Stokrotka, ubrana w nowe skrzypiące siodło jak w gorset, stała tyłem do Starminu. Wyglądała na bardzo niezadowoloną. Poprowadziłam ją dookoła, odwróciłam, ale gdy tylko wypuściłam wodze, rozpieszczona kobyła sama z siebie zakreśliła krąg do końca i znowu pokazała Starminowi ogon.
Żegnali mnie: Rada Starszych w pełnym składzie, Kryna, kilkoro młodych i sympatycznych wampirów, których miałam okazję poznać podczas swojej aktywnej rekonwalescencji, Kella, która w dniu poprzednim bezlitośnie ganiała mnie po lasach, polach i moczarach w poszukiwaniu zamówionych przez mistrza ziół, para postronnych berbeci i żółtooki wilk, leniwie wygrzewający się na słońcu.
Len się nie pojawił. Pytanie, gdzie jest, nie miało sensu. Poprawiłam przytroczony do siodła worek ziół, pożegnałam się ze wszystkimi i nie odjechałam.
I doczekałam się, z daleka widząc biały płaszcz i błysk słońca na złotym diademie. Władca prowadził za uzdę osiodłanego konia i poczułam taką ulgę, jakby zamierzał odprowadzić mnie do samego Starminu.
Jeszcze raz szybko i chaotycznie pożegnałam się ze wszystkimi, objaśniłam Stokrotce jej prawa i obowiązki, nie bez trudu namówiłam ją do ruszenia głową do przodu i Len pomógł mi wskoczyć na siodło.
Nie powiedzieliśmy ani słowa, dopóki pierścień osik nie został w tyle. Tak bardzo nie chciało mi się opuszczać Dogewy! Czułam się jak dziecko, któremu właśnie odebrano zabawkę obiecującą miesiące albo i lata wspaniałej zabawy. Myśl o szarej codzienności szkolnej budziła głęboki smutek.
Kary ogier wrył się nogami w ziemię i stanął. Pożuł wędzidło, z ukosa zerknął na właściciela: wracamy czy jak? Len na zgodę poczochrał konia po grzywie i zsiadł. Poszłam jego śladem.
Staliśmy na szczycie wzniesienia jak na dziobie statku podniesionego na grzbiecie fali oceanicznej. Iglica ratusza Kamieńca jak srebrzysta szpila przecinała niebo na horyzoncie. Odwróciłam się. Przezroczysta mgła kryła prawdziwe kształty Dogewy jak welon zbyt długi nos panny młodej.
– Chciałbym dać ci niewielki prezent na pamiątkę -nieoczekiwanie powiedział Len. – Ode mnie. To jest co prawda drobiazg, ale jednak…
Z tymi słowami pochylił głowę, zdjął amulet i włożył go w moją dłoń, a potem ścisnął ją, zanim zdążyłam zaprotestować. Kamyczek był ciepły, gładziutki, ostry koniec przyjemnie kłuł skórę. Uwolniłam rękę i otworzyłam palce. Złote ciapki zaiskrzyły się w słońcu.
– Ujdzie. – Wsunęłam kamyczek pod koszulę, bezskutecznie próbując osłodzić złośliwością gorycz rozstania. -Jak to się mówi, od parszywej owcy to i sierści kłak…
– Od ciebie to nawet kłaka się nie doczekam – bez złości poskarżył się Len.
– Co?! – zakrzyknęłam z najszczerszym oburzeniem. – A co powiesz o tych wspaniałych gaciach, symbolu braterskiej przyjaźni pomiędzy naszymi narodami?
– Oprawię w ramę i powieszę nad łóżkiem – obiecał Len. – Weź ten zwój. Oddasz nowemu rektorowi Szkoły. Tylko proszę, nie czytaj. Daję słowo, że tam nic ciekawego nie ma. Sama polityka.
Niedbale wepchnęłam list do wewnętrznej kieszeni kurtki i wskoczyłam na konia.
– Dobrze, że uprzedziłeś. Nie będę.
– Każdy mag oprócz imienia ma nadany przez lud przydomek, czyż nie? – powiedział w zamyśleniu. – Wy daje mi się, że w twoim przypadku lud nie będzie miał trudnego wyboru, Wolho ze wsi Stopłe Redy. W pamięci ludzi na zawsze pozostaniesz W-Redną.
– A co? Mnie się podoba – uśmiechnęłam się. Stokrotka spróbowała zrobić krok do przodu, ale Len przytrzymał ją za grzywę. Wyprostowałam się i zebrałam wodze.
– Nienawidzę pożegnań.
– Powiedz “do widzenia" – doradził. – Strzel konia i nie oglądaj się za siebie.
– Do widzenia – powtórzyłam posłusznie, patrząc do przodu. Mogłam chronić się przed telepatią. Ale nie udało mi się powstrzymać wypełniających oczy łez.
“Głupie smarkate dziecko" – przeklęłam się i zdecydowanie szturchnęłam kobyłę.
Równa droga i kręty zjazd dodały Stokrotce energii. Chętnie przebiegła pół wiorsty, ale u stóp wzgórza wytraciła prędkość i jednak się obejrzałam. Bardziej z ciekawości.
Len zniknął.
Na wzniesieniu siedział trochę przygarbiony biały wilk z czujnie postawionymi uszami. Ze smutkiem pokręcił głową, powoli podniósł się i zniknął za grzbietem.
Zamknęłam usta i w myślach odnotowałam sobie temat pracy dyplomowej.
Pole zmieniło się w niezbyt wysoki zagajnik, a prosta piosenka skowronka – w delikatne pogwizdywanie zięb, które po chwili przeszło we wściekły wrzask kłótni. Maliniak poruszył się, zaszeleścił i na drogę wyskoczył ten sam rabuś co poprzednio, nadal z tą samą kuszą i na moje oko dokładnie tym samym bełtem.
– Sakiewka albo życie! – rzucił wyćwiczone zdanie, potrząsając bronią.
Ucieszyłam się na jego widok jak na widok syna marnotrawnego.
– Mój ty żywicielu kochany, skarbnico! No to co nowego w życiu rozbójnika?
“Synek" poznał “mamusię" i zbladł tak, że zanikły mu nawet piegi.
– Mości wiedźmo, dopraszam łaski… – zaskomlał, padając na kolana i smarując brodą po kurzu na drodze.
Pozwoliłam mu się poniżać, ile chciał.
– Wstawaj, durniu, i zachowuj się godnie, gdyż raczę cię obrabować.
– Litości… Nie pozbawiajta resztek majątku…
– Nie rób ze mnie idiotki. Tylko ostatni dureń wyjdzie na szeroką drogę, biorąc ze sobą “resztkę majątku". Miałeś zamiar resztę wydawać czy jak?
Chłop, nadal mając nadzieję na wzbudzenie we mnie litości, objął końskie pęciny i namiętnie obcałowywał kopyta. Stokrotka ze wstrętem je wyciągała, przestępując z nogi na nogę.
Jednak zabrałam mu sakiewkę. Wyłącznie w celach pedagogicznych. Podziękowałam za wysiłki i obiecałam nie tylko regularnie tędy jeździć, ale i polecić tę drogę wszystkim znajomym czarodziejom. Z jakiegoś powodu go to nie ucieszyło, splunął mi pod nogi, wyrzucił kuszę w krzaki i gniotąc w rękach pustą sakiewkę, udał się w stronę Kamieńca.
Pokusa, by wziąć sobie kuszę na pamiątkę, była duża, ale nie chciało mi się złazić z konia. A poza tym, gdyby przyszło mi do głowy zebrać całą broń, którą mi kiedykolwiek grożono, to dawno już mogłabym otworzyć malutki sklep ze starzyzną.
Słoneczko przypiekało coraz silniej. Rozpięłam kurtkę i z wewnętrznej kieszeni zachęcająco wyjrzał róg zwoju.
“Tylko na niego spojrzę" – pomyślałam, wyciągając spłaszczony papier. No przecież nie będę czytać listu, skoro przyjaciel poprosił, żeby nie otwierać. Był chropowaty, a równocześnie jedwabisty w dotyku. Na środku – woskowy kleks i wymyślna pieczęć. Koło podzielone na cztery sektory, w górnym i dolnym rogu koniczyna, w pozostałych – stojące na dwóch łapach wilki. Hm, mają w tej Dogewie kiepski papier, a wosk to się w ogóle do niczego nie nadaje – o, pieczęć się już odlepia. Jeszcze mistrz pomyśli, że próbowałam otworzyć list. Chyba trzeba ją oderwać na dobre, a potem magicznie przylepić na miejsce.
Pieczęć, jak wyjaśniło się w trakcie odrywania, jednak siedziała mocno, ale w końcu ustąpiła. Pochuchałam na nią, wypowiedziałam formułkę i zamyśliłam się. Ciekawe, jakie Len ma pismo. Nigdy nie miałam okazji zobaczyć. Pewnie ładne, wyraźne, pewne… Dokładnie takie, jak on sam. Tylko zerknę, tylko pierwszą linijkę, i tak nie ma w niej nic ciekawego oprócz Witajcie, Szanowny…
I rozwinęłam zwój.
List składał się z jednej jedynej linijki: Wolho, przecież prosiłem! Dalej zaczynał się sympatyczny atrament.