Budziłam się powoli, z niespokojnym uczuciem, że zrobiłam coś strasznego, ale nijak nie mogłam przypomnieć sobie, co. Potem przypomniałam. I sen od razu uciekł.
Zamknęłam Lena w piwnicy!
Nic bardziej potwornego nie mogło się przydarzyć. Która teraz? Południe?! A jeśli on się udusił? Zamarzł? Z wysiłkiem rozwarłam powieki i zobaczyłam zamyślonego Lena siedzącego na krześle przy oknie. Ciekawe, kto go wypuścił? (Później dowiedziałam się, że jednak wyważył drzwi, zniszczywszy futrynę).
Len podniósł się i podszedł do łóżka. Szybko przymknęłam oczy. Łóżko skrzypnęło, gdy ostrożnie usiadł na krawędzi. Przez parę sekund nic się nie działo, a potem nieoczekiwanie powiedział:
– Wybacz mi.
Jak źle bym się nie czuła, wstęp mi się spodobał. Rozważyłam, co mogę z tego wyciągnąć i omdlewająco przetoczywszy głowę po poduszce, szepnęłam ledwie słyszalnie:
– Na kolana…
Ku mojemu przerażeniu opadł na podłogę z takim impetem, jakbym miała zamiar wyświęcić go na rycerza.
– Hej, no co ty, wstawaj natychmiast, żartowałam!
– Ja też.
Przechyliłam się przez krawędź łóżka i odkryłam, że kucnął. Z westchnieniem oparł się plecami o łóżko, wyciągnął nogi i zamknął oczy. Potem zaczął mówić – cicho, powoli, starannie dobierając słowa.
– Już kilka razy otrzymywałem telepocztą dziwne wiadomości. Treść była za każdym razem taka sama. Sumy się różniły. Zapłata za to, żebyśmy opuścili Dogewę i rozeszli się po innych dolinach. Całkiem niezła zapłata – pieniądze, wsparcie militarne, prawie że tron Starminu pod hasłem: “ludzie spadać, wampiry górą". Wtedy się tylko śmiałem. Z takim zapałem obiecywał mi to, czego nie miał zamiaru dotrzymywać!
Niestety, nie udało mi się prześledzić sygnału. Drań naprawdę był dosyć wysoko postawiony albo i sam był magiem. Nie wskórawszy niczego obietnicami, zaczął grozić. Że niby skoro ty nie bierzesz pieniędzy, to ktoś je weźmie za ciebie.
I się zaczęło.
W ludzkich miastach zaczęto tępić nas jak szczury. Przyniosło to efekt raczej umiarkowany. Najemnicy z talizmanami ochronnymi i zaczarowanymi mieczami zawsze przegrywali z gwordem, a czasem nawet ze zwykłą pałką. Wtedy wydano im rozkaz podszywania się pod nas. Do miejskich ścieków codziennie trafiają dziesiątki bezimiennych trupów, ale wystarczy, że znajdzie się jeden “ugryziony" szewską dratwą, a zaczyna się panika.
Mag naprzykrzał mi się dniem i nocą. Proponował już nie tyle pieniądze, ile odzyskanie dobrego imienia. W tajemnicy powiedziałem mu, że i tak nie jesteśmy jakoś szczególnie popularni i zażartowałem, że zła prasa jest lepsza od żadnej – mniej będą się pchać do Dogewy, jak się zrobią ostrożniejsi. To chyba naprowadziło go na jakąś myśl i wezwania ustały.
Pojawił się potwór.
Nie powiem, żebym szczególnie żałował nieżyjącego maga. Możesz uważać mnie za zimnokrwistego potwora, ale moją pierwszą myślą było: możliwie najszybciej wyrzucić trupa za granicę, żeby nie śmierdział na moim terenie.
Ale zanim zdążyliśmy zebrać biedaka z kocich łbów, pojawił się drugi czarodziej. Bezczelnie zmaterializował się na środku placu i udał święte przerażenie. Och, ach, co się stało mojemu koledze? Co, co… Wszystko. Byłem pewien, że o niesławnym końcu konkurenta numer drugi dowiedział się nie od przelatujących ptaszków. Wybrałem odpowiedni moment i pogrzebałem trochę w jego świadomości. Dość powierzchownie – miał naprawdę mocną osłonę, Ale to nie on go stworzył. I mało prawdopodobne, by o nim wiedział. Popatrzyłem sobie na niego, popatrzyłem i mogłem tylko splunąć ze wstrętem. Nawet jeśli kiedyś miał jakieś magiczne zdolności, to stracił je w którejś kolejnej knajpie. Na przyjęciu powitalnym numer drugi upił się tak, że następnego dnia potwór miał kaca i numer trzeci całkiem długo zwiewał przed nim z wrzaskiem dookoła fontanny. Nawet ja zdążyłem wyskoczyć i mu się przypatrzeć z bliska. Tak przy okazji, kilka godzin przed tym wydarzeniem numer trzeci spróbował wysłać mnie na tamten świat, ale szczęśliwie nie wiedział dokładnie, jak się do tego zabrać. I to niby mag zawodowiec, zainteresowany poznawaniem prawdy? Za nic nie uwierzę.
Miałem wrażenie, że tajemniczy przeciwnik specjalnie podsuwa mi niefortunnych i niezbyt cennych wspólników albo ukrytych wrogów – po pierwsze czyści miejsce na tronie, po drugie szkaluje wampiry. Ale gdyby potwór ograniczył się tylko do nich! Wszystkich mieszkających w Dogewie ludzi błyskawicznie wysiedlono za jej granice, zawróceni w pół drogi kupcy oburzali się i grozili, że w ogóle zaprzestaną handlowania z nami. Bardzo nie chciałem zwracać się do twojego mistrza, ale jeśli nawet najlepszy w całej Belorii bakałarz magii teoretycznej i praktycznej nie dałby rady mi pomóc, to czas byłoby zacząć heblować deski na trumnę.
A on wziął i nie przyjechał. Zrobił się starszy, ostrożniejszy, mniej ufny.
Czwartemu magowi – ten reprezentował Szkołę, miły staruszek – przydzieliłem strażników. Przez trzy dni moi ludzie włóczyli się krok w krok za nim, taktownie zostając w tyle koło ustronnej przybudówki. Tam właśnie na niego czekano. Rześko poskakawszy po trawie, budka rozsypała się na drobne szczapy. Bez szczególnego entuzjazmu poszukawszy stwora wśród odłamków i drzazg, strażnicy pobiegli do mnie z raportem. Obaj stwierdzili, że do czasu gdy przybudówka zaczęła podskakiwać, nie poczuli niczego niezwykłego. Ani po. Ale w trakcie… Potwór wyraźnie tracił kontrolę nas sobą tylko na krótkie mgnienie bitwy. Gdybym był obok, prawdopodobnie udałoby mi się przeniknąć do jego myśli, ale podobna okazja nie chciała się nadarzyć.
Twoje pojawienie się było ostatnim gwoździem do mojej trumny. Po przeczytaniu listu wyłem z wściekłości. Ze swojej głowy mogłem sobie rwać włosy, ile dusza zapragnie, ale z twojej nie powinien był spaść ani jeden. Albo… Posyłałem po pomoc, a otrzymałem same groźby. “Jeśli ona… Jeśli z nią… Jeśli jeszcze raz…" I po co zwracałem się do Szkoły? Jakimi tylko słowami nie nazywałem twojego mistrza…
Jedna rzecz to pilnować słabowitego staruszka, a zupełnie inna – psotnej dziewczyny w pełni sił. Mogłaś zerwać się z miejsca w każdej chwili. Niby już ci zafundowałem spacer, odprowadziłem do domu, przekazałem ochroniarzowi – a po jakiejś półgodzinie informują mnie, że widziano cię dziesięć wiorst od miasta. Nijak nie dało się przewidzieć, co wpadnie ci do łba w następnej sekundzie. Mało tego, jak magnes przyciągałaś kłopoty – i nie zapominałaś wciągać w nie także mnie. A co najgorsze… Podobało mi się to. Daję ci słowo honoru, że delektowałem się tym tygodniem, jak gdyby był ostatnim w moim życiu. A ze sporym prawdopodobieństwem mógł się takowym okazać, gdybyś nie wykończyła potwora. Wolho, będzie z ciebie doskonała magiczka. Jestem ci bezgranicznie wdzięczny za pomoc i spalam się ze wstydu za swoje głupie zachowanie. Powinienem był bardziej ci ufać i opowiedzieć wszystko od samego początku. Proszę, wybacz mi.
Po takich słowach mogłam tylko uronić łezkę, błogosławić go i umrzeć. Tradycyjnie wybrałam inną możliwość.
– Za nic! Będziesz pamiętał, żeby nie okłamywać przyjaciół.
– Masz rację. Nie najlepszy ze mnie władca – pokajał się.
– Tego nie mówiłam – zaprzeczyłam.
– Mówiłaś. Wczoraj w piwnicy.
– Chciałam się przekonać, że nie wydostaniesz się stamtąd, nawet jeśli bardzo się wściekniesz – wyznałam, rozpływając się w uśmiechu.
– Ale teraz nie jestem w piwnicy – powiedział, znacząco gimnastykując palce. – Ale jak ci się udało mnie tam zaciągnąć?
– Już od trzech tysięcy lat magowie doskonalą telepatię… i sposoby obrony przed nią.
– Okłamałaś mnie?! – oburzył się Len.
– Zauważ, że również kłamałam.
– Fakt. Niezłe ziółka z nas obojga! Trzymaj. – Miedziana bransoletka ześlizgnęła się po kołdrze, turlając się pod mój bok. Szybko przekręciłam się, nie pozwalając jej zagubić się w fałdach ubrania i dopiero w tej chwili przypomniałam sobie, że tak właściwie to umieram – przecież człowiek nie może żyć z przebitym sercem!
Uznałam nieobecność piekielnego bólu za wyrok niepodlegający apelacji. Wyraźnie przeżywałam ostatnie chwile miłosiernej agonii. Zachwyciłam się swoim męstwem… i zdziwiłam obojętnością Lena. Gdzie stłumione łkania? Gdzie oczy opuchnięte po nieprzespanych nocach? Gdzie łysiny od wyrwanych kłaków włosów? No dobra, przygryzał wargi… ale w końcu się roześmiał.
– Mam nadzieję, że to z nerwów? – spytałam podejrzliwie, ukradkiem macając zabandażowaną pierś. W boku coś strzeliło. – I przestań czytać moje myśli!
– Nie chciałbym cię rozczarowywać, ale niestety nie umierasz.
– Jak to nie umieram? – oburzyłam się, usiadłam i wstydliwie podciągnęłam kołdrę aż pod brodę. Wąski pasek bandaża przechodził akurat pod piersią, obok dał się wyczuć garbik tamponu. – On mnie walnął w samo serce!
– Nie w serce, a w bok. Ostrze ześlizgnęło się po żebrach, przeszło pod skórą i wyskoczyło za trzy piędzi. Jeśli chcesz, sama sprawdź.
Dziwne, mogłabym przysiąc, że otrzymałam śmiertelną ranę. Oczywiście w szale bitwy poczucie bólu się zniekształca, ale zwykle na odwrót – ludzie nie zauważają nadmiarowych dziurek, póki nie padają trupem. Do głowy by mi nie przyszło, że okażę się aż tak delikatna – prawie że udałam się do lepszego świata z powodu drobnego draśnięcia.
– Długo spałam?
– Dobę i połowę dnia. Usiądź wygodniej, przyniosę ci obiad.
Koszmar. Miałabym tak efektowny koniec – w tle trele słowików, aromat kwiatów, śpiew wody, na rękach przystojnego faceta – i guzik. No niech mi ktoś powie, kiedy jeszcze uda mi się porzucić ten świat w podobnych warunkach?
– Możesz częściej przyjeżdżać do Dogewy – zaproponował Len. – Zawsześmy gotowi tę sprawę załatwić po twojej myśli.
Tydzień do odjazdu minął jak jeden dzień – jaskrawy, barwny, cudny. Rana goiła się szybko i nie przeszkadzała w konnych przejażdżkach. Odwiedziliśmy z Lenem dolinę Siedmiu Tęcz, gdzie akurat trafiliśmy na krótki deszcz, pod koniec którego na niebie jaśniało nie siedem, a całe dziewięć tęcz, dziwacznie zniekształconych przez “efekt brudnopisu". Przespacerowaliśmy się brzegiem zasnutego mgłą jeziora, z którego dolatywał dźwięczny śmiech niewidocznych rusałek. Przywabiliśmy jednak upartego jednorożca, który niechętnie pozwolił mi z zachwytem pogłaskać źrebaka po jedwabistym grzbiecie… A wieczorami wprost na placu urządzano wspaniałe uczty, na które zbierali się wszyscy mieszkańcy Dogewy – i wampiry, i ludzie, którzy już powrócili do doliny, i elfy z krasnoludami, i nawet wilki, wyczaiwszy odpowiednią chwilę, wskakiwały na zastawione jadłem stoły i częstowały się, ile dusza zapragnie. Chyba po Lenie i Starszych zrobiłam się najbardziej szanowanym człowiekiem w Dogewie. A że oni byli wampirami, śmiało mogłam tytułować się najbardziej szanowanym człowiekiem w ogóle.
Mistrz w końcu jednak nie przyjechał, ograniczywszy się do długiej telepatofonicznej rozmowy z Lenem, a pod koniec tygodnia pojawił się blady, co chwila podskakujący kurier z listem dla mnie. Wyobrażam sobie, ile mu obiecano za tę dziesięciomilową rundę z Kamieńca do Dogewy. Biedak uczepił się mnie jak ostatniej deski ratunku i nie odchodził nawet na krok, póki nie odprowadziłam go do zewnętrznej granicy, a tam puścił konia takim szaleńczym galopem, że kurz przy moich stopach jeszcze nie zdążył osiąść, a on już zniknął z widoku, zostawiwszy za sobą szarą smugę w poprzek przeciętej drogą łąki.
Po pozbyciu się gońca otworzyłam list i miałam okazję ze stłumionym chichotem delektować się przydługim peanem na swoją cześć, pod którym znajdowała się lista ziół i korzeni, które powinnam była wycyganić od Lena dla Wydziału Zielarstwa.
Zaintrygowało mnie jedno zdanie, w związku z czym udałam się na poszukiwania Lena. Jak zwykle było to dosyć trudne i musiałam sprawdzić pięć czy sześć jego ulubionych miejsc, póki nie trafiłam na władcę w okolicach kuźni. Czyścił zgrzebłem kłapiącego zębami ogiera, co chwilę odpychając łokciem jego nachalny pysk.
– No dobra – powiedział władca, nie oglądając się. -Co się znowu stało?
– Mistrz przysłał list. Chcesz poczytać? -Nie.
– Przepraszam, cały czas zapominam, że nie wypada czytać cudzych listów. Tak samo zresztą jak myśli. Słuchaj. – Znalazłam odpowiednią linijkę. – Do twojej wiadomości: od dnia dzisiejszego oficjalnie zajmuję stanowisko rektora Szkoły, w związku z nieoczekiwanym zgonem profesora Pitrima, który nastąpił w wyniku silnego wylewu krwi do mózgu w nocy z 27 na 28 sianostawa. Tak więc raport z wykonanej pracy będziesz pisała dla mnie i nie zapomnij…
– Czyli to był on – w zamyśleniu stwierdził Len, odkładając zgrzebło.
– Nie wiem. Może to zwykły zbieg okoliczności? Znałeś go?
– Parę razy się spotkaliśmy… – władca zrobił unik i zmienił temat. – A o czym masz nie zapomnieć?
Oderwałam dół kartki i podałam Lenowi.
– Potrzebujesz wozu – wywnioskował, przeleciawszy listę spojrzeniem.
– Po co?
– A jak masz zamiar zabrać cały ten stóg? Roześmiałam się. Ale jakoś niezbyt wesoło.
– Wezmę wszystkiego po troszku. A mistrzowi powiem, że od was w zimie by się śniegu nie doprosił.
– Nie odważysz się! – oburzył się Len.
– Zobaczymy!