrodnika, nie dziwiłabym się, gdybyś to ty go zabiła.
– Ale nie zabiłam! To nie ja! Gdybym go miała zabić, wolałabym strzelać, tak z bliska ja się brzydzę!
– To, jakim cudem się w to wmieszałaś?
– Tym razem chyba naprawdę przez złośliwy przypadek. Nie, przez zapalniczkę. Miałam do ciebie dzwonić, ale jeszcze nie zdążyłam. Czekaj, powiem ci wszystko od początku, w skrócie…
Opowiedziałam jej wszystko, przy czym skrót mi wyszedł nie najlepiej. Alicja słuchała z wielkim zainteresowaniem, wyjątkowo nie zbijając mnie z tematu i nie pchając w dygresje.
– I to była ta zapalniczka z Ilium? – upewniła się. – Ta, co cię tak do niej ssało przed wystawą? Ta, co ją później dostałaś od Karen?
– No proszę, jak świetnie pamiętasz! Może pamiętasz także, czy ona tam była tylko jedna, czy mieli więcej?
– Karen była jedna…
– Idiotka. Zapalniczka, pytam, czy była jedna!
– Nie wiem. Ale skoro mówisz, że znalazłaś drugą, musieli mieć więcej… – Alicja urwała nagle i zastanowiła się. – Zaraz, był z nami wtedy ktoś jeszcze. My obie, Karen i kto…? Ktoś przyjechał na Wielkanoc…
O, rany boskie, Wielkanoc…! No tak, oczywiście, wielkanocna dekoracja na wystawie! Nic dziwnego, że miałam to żółte skojarzenie, jajeczka, kurczątka, wśród nich zapalniczka, zachwyciłam się, zapalniczką, rzecz jasna, nie kurczątkami, Karen później zostawiła nas i wróciła do sklepu. To wtedy kupiła mi ją w prezencie, a jeszcze później ofiarowała w charakterze niespodzianki. I ten ktoś wrócił razem z nią, pewnie też kupił, do licha, kto to był? Sklerotyczka, nawet płci osoby nie pamiętam!
– Alicja, błagam cię, przypomnij sobie! Spytaj Karen…
– Oszalałaś! Na seansie spirytystycznym? Karen od czterech lat nie żyje.
– Ale może masz to gdzieś zapisane. W kalendarzyku. Kto to był ten ktoś, on od nas, dla mnie żadna znajomość, ale dla ciebie owszem, jestem pewna, że w ogóle mieszkał u ciebie! Może też kupił wtedy tę drugą zapalniczkę…?
– Może kupił – zgodziła się Alicja zgryźliwie. -Można wiedzieć, co ci z tego przyjdzie? Zabił ogrodnika, żeby mu ją odebrać?
– Nie, nie mógł. To myśmy odebrali. Czekaj, zaraz… Nie mógł kupować dla nieboszczyka, trzydzieści lat temu to był gówniarz, do szkoły chodził, kto kupuje gówniarzowi stołowe zapalniczki?! Ale dla kogoś kupił…
– Przypuszczam, że chcesz teraz znaleźć mordercę…
– Wcale nie chcę. Mam gdzieś mordercę. Chcę znaleźć moją zapalniczkę i mota mi się po głowie takie kretyństwo, ten jakiś zabrał moją, bo myślał, że to jego, albo myślał, że obdarowany zlekceważył prezent i oddał go mnie, więc odebrał dla siebie…
– I za karę go rąbnął. Świetny pomysł. Przecież dziś to już byłoby stare próchno.
– Jakie próchno? – obraziłam się. – W naszym wieku! Uważasz nas obie za stare próchno?
– Jeszcze jak! – westchnęła Alicja. – Siebie w każdym razie. Próbowałam wyrwać zielsko i teraz krzyża nie czuję. To znaczy czuję, aż za bardzo. No dobrze znajdę kalendarzyki i sprawdzę, skoro tak ci na tym zależy…
Odłożyłam słuchawkę, żywo poruszona. Nie wiadomo, dlaczego wydało mi się, że przypomnienie okoliczności przybliżyło mi zapalniczkę, ponadto przestało mnie dręczyć skojarzenie kurczątek z papierosami. Co za ulga!
I już za chwilę ulga znikła. Zaraz, Wielkanoc… Wielkanoc łączy się z wiosną, było gadanie o wiośnie, nie w sensie uczuciowym, tylko jako o porze roku właściwej dla siania i sadzenia roślin. Alicja już wtedy urządzała swój ogród, Karen, co tu ukrywać, milionerka, kichała na szczegóły i nie wdawała się w tę całą robotę, od tego miała ogrodnika, ale ta jeszcze jedna osoba…? To była baba, przysięgnę, działka pracownicza, ktoś jej przywiózł coś strasznie śmierdzącego, sprzeczała się o tę roślinę z Alicją…
Siedziałam przy salonowym stole, nie robiłam nic pożytecznego i usiłowałam analizować odczucia, bo trudno było te wewnętrzne doznania nazwać myślami. To jeszcze nie wszystko. Coś więcej… Wciąż te żółte kurczątka plątały się po mnie…
Ponownie zadzwonił telefon.
– Już wiem – powiedziała Alicja. – Znalazłam kalendarzyk od razu, bo mnie zaciekawiłaś. To była Brygida Majchrzycka, na tydzień przyjechała, mam zapisane.
Skrzywiłam się do samej siebie, rozczarowana.
– Nie znam żadnej Brygidy Majchrzyckiej.
– Znasz. To znaczy, poznałaś ją wtedy, ale rzeczywiście chyba słabo. Nasiona, mam tu przy niej zapisane i już sobie przypominam. Chciała przy okazji kupić rozmaite nasiona dla siebie i dla kogoś jeszcze, jakiś krewny, zdaje się. Chyba dla niego kupiła tę zapalniczkę, taką samą jak twoja, bo coś było… O ile pamiętam, w grę wchodziło jakieś nieszczęście botaniczne, ktoś przywiózł ze Związku Radzieckiego potwornie śmierdzącą roślinę i rozsiał jej albo temu krewnemu na działce… Czekaj, chyba nawet ona sama to zrobiła, bo znała się na ogrodnictwie jak kura na pieprzu… więc chciała mu to jakoś wynagrodzić. Znalazłam wtedy tę roślinę w atlasie, ale zapomniałam nazwy i teraz mi się nie chce szukać.
– I to wszystko masz zapisane w kalendarzyku?
– Owszem, w skrótach. Zainteresowała mnie śmierdząca roślina i natknęłam się na nią później. Niewiele brakowało, a miałabym ją u siebie w ogrodzie, przypomniało mi się wtedy to wszystko i uniknęłam przyjemności.
No tak, oczywiście, tylko dzięki roślinie zostały jej tamte sceny w pamięci. Możliwe, że zarówno roślinę, jak i zapalniczkę przywiozła do Polski ta jakaś Brygida, ale co mi z tego?
– Nazwiska krewnego oczywiście nie znasz? – spytałam beznadziejnie.
– Nie. Nawet nie wiem, czy w ogóle je wymieniła.
– A jej adres?
– Adresu nie mam. Tylko telefon. 44-26-33.
– Mokotów. Ale to z dawnych czasów, zanim jeszcze wszystko pokręcili. No nic, dobre i tyle…
Nagle wyobraźnia zaczęła mi tworzyć obraz. Głupia Brygida przywozi podarunek, wiatr wyrywa jej z ręki torebkę z nasionkami, zawartość rozsiewa się po ogródku i okolicy, ogródek należy do maniaka botanicznego… Jaki wiatr, mylę wydarzenia, niepotrzebny był jej wiatr, sama rozsiała, kretynka. To mnie wiatr wyrwał z ręki torebeczkę z koperkiem…
Znałam śmierdzące zielsko, zetknęłam się z nim na rodzinnej działce, szalenie dekoracyjne, podobne był0 do powoju, tylko o wiele bardziej jadowite i zgoła nie do wyplenienia, przez trzy lata ludzie z nim walczyli, a przerażający odór wisiał nad całym Okęciem. Rozrastało się z dzikim uporem, owijało wokół wszystkiego, jeden przeoczony kiełek mógł spętać cały ogród. Ów nieszczęsny człowiek pieli, wyrywa, wykopuje, zdziera nieskończenie długie pędy z róż, jabłoni, porzeczek i jaśminów, śmierdzi mu wszystko jak szatan, następnego roku wojna ciągle trwa, na Brygidę facet patrzeć nie może, warczy i pluje na jej widok, skruszona Brygida błaga o przebaczenie, kupuje mu na przeprosiny wściekle drogi prezent… Może to był jakiś krewny, po którym spodziewała się dziedziczyć?
Kto to mógł być, ten pokrzywdzony spadkodawca, i gdzie u diabła znajdę Brygidę Majchrzycką?!
A cholerne kurczątka uparcie nie chciały mnie opuścić…
Uzyskawszy i zebrawszy do kupy informacje od wszystkich wywiadowców, komisarz Wólnicki uznał, iż posiada jasny obraz sytuacji. Dokładnie mówiąc, dwa obrazy.
Jeden kwitł bujną roślinnością. Mnóstwo osób utrzymywało ogrodnicze stosunki z panem Krzewcem, przy czym znakomita większość tych osób wyrażała zdecydowane niezadowolenie. Cztery sztuki szczególnie były oburzone jego śmiertelnym zejściem, miały bowiem nadzieję wymóc na nim poprawki. Co uschło, niech posadzi cholernik na nowo, bo zapłacili za żywe, a nie za martwe i nie popuszczą. Świństwem okropnym z jego strony było dać się zabić i z pewnością pozwolił na to przez złośliwość, żeby nie korygować własnych zaniedbań.
Wólnicki nie był miłośnikiem roślin. Nie znał się na kwiatkach i warzywkach, aczkolwiek na piękną florę patrzył z przyjemnością, tak samo zresztą jak na inne piękne rzeczy. Nie mógł jednakże uwierzyć, żeby taka flora, choćby nawet zmarnowana, zdołała doprowadzić człowieka do morderczej furii, motyw zgoła niemożliwy do przyjęcia. Przestępstwo gospodarcze, ekologiczne, medyczne, możliwe, diabli wiedzą jak tam te pasożyty roślinne wpływają na ludzi, ścigane paragrafami, ale przecież nie powód zbrodni! Z największym trudem przyjmował do wiadomości ten pierwszy wizerunek.
Drugi obraz złożony był z licznych dam rozmaitego wieku i urody, wyrażających prawie wyłącznie żal, głębszy i płytszy. Wyjątek, oprócz byłej małżonki, stanowiły trzy, bardzo negatywnie do pana Krzewca nastawione, zawiódł, bowiem ich wielkie nadzieje. Już się prawie żenił, adorował nad życie, prezentami obsypywał, o wspólną posiadłość się starał, egzystencję urządzał, a tu chała. Nagle chłódł w uczuciach, takich adorowanych pojawiało się więcej, on zaś znikał w sinej dali. I nawet porządnej awantury nie można mu było zrobić, bo wymykał się z rąk i zwyczajnie uciekał, stając się najdoskonalej nieuchwytny. Nie każda miała usposobienie Wandzi Seltereckiej, skłonnej do trwania na stanowisku narzeczonej bez względu na wszelkie przeszkody.
Zważywszy zeznanie Gabrieli i własne poglądy, Wólnicki skłaniał się raczej ku drugiej możliwości. Porzucona dziewczyna, o charakterze z gatunku ostrych, wyczekała chwili powrotu niegodnego amanta do domu wdarła się za nim i rąbnęła. Tak to musiało wyglądać ogólnie, szczegóły stanęły mu w gardle kością zgryzoty.
Punktem wyjścia było cholerne alibi na niedzielny wieczór. Co najmniej trzy czwarte świadków łgało koncertowo, bez żadnych racjonalnych powodów, tak na wszelki wypadek, w dodatku w obie strony, zarówno na korzyść ewentualnej podejrzanej, jak i na jej niekorzyść. Konieczność sprawdzania każdego słowa społeczeństwa zgrzytała Wólnickiemu w zębach i przeraźliwie kradła czas, a tak strasznie chciał znaleźć sprawcę przed powrotem Górskiego…!
Wandzia Selterecka stanowiła podstawę rozważań. Wciąż zapłakana, rozgoryczona i nieszczęśliwa, niezdolna do krętactw, bez najmniejszego oporu wyjawiała nazwiska i adresy zarówno upolowanych dla Mireczka klientów, jak i obrzydliwych dziewuch, ciągnących go ku sobie bez żadnych pokus botanicznych. Korygowała osiągnięcia wywiadowców, wspomagała je wydatnie i z niej wreszcie Wólnicki wydoił nieuchwytnego Szrapnela.
– A, taki jeden się czepiał – rzekła. – Mirek miał z nim kłopoty. Tak się jakoś nazywał, Wybuch czy Niewypał, czy coś… Nie, już wiem, Raszpeł!
– Szrapnel!
– Możliwe. Szrapnel.
– I co ten Szrapnel? – spytał chciwie komisarz, uświadamiając sobie z rozpaczą, że już kompletnie przestał zwracać uwagę na prawidłowość zadawanych pytań. To przez ten pośpiech upiorny!
Wandzia wszelkie prawidłowości miała w dalekich tyłach. Ich brak sprawiał, że rozmowa stawała się jej bliższa.
– A czepiał się, jak ta pijawka. Odpady brał na składowanie, na taki plac, no, jak mu tam, ekologiczny, a Mirek miał zabierać z marszu. Pazurami pilnował, bo inaczej szło na ogień, na zmarnowanie, znaczy, żeby za długo nie leżało, żeby nikt nie zobaczył. Sam tak wykombinował i Mirka nakręcił, jeszcze prowizje z niego zdzierał. Opłacało mu się, dusiciel taki!
Wydoiwszy, Wólnicki uświadomił sobie, że teraz już potrzebny mu ten Szrapnel jak dziura w moście. Zrozumiałe stały się jego liczne telefony, ale gdyby zabił Krzewca, nie dzwoniłby przecież do nieboszczyka! Jako sprawca odpadał.
Dopadł go jednakże dla świętego spokoju. Szrapnel naprawdę nazywał się Szrapnel, nie była to żadna ksywa, tylko prawdziwe nazwisko, i prowadził firmę transportową, nie własną, lecz niejakiego Wilaka, zajmującą się przewozem wszystkiego. Ówże Wilak w detale się nie wdawał, filie posiadał wszędzie, z krajami ościennymi włącznie, w każdej filii zatrudniał operatywnego kierownika i dbał wyłącznie o pieniądze. Zyski miał wyliczone, brał swoje bez względu na okoliczności, a co powyżej, to dla kierownika. Kierownik Szrapnel zatem starał się po prostu o podwyższenie dochodów własnych przy pomocy pana Mirka i tyle.
Wólnicki przestępstwa gospodarcze odsunął od siebie niecierpliwą ręką, nawet w służbowym raporcie je zlekceważył i wrócił do emocji ludzkich, przekląwszy Szrapnela w żywe kamienie za stracony przez niego czas.
Z doniesień wywiadowców wynikało, iż niedzielne wieczory rzadko, kto spędza samotnie, w każdym razie w gronie kontaktującym się z denatem. Osiemnastu osobników płci męskiej, wyłowionych ze szczątkowych rachunków i zeznań Wandzi, dzień biały spędziło na pracach ogródkowych, mroczny wieczór zaś na posiłkach w otoczeniu rodziny w czterech wypadkach zaś nawet gości. Jeden, samotny, od rana do wieczora podglądany był przez zawistnego sąsiada, póki było widno odwalał robotę, od zmroku przy odsłoniętym oknie najpierw robi} sobie kolację, potem tę kolację konsumował, wreszcie z piwem w dłoni zasiadł przed telewizorem, rozłożywszy na stole w samym środku pokoju cebule mieczyków. Przepiękne cebule! Jeszcze w nich grzebał! Podglądanie spowodowane było dziką zazdrością, pierwszy sąsiad nie mógł strawić nieziemskiego uroku ogrodu drugiego sąsiada i usilnie starał się wykryć sekret jego osiągnięć, pilnie i ukradkiem patrząc mu na ręce. Oka nie odrywał, nieobecność botanicznego szczęśliwca, bodaj dziesięciominutowa, zostałaby zauważona z całą pewnością.
Dwóch w ogóle wyjechało na weekend i wróciło blisko północy, co zostało potwierdzone przez ochroniarzy osiedlowych. Dwóch nie miało alibi wcale. Jeden twierdził, że się zdrzemnął, oczekując powrotu żony z dziećmi od teściowej, ocknął się o dziewiątej, kiedy wszyscy troje wrócili, i dopiero wtedy w ciemnym do tej pory domu zapłonęło światło, drugi zaś podobno poszedł na spacer. Bez psa. Lekarz kazał mu odbywać wieczorne spacery, wyszedł po osiemnastej, wrócił o dwudziestej trzydzieści, chodził po bezdrożach ze względu na świeże powietrze i nic nie wie o tym, żeby go ktoś widział, ale nie wierzy, żeby nikt. W tym kraju zawsze ktoś kogoś widzi.
– Jakiś dziwny był – dołożył wywiadowca. – Równocześnie zły jak cholera i nadzwyczajnie zadowolony. Mieszane uczucia miał w sobie.
Wólnicki nie bardzo wiedział, o czym powinny świadczyć mieszane uczucia.
– Wiek?
– Koło sześćdziesiątki.
– Kondycja?
– Ogólnie na oko świetna. Ale te spacery to na serce. Serca zasadniczo po wierzchu nie widać. Mam nazwisko tego lekarza od spacerów.
Drzemiący był młodszy, pięćdziesiątki nie sięgał, z panem Krzewcem miał do czynienia jakieś sześć lat temu, sercowiec urządzał się przed trzema laty. Obaj wyrażali niezadowolenie z usług ogrodnika, ale zgodnie, acz każdy oddzielnie, twierdzili, że już nadrobili niedopatrzenia i błędy, i z niezadowolenia wielki ogień nie buchał. Obaj posiadali sekatory. Ten trzyletni chwilami parskał jakąś iskrą, którą tłumiła druga strona samopoczucia, zadowolenie. Wywiadowca nie strzymał, wytknął, zapytał.
– Irga mi wreszcie zarosła takie ujęcie do szamba – odparł bez sekundy wahania ów podwójny uczuciowo. – Nic nie widać, znaczy żelaznej bani nie widać, tylko ładny krzaczek, a ujęcie potrzebne jak psu piąta noga. Panie, codziennie na to patrzę, żeby sobie samemu przyjemność zrobić.
Zwierzenie wypadło szczerze, zatem wywiadowca więcej nie pytał, bezwiednie przywalając Wólnickiemu rozterki.
Z trzech nieżyczliwie usposobionych dam najbardziej rozwścieczona i zionąca pragnieniem zemsty posiadała alibi wątpliwe, dwie pozostałe nie posiadały żadnego.
Jedna siedziała w domu, samotnie dokonując zabiegów fryzjerskich, przy czym z mazidłem na włosach na pewno nikomu się nie pokazywała i nawet nie odbierała telefonów, bo kto by latał po mieszkaniu, kapiąc na wszystkie strony odżywką. Komórki do łazienki nie wzięła, skorzystała z okazji i wetknęła ją w ładowarkę.
Druga pojechała do Anina, do wróżki, o której słyszała od znajomych, ale wróżki nie zastała, dom zamknięty, więc wróciła. Nawet nie było, co żałować, wiadomo powszechnie, że niedziela na wróżby niedobra, jednakże pojechała, możliwe, że ze zdenerwowania. Dwie godziny z hakiem jej to zajęło, przed szóstą wyjechała, po ósmej wróciła i żadnych znajomych nie spotkała po drodze.
Trzecia, dziko wściekła na pana Krzewca, najpierw nie uwierzyła w jego przeniesienie się na lepszy świat albo udawała, że nie wierzy, a potem urządziła nieziemską awanturę z różnymi histerycznymi wybrykami. Trochę trudno było z niej wydrzeć zrozumiałe słowa i odpowiedzi na pytania, aż wreszcie wywiadowca pojął, iż niedzielny wieczór spędziła wszędzie. Siedziała w domu. Wyszła do kiosku. Do takiego lokalu poszła na kawę, nie wie, do jakiego lokalu, wybrała sobie pierwszy lepszy z brzegu, no dobrze, nie pierwszy, jakiś tam gdzieś dalej, długo leciała i zmęczyła się w końcu. Wstąpiła do kuzynki, ale kuzynki nie było, spacerowała, no, różnie spacerowała, taki jakiś z psem się przystawiał, w ogóle to jednak siedziała w domu, wróciła i siedziała. Nie wie, o której godzinie działo się to wszystko.
Nieopisany mętlik poczynań rozjuszonej damy zmusił wywiadowcę do zwiększonych wysiłków i w końcu znalazła się sąsiadka, która widziała ją przed wejściem do budynku około ósmej trzydzieści, ale nie umiała powiedzieć, co dama robiła, wychodziła czy wracała. Mogła trzasnąć denata, a wielkie emocje symulować. Ogródka ani sekatora nie posiadała, wyłącznie kwiatki na balkonie, w grę, zatem wchodził motyw czysto uczuciowy.
Odciski palców na narzędziu zbrodni, poza jednym, nie wiadomo czyim, rzeczywiście źle wyszły. Układ ręki owszem, sposób trzymania rękojeści również, ale pozostałe linie papilarne okazały się rozmazane tak, że żaden sąd nie uznałby ich za dowód niezbity. Wólnicki sam przed sobą tę informację ukrył.
I już teraz wyraźnie poczuł, że pomoc umysłowa jest mu niezbędna. Górskiego zabrakło mu jak powietrza, ale tym bardziej zaciął się w uporze, rozwikła tę okropną sprawę sam, rozwikła, zanim Górski wróci, sam, sam…! No, może tak troszeczkę w towarzystwie. Pytanie tylko, czyim.
Prokurator w grę nie wchodził, wielkiego zainteresowania takim kameralnym przestępstwem nie przejawiał, na miejscu zbrodni w ogóle go nie było, raportów nie czytał, głównie zajęty był ochroną siebie samego przed zemstą zwartej grupy świeżo i przedterminowo zwolnionych z mamra bandziorów. Wólnickiemu kazał robić, co trzeba i cześć, zapowiadając przy tym, że wszystko ma być zapięte na ostatni guzik i żadnych wątpliwości sobie nie życzy.
Napatoczył się wreszcie komisarzowi fotograf i natychmiast wyszło mu, że jest to właśnie osobnik do narady najodpowiedniejszy.
Sobiesław na widok dziewczyny, z którą był umówiony, lekko zbaraniał. Zachwyt w nim wzrósł i, zadziwiająca rzecz, wyraźnie zmienił charakter, skojarzenie ze ślicznym robaczkiem zdecydowanie zbladło.
Za to okiem artysty wyłapał jakiś drobniutki fałsz nie pasowały mu włosy, błysnęła niepewność, czy ten kolor jest prawdziwy, on osobiście dołożyłby jej czarne. Albo prawie czarne. Chociaż… Może nie…? A co tam, niechby nawet miała zielone, i tak jest to urocza postać…
Urocza postać pojawiła się przed nim z komórką przy uchu.
– Tak – powiedziała. – Oczywiście. Właśnie się spotkaliśmy, zaraz go zapytam.
– O co? – spytał Sobiesław.
– O wszystko – odparła z energią Julita i wyłączyła komórkę. – W pierwszej kolejności o dawnych znajomych, Joanna dzwoniła, wychodzi jej, że potrzebny jest ktoś znajomy, wasz znajomy, pana Mirka znajomy, ktoś, kto dawno temu przywiózł tę zapalniczkę z Kopenhagi albo dostał od kogoś, kto przywiózł, i koniecznie powinna to być kobieta, i ma to związek z okropnie śmierdzącym ogrodem…
Sobiesław poczuł, że trochę się gubi w treści komunikatu, ale nie wydało mu się to największą klęską życiową. Julita zdawała sobie sprawę, że mówi nieco mętnie, spróbowała ubrać myśl w słowa bardziej zrozumiałe, jednakże próba nie najlepiej wyszła. Sobiesław, który tak ogromnie przypominał brata zewnętrznie i tak ogromnie różnił się od niego wewnętrznie, i nie trzeba było wyrzucać go z domu, i należało nawet koniecznie, wręcz pod przymusem, nawiązać z nim współpracę, i chyba był od pana Mirka przystojniejszy…
Przyczajone na chwilę fluidy wystartowały i ostro wzięły się do roboty.
Ktoś kiedyś powiedział: „To nie do wiary, ile się zdąży zrobić, jeśli człowiek wstanie rano i od razu zabierze się do pracy."
Równie dobrze mogłabym powiedzieć: „To nie do wiary, ile się może zdarzyć w ciągu jednego dnia, jeśli zacznie się zdarzać od rana i wszyscy się trochę postarają."
Myślałam, że już będzie spokój i zostanę sobie z irytacją w jestestwie, niepewnością i gniotem żółtych kurczaczków, do jutra czekając niecierpliwie na wieści z zewnątrz, ale nic podobnego. O wpół do dziewiątej wieczorem zadzwoniła Julita, uprzednio napuszczona przeze mnie na znajomych pana Mirka.
– Słuchaj, czy możemy jeszcze teraz do ciebie przyjechać? To znaczy, ja z Sobiesławem. On sobie przypomniał tych znajomych, może coś z tego wyniknie?
– Głupie pytanie – odparłam grzecznie i poszłam sprawdzać, czy światła wokół domu są zapalone.
Przyjechali teraz już jednym samochodem, nie dwoma, z czego wynikało, że nie przewidują kłótni. Jeść, na szczęście, nie chcieli.
– Szczerze mówiąc, jedyną wspólną znajomą z ostatnich lat była Krystyna – wyznał Sobiesław, siadając przy salonowym stole. – Moja bratowa. Nie byłem na ich ślubie, ale trudno nie znać osoby, która przez parę lat mieszka w tym samym domu, nawet jeśli bywa się w tym domu rzadko. Trochę na dystans się trzymaliśmy, co nie przeszkadza, że zawsze ją dość lubiłem. Teraz widzę, że jestem zmuszony się gać bez mała do czasów dzieciństwa. No dobrze, sięgnąłem, Julita mnie zdopingowała.
Julita robiła w kuchni herbatę, stwierdziwszy, że kawy mają już po dziurki w nosie, a herbata u mnie jest lepsza niż w knajpie. Też byłam takiego zdania.
– On zna Alicję! – krzyknęła w kierunku salonu.
– Wiem – przyznałam się. – Dziś z nią rozmawiałam. To stąd ci znajomi, prawie w jej oczach ktoś kupił tę drugą zapalniczkę. Majaczy nam się, że mogła to być niejaka Brygida Majchrzycka.
Sobiesław zdziwił się nieco i zmarszczył brwi.
– Majchrzycka? Ja znam to nazwisko. Zaraz, to dawno, chyba sprzed dwudziestu lat… Ktoś… Ale to nie Majchrzycka, tylko Majchrzycki, już wiem! Taki gówniarz, młodszy ode mnie parę lat, szkolne czasy, o ile pamiętam, mocno rozrabiał i tylko, dlatego dawał się zauważyć, bo co taki pętak obchodzi prawie dorosłego faceta.
Julita przyszła z herbatą, z szalonym naciskiem zażądałyśmy szczegółowych wspomnień o rozrabiającym Majchrzyckim. Sobiesław wysilił pamięć.
– Przed maturą już byłem, a on w pierwszej klasie. Przypominam sobie chyba taką scenę w szkole, z okna widzieliśmy. Te szczeniaki na dziedzińcu coś miały… Zabawka z gatunku Mały Chemik, Mały Fizyk, Mały Podpalacz, samolocik odrzutowy czy rakieta, coś w tym rodzaju. Nie ma chłopaka, żeby nie popatrzył. Puścili to. Możliwe, że mi się myli z katastroficznymi filmami grozy, bo to zaczęło latać, ściśle biorąc, najpierw chyba wybuchło, a potem ruszyło i zdemolowało połowę terenu. Poszły szyby w sali gimnastycznej, poszedł śmietnik, rozszarpało część ogrodzenia, odżałować nie mogłem, że nie miałem aparatu w ręku… fotograficzny mam na myśli… i chyba dlatego zapamiętałem, jako straconą okazję. Mały Majchrzycki to przyniósł i całą klasę podpuścił, nazwisko grzmiało w powietrzu, Majchrzycki i Majchrzycki, stąd moja wiedza.
– Wylali go?
– A skąd. Poszło na karb doświadczenia z fizyki, odrabiał zadaną lekcję. Tam była, zdaje się, instrukcja obsługi, puszczać w otwartym terenie, najlepiej wielka łąka nad wodą, ale instrukcję te gnoje zlekceważyły.
Sobiesław zamilkł i napił się herbaty. Z nagłą uwagą przyjrzał się niezbyt bujnej passiflorze, widocznej na oknie za firanką.
– I to wszystko o Majchrzyckim? – spytała Julita z naganą.
Sobiesław się, czym prędzej zmobilizował, porzucając zainteresowanie kwiatkiem.
– Gdzież tam, było więcej. Mętnie pamiętam, bo w końcu maturę zdałem i straciłem chłopaczka z oczu. Ale zdaje się, że raz przyniósł bumerang, prawdziwy, australijski, i przygruchał nim w łeb nauczycielce, zdaje się, że matematyki, a raz zasmrodził całą szkołę doświadczeniem chemicznym. Ciągle to były eksperymenty naukowe, a on wcale nie był niegrzeczny, tylko upiornie żywy i wściekle pomysłowy. Cokolwiek działo się w szkole, padało na niego, ale jakoś się trzymał. Chyba dobrze się uczył albo, co. Obiło mi się o uszy, nie pamiętam, przy jakiej okazji, że wielki spadek go czeka, wzbogaci się i zamierza podróżować po świecie, tropiąc, co głupsze wynalazki. Co się z nim dalej stało, nie mam pojęcia i teraz już bym musiał konfabulować.
– Nie trzeba – powiedziałam w roztargnieniu, bo zajął mnie ów oczekiwany spadek. Pasował do sceny omawianej z Alicją, zielsko zielskiem, niechby i śmierdzące, ale czy tej zapalniczki nie kupowała przypadkiem matka małego Majchrzyckiego? Zasługiwała się spadkodawcy dla przyszłości syna…
Podniosło mnie. Przypomniałam sobie, że zamierzałam obejrzeć starą książkę telefoniczną, znaleźć adres i kawałek po kawałku dojść do współczesnych Majchrzyckich. Zostawiłam dwoje wspólników własnemu losowi i udałam się do pracowni.
Tempo musieli wzięć ekspresowe, bo jedenaście minut później byli już w najdoskonalszej komitywie, a porozumienie między nimi kwitło. Zaczęłam odczuwać lekki podziw dla Sobiesława, jak on to zrobił, żeby nie nadepnąć Julicie na charakter? Najwidoczniej ani nie żądał od niej żadnych decyzji, ani nie wyskakiwał z własną inicjatywą, ani nie walił salwami propozycji, a każdy z tych sposobów działania zraziłby ją niechybnie i nieodwracalnie. Tymczasem nic z tego, promieniała radosnym nastrojem. Zdolny chłopiec.
Jedenaście minut zaś niezbędne mi było do stwierdzenia, że starych książek telefonicznych należy szukać w komórce, gdzie znajdowało się wszystko. Maszyna do szycia i świecidełka na choinkę, foliowe opakowania i kamionkowa baryła na kiszone ogórki, ogromny wazon ozdobny i torby z zaniedbanymi Maserami, zasobniki z nićmi i wszelka inna pasmanteria, drabinka, lampa kreślarska i składany rajzbret, stare mapy w rulonach i książki, książki, książki. Trzy wysokie regały pełne ciasno upchanych książek, a ogólnie miejsca tam było tyle, ile pierwotnie zostało przewidziane na samotną maszynę do szycia i nic więcej. Dwie stare książki telefoniczne znajdowały się na samym dnie tej ciasnoty, pod ścianą w głębi, przywalone częścią reszty.
Nie czułam w sobie dostatecznego entuzjazmu, żeby własną ręką tam sięgać i zażądałam pomocy od osób młodszych i sprawniejszych fizycznie. Osoby poluzowały nieco fluidalne więzy i pośpieszyły na wezwanie. Zdaje się, że ich aktualny stan ducha przyjąłby chętnie nawet polecenie uprzątnięcia zaniedbanego chlewu.
W spisie telefonów Majchrzyccy istnieli, owszem, całe cztery sztuki, trzech facetów i jedna baba, ale nie Brygida, tylko Elżbieta. Nie zraziło mnie to, telefon mógł być zarejestrowany na męża, ojca, brata, byle, jakiego krewnego płci męskiej, względnie na mamusię czy teściową. Otrzymany od Alicji numer należał do Karola Majchrzyckiego, zamieszkałego przy Wiktorskiej, i tam zapewne dwadzieścia pięć lat temu mieszkała Brygida. Obecnie ów numer musiał posiadać z przodu szóstkę albo ósemkę, adresy Majchrzyckich mogły się pozmieniać, ale może nie? Kto ich tam wie, czy nie siedzą kamieniem w starych miejscach?