MIASTO STARMIN

Wik: -A co? Macie coś przeciwko wampirom?

R. Asprin. Korporacja M. I. T.


Przyjemny był dzionek. Ciepły. Bezwietrzny. Druga dekada sianostawa powoli sączyła się przez klepsydrę słonecznego lata, a w uszach dzwoniły mi głosy zięb dobiegające z przydrożnych krzewów. Jechałam przez ich gniazdowisko jak wzdłuż pasa granicznego. Pasem była droga – nieuczęszczany, powoli zarastający trawą Krzywy Trakt. Zięby przekrzykiwały się, pomstując na bezczelnego człowieka na białym koniu, który ośmielił się wtargnąć na ich prywatne włości – nonszalanckie trele zmieniły się w ochrypłe ćwierkanie, przejęte ptaki przefruwały z gałęzi na gałąź, roztrącając liście. Barwna otoczka czarnych wysychających kałuż wybuchała setkami zmęczonych upałem motyli i rozkręcała się w górę wirem trzepoczących skrzydeł. Zwinięte w pętlę wodze luźno zwisały z przedniego łęku. Ja, kiwając się w siodle jak worek ziemniaków, podtrzymywałam lewą ręką leżący na kolanach list i próbowałam odszyfrować skaczące przed oczami runy. Stokrotka, korzystając z mojego rozluźnienia, zwalniała i zwalniała kroku w nadziei, że zaczytana nie zauważę jej przebiegłego manewru i pozwolę zatrzymać się i w spokoju poszczypać trawkę. – A ty co, kochana? Przebieraj no kopytami!

Chytra kobyłka parsknęła z rozczarowaniem.

– No już, już, artystko.

Usiadłam wygodniej, o ile oczywiście można mówić o jakiejkolwiek wygodzie po trzecim dniu spędzonym na tym narzędziu tortur, jakim było moje przydziałowe siodło. Grzywa Stokrotki cienkimi kędziorkami opadała do przedniego łęku, trafiając między strony opasłego listu przeznaczonego dla władcy Dogewy, który to list już jakieś pięć minut temu samowolnie otworzyłam za pomocą magii. Oczywiście nie ruszając ciężkiej pieczęci na sznurku. Na karmazynowym wosku doskonale widoczny był odcisk sygnetu – trzynaście run otaczających smoka i jednorożca.

Wyrzuty sumienia? Jakie wyrzuty sumienia?! Po pierwsze, list napisany został przez mojego mistrza, czyli nie mógł on poinformować władcy Dogewy o niczym nowym ani kompromitującym, o czym już bym nie wiedziała. Po drugie, a nuż widelec mistrz pisał ten list w przypływie nietypowego dobrego nastroju? W końcu powinnam pasować do swojej charakterystyki. A po trzecie – Pandora nie była jedyną ciekawską kobietą na świecie. O karze, która ją spotkała, starałam się nie myśleć.

Przystąpiłam więc do lektury.

Jego Wysokość, Wielce Szanowny Władca Dogewy, Szlachetny Arr'akktur tor Ordwist Szeonell z Klanu… Woda, heraldyka, puste formułki. Opuszczam. Opuszczam stronę. I jeszcze jedną. Runy są drobniutkie i pozakręcane, niełatwe do odczytania. Pismo mojego mistrza doskonale nadawałoby się do sporządzania tajnych dokumentów. Powinien robić ściągi na egzaminy. Kiedy się ten nieszczęsny wstęp skończy?! Znalazł się władca – na mapie tę całą Dogewę można by nakryć miedziakiem, a tytułów – na złoty kładzień. Ciekawe, czy sam Arr'akktur będzie to czytał? Wątpię, chyba że ma postępującą manię wielkości. A w takim przypadku, czy ja, praworządna obywatelka Starminu, stolicy Belorii, siedziby wielce dla kogoś szanownego jego wysokości króla Nauma, powinnam zawczasu poćwiczyć pełne szacunku uwielbienie? W końcu jestem osobą nieznaczną, niczym się niewyróżniającą, może oprócz rudozłocistych włosów i wrednego charakteru. Pierwsza z tych cech jest dziedziczna, druga – szczęśliwie nabyta. Moja szczegółowa autobiografia – trzy linijki z zakrętasem na myślniku: sierota, osiemnaście lat temu miała pecha przyjść na świat w rodzinie wieśniaków, w przerwach pomiędzy wiosennymi i jesiennymi pracami ledwo co nauczyła się czytać, osiem lat temu uciekła do Starminu i dostała się do Wyższej Szkoły…

W tym miejscu moje rozważania nad literaturą, dyplomacją i genealogią zostały brutalnie przerwane. Bardzo brutalnie. Ledwo zdążyłam pochwycić kartki, które rozsypały się na wszystkie strony. Stokrotka, niepoprawna sabotażystka, w zamyśleniu przeżuwała wędzidło, brzęcząc żelazem, podczas gdy nieznajomy, zarośnięty i dosyć podejrzanie wyglądający typ demonstracyjnie potrząsał przed końską mordą kuszą własnej roboty z brudnym bełtem wielokrotnego użytku. Nie do końca rozumiałam, kogo on chce ograbić – mnie czy kobyłkę. Uniosłam się w strzemionach, z zaciekawieniem oglądając zardzewiały grot.

– Nie wydaje mi się, żeby to było szczególnie dobre miejsce do handlu antykami – poinformowałam nieznajomego przyjacielskim tonem. – W takim Starminie to by ją panu urwali razem z rękoma. Albo ucięli. Wie pan, tam bardzo nie lubią rozbójników…

Stokrotka powąchała kuszę, parsknęła pogardliwie i kompletnie ignorując rozbójnika, skierowała łeb ku apetycznej zieleni wysokich zarośli malinowych, z których przed chwilą wyłoniło się to cudo w łapciach.

Element przestępczy wyraźnie poczuł się zagubiony. Bełt zatrzepotał jak ogonek szczeniaka. Niestety, do pełnej skruchy i pokajania się było jeszcze daleko – zbłąkana owca trwała w grzechu miłości do złota.

– A już no, bezecnico, żywo mi tu złaź z konia! Sakiewka albo życie, i zwijaj się, słyszysz?

Zademonstrowałam na twarzy wybitny wysiłek umysłowy.

– Dobra, przekonałeś mnie. Sakiewka. Zapachniało ozonem.

Twarz rozbójnika skrzywiła się, źrenice rozszerzyły, oczy zmętniały. Powoli wypuścił kuszę, po czym odwiązał od pasa i bez słowa przekazał mi oklapła sakwę, od której buchnął zapach kotów i tytoniu. Poluzowawszy ściągający wlot sznurek, przepuściłam przez palce parę drobnych monet.

– Malutko, kochany, malutko. Leniwie pracujesz, bez iskry. A w sumie, niech ci będzie, wezmę jako zaliczkę – uszczęśliwiłam rozbójnika, rzucając mu pod nogi pusty mieszek. – Za parę dni będę jechała z powrotem, więc mógłbyś być tak miły i mnie nie rozczarować…

Facet, nie odrywając ode mnie zahipnotyzowanego wzroku, powoli schylił się, podniósł sakwę i zastygł jak słup, niezdolny do ruszenia się bez mojego zezwolenia. Gdy tylko pechowy rozbójnik zniknął z widoku, dezaktywowałam zaklęcie i pozwoliłam Stokrotce przejść z galopu w jej ukochany kłus. List, który podczas przeliczania pieniędzy ścisnęłam kolanami, trochę się pogniótł i stracił oficjalny wygląd. Ale uznałam, że najważniejsze są nie dekoracje, a treść. A ona z nawiązką rekompensowała opłakany stan, w jakim znalazł się dokument.

O, w końcu parę linijek o mnie. Przez te peany na cześć Arr'akktura można ominąć i nie zauważyć. …Podczas nauki w Wyższej Szkole Czarodziejów, Pytii i Zielarek adeptka Wolha wykazała się… Wiem. Bardzo źle. Niesystematyczna, niecierpliwa, porywcza… Znajoma piosenka. …Ma skłonności do złośliwych dowcipów, których ofiarami prócz wychowanków padają także wykładowcy…

To o tym wiadrze, czy jak? No było sobie wiaderko, całkiem pojemne. Stało na framudze nad drzwiami do mojego pokoju. Taka pułapka własnej roboty na sąsiadów ze szkolnego internatu, coby nie pożyczali bez pytania notatek i garnka z przygotowanym na tydzień barszczem. Może mistrz by się aż tak nie zdenerwował, gdyby ono się jednak przechyliło, a nie spadło mu na głowę jak stało? …Posiada rzadki talent do magii praktycznej i teoretycznej, bardzo rozwiniętą intuicję, szybko przystosowuje się do niestandardowych sytuacji… Ha, może jeszcze jest dla mnie nadzieja? …Rekomenduję zastosować jej dar do rozwiązania wspomnianego przez Waszą Wysokość problemu. Następne strony napisane zostały sympatycznym atramentem w celu uchronienia ich zawartości przed nadmierną ciekawością wspomnianej wyżej adeptki, która z pewnością zapoznała się już z treścią listu. Komponenty, wchodzące w skład atramentu, Waszej Wysokości znane, więc jego odczytanie… Nie, nie ma żadnej nadziei. Naprawi mnie tylko mogiła.

Загрузка...