Jakąś bezsensowną granicę ma ta cała Dogewa. Elfy mają wysokie trawy. Krasonoludy – skały. Wałdacy – kopce wyrzuconej na powierzchnię ziemi. Driady – sięgające chmur dęby. Druidzi – kamienne kręgi. Ludzie – rozsypujące się mury, fosy z zatęchłą wodą i zwodzone mosty, a przy nich łysych strażników, którzy drzemią czujnie, opierając się o zardzewiałe halabardy.
A tu – osiki. Jakaś kpina, szczególnie jeśli brać pod uwagę, że mieszkańcy Dogewy są wampirami. Naprawdę ładne osiki, takie srebrzyste i drżące. Za osikami rozciągają się spiczaste świerki, jak dywan, z którego gdzieniegdzie wyglądają umęczone brzózki i sosny. Sama Dogewa leży w dolinie, jak bułeczka z kruszonką na dnie zdobionej miseczki. Patrząc ze wzgórz, widać białą obwódkę z osik, drugą, trochę szerszą, ze świerków, a na środku – szeroką zieloną dolinę z plamkami: Dogewa wśród pól uprawnych i w oparach mgły.
– Jak dojedziesz do drzew – tłumaczył mi mistrz – wyślij sygnał myślowy w głąb lasu. Dowolny. Możesz myśleć o czymkolwiek, żeby tylko powstała silna fala telepatyczna.
– A do kogo mam ją kierować?
– Na ogólnej częstotliwości. Któryś ze strażników granicy usłyszy.
Odchrząknęłam speszona.
– Lepiej by było, jakby nie słyszał…
– Nie musisz rozmyślać nad kolejnym wrednym kawałem. Wiem, wiem, jesteś w tej materii nadprzeciętnie zdolna, ale tym razem postaraj się powstrzymać. O czym to ja? A tak, o fali. Wampiry są bardzo wyczulone na telepatię, więc natychmiast zareagują na jej obecność, nawet jeśli nie będą potrafiły do końca odczytać przekazu. Tak więc skup się na ilości, a nie na jakości.
– O tak?
Z czołem zmarszczonym od wysiłku wbiłam spojrzenie w unoszący się nad łaźnią dym i na moją falę telepatyczną natychmiast zareagowało pięciu czy sześciu adeptów, którzy owiani parą wysypali się przez drzwi i okna, zaatakowani przez ożywione miotełki. Ręce kolegów po fachu zajmowały miednice, użyte do osłonięcia przed miotełkami tego, co najcenniejsze. Mistrz przywołał miotełki do porządku jednym ruchem brwi, ale spojrzenia rzucane przez niedomytych młodzieńców nie wróżyły autorce żartu niczego dobrego.
– Powiedziałem “pomyśleć", a nie przesyłać zaklęcia. Szkoda, że lata spędzone w tych murach jednak nie nauczyły cię myślenia.
Tak więc myślę. Stoję pod osiką ze zmarszczonym czołem, a Stokrotka już coś żuje – zielonkawa ślina sączy się z czarnych kącików jedwabistych warg rozdzielonych pierścieniami wędzidła. Kontakt telepatyczny to świadome współdzielenie myśli z kimś innym. Tak więc dzielę się tymi okruszkami, które mam. Z lasu ciągnie chłodem, a siedząca na gałęzi wilga ze zdziwieniem macha ogonem w odpowiedzi na moje wysiłki umysłowe.
Albo zadanie okazało się dla mnie za trudne, albo zszokowani strażnicy upadli, gdzie stali, ścięci z nóg siłą mojej myśli. Moje starania zostały uwieńczone sukcesem dopiero po jakichś czterdziestu minutach, podczas których zdążyłam przemyśleć sobie więcej spraw niż w ciągu poprzednich osiemnastu lat.
Ale oto jest rezultat. Zadziałało. A może po prostu przechodził obok?
Po raz pierwszy w życiu zobaczyłam wampira. Może gdyby pojawił się znikąd, był blady jak śmierć i niedwuznacznie szczerzył zakrwawione kły, to bym się go przestraszyła, tak jak w zasadzie planowałam. Moja wiedza w dziedzinie wampirologii bazowała na ludzkich legendach i opowieściach charakteryzujących się zadziwiającym pesymizmem. W dodatku wszystkie miedzioryty, obrazy, gobeliny i rysunki naskalne przedstawiają wampiry wyłącznie w nocy i w ciemnościach. Skrzydła, zęby, pazury – to wszystko wydaje się gigantyczne i koszmarne wyłącznie dlatego, że tak naprawdę nic nie widać.
Światło dzienne doszczętnie rozproszyło aureolę przerażenia. W blasku słońca na tle bezkresnych pól i wysokich drzew wampir wydał mi się oburzająco wręcz kruchy i nieszkodliwy. Co prawda nadal nie zsiadłam z konia. Ale w końcu musiałam – po dżentelmeńsku została mi zaproponowana ręka, której przyjęcia zresztą i tak nie zaryzykowałam.
Wampir uśmiechnął się, pokazując długie kły. Każdy by się uśmiechnął, widząc, jak spełzam – zsuwam się po stromym boku Stokrotki. Przerzuciłam wodze przez głowę kobyły i spojrzałam na niego wyczekująco. Strażnik granicy okazał się wyższy ode mnie o pół głowy, szeroki w barach i całkiem niczego sobie. Długie ciemne włosy otaczały wąską opaloną twarz, a złożone za plecami skrzydła nadawały mu pewne podobieństwo do Moro-ja, demona – wysłannika śmierci, którego wielgachny posąg stał w auli Szkoły. Czarne, przeszywające, lekko skośne oczy badały moją niezbyt interesującą powierzchowność, ale jednak nie potrafiły odgadnąć, co się za nią ukrywa.
– Kim pani jest i czego szuka w Dogewie? – zapytał z mocą, gardłowym i całkiem groźnym głosem.
– Ja? – Skupiona na wysyłaniu sygnału telepatycznego, zapomniałam o przygotowanej zawczasu odpowiedzi.
– No przecież nie ja! – Wampir zniżył się do żartu. Mnie jakby jakiś leszy podkusił.
– O, ja jestem po prostu młodą, przepiękną i niewinną panną, samotnie i smutno błąkającą się po ciemnym lesie w oczekiwaniu swego strasznego losu – wypaliłam, przypominając sobie pogłoski o gustach wampirów i uczciwie starając się nie roześmiać strażnikowi prosto w twarz. Czy muszę wspominać, że właściwa odpowiedź nie miała nic wspólnego z moją improwizacją?
Wampira zamurowało tak, że dużo bardziej ode mnie zaczął przypominać skrzywdzoną przez los pannę.
– Przepraszam? – zapytał zdumiony. Posłusznie powtórzyłam.
Po twarzy strażnika przemknął cień zrozumienia.
– Panna Wolha Redna, adeptka Szkoły Magii ze Starmiinu – powiedział powoli i poważnie. – Zgadza się?
Tym razem ja się zdziwiłam. – Skąd pan…
– Proszę za mną. – Wampir odwrócił się i zniknął w otaczającym polankę osikowym gąszczu.
– A koń?
– Proszę przeprowadzić – usłyszałam spokojną odpowiedź. – Do drogi jest kilka kroków, a obejście tego to co najmniej pół mili.
Stokrotka, delikatnie mówiąc, nie była zachwycona perspektywą pakowania się w krzaczory. Zawisłam na wodzach. Bez efektu. Kobyła zatańczyła w miejscu, stając dęba i próbując się odwrócić. Wysokie i gęste zarośla osiki z jej punktu widzenia nijak nie nadawały się dla szanujących się koni. Rozważyłam utworzenie iluzji drogi, ale w ferworze walki nieco zmaltretowałyśmy giętkie gałęzie i Stokrotka zobaczyła w głębi lasu drogę prawdziwą. Parsknąwszy parę razy dla formalności, uspokoiła się, a ja zdecydowanie pociągnęłam ją za sobą.
Myśl, czy dogewska dzicz nadaje się dla ludzi, nigdy wcześniej nie przyszła mi do głowy. Wysiłkiem woli odpędziłam ją i teraz. No wampiry, niechaj sobie będą. Koniec końców nie strzygi. Ostatecznie to rozumna rasa. Jakoś się dogadamy.
Wampir czekał cierpliwie, oparty o pień osiki, wyglądając jak poglądowa rycina z księgi “Ludzkie przesądy i ich przyczyny". Stokrotka zareagowała na niego właściwie, czyli wcale, chociaż powinna była chrapać, bić kopytami i przewracać przekrwionymi oczami. Co prawda, kobyłka trafiła mi się wyjątkowo flegmatyczna.
Przekonawszy się, że jesteśmy w komplecie, wampir z widoczną niechęcią oderwał plecy od gościnnego drzewa i poprowadził nas w głąb lasu. Teraz miałam okazję podziwiać jego plecy: skrzydła, wystające przez rozcięcia w ubraniu, przypominały czarny płaszcz założony razem z wieszakiem – bo właśnie z nim kojarzyły mi się cienkie kości podtrzymujące skórzaste nietoperzowate błony.
Trochę mroczny, ale majestatyczny bór, wyścielony kobiercem świerkowych igieł, niczym nie różnił się od dziesiątków i setek innych borów, przez które zdarzało mi się przejeżdżać, przechodzić, a nawet przepełzać na czworakach w poszukiwaniu jagód. W gałęziach cichutko ćwierkały zniczki, a wzdłuż skraju ledwo zauważalnej ścieżki obficie panoszył się delikatny jasnozielony szczawik.
Wampir milczał. Ja rozmyślałam. Tym razem wyłącznie na własny rachunek.
Jeszcze tydzień temu nie mogłam sobie nawet wyobrazić, że kiedykolwiek znajdę się w Dogewie, w dodatku w interesach. Do skończenia szkoły pozostawał półtoraroczny zapas niezgryzionego granitu nauki, chociaż z niektórych przedmiotów zauważalnie wyprzedzałam nie tylko adeptów z mojego rocznika, ale i nauczycieli. Co tam ukrywać, nawet mistrz nie zawsze mógł rozeznać się w przytaczanych przeze mnie abstrakcjach. Mistrz nauczał magii praktycznej, zaczynając od drugiego roku studiów – wymagający, zrzędliwy i kapryśny jak stara panna. Bardzo trudno było zrobić cokolwiek tak, żeby mu odpowiadało. A trzeba nadmienić, że ja nienawidzę się dopasowywać. Przez jakiś czas całkiem serio rozważałam, czy nie rzucić całego tego kramu i nie przenieść się na Wydział Wróżbiarstwa albo Zielarstwa. Ale przyzwyczaiłam się, wciągnęłam, straciłam połowę kolców i zaczęłam zwracać na mistrza nie więcej uwagi, niż na gałąź jeżyn, która co prawda kłuje i czepia się ubrania, ale przynosi pewien pożytek. “Magia praktyczna nie jest dla dziewczyn" – mawiali adepci, zazdroszcząc mi zdolności. Mieli rację. Byłam jedyna w całym roczniku, pozostałe pięć czy sześć odpadło po pierwszym semestrze. Fakt, dziewczynie wypada raczej opiekować się chorymi, przyjmować porody albo uzdrawiać rany – czyli leczyć albo chować błędy w sztuce pod ziemią. Na bakałarza magii praktycznej czekały uroczyska ze strzygami, zrzędliwe smoki, nieśmiałe bazyliszki i ogólnie naprawianie umiarkowanie przyjemnych sytuacji. Chyba za mało było we mnie współczucia, bym miała leczyć ludzi. A strzygi chyba współczucia nie wymagają.
Osiem lat temu, gdy nieśmiało stuknęłam młotkiem w mosiężną blachę na bramie Szkoły, nikt nie wierzył, że wyjdzie ze mnie choćby zielarka. Byłam dzikim dziesięcioletnim niedorostkiem ze średniostatystyczną ilością pryszczy przemieszanych z piegami. I masą talentów schowanych tak głęboko, że na rozmowie kwalifikacyjnej ich nie wychwycono. Nawet nikt szczególnie nie próbował. Szkoła wolała przyjmować miejskie dzieciaki z majętnych rodzin, mniej więcej wykształcone, dobrze wychowane i gotowe w razie czego udzielić uczelni materialnego wsparcia. Na rozmowie długo próbowano mi wytłumaczyć, czym lewa ręka różni się od prawej, którą powinnam była położyć na kartce papieru i wyobrazić sobie, jak ten zwęgla się pod falangami palców. Co to były te “falangi", również nie wiedziałam. Innymi słowy, Szkoła stała i zamierzała stać dalej bez mojego udziału. Pamiętam, że siedziałam na ziemi przy bramie i na poły łykałam, a na poły rozmazywałam po twarzy duże łzy złości wbrew woli toczące się z oczu. Na moje szczęście (albo nieszczęście?) mistrz nie należał do komisji rekrutacyjnej i właśnie wracał z długiej podróży dyplomatycznej, a ja siedziałam na jego drodze.
– Czy magiczce wypada płakać? – zapytał surowo, zawisając nade mną jak brodata skała z laską.
Hałaśliwie wytarłam nos.
– A ja nie jestem magiczką! I mogę płakać gdzie chcę!
– O masz ci los! – zdziwił się mistrz, sadowiąc się na brzeżku kamiennej donicy z kwiatami. – A wiesz, że kiedy małe dziewczynki gorzko płaczą, psuje się pogoda? Oj zobacz, przywołasz jeszcze deszcz na moją siwą głowę.
– Nie przywołam.
– A to czemu?
– A bo pan jest czarodziejem i na pana nie kapie. Mistrz ni to zaśmiał się, ni to zakasłał w brodę.
– I dlatego chciałaś zostać magiczką? A kim? Zielarką czy pytią?
– Nie! Prawdziwą magiczką! Żeby tak strasznie czarować i żeby się wszyscy mnie bali!
– Nekromantką? – uśmiechnął się mistrz.
– Ne kro… czego?
– Złą wiedźmą – wyjaśnił.
– A dobre wiedźmy bywają? – spytałam po chwili namysłu.
– Czemu nie, bywają. Nazywa się je magami praktykami albo magami wojownikami.
– O to, to! To mi pasuje.
– A strzyg się nie boisz?
– Niee. Ja się tylko karaluchów boję. I trochę szczurów – przyznałam z westchnieniem.
– No właśnie. A mag nie powinien się bać niczego.
– I pan się niczego, niczego nie boi?
Mistrz chwilę pomyślał, a potem poskrobał się w czubek głowy.
– Widzisz, mimo wszystko istnieje ktoś, kogo mag powinien się bać. On sam. Magia to nie kuglarskie sztuczki z kulkami i kartami, może być mroczna i jasna, dobra i zła, destrukcyjna i tworząca, i to, jaka będzie w twoim ręku, zależy tylko od ciebie, a to ogromna odpowiedzialność. Patrz – powiedział, odwracając rękę dłonią do góry, by zmaterializować nad nią zlepek niebieskiego płomienia. – Ładna kulka, prawda? I jaka nieszkodliwa z wyglądu. Zobacz, jak spokojnie leży w mojej dłoni. Jak myślisz, czy będzie tak samo posłuszna w cudzym ręku?
Nie lubiłam odpowiadać na prowokacyjne pytania, więc bez wahania złapałam kulkę obiema rękoma.
– Uj, ale ona jest lodowata! – zakrzyknęłam z zachwytem, zapominając o łzach. – I się rusza!
Mistrz odpowiedział po chwili. Z trudem podciągnął opadniętą szczękę i słabym głosem poprosił, żebym “wyrzuciła to paskudztwo" gdzieś daleko. Zdziwiłam się, ale posłuchałam. Błysnęło i zagrzmiało, a gdy dym się rozwiał, zobaczyliśmy dach odległej stodoły. Przez chwilę wisiał w powietrzu, a potem z łomotem opadł na zgliszcza.
– Co tu się dzieje?! Ksander, znowu pańskie durne eksperymenty? – zagrzmiało za plecami. Odwróciłam się i zobaczyłam niziutkiego pulchnego maga o wyłupiastych oczach, w nieokreślonym wieku, z haczykowatym nosem i szczotką rudych wąsów.
– A, Pitrim – niedbale powiedział mistrz, nawet się nie odwracając. – Jak ci się udało przegapić taką perłę? Niesamowity dar kierowania energią, zdolności telekinetyczne – urodzony praktyk. Biorę ją do swojej grupy.
Pitrim jest rektorem i kierownikiem ds. nauczania w jednej osobie. Wykłada nekromancję, ale to tak mimochodem, ponieważ bakalaureat ma z magii żywiołów. Imię ma długie i poskręcane jak zwinięta w kłębek żmija. Podał je na zajęciach wprowadzających, ale tak szybko i niewyraźnie, że nikt nie zdążył nawet zanotować. Adepci zwracali się do niego per “wielce szanowny profesor Pitrim". Wykładowcy opuszczali “wielce szanownego". A mistrz – również “profesora".
Gdy nie słyszał natomiast, używano określenia “nekropiernik". Przy czym mówili tak zarówno adepci, jak i wykładowcy.
Pitrim zmierzył mnie pogardliwym spojrzeniem.
– Brak miejsc – odburknął. – I tak mamy o siedmiu uczniów za dużo, a wszystko dzięki panu. Zbiera ich pan z ulicy jak zmokłe kociaki, a potem zaczyna się cała ta głupia kołomyja ze skreślaniem, która tworzy niebezpiecznych dla społeczeństwa niedouczonych magów.
Na chwilę powietrze między magami zgęstniało i zrobiło się ciemniejsze. Ale tylko na sekundę.
– Chodź, dziecko – powiedział mistrz, nie opuszczając oczu. – Dostałaś się. Od tej chwili jesteś adeptką Szkoły Magii, Wróżbiarstwa i Zielarstwa.
Po Szkole już od dawna chodziły pogłoski, że w Dogewie źle się dzieje, ale co konkretnie – nie wiedział nikt. Wszyscy tylko snuli domysły z tak mądrymi minami, jak gdyby dyplom pytii I stopnia już mieli w kieszeniach. Wszystkie rozmowy z Dogewą prowadził mistrz. Profesor Pitrim się nie wtrącał, ale rozwinął aktywną działalność “w celu utrzymania sytuacji pod kontrolą", czyli przeprowadzał dziennie po dwie-trzy narady, po których rozwścieczony mistrz zaczynał wykład magii praktycznej huraganem pytań, bez litości posyłając na dno pozbawione balastu wiedzy młode łódeczki rozumu. Powietrze iskrzyło od magii. Posłania z Dogewy przekazywane były telepatycznie, po łańcuszku osiadłych w miastach magów. No bo fakt – niby gdzie można znaleźć gońca, który zgodzi się zostać posłańcem u wampirów? W promieniu dziesięciu mil od Dogewy nie ma ani jednej ludzkiej osady. Boją się. Co w tym dziwnego? Wampiry! Krwiopijcy! Strach i kossszzzmar! Zamykać drzwi i jeść czosnek!
Na wykładach z “Ras rozumnych" wampiry plasowały się pomiędzy elfami i krasnoludami, w dziale “Sojusznicy". Niestety, “Rasy…" wykładał Pitrim – w sposób nudny, pokrętny i ze swojego punktu widzenia. Za elfami nie przepadał, krasnoludów się obawiał, o trollach powiedział parę niecenzuralnych słów, a wampiry tak obsmarował, że nic tylko strugać kołki i iść na wojnę. Z powodu jego uprzedzeń w zasadzie niczego tak naprawdę o wampirach nie wiedzieliśmy, a na egzaminie wystarczyło palnąć pod ich adresem coś wrednego, by mieć zagwarantowaną piątkę. Przeważająca część bakałarzy i adeptów podzielała punkt widzenia Pitrima. O ile lesze, rusałki czy nawet gobliny znajdowały jakichś obrońców, o tyle chwalić wampirów nikt się nie odważał.
A sytuacja robiła się coraz bardziej napięta. Wykładowcy chodzili, jakby im kto obuchem przyłożył, zajęcia były odwoływane. Adepci korzystali z chaosu i robili, co chcieli. Na lekcji zielarstwa do kotła w tajemniczy sposób trafiła zdechła mysz, która co prawda ożyć nie ożyła, ale od zapachu powstałego eliksiru dwie adeptki zemdlały, a resztę tak rozbolała głowa, że ćwiczenia zawieszono “do całkowitego wywietrzenia obcego elementu". W ciemnych korytarzach piwnicy zalągł się szkielet, który klekotał kośćmi i tłukł retorty z cennymi odczynnikami, takimi jak skondensowana krew smoka, żółć dziewicy (niesamowity deficyt, spowodowany większym nawet deficytem dawczyń), piorunian rtęci i carska wódka. W celu odszukania i likwidacji szkodnika trzeba było utworzyć specjalną komisję z aspirantem Almitem na czele. W wyniku jej działalności stłuczono niedobitki retort oraz ustalono, że szkielet, w którego pustej czaszce czyjaś dowcipna ręka zaklęła ducha alchemika-samobójcy, jest pomocą naukową z gabinetu anatomii.
Ale to wszystko nie miało związku ze sprawą. Prawdziwy dramat rozegrał się, gdy zniknął jeden z wykładowców. Przed dniami wolnymi z okazji Święta Wody jak zwykle zadał nam masę zaklęć i ćwiczeń na utrwalenie gestów, stanowczym tonem odczytał oceny z kartkówki, pożegnał się i już go nie zobaczyliśmy. Adept Ważek widział, jak wziął karego konia, przytroczył do siodła sakwę podróżną i pogalopował gościńcem na Bogor. I nie wrócił. Bogor leżał na jednej linii z Dogewą. Po Szkole rozeszła się nowa fala plotek, jeszcze bardziej mglistych i niesprawdzonych. Ceny czosnku wzleciały pod niebiosa, poza tym podrożały miecze i kolczugi. Starmin zalały dziwne ponure typki ze smętnymi gębami obrośniętymi przetłuszczonymi strąkami. Zajmowali oni gospody i karczmy, łącząc się w bandy przypominające hordy szczurów.
– Tylko najemników nam brakowało – burczał Almit, bakałarz IV stopnia, który w zastępstwie Pitrima prowadził ćwiczenia z “Ras rozumnych" i właśnie zamierzał rozdać nam tematy prac zaliczeniowych. – Przylecieli jak kruki do padliny. Żeby tylko sami się padliną nie stali. Mało tym cholerom jednej wojny…
Almit miał na myśli wojnę z wampirami, która skończyła się siedemdziesiąt lat temu podpisaniem traktatu pokojowego.
– Traktat nadal obowiązuje – zauważył Ważek.
– I właśnie dlatego mamy wątpliwą przyjemność obserwować najemnych morderców pod samymi oknami Szkoły. Oficjalnie król nie może wystąpić przeciw wampirom, ponieważ traktat podpisały wszystkie rasy rozumne, w tym te najliczniejsze, czyli elfy, trolle i krasnoludy – a ci ostatni, tak między nami, zagarnęli wyłączność na metalurgię i wyrób broni, więc konflikt z nimi może nie być wskazany. Natychmiast zjednoczą siły przeciwko agresorowi i dokładnie przetrzepią mu… khem… znaczy, podejmą stanowcze środki zaradcze. A najemnicy to zupełnie inna sprawa. Oni są jak gdyby poza prawem, wolni strzelcy. Jak to się mówi, wszystkich poddanych nie upilnujesz. Oficjalnie król ich potępi, a nieoficjalnie… Jak myślicie, za czyje pieniądze tamten brodaty kudłacz flirtuje z… hm… damą lekkich obyczajów?
Almit odszedł od okna, dając przykład adeptom, którzy przylgnęli do szyb w nadziei zobaczenia wspomnianej damy.
– Tak więc, Wolha, skończyliśmy na tobie. Zostało pięć tematów: “Życie i struktura społeczna krasnoludów", “Metafizyczne poglądy duchów", “Analiza porównawcza psychologii skrzatów domowych i stajennych", “Rola rusałek w ekologii akwenów słodkowodnych" i… A nie, Pitrim znowu skreślił. Czyli cztery tematy. Czemu się krzywisz?
Jak zwykle zostały dla mnie kompletne bzdury. Duchy są nudnymi moralistami i po pięciu minutach w ich towarzystwie człowiek zaczyna przysypiać. Pluskanie się w jeziorku z rusałkami pociąga za sobą skutki uboczne – w zestawie “ekologicznym" mamy też pijawki, katar i komary. Krasnoludy są istotami skrytymi i podejrzliwymi, tak że materiału do pracy od nich zębami nie wydrzesz. A psychologia skrzatów domowych i stajennych może zostać wyrażona dwoma słowami: “drobne szkodniki".
– No dobra, ty się na razie zastanów, a ja wyjaśnię zasady. Pracę trzeba oddać do pierwszego wrzosolata, czyli równo za trzy miesiące. Powinna zawierać przegląd literatury za ostatnie dwa stulecia – najlepiej tej rasy, którą wybraliście do badań. Ale nie ograniczajcie się do samych książek! Znam was – siądziecie w bibliotece na dobę, przepiszecie parę co bardziej zakurzonych foliałów i uznacie, że to wystarczy! O nie, kochani, bez bezpośredniego kontaktu z innymi rasami – nic z tego. Na ustnym odpytywaniu szybko was złapię. A, specjalna prośba dla tych, co wybrali trolle: na Boga, tylko ich nie cytujcie. Opowiedzcie własnymi słowami. No i jak, Wolha, już zdecydowałaś?
– Nie.
Do pokoju zajrzał laborant z Katedry Zielarstwa, skinął głową Almitowi, odkaszlnął i oficjalnym tonem zaprosił mnie do gabinetu rektora.
Chyba warto opisać to miejsce dokładniej. Adepci są ciekawskim gatunkiem, więc gdy tylko pokażesz im jakiś zakazany owoc i odwrócisz się na sekundę, ze wspomnianego owocu zostanie jedynie mizerny ogryzek. Co tu ukrywać, sama kręciłam się wokół tego gabinetu jak lisica koło kurnika. Był opieczętowany magią tak samo szczelnie jak kurze jajo skorupką. Czego tylko nie próbowaliśmy! Dłubaliśmy w skorupce wytrychami i zaklęciami, kwitowaliśmy pod oknami, wysyłaliśmy na zwiady tresowane karaluchy – wszystko bez skutku.
O gabinecie krążyły legendy. Że niby jest w nim mityczne wieszczące lustro, portal do nieskończoności, zwój z zaklęciem apokalipsy, prorokujący czerep z kamieniem filozoficznym w zębach – w zasadzie wszystkie cuda i zagadki przeszłości, przyszłości i teraźniejszości.
I oto stoję w najświętszym sanktuarium Pitrima. I co? Rozczarowałam się do głębi duszy.
Gra nie była warta świeczki. Na wystrój gabinetu składały się niewielka kanapa, dwa fotele, biurko, krzesło i odrobina oficjalnego luksusu w postaci dwóch obrazów i puszystego dywanu.
Na krześle siedział mistrz, zmęczony i jak gdyby postarzały. W ręku trzymał zapieczętowany (były!) zwój.
– Siadaj.
– Dziękuję, postoję.
Gdyby mistrz był sam, usiadłabym. Ale za jego plecami wrednie połyskiwały oczy profesora Pitrima, przy którym siadanie oznaczało podpisanie na siebie wyroku śmierci. Kto jak kto, ale on nie ukrywał swojej pogardy w stosunku do adeptów, a już tym bardziej nie pochwalał fraternizacji z wykładowcami.
– Udajesz się do Dogewy – bez ogródek poinformował mnie Pitrim, wysuwając się do przodu.
– Dokąd? – wyrwało mi się.
– Do Dogewy – cierpliwie powtórzył mistrz, uprzedzając gniewny wybuch kolegi.
– Kiedy?
– Natychmiast. Z tego gabinetu pójdziesz prosto na dziedziniec, weźmiesz ze stajni przydzielonego ci konia, dostaniesz prowiant i pieniądze u kwatermistrza i, z nikim nie rozmawiając, opuścisz Szkołę.
– A moja kurtka? – spytałam głupio. Okrycie leżało na łóżku w moim pokoju i właśnie zamierzałam przyszyć urwaną kieszeń.
Mistrz pstryknął palcami i spadła na mnie kurtka, ciepła i zreperowana. Tak wirtuozerska teleportacja mnie dobiła. Przycisnęłam okrycie do piersi i w milczeniu oczekiwałam na dalsze polecenia.
– Przekażesz ten zwój władcy Dogewy, Arr'akkturowi tor Ord… tfu, kiedyś na pewno język złamię. Osobiście. Nikomu go nie pokazuj. Nie wyciągaj. Nawet nie mów o nim pozostałym wampirom.
Moje ręce zdradziecko zadrżały. Zwój wykonał piruet w powietrzu, spadł na podłogę i potoczył się pod szafę. Natychmiast opadłam na kolana. Jak na złość, sprzątaczki omijały dyrektorską szafę z daleka i po stokroć przeklęty list natychmiast pokrył się grubą warstwą kłaków wiekowego kurzu. Pospiesznie na niego dmuchnęłam, ale to tylko pogorszyło sprawę – cały kurz trafił w mój nos i oczy, a ogłuszające kichnięcie zabrzmiało jednocześnie z brzękiem spadającego z góry wazonu. Jakoś schowawszy zwój za pazuchę, podniosłam się z kolan i natychmiast tego pożałowałam – obaj bakałarze patrzyli na mnie bardziej przenikliwie niż bazyliszki. Od jednego bazyliszka promieniował śmiertelny chłód, od drugiego – jeszcze bardziej przykry zawód. Zerknąwszy z poczuciem winy na rozsypane koło szafy skorupy, wyraziłam całą sobą szczerą skruchę i skupioną uwagę, czyli przybrałam wybitnie idiotyczny wyraz twarzy. Mistrz z westchnieniem zadowolił się tym i zaczął szczegółowo opowiadać o drodze do Dogewy, punktach energetycznych i najpospolitszych potworach w tamtej okolicy, a ja słuchałam piąte przez dziesiąte. To wszystko nie miało znaczenia. Do Dogewy doprowadzą mnie jeśli nie wskazówki, to język. Ale co dalej, w samej Dogewie?
– Nie słuchasz mnie – gderliwie zauważył mistrz.
– Przepraszam. Proszę kontynuować.
– Jesteś zdziwiona, czyż nie? Wyrwał mi się nerwowy chichot.
– Łagodnie powiedziane. Mistrz spojrzał na kolegę.
– Profesorze, pańska kolej.
Mistrz publicznie nazwał Pitrima profesorem? Coś nowego… Czyżby wredny magik w czymś z nim wygrał?
– Minął już miesiąc, odkąd odebraliśmy pierwszą wiadomość z Dogewy – zaczął profesor, odwracając się ode mnie i patrząc w okno. Koniuszki jego białych, zadbanych i obładowanych sygnetami palców stykały się na plecach. Zastanowiłam się i usiadłam. Nie lubi mnie. Od tego pierwszego dnia, gdy przeze mnie ściął się z mistrzem. W sumie Pitrim w ogóle nie przepadał za adeptkami, a w szczególności praktykami. Chodziły słuchy, że jakaś czarodziejka pokonała go w uczciwym pojedynku i wystawiła na pośmiewisko. – Ściślej mówiąc, nie z Dogewy, a z Kamieńca, miasta nad rzeką Wyp. To w najbliższym sąsiedztwie Dogewy. Burmistrz prosił o przysłanie maga. Ale rok temu do Kamieńca skierowany został jeden z adeptów, który właśnie zakończył edukację i miasto nie mogło się go nachwalić. Burmistrz odparł, że wszystko się zgadza, ale dwa tygodnie temu mag zniknął, a krowy obżarły się lulka, więc natychmiast potrzebują zastępstwa. Sprawdziłem i okazało się, że mag skierował się do Dogewy, jakoby w sprawach zawodowych. Nie on jeden. W ciągu ostatniego miesiąca Dogewa, jak beczka bez dna, pochłonęła czterech doświadczonych, silnych i zaprawionych w bojach magów.
– W tym nauczyciela magii teoretycznej?
– Miał za zadanie nawiązać kontakt z mieszkańcami Dogewy i stwierdzić, co się tam koniec końców dzieje.
– A nie można spytać wprost tego całego… Arr akktura Jak-mu-tam?
Profesor obejrzał się tak gwałtownie, że pospiesznie zerwałam się i wyciągnęłam na baczność.
– Pytaliśmy – uprzedził wybuch mistrz. – Ale dostaliśmy bardzo mglistą odpowiedź.
– Jaką?
– Twierdzi, że wszystkiemu winne są istoty nadprzyrodzone.
– Które dokładnie?
– I o to chodzi. – Mistrz wzruszył ramionami. – Podobno wszystkie. Wszystkie istniejące. Strzygi, kudłaki, bazyliszki, mawki, zjawy morowe.
Innymi słowy wyliczył całą “Encyklopedię istot nadprzyrodzonych" od deski do deski.
– I to w Dogewie – dodał Pitrim. – Tam w życiu nic większego od leszego nie było. Istoty nadprzyrodzone obchodzą Dogewę z daleka, jak zarazę. Nawet im się te bydlaki nie podobają.
Słowo “bydlaki" wymówił z niepomiernym wstrętem, nawet policzek mu lekko zadrgał z nienawiści, a kostki zgiętych palców pobielały, imitując akt duszenia.
Mistrz miał do wampirów dużo spokojniejszy stosunek.
– Wszystko się zgadza. Zwykłe problemy Dogewy to choroby bydła, przypadkowe urazy, nieurodzaj. Przy okazji, Pitrimie, zapomniał pan nadmienić, że władca Dogewy oficjalnie ogłosił śmierć dziewięciu swoich poddanych.
– Nie wierzę w ani jedno jego słowo! – prychnął Pitrim. – Ten obmierzły wampir wije się jak piskorz!
– Łącznie z ludźmi – trzynaście osób w jeden miesiąc – kontynuował niewzruszenie mistrz.
– A ci poddani… Też byli magami? – zaciekawiłam się.
– Wampiry nie mają magów. Tylko zielarzy. Nawet nie wiadomo, czy rodzą się wśród nich dzieci z magicznymi zdolnościami. Ogólnie rzecz biorąc, nie wiemy o wampirach prawie nic. Wśród tematów prac zaliczeniowych, proponowanych adeptom, jest i taki: “Układ socjalny, życie codzienne i stosunki w wampirzej społeczności". Ale w ciągu stu pięćdziesięciu lat istnienia Szkoły nikt nie odważył się go opracować, więc zwykle jest skreślany.
– Cóż, przy okazji popracuję nad tematem – spróbowałam zażartować.
– Ty jedziesz nie na praktykę! – nie wiadomo czemu wściekł się profesor, doskakując do mnie z taką furią że opadłam na fotel, a on zawisł nade mną, bryzgając śliną. – Jedziesz z zadaniem! Poważnym zadaniem! Żadnych opóźnień! Żadnych głupstw! Przyjeżdżasz, rozmawiasz z władcą i z powrotem! Jeżeli ci się uda. Dziecko, jesteś jeszcze zbyt młoda i głupia, by trzeźwo ocenić, co się dzieje. Wampiry, które od tylu lat mieszkały tuż obok nas, rozbestwiły się pobłażliwym traktowaniem i otwarcie mordują ludzi!
– Pitrimie, to nie zostało udowodnione – cicho wtrącił mistrz. W głosie starego maga wyczułam niepewność, która bardzo mi się nie spodobała.
– Będzie dowód, kiedy ona wróci… albo i nie wróci. Wtedy przynajmniej poznamy twarz wroga. I będziemy wiedzieli, że jest wrogiem. Dotychczas kodeks magów nie pozwalał nam krzywdzić wampirów i nakazywał bronić ich przed ludzkimi fanatykami. Nie przywiązywaliśmy wagi do bajek tępych wieśniaków, choć całe ich tłumy koczują pod strażnicami, błagając o obronę przed przebiegłymi krwiopijcami. Ale teraz to się zmieni. Wampiry zostaną skreślone z listy sojuszników i zrównane z resztą istot nadprzyrodzonych! Tyle! Rozmowa skończona. Pytania?
– Czemu ja? Jestem tylko adeptką!
– Rekomendacja twojego mistrza! – ryknął Pitrim, znowu demonstrując mi swój korpulentny zadek. – Natychmiast w drogę!
Adepci czekali na mnie pod chronionymi od podsłuchu drzwiami. Lekko zablokowałam podsłuchy telepatyczne i koledzy musieli zaspokajać swoją ciekawość zadając pytania (tych było sporo) i słuchając odpowiedzi (tu ich rozczarowałam).
– I co?
– Czego chcieli?
– Nie dręcz! O czym rozmawialiście?! Przybrałam zasmucony i zagadkowy wyraz twarzy.
Zapadła podniosła cisza, jak przed wynoszeniem ciała. Gdy doszła do dzwonienia w uszach, z westchnieniem przyznałam się.
– Zaproponowano mi zastąpienie Pitrima na stanowisku rektora, ale niestety musiałam odmówić – sprawy tego świata nie są dla mnie. W związku z tym poprosiłam o pozwolenie na udanie się do oddalonego klasztoru, gdzie spędzę resztę mych dni na modlitwach i umartwieniach. Żegnajcie, pewnie już nigdy się nie zobaczymy…
Twarze kolegów wyciągnęły się jak onuce po praniu. Pękając ze śmiechu, w podskokach zbiegłam po schodach, w biegu zakładając i zapinając kurtkę.
Kobyłka mnie o nic nie pytała. Za dwie kostki cukru pozwoliła założyć sobie siodło i po długich namowach ogłowie. Na drogę dostałam torbę z ubraniami, kawał chleba, bukłak z wodą (nieszczelny, czyli, można powiedzieć, praktycznie bez wody), woreczek z kaszą perłową i nie wiadomo po co tępy miecz z obluzowaną rękojeścią.
Droga lekko kładła się pod kopyta konika i bardzo ciężko pod moją wydelikaconą tylną część ciała. Szkoła została w tyle, nikt mnie nie żegnał – adeptów zawołano; na kolejny wykład. Stokrotka wkroczyła do jasnego lasku brzozowego i drzewa za moimi plecami złączyły się, odcinając jej drogę powrotną. Przede mną na poboczu nieruchomo stał człowiek w luźnej granatowej szacie obszytej złotem. Na jego piersi, trochę chwiejąc się na srebrnym łańcuszku, blado połyskiwał duży szmaragd.
Ściągnęłam wodze. Mistrz podszedł i dotknął ręką mojego kolana. Suche ciepło przebiło się przez cienkie spodnie.
– Odpowiem na twoje ostatnie pytanie, Wolho. Widzisz, istnieją problemy, do rozwiązania których nie nada się brutalna siła. Nie zaprzeczę, że byłbym dużo spokojniejszy, gdybyś była doskonałą wojowniczką i dyplomowaną magiczką. Ale w naszym przypadku nie ma to żadnego znaczenia, a zabitym wiedza i doświadczenia niewiele pomogły. Bo najstraszniejszy i najbardziej przebiegły potwór wszystkich czasów i narodów to… plotka. I właśnie z nią masz się zmierzyć. Wysyłam cię jako najmniej uprzedzoną adeptkę. Nigdy nie słuchasz starszych, nie wierzysz plotkom i pomówieniom; żeby cię przekonać, trzeba podsunąć ci prawdę pod nos, dać jej dotknąć i powąchać, ale potem już nikomu nie pozwolisz się sprowadzić z obranej drogi. Nie jesteś miękką gliną, którą można ukształtować na swój obraz i podobieństwo, ani woskiem, w którym odbijają się cudze słowa i myśli. Zawsze masz własne zdanie. I właśnie ono jest mi potrzebne. Chcę znać prawdę. Prawdę o tym, co dzieje się w Dogewie. I chcę usłyszeć ją od ciebie.
– Postaram się, mistrzu
– Nie przesadź. I zapamiętaj – jeśli nie wrócisz, zacznie się wojna.
Pomarzyć sobie może. Wrócę.
Niedługo było mi dane delektować się chłodną ciszą świerkowego lasu. Drzewa przerzedziły się, wyraźniejsza już ścieżka doprowadziła nas do szerokiej drogi opasującej dno miseczki. W polu za drogą pasł się spętany siwy rumak. Wampir cicho melodyjnie gwizdnął i koń ruszył w naszym kierunku, ciężko podrzucając związane przednie nogi. Stokrotka postawiła uszy. Wampir potargał końską grzywę, zdjął pęta i lekko wskoczył na siodło. Uniosłam się w strzemionach. Dogewa prawie zlewała się z horyzontem, odległa o jakieś dwadzieścia minut lekkiego galopu. Otaczały nas łąki, bezkresne, żyzne, na niektórych zagonach trawa wyrosła powyżej pasa, ale inne dokładnie wykoszono, widać też było ślady bydła. Dalej wiła się czarno-biało-ruda wstęga – krowy wracające z wodopoju.
Wampir nie zostawił mi czasu na szpiegowanie. Potrząsnąwszy wodzami, spiął konia do galopu. Musiałam iść jego śladem, chociaż gorsze niż galop Stokrotki są tylko wyścigi na wozach o kwadratowych kołach.
Po przejechaniu koło ćwierci wiorsty otaczającą dolinę drogą gwałtownie odbiliśmy w prawo. Teraz miasto leżało na wprost nas i wydawało się na wyciągnięcie ręki, ale odległość okazała się myląca – minęło już ponad pół godziny, Stokrotka była ciemna od potu i żółta od kurzu, a Dogewa zbliżyła się tylko troszeczkę. Wzdłuż drogi pojawiły się chałupy. Położone daleko od siebie, nie tak jak w ludzkich miastach, gdzie pomiędzy niektórymi domami trudno się przecisnąć bokiem. Za chałupami – wciąż te same łąki i pola, solidne stodoły, sady jabłoniowe i wiśniowe, malutkie strzępki różnokolorowych ogródków. I żadnych płotów. Nie ma nawet widocznej miedzy pomiędzy sąsiednimi gruntami. Miałam wiele pytań, ale mój przewodnik przez całą drogę nie obejrzał się ani razu. Tym niemniej, gdy Stokrotka traciła rytm i zaczynała zostawać z tyłu, również przytrzymywał wierzchowca. Gdzieniegdzie w polu migali zajęci pieleniem mieszkańcy, a z drogi cofały się duże smukłe psy szaropiaskowego koloru. Żaden nie szczeknął, nie zaczął gonić za kobyłą, ale ta denerwowała się wyraźnie i podejrzliwie strzelała okiem w kierunku monstrów o wielkich kłach spokojnie czekających na poboczu.
Pylistą drogę zastąpiły kocie łby i Stokrotka ożywiła się, energicznie dzwoniąc podkowami po kamieniach. Wjechaliśmy do miasta.
Tu budynki stały trochę gęściej, ale nadal nie tak, jak u ludzi. A i same domy były jakieś małe, jak gdyby tylko do nocowania, zrobione z niepomalowanych bali i pokryte dachówkami. Ani trochę niepodobne do miasta. Wszystko czyściutkie, pachnie kwiatami i świerkowymi igłami. Na poboczach – trawa. Dookoła – nienaruszony las, oczyszczono tylko ścieżki do dróg i budynków. W koronach drzew, a nawet wprost na dachach domów, zapomniawszy o bożym świecie, śpiewają ptaki. Pod nogami nie pętają się kurczaki ani świnie i tylko te dziwne psy bez obroży tęsknie odprowadzają podróżnego wzrokiem.
Napotkani mieszkańcy rzucali mi zaciekawione spojrzenia. Jako zaproszony gość odpowiadałam im tym samym.
Trakt doprowadził nas do okrągłej fontanny, otoczył ją, skrzyżował się z innym, również wyłożonym kamieniem i skierował się dalej. Koło fontanny siwy koń stanął, opuścił długi wąsaty pysk za kamienne obrzeże i przyssał się do wody. Zrównałam się z nim i popuściłam wodze. Stokrotka westchnęła ciężko z wdzięcznością i usłyszałam, jak w jej drżących bokach bulgocze przełykana woda.
– Hej, starczy! Najpierw ostygnij trochę! – Gwałtownie ściągnęłam wodze.
Stokrotka prychnęła z oburzeniem.
– Nie martw się, kolka jej nie grozi, nawet jeśli długo biegła. Ta woda nikomu nie zaszkodzi. – Wampir zsiadł z konia i przekazał wodze chłopcu, który akurat nadbiegł.
Zeskoczyłam na ziemię, zaczerpnęłam garść wody i podniosłam do ust. Była świeża, czysta, z posmakiem krzemu. Znajome iskierki przebiegły od koniuszków palców do śledziony. Ile by mistrz nie powtarzał, że magia powinna pochodzić z samego serca, u mnie zakwaterowała się ona w dole brzucha, tak samo jak i reakcja na jej obecność. Wyglądało na to, że głęboko pod ziemią żyła wodna przecinała się z magiczną, nadając wodzie unikalne właściwości. Tak właśnie wygląda królowa legend, żywa woda. Nic dziwnego, że mieszkańcy Dogewy nie potrzebują magów ani znachorów. Magia bije pod samym ich nosem.
Zamknęłam oczy i skupiłam się. Energia rozlała się po moim obolałym ciele, regenerując aurę i zasilając rezerwę. Jak tłumaczył mistrz, człowiek ma dwie niewidoczne powłoki. Jedną stałą, której każda zmiana odbija się na zdrowiu i nastroju, z czego korzystają czarodzieje zajmujący się rzucaniem i zdejmowaniem uroków. To właśnie aura. Druga powłoka porównywalna jest do narzędzia, z którego człowiek może korzystać świadomie. Albo i nie może – zwykli ludzie tego nie potrafią. To jak ruszanie uszami: wrodzony dar, który albo jest, albo go nie ma. Jeżeli korzystać z niego właściwie i stale rozwijać, jak to się robi w szkołach, zostanie na całe życie. Co prawda przy czarowaniu się zużywa, ale potem znowu regeneruje – albo sam z siebie, w ciągu dwóch-trzech dni, albo z pomocą naturalnych źródeł. W audytorium geomagii wisi gigantyczny, zajmujący całą ścianę schemat położenia żył magicznych Belorii i punktów ich wyjścia na powierzchnię. Nawet wykładowcy nie potrafią zapamiętać wszystkich, z czego bezczelnie korzystają niektórzy adepci, z kamienną twarzą wskazując na egzaminie losowe punkty – koniec końców gdzieś trafią. Ostatni raz udało mi się zregenerować rezerwę z żyły przebiegającej pod kiblem karczmy Złote Jabłko, czterdzieści wiorst od Starminu. Potem ktoś zaczął walić w drzwi z taką siłą, że musiałam przerwać. Co robić, żyły nie wybierają, gdzie przebiegać. Może właściciel karczmy doszedł do wniosku, że nigdzie nie siedzi się tak dobrze, jak nad żyłą i postawił na ukochanym miejscu wychodek.
Prawdę mówiąc, prawdziwi profesjonaliści, arcymagowie, nie potrzebują żadnych żył i nie są ograniczeni rezerwą. Potrafią czerpać siły wprost z żywiołów. Ale adeptka na ósmym roku ma daleko, oj daleko, do arcymaga – dwa lata nauki i jeszcze cztery stopnie bakalaureatu. Nie każdy wytrzymuje.
Czasza fontanny wyłożona była jasnoszarym kamieniem, gładkim na ścięciach i przypominającym krzemień. Żadnych siusiających chłopców stojących na ogonach ryb, czy innych mutantów wydzielających wodę z najmniej odpowiednich miejsc – tylko nieociosane kamienie i wysoki stożek na środku czaszy. Ze szczelin wybijały setki cienkich, rozpryskujących się strumyczków, od malutkich, wysokości palca, do gigantycznych, nie ustępujących drzewom. Nad kocimi łbami trzepotała koronka przezroczystych tęcz, pył wodny połyskującymi kropelkami osiadał na włosach.
Mój przewodnik odszedł na chwilę i wrócił z trójką wampirów, którzy przedstawili się jako Rada Starszych, ale nie wydali mi się jakoś szczególnie starzy. Gdyby nie poważne, przenikliwe oczy i rzadkie nitki siwizny w czarnych włosach, dałabym im coś koło trzydziestu lat.
Stokrotka już się napiła i, zwróciwszy pysk w kierunku zgranego tria, podejrzliwie strzygła uszami.
Uprzejmie przywitałam się z młodymi Starszymi i zainteresowałam się, kiedy mogłabym uzyskać audiencję u Władcy Dogewy Arr'akktura tor Ordwista itede itepe.
Starszyzna poczuła się widocznie zakłopotana. Pomilczawszy chwilę, przyznali ze skruchą, że nie mają pojęcia, gdzie podział się rzeczony władca, bo od rana go nie widzieli. Wyobrażacie sobie, co działoby się u nas, w Slarminie, gdyby król zniknął z widoku na dłużej niż dwie i pół minuty?! Zaczęłaby się panika, ściągnięto by straż, zawołano tropicieli, zebrano do kupy magów i astrologów. Ludzie by na głowie stawali, aż by wykryli, gilzie łaskawie skierował swe kroki szanowny monarcha. I wzięliby to miejsce pod cichą obserwację. A tu – proszę bardzo, W. D. A. O. Sz. itede udał się w kierunku bliżej nieznanym, a mnie o tym informują tak spokojnie, jak o aktualnych plonach buraków.
Następna propozycja Starszych miała jeszcze większy posmak nowości i osobliwości. Nijak nie mogłam dostroić się do trajektorii lotu ich myśli.
– Ale proszę go poszukać. A nuż się znajdzie – powiedziano mi.
Jeszcze lepiej. Jestem w Dogewie niecałą godzinę, a już proponują mi przeczesanie jej w poszukiwaniu władcy, o którego miejscu pobytu sami tubylcy mają mgliste pojęcie!
Starsi i przewodnik zaczęli jeden przez drugiego przekonywać mnie, że władca się lada chwila znajdzie i mogę poczekać na niego tutaj, przy fontannie. Obejrzałam się na gapiów, powoli ściągających w kierunku placyku, stłumiłam wewnętrzny dreszcz i ogłosiłam pełną gotowość rozpoczęcia poszukiwań.
Starzyzna obiecała najgorliwszą pomoc w osiągnięciu tego szczytnego celu i z ukłonami oddaliła się, zostawiając mnie sam na sam z przewodnikiem.
– A jak on chociaż wygląda? – zainteresowałam się tonem straceńca.
– Zobaczy pani, to pani pozna.
– Młody, stary?
– Jeszcze zupełny dzieciak. W zeszłym roku skończył siedemdziesiąt trzy – powiedział to całkiem poważnym tonem, jakim mówi się kłamstwa malutkiej dziewczynce, więc trochę się obraziłam. Co oni ukrywają? Przecież ten Arr'akktur mnie nie zje. Czy zje?!
– Gdzie mogłabym się wykąpać i umyć konia? – przypomniałam sobie. Stokrotka, jako strona jak najbardziej zainteresowana, położyła pysk na moim ramieniu.
– Trzeba przejechać kawałek południowym ramieniem krzyża i skręcić w czwartą ścieżkę po lewej.
Zacięłam się na chwilę, nie od razu rozumiejąc, że “krzyżem" nazywa główne skrzyżowanie dróg, z których każda wskazuje jedną ze stron świata.
– A pan…
– Tak? – odwrócił się. Długie ciemne włosy rozsypały się na ramionach.
– Nie odprowadzi mnie pan?
– Muszę wracać. Jestem strażnikiem, nie mogę na długo porzucać granicy.
– Proszę poczekać… Ostatnie pytanie… – zająknęłam się, nie wiedząc, jak je zadać. – Czy wy… Czy wy się nie boicie?
– Czego?
– No, ja… Pan pewnie mi tego nie powie wprost… Ale jestem tu obca. Nie boicie się, że coś nabroję? Znaczy, ja tak w ogóle to za siebie ręczę, ale przecież wy mnie wcale nie znacie! Ktoś inny mógłby… no… coś zepsuć, znaczy, robić coś bardzo złego? Nie boicie się tego? Przecież zostaję tu całkiem sama!
– Wydawało mi się, że lubi pani samotność – spokojnie odpowiedział strażnik. – Pomyślałem, że samodzielna wycieczka po mieście sprawi pani więcej przyjemności niż obstawa za plecami. Ale jeżeli pani się czuje samotnie albo nieswojo, mogę znaleźć przewodnika.
– Nie, nie, ma pan rację – zgodziłam się szybko. – Nigdy nie zdarzyło mi się nudzić we własnym towarzystwie. No ale… Nie boi się pan puścić mnie samej?
– Jest pani w Dogewie – odpowiedział poważnym łonem, wskakując na siodło. – Tu nigdy nie będzie pani sama.
Już od jakichś ośmiu minut wątpiłam w swoje zdolności matematyczne. Chyba powiedział – czwarta ścieżka. I chyba w czwartą skręciłam. Czy wampiry mają jakiś inny system liczenia?
Nagle jednak w mój policzek zachłannie wpił się rudy komar. Żądza krwi do niczego dobrego nie prowadzi. Komar za swój występek zapłacił życiem, a ja strząsnęłam z dłoni jego smętne resztki i pogoniłam Stokrotkę obcasami. Drzewa rozsunęły się, ścieżka urwała gwałtownie, a ja i moja kobyłka znalazłyśmy się na niewielkiej polance koło malutkiego, ale czystego, czarnego leśnego jeziorka. Krewniacy niesprawiedliwie zabitego komara rzucili się na mnie w gorączkowym pragnieniu zemsty i krwi. Po krótkiej potyczce z nimi zsiadłam z konia.
Jeziorko było zajęte. Szare spodnie konkurenta nonszalancko wisiały sobie na krzaku olchy, obok poniewierała się podniszczona skórzana kurtka, rozsznurowane wysokie buty i koszula dziwnego kroju, z dwoma wąskimi rozcięciami na plecach.
Przyjrzawszy się dokładnie, zauważyłam tył jego rozczochranej i jeszcze suchej głowy – płynął powoli w kierunku lilii wodnych. Nad zasnutą wieczorną mgiełką wodą chlupot niósł się daleko. Długie włosy nasiąkły na końcach i kleiły się do szyi, gdy pływak unosił się nad wodą w kolejnym silnym zamachu. Zachodzące słońce wyzłociło czubek jego głowy. Nie widziałam w Dogewie nikogo jasnowłosego – a tym bardziej o tak niezwykłym, bladozłocistym, lnianym odcieniu.
W tym momencie pływak zanurkował, a pociemniałe pukle oblepiły jego głowę jak macki leżącej na potylicy ośmiornicy. Przecież nie będę czekać, aż on się tu wypluska i pójdzie do łóżka! Stokrotka ostro zalatywała potem, co nasuwało wniosek, że ja również. Koniec końców wspólna kąpiel w jednym jeziorze jeszcze do niczego nie zobowiązuje. Zarzuciwszy wodze na gałąź brzozy, drżącymi ze zmęczenia palcami spróbowałam rozsiodłać niecierpliwie tańczącą kobyłkę. Derka przykleiła się do jej przepoconego grzbietu, a siodło okazało się tak ciężkie, że wyleciało mi z rąk i spadło na trawę. Machnąwszy na nie ręką, poprowadziłam konia do wody, po drodze niedbale pozbywając się fragmentów garderoby. Jako ostatnia opadła na wpół przezroczysta jedwabna koszula, cała w smugach potu. Zostałam w koronkowym komplecie, który z pewną poprawką na jego mikry rozmiar można było nazwać dwuczęściowym kostiumem kąpielowym.
Dopiero wtedy zauważyłam, że lnianowłosy delikwent, który ośmielił się zmącić moje jezioro, stoi przy brzegu po pas w wodzie i z rosnącym zadowoleniem podziwia darmowy striptiz, w celu uzyskania lepszej widoczności pochylając się do przodu.
– A teraz będzie najbardziej pikantny kawałek – poinformowałam z kuszącą obietnicą w głosie i wypuściłam wodze. Moja wymęczona kobyłka rozwinęła niesamowitą prędkość. Z rozpędem wbiła się w wodę szeroką piersią, a spieniona fala zwaliła uciekającego gościa z nóg i zanurzyła z głową.
Korzystając z jego dekoncentracji, ruszyłam śladem I kobyłki. Stokrotka, zanurzona po szyję, zamarła w zachwycie, rozrzuciwszy po powierzchni wody białą grzywę. Spod jej kopyt atramentowymi strumykami podnosił się gruby ziarnisty muł z kawałkami zgniłych liści i szyszek olchy. Pędy kłującej rogownicy oplatały nogi jak sieć zarzucona przez staruszka w oczekiwaniu na złotą rybkę. Stęskniwszy się za kąpielą (trudno za jej ekwiwalent uznać pomyje wylane na moją głowę z okna na jednej z wąskich uliczek Kamieńca), pluskałam się w wodzie przez bitą godzinę, wypłukując z włosów podróżny kurz i czyszcząc Stokrotkę pęczkiem wodorostów, dopóki nie i zrobiła się lekko zielonkawa i nie nabrała przyjemnego i zapachu szlamu. Gdy uznałam, że starczy tego dobrego, poprowadziłam kobyłę do brzegu i dopiero wtedy zauważyłam, że świeżo umyty gość, o którym zdążyłam całkiem zapomnieć, nie poszedł sobie. W spodniach, ale z nagim torsem, siedział na trawie, rozłożywszy do wyschnięcia szare skrzydła. Czarne jak węgiel brwi i rzęsy ostro kontrastowały z mokrymi, ale nadal zbyt jasnymi włosami niedbale zarzuconymi na plecy. Sympatyczny chłopak, nieco zbyt chudy, ale zgrabny, czuć w nim siłę. Na piersi na cienkim rzemyku wisiał amulet w kształcie pazura z brązowego mieniącego się złocistymi iskrami kamienia.
– Cześć – powiedział wampir z uśmiechem ozdobionym kłami, lustrując mnie wzrokiem. Miał spokojne spojrzenie i lekko śmiejące się szare oczy.
– Przyjemna kąpiel – prychnęłam, pochylając się, by wyciągnąć spod impertynenta mój lewy but.
A i owszem – odpowiedział z ironią. – Len jestem. Trafne imię, bardziej podobne do przezwiska z dzieciństwa, które przylgnęło na dobre. Gdy patrzyłam na jego schnące włosy, przed oczami stawało mi pole dojrzałego lnu, cicho i z namysłem szeleszczącego oleistymi nasionami w pękatych mieszkach.
– Berenika – zmyśliłam na poczekaniu.
– Kłamiesz – wampir nie zastanawiał się nawet chwili.
– No dobra, Wolha – burknęłam z rozdrażnieniem. – Czy w całej Dogewie nie ma ani jednego wampira przebywającego w głębokiej nieświadomości odnośnie faktu istnienia mojej skromnej osoby?
Wampir obserwował mnie z niesłabnącym i wybitnie niezdrowym zainteresowaniem.
– Obawiam się, że nie. Dolina nie jest aż tak duża, nowiny rozchodzą się jak wiatr. Chcesz jeszcze o coś zapytać?
– A powinnam?
– Nie, ale mogę odpowiedzieć.
Zamilkłam, wyciągając z przytroczonej do siodła sakwy czystą koszulę. On czekał bez najmniejszych oznak zniecierpliwienia. Żeby nie było: pytania miałam. Ale wszystkie jakieś takie skomplikowane i nie do końca ukształtowane. Niech ktoś spróbuje wyciągnąć ze słoja jeden kiszony ogórek. Łatwe, prawda? A jeśli jest ich tam dziesięć i każdy próbuje trafić na talerz jako pierwszy? Tak właśnie było z moimi pytaniami. Zaczepiły się o siebie bokami, jak ogórki, i nijak nie potrafiły ze mnie wyjść pojedynczo.
– Robi się ciemno. Czas wracać – powiedział jasnowłosy, spojrzawszy na dotykające horyzontu słońce. Komary pojękiwały coraz bardziej krwiożerczo, zmuszając nas do przyspieszenia ruchów. Za drugim razem udało mi się z wysiłkiem zarzucić na Stokrotkę siodło (po pierwszej próbie musiałam obejść kobyłę i podnieść jej z ziemi). Nie zdążyłam się nawet ucieszyć, gdy zauważyłam derkę, która zaczaiła się pod krzakiem. Zanim ją podniosłam, Stokrotka otrzepała się, a niezapięte siodło pacnęło na piasek. Zgrzytnąwszy zębami, wpakowałam je na miejsce, uprzednio narzuciwszy derkę. Prawie nie zostało mi sił i rzemienie popręgu dociągnęłam tylko do drugiej dziurki. Z pewną dozą wątpliwości obejrzałam czwartą, już solidnie wyrobioną i zdecydowałam, że pójdę pieszo, żeby nie spełznąć pod koński brzuch razem z siodłem.
Wampir wstał, uprzejmie odsunął mnie na bok, po czym jednym ruchem bez wysiłku zaciągnął popręg i zaczepił klamrę jak należy.
– Odprowadzić cię?
Niewyraźnie wzruszyłam ramionami. Ostatecznie co za różnica – ten wampir sobie zrobi ze mnie kolację czy inny? Tym bardziej że miałam dość mętne pojęcie o drodze powrotnej.
Tak więc szliśmy obok siebie, zielonkawa kobyłka truchtała z tyłu, co i rusz szarpiąc wodze, by wyrwać z pobocza kępkę trawy, a sensowne pytania nadal nie chciały przychodzić do głowy.
– Daleka droga? – zapytał w końcu Len, zlitowawszy się nade mną.
Spojrzałam na wampira z ukosa, ale on beztrosko machał zarzuconą na ramię kurtką, nie wykazując oznak napadu głodu.
– Trzy dni.
– Ze Starminu, czyż nie?
– Prawie. Z obrzeży.
– Jeździłaś kiedyś aż tak daleko?
– Nie, nigdy. Mam nadzieję, że przyczyna okaże się tego warta… Ty wredne bydlę! – Kobyłka, której gwałtowne szarpnięcie prawie wykręciło mi rękę, z widocznym żalem zrezygnowała z samotnej główki czerwonej koniczyny kusząco chwiejącej się nad niską trawą.
Ani Len, ani Stokrotka nie zwrócili na mój sprawiedliwy gniew najmniejszej uwagi.
– Aż za bardzo. Już trzynaście osób kosztowała życie.
– To jest aż tak poważnie?
– Poważniej niż myślisz – pewny głos wampira nie pozwalał na wątpliwości. Niestety, na mnie nie podziałał.
– Żeby myśleć, trzeba coś wiedzieć. Co się tu u was dzieje?
– Nie wiem – uczciwie przyznał Len, wzruszając ramionami.
– Przecież mówiłeś, że możesz odpowiedzieć na moje pytania! – obruszyłam się.
– Na twoje tak. Ale to zadaję sam sobie.
– Ale chociażby ogólnie – nie chciałam zmieniać tematu i wybiegłam do przodu, żeby widzieć jego twarz. – Czy w to jest zamieszany ktoś… z waszych?
– Nie – uciął krótko Len.
– Ale w takim razie jakieś hipotezy są?
– Przeżyłem w Dogewie całe swoje życie – odpowiedział cicho i poważnie. – Znam tu każde drzewo, każdy kamień, każdą żywą istotę… A i nieżywe kojarzę całkiem nieźle. Ale z tym stykam się po raz pierwszy. Nie jest ani żywe, ani martwe, ale na tyle dziwne i niezrozumiałe, że samo jego istnienie przeczy wszystkim znanym prawom. Ale ono o tym nie wie i sobie korzysta z życia.
– Jakiś umarlak?
Wampir prychnął z ironią
– Cóż, z niczym żywym nie pomylisz na pewno. Trafiłam na znany grunt.
– A jak wygląda?
– Różnie. Czasem jak ogromny pies, czasem długaśne paskudztwo na pajęczych nóżkach, czasem ma rogi, czasem skrzydła. Ale nie o to chodzi. Mam wrażenie, że jest… jedno. Przyjmuje różne postaci, by nas zmylić.
– Dlaczego?
– Zapamiętałem jego istotę. Trudno to opisać, my, wampiry, postrzegamy świat nieco inaczej, bardziej wierzymy sławetnemu szóstemu zmysłowi niż wzrokowi i słuchowi. Kiedy obok przelatują dwa ptaki, czuję, że są dwa. Mają swoją indywidualność. Potwór też ma. Czuję jego przyjście identycznie, w jakiejkolwiek skórze by się zjawił.
– Bzdury. To nie jest jakiś ptak z krwi i kości. To umarlak. Ma jedno imię – śmierć.
Len patrzył w dal oczami bez wyrazu. W oczywisty sposób mi nie wierzył, ale nie chciał się kłócić, tak więc po prostu machnął ręką.
Oni też tak mówili.
Kto?
Ci, którzy przyszli przed tobą.
– Oni… Nie żyją?
– Zostali zabici – sprecyzował, narzucając kurtkę. Poszłam za jego przykładem. W lesie po zmroku szybko robiło się zimno.
– Wezwaliście maga z Kamieńca, żeby to zniszczył?
– Nie. Sam przyszedł. Potrzebował rady. Rano znaleźliśmy jego ciało na miejskiej drodze, a zakrzepnięta krew była na ścianach i dachach sąsiednich domów.
Nawet jeśli Len kłamał, nie sposób było tego wykryć.
– Ktoś widział, jak to się stało?
– Widzieli, jak ono uciekało do lasu. A następnej nocy zginął chłopak.
– Wasz?
– Tak, miał dziesięć lat, wracał z kolegą z wędkowania. Ten, który został przy życiu, zaczął krzyczeć. Kiedy wyskoczyli sąsiedzi, ono ryknęło, rzuciło trupa i uciekło.
– Znowu do lasu? – sprecyzowałam sceptycznie, opędzając się od kobyły, która próbowała uzyskać przebaczenie, gorąco parskając mi w lewe ucho.
– A ty byś pobiegła do kibla? – zapytał złośliwie Len.
– Ja bym nie uciekała – odparowałam. – Mojego drugiego kolegę zaprosiliście celowo?
– Hm… Można powiedzieć i tak – zastanowił się wampir. – Jego śmierć również stwierdziliśmy po fakcie. Ale następny czarodziej zginął na moich oczach. Tym razem potwór przypominał włochatą bryłę na krótkich łapach, z malutkimi świecącymi oczkami i szeroką zębatą paszczą. Wyszczerzył się złośliwie z daleka, prysnął w krzaki i jakby się rozpłynął.
– Rozumiem. Następny?
– Starszy mężczyzna. Następnego dnia – dwie kobiety. Nie zdążyliśmy nawet na finał. Ale widok znowu był… porażający.
– Nie próbowaliście stawiać domów trochę gęściej? -spytałam złośliwie.
– Jak w waszych hodowlach szczurów? – Len miał na myśli ludzkie miasta, a ja musiałam bez słowa przełknąć przytyk.
– Fakt, zagadkowe. Pozostali biedacy, jak rozumiem, opuścili ten świat nie mniej potwornym sposobem?
Skinął głową w milczeniu.
– A jakiej rady potrzebował bakałarz z Kamieńca? Wampir nie zdążył odpowiedzieć. Wkroczyliśmy na drogę. Przechodząca obok kobieta szybko ukłoniła się Lenowi, ciężkim klapsem wymuszając to samo na małoletnim potomku czepiającym się jej spódnicy. W mojej duszy poruszyły się mgliste podejrzenia.
– Dobrze cię tu znają?
– Tu wszyscy znają wszystkich.
– Muszę coś przekazać pewnemu gościowi.
– Komu? – z roztargnieniem zapytał Len, ledwie kiwając kobiecie.
– Nie bardzo pamiętam. Podobno jest szefem.
– Władcy?
– Tak, jak mu tam było?
– Sam się czasem mylę. Daj, przekażę.
– Nie mogę. Dobrze go znasz?
– Lepiej niż bym chciał – westchnął Len.
W tym momencie zobaczyłam idących z naprzeciwka Starszych. Ramię w ramię, w tej samej formacji, niebieskooki po lewej, krótkowłosy w środku, jak gdyby spięli logi spinkami. Wyglądali bardzo uroczyście. Len zatrzymał się, z niezadowoleniem zagryzając wargi. Ja również. Starsi zrobili jeszcze kilka kroków i równocześnie ukłonili się mojemu towarzyszowi.
Spojrzałam na Lena.
Poczułam się oszukana.
Wepchnęłam mu pomięty zwój i przeszłam do szeregu Starszych.
Wyglądało na to, że jednak udało mi się odnaleźć władcę Dogewy.
U lokowano mnie w małym przytulnym domku niedaleko fontanny. Jego właścicielką okazała się starsza wampirzyca, niziutka, pulchna, a do tego aż nazbyt miła i rozmowna. Po oficjalnym wręczeniu zwoju Starsi zaciągnęli Lena – dosłownie zaciągnęli, jako że delikwent się opierał – do czegoś o nazwie Dom Narad, w związku z czym biedak ledwie zdążył zamienić ze mną parę słów. Ze swojej strony niezbyt paliłam się do konwersacji. Po pierwsze, czułam się jak ostatnia kretynka. Po drugie, doskonale rozumiałam, że pozostanę nią już na zawsze, mając pewność, że po osiemnastce już nikt nie zmądrzeje. Wyciągnęłam z torby kartkę papieru z ponumerowanymi bazgrołami mistrza. Tak więc, zgodnie z etykietą, przy spotkaniu z władcą Dogewy powinnam była: 1) zgiąć się w ukłonie do ziemi, 2) wymienić jego imię i wyliczyć wszystkie tytuły, 3) poczekać na pytanie, 4) wymienić swoje imię i cel przybycia, 5) podziękować niebiosom, że dały mi sposobność tego wysoce wspaniałego spotkania, 6) obiecać, że będę się poprawnie zachowywać i 7) uniżenie poprosić o pozwolenie na pozostanie w Dogewie, póki się im nie znudzę. I, wylewając z siebie potoki wdzięczności (nawet jeśli otrzymam kopniaka w pewną część ciała), wykonać kolejny ukłon i uroczyście podać zwój.
Zamiast tego poszczułam go strudzoną kobyłą, bez pozwolenia przeszłam na poufałe “ty", zarzuciłam głupimi pytaniami, zapomniałam pełnego imienia i przyznała m się, że niezbyt pragnę je sobie przypomnieć. Póki co trudno o gorsze wrażenie. Ale co tam, przystojny facet… Śliczny. Czarujący. Jakoś przy nim spokojnie. Westchnęłam. I poczułam ukłucie zdenerwowania. Zaraz, jak to szło w tych bajkach o wampirach? Przylatują, szepczą pod oknem czułe słówka, dziewczyny się czują mile połechtane i otwierają. Nie no, czas z tym skończyć, póki ręka sama nie sięgnęła do zasuwy.
– Dziecko, czemu stoisz na dworze? Wchodź, kochana, odpocznij po podróży.
Podniosłam głowę. Wampirzyca, do której mnie skierowano na zakwaterowanie, radośnie uśmiechała się z ganku. Nie miała skrzydeł, tak jak nie miała ich żadna z dogewskich wampirzyc. Kły były krótkie, niezauważalne pod karmazynową górną wargą. O, teraz ta chce, żeby odpocząć… Pewnie na wiecznym spoczynku. Po chwili zastanowienia zaciągnęłam pętlę z postronka na poręczy ganku i chwyciłam torbę podróżną i miecz. No bo jak bez niego? Miecz w moim ręku jest straszną bronią. Przede wszystkim dla mnie. Jestem głęboko przekonana, że wszystkie miecze mają dusze – i jakiś uraz do mojej osoby. W walce na to żelastwo zawsze ratowałam się w ten sposób, że we właściwej chwili rzucałam broń i przywalałam przeciwnikowi jakimś zaklęciem. Jedna rzecz to z zazdrością patrzeć na turniej rycerski, a zupełnie inna – machać pioruńsko ciężkim kawałem metalu pod nosem prawdziwego przeciwnika, na dokładkę trzymając wyżej rzeczony jedną ręką, i to lewą, ponieważ dwie trzecie zaklęć trzeba poprzeć niezbędnymi gestami.
A w przerwach między zwycięstwami – znaczy, jeżeli takowe w ogóle miały miejsce – miecz ściągał mój pas na lewo, zaczepiał się o wszystko, o co tylko można, a przy każdym ruchu walił po biodrach, zostawiając na nich podłużne sińce. Przeciwnicy naprawdę oszczędziliby sobie całej masy problemów, wciskając mi do ręki miecz i uciekając bez oglądania się za siebie. Doskonale poradzę sobie z pocięciem się na kawałki bez dalszej pomocy z ich strony.
Tym razem przebiegły miecz jakimś cudem trafił w szczelinę między drzwiami i futryną, zaklinował się i z całej siły pociągnął mnie za pas jak psa za obrożę. Właścicielka poczciwie spróbowała skryć uśmiech za pokasływaniem, ale oczy zdradziły ją całkowicie.
– Nie przeszkadzam pani bardzo? – wykrztusiłam, jakoś poradziwszy sobie z żelastwem.
– Ani trochę, dziecko. Tak rzadko mamy gości, że twój przyjazd jest prawdziwym świętem.
Rzuciłam na nią niedowierzające spojrzenie z ukosa. Chyba się nie naśmiewała.
A wampirzyca kontynuowała.
– Mieszkam sama, dzieci nie mam, dom stoi pusty – czasem nawet nieswojo się robi. Chodź, chodź, nie stój na korytarzu. Możesz położyć torbę na fotelu. Na rzeczy opróżniłam ci górną szufladę komody, możesz się urządzić, jak ci wygodniej. Tu masz łóżko. W szafie są ręczniki i szlafroki, w szufladach – wszystko, co może się przydać młodej dziewczynie. Jeśli będziesz potrzebowała czegoś jeszcze, zwróć się do mnie – w miarę możliwości spróbuję pomóc.
Mrugnęła do mnie tak jakoś zagadkowo, że zrobiło mi się nieswojo.
– Ojej, i tak przecież zajęłam cały pokój… A pani?
– Nic, nic, ja przenocuję w kuchni na piecu. Dla nas, staruszków, tak jest nawet lepiej – kości wygrzeję.
Staruszków?! Przecież ona ma nie więcej jak czterdziestkę.
– Przepraszam…
– Tak? – uśmiechnęła się do mnie krzepiąco.
– Zapomniałam zapytać, jak się pani nazywa.
– A nie, to ja się zapomniałam przedstawić. Hm… Wiesz co, dziecko, możesz mnie nazywać po prostu Kryna.
Chciałam zapytać, po co wampirom tak długie i trudne do wymówienia imiona, jak chociażby już mi znany Arr'akktur, co to prawie złamał język mistrzowi, skoro i tak używają tylko przezwisk, ale stwierdziłam, że nie będę obciążać swojego sumienia kolejnym głupim pytaniem.
Pokręciłam się trochę po pokoju, bez żadnego szczególnego celu wysunęłam i znowu zamknęłam środkową szufladę komody. Kryna skinęła pokrzepiająco i znikła w kuchni, zostawiwszy mnie sam na sam z moim mózgiem, czyli praktycznie w samotności. Wyczerpana, opadłam na przykryte pledem łóżko i w końcu miałam okazję odrobinę dojść do siebie. Tak pełne wrażeń dni zdarzają się raz do roku i nie zawsze kończą się najlepiej. Jeszcze żebym tylko noc przeżyła…
W pokoju szybko robiło się ciemno. W jasnofioletowym zmroku za oknem majaczył białawy cień księżyca.
Na stole stał świecznik z trzema świecami. Na zwęglonych knotach w odpowiedzi na moje wyćwiczone pstryknięcie palcami zamigotały żółto-różowe płatki ognia, zalewając pokój światłem – złocistym, miękkim, ciepłym. Chyba i warto na pamiątkę zabrać ze sobą ogarek – będzie zagadka dla laborantów z Katedry Alchemii. Niech określą i skład wosku w świecach – nie kopci, nie trzeszczy, prawie nie cieknie, płomień ma równy, spokojny, niezmiennie idealnego kształtu – jak kropelka. Na drzwiach szafy wisiało lustro, w które odruchowo spojrzałam i poczułam się jak rodowita mieszkanka Dogewy. Płomień świecy odbijał się w rozszerzonych źrenicach, włosy miałam rozczochrane, nos drapieżnie wyostrzony, policzki w cieniu wargi wyzywająco karmazynowe – w sumie typowa demoniczna facjata, w dodatku nieuczesana. Ostatnio układałam włosy rano i chyba wsadziłam grzebień do torby. Gdybym była dziewczyną schludną, to bez wątpienia tam też bym go znalazła. A tak musiałam wywalić cały bagaż na podłogę, tworząc coś w rodzaju barykady, z której, jak halabarda ostatniego obrońcy obleganego miasta, sterczał osinowy kołek. Natychmiast wpakowałam go z powrotem do torby.
Wyciągnąwszy górną szufladę komody, wzięłam się za sortowanie i układanie przywiezionych rzeczy. Na samym dnie znalazły się zapasowe spodnie, ciepły sweter, lniana koszula i trzy główki czosnku starannie owinięte szmatką. Po nich z torby wyłoniły się długie, białe męskie gacie (nie pakowałam bagażu sama, wepchnęła mi go do ręki narzekająca intendentka, nieprzyjemna stara flądra, na dokładkę potwornie skąpa), wykrochmalona koszula nocna, odświętna, na wpół przezroczysta bluzka, poniżająco wręcz mała ilość bielizny i zagadkowa paczka z wiele obiecującym podpisem “Komplet kobiecy". Nie bardzo wiedziałam, co mam zrobić z gaciami. I może uroczyście wręczyć władcy Dogewy? Czy jeszcze zdążę zrobić to jutro, przy większej liczbie świadków? i po chwili namysłu wrzuciłam je z powrotem do torby. A co to za pakunek? Po rozwinięciu trafiłam na długą i ostrą srebrną szpilę. Summa summarum, wysłano mnie do łapania zagadkowego umarlaka z wyposażeniem na wampiry. Coś tu chyba nie tak. Kogo właściwie trzeba ratować – wampiry przed umarlakiem, czy… umarlaka przed wampirami? Nie powiem, zrodziło się we mnie podejrzenie, że umarlaka po prostu nie ma, a mnie wysłano do Dogewy w charakterze wabika-dawcy – skuszą się wampiry czy nie?
Chyba to samo przyszło do głowy profesorom, ponieważ na samym dnie torby znalazła się zmiętoszona książka niejakiego Tudora Wybawiciela – “Krwiopijcy". Po jej losowym przekartkowaniu naprawdę się przestraszyłam. W środku były szkice zębów, schematy ukąszeń i ryciny z wizerunkami rozwiązłych potworów przysysających się do łabędzich szyjek nieszczęsnych, miotających się na łóżkach panien. Pomiędzy stronami odnalazł się mój grzebień. Stwierdziwszy, że tylko koszmarów mi jeszcze brakowało, natychmiast wepchnęłam książkę pod pościel. I tak pewnie przez całą noc będę czekać na skrzypienie zawiasów i trzepot skrzydeł.
Chciałam od razu zamknąć okiennice, ale przeszkodził mi w tym ich brak. Nie było również zasłon, które z zasady powinny chwiać się zagadkowo podczas wizyty nietoperza. Zamiast krowiego pęcherza i miki ramy i wypełnione były plastrami kryształu górskiego, przezroczystego i niesamowicie drogiego. “Dobra, kochani goście, możecie się zlatywać" – pomyślałam i otworzyłam okno na oścież. W twarz uderzył strumień chłodnego nocnego powietrza. Pokój był mały, ale bardzo przytulny, czyściutki, skromnie urządzony: łóżko (wysokie, ze stertą poduszek), tuż przy nim komoda, w rogu – szafa, za nią, wzdłuż drugiej ściany, wielka skrzynia, stół i wyściełane krzesło. Naprzeciwko stołu – pusta ściana z drzwiami. W ścianie naprzeciw łóżka dwa okna, pomiędzy nimi gobelin: dziewczynka w sukience, fartuszku, sandałkach i czerwonej spiczastej czapeczce, na zgiętym i ręku – koszyczek z bułeczkami, obok – duże drapieżne zwierzę, z tyłu – świerkowy las, dokładnie taki sam jak i ten w Dogewie. Na środku pokoju – ze siedem kroków wolnej podłogi przykrytej plecionką z wierzbowych witek. Ściany obite deskami, jasnymi i chyba brzozowymi, na brzegach dokładnie łączonymi tworzącymi piękne zygzaki ząbkami. I zbadałam szafę i skrzynię, ale nawet jeśli były tam jakieś dowody na krwiopijstwo, zostały one zlikwidowane przed moim wprowadzeniem się. W szafie, nieco na uboczu od pozostałych ubrań, wisiał nowy czysty szlafroczek, wyraźnie przygotowany dla mnie. Natychmiast pozbyłam się kurtki i go narzuciłam. Gdy tylko przysiadłam na krześle, by rozsznurować buty, ktoś zabębnił we framugę okna. Skacząc na jednej nodze, dotarłam do okna. Na dworze stał nieznany mi ciemnowłosy wampir, na widok którego odruchowo sięgnęłam do niezapiętych guzików szlafroczka. Ale jego niezbyt interesowała moja łabędzia szyja – sucho i oficjalnie poinformował, że jestem zaproszona na kolację do Domu Narad jako gość honorowy, po czym dosłownie rozpłynął się w nocy, nawet nie poczekawszy na odpowiedź.
Cóż, “gość honorowy" brzmiało bardziej optymistycznie niż “danie główne". Ale w czym mam pójść? Prawie wszystko było pogniecione i przepocone. Na głowie kołtun – trzeba było się czesać natychmiast, a nie i zerkać, aż włosy wyschną. Buty pokryte warstwą rudego błota. I niby gdzie mam je umyć?
“Umyj szyję, reszta ujdzie i tak" – złośliwie doradził głos wewnętrzny.
Do drzwi ktoś zapukał i do świetlicy ostrożnie zajrzała Kryna.
– Dziecko, wołają cię do Domu Narad.
– Tak, tak, już wiem.
– Pożyczyć ci spódnicę?
Na taką propozycję kamień mi spadł z serca. Czysta bluzka, spódnica – i można się pokazać w przyzwoitym wampirzym towarzystwie.
– Tak, proszę. Co bym ja bez pani zrobiła…
– Drobiazg, dziecko. – Kryna już przesuwała wieszaki w szafie. – Ta chyba będzie pasować. Albo, jak chcesz, przymierz czarną, jest bardziej oficjalna…
Ale natychmiast spodobała mi się biała, luźna, sięgająca do kostek spódnica z długimi rozcięciami do połowy biodra. Akurat do połowy miałam biodra całkiem niczego sobie. Spodziewałam się uwag odnośnie bluzki, przeświecającej jak rzeszoto, ale Kryna pochwaliła krój i powiedziała, że wyglądam bardzo elegancko. Podczas gdy ja, zagryzłszy wargi, szarpałam grzebieniem kołtun, wyciągnęła ze skrzyni owinięte w zamsz białe pantofle na wysokim obcasie, które podniosły mnie nad podłogę na dobre pół piędzi. W Szkole zabrania się chodzenia na szpilkach, w związku z czym czułam się wyjątkowo niepewnie, ale za nic nie zgodziłabym się z nimi rozstać.
– Dobrze, dziecko, doskonale – pochwaliła Kryna. -Idź, już na ciebie czekają.
– Gdzie?
– Południowym ramieniem krzyża, trzeci dom od fontanny.
– A… mam coś ze sobą zabrać?
– Po co? – Kryna ze zdziwieniem uniosła brwi. – To tylko kolacja. Nieoficjalna.
– Znaczy… Nie mam tam przypadkiem wygłosić jakiejś mowy?
– Nie, coś ty! Już cię przedstawiono władcy i Starszym. Przywitaj się i od razu siadaj do stołu.
Westchnęłam i rzuciłam tęskne spojrzenie na oparty o komodę miecz. Ale co tam, jeśli mam zginąć od zębów wampira, niech to przynajmniej będzie sympatyczny wampir.
N a dworze było ciemno choć oko wykol. Księżyc zrejterował za puchatą chmurkę, wyraźnie nie życząc sobie obserwować mego smutnego losu. Gwiazdy mrugały zimno i złośliwie. Wśród rzadkich krzaków przenikliwie śpiewały duże zielone cykady. W oddali coś skrzekotało – prawdopodobnie żaby, chociaż tutaj, w Dogewie, niczego nie można było być pewnym. Ani jednego płomyczka, nawet iskierki, żadnych oznak cywilizacji oprócz ciepłego pyska Stokrotki, którą długo obmacywałam w kompletnym mroku. Niechby się chociaż jedno okno zaświeciło. Wszyscy już śpią, czy jak? A może właśnie nie śpią? Podkradają się, podchodzą do lądowania, wyciągają uzbrojone w pazury łapy w stronę delikatnej dziewczęcej szyi…
Ręka, która dotknęła mojego ramienia, bynajmniej nie miała pazurów. Palce jak to palce, długie, delikatne, paznokcie też jak paznokcie, dokładnie obcięte. Wampir, który pukał w okno, cierpliwie czekał na mnie przy ganku. W następnej sekundzie zawył i zgiął się wpół, rozpaczliwie krzyżując ręce poniżej pasa.
– Ojej, przepraszam… – wykrztusiłam zmieszana. -To odruchowo…
– Ooo… Ni… nic takiego… – skłamał odważnie. – P-proszę za mną, odprowadzę panią.
Szłam nieco za nim i słyszałam, jak dusi jęki i się potyka. “Niechby lepiej mnie ugryzł" – kajałam się w myślach.
Z przodu coś zaszurało – to załatwiony przeze mnie wampir próbował namacać gałkę w drzwiach, ale ona wyślizgiwała mu się z palców jak piskorz w mętnej kałuży. Samoobrona udała mi się nieźle.
Ale w końcu gałka poddała się, przekręciła, drzwi zaskrzypiały i zobaczyłam czarną pustkę na tle szarej framugi. Wampir, nie puszczając gałki i jednocześnie próbując trzymać się możliwie najdalej ode mnie, skinął w kierunku prostokątnej dziury donikąd.
Obejrzawszy się po raz ostatni, straceńczo przestąpiłam próg. Drzwi zatrzasnęły się za plecami jak wieko trumny. Mrok i cisza owinęły mnie grubym kokonem. Stałam, chwiejąc się na obcasach i oceniając sytuację. Do jakiego grobowca mnie zaciągnięto? Po chwili namysłu doszłam do wniosku, że jestem w przedpokoju, a sam grobowiec znajduje się gdzieś wzdłuż korytarza, może w piwnicy. Wyciągnęłam ręce i zrobiłam kilka niepewnych kroków. Pustka. I bardzo nieprzyjemne choć niczym nieuzasadnione przeczucie, że podłoga zaraz się skończy. Jeszcze dwa kroki i coś uderzyło mnie w pierś. Złapałam tajemniczą istotę za rogi. Rogi okazały się krótkie, kwadratowe i drewniane w dotyku. Pomiędzy nimi; rosła długa gładka sierść.
– Hej, jest tu ktoś żywy? – wrzasnęłam, tracąc cierpliwość.
I w tym momencie jedna za drugą zapaliły się świece, sprawiając, że zamrugałam i zmrużyłam oczy. Stałam na środku długiej komnaty, ściskając oparcie niskiego krzesła i obmacywałam potylicę siedzącego na nim wampira. Za krzesłem znajdował się stół na trzydzieści osób, przy którym siedzieli goście. Trzy kandelabry, rozgałęzione jak rogi szlachetnego jelenia dziesięciolatka, oświetlały biały obrus zastawiony najprzeróżniejszym jedzeniem. Ugięły się pode mną obcasy i zachwiałam się, desperacko chwytając się krzesła. Wiatr-złośliwiec otworzył drzwi na oścież i z ciekawością przeleciał przez komnatę. Lekka biała spódnica uniosła się jak balonik i siedzący przy stole mieli okazję obejrzeć moje biodra nie do połowy, a do samej góry.
Trzeba powiedzieć, że nie pozwolili sobie nawet na jeden chichot. Póki walczyłam ze spódnicą, ktoś wstał i zamknął drzwi na zasuwę. W atmosferze pogrzebowej powagi jeden ze Starszych podniósł się, sucho i oficjalnie powitał mnie, przedstawił gościom i uprzejmie wysunął przeznaczone dla mnie krzesło. Zastanowiłam się przez chwilę. Gdybym była choćby bakałarzem czwartego, najniższego stopnia, uznałabym, że mnie obrażono. Moje miejsce znajdowało się na przeciwnym krańcu stołu niż miejsce Lena, a do tego przy dłuższej krawędzi, tak że władcę zasłaniało mi dwadzieścia osiem ramion i czternaście głów. Dobra, może byłam tylko adeptką, ale jednak gościem. A gość powinien siedzieć obok albo przynajmniej naprzeciwko gospodarza.
Tym niemniej usiadłam i jak dobrze wychowana dziewczynka złożyłam ręce na kolanach. Bez szczególnej radości oznajmiwszy, że bardzo się w Dogewie cieszą z możliwości poznania mnie, Starszy również usiadł i dał znak do rozpoczęcia posiłku. Oficjalność nieoficjalnej kolacji ciążyła. W powietrzu wisiało napięcie. Nikt nawet nic dotknął jedzenia. Ze zdziwieniem brzęknęła spadająca łyżka. Stanowczo nic nie rozumiałam. Tak ciepło mnie powitano… Co się zmieniło? Czemu Len wpatruje się w talerz i nawet nie zerknął w moim kierunku? Wstyd mu za planowane działania?
Ma kły długie i krwi łaknie – oczami duszy zobaczyłam cytat z “Krwiopijców", który przypadkiem pozostał j w pamięci.
– Eriusie, czy coś jest nie w porządku? Pana czarująca sąsiadka może zostać bez kolacji – zwrócił się Starszy do mojego sąsiada.
Wszystko wskazywało na to, że panna na czczo nie i budziła w krwiopijcach szczególnego apetytu. Erius zmitygował się i zaczął zachwalać mi najbliższe danie, udekorowane natką i przypominające oczy smażone w głębokim tłuszczu. Uprzejmie (wstrząsana wewnętrznymi dreszczami) odmówiłam. Wtedy zaproponowano mi kaszankę (czarny pomarszczony pierścień), nóżki (zapewne niemowlęce), pasztet (z wątroby nieznanego pochodzenia), szynkę (przypuszczalnie ludzką) i inne podobne paskudztwa. Po namyśle postanowiłam ograniczyć się do ryżowej sałatki z nieznanymi mi żółtymi ziarnami i skrzydełka kurczaka, które zostało upieczone w całości i nie budziło podejrzeń. Ignorując nieśmiałe protesty Erius wysypał na mój talerz pełną łyżkę “oczu", zachwalając je z takim entuzjazmem, jakby sam brał udział w ich wyłupianiu. Zastukały talerze i zabrzęczały widelce – za moim przykładem wampiry zabrały się do jedzenia. Zauważyłam, że Len też wybrał ryżową sałatkę, która okazała się wcale niezła – ziarna miały zachwycająco pikantny, słodkawy posmak. Po zjedzeniu skrzydełka poczułam przypływ apetytu – od mizernego śniadania nie miałam w ustach nawet okruszka. Ale oczy… to było ponad moje siły. Nieśmiało ukłułam jedną kulkę widelcem. Pojawił się przezroczysty żółtawy sos. Co za paskudztwo… Sąsiad wcinał “oczy" ze złowieszczym chrzęstem, od czasu do czasu podnosząc do ust serwetkę. Ciekawe, co to w końcu jest? Przyłożyłam widelec krawędzią i energicznie nacisnęłam. Kulka pękła, a krople sosu wylądowały na wysokiej salaterce i na czole sąsiada naprzeciwko. Próbując jakoś ratować sytuację, szybko wsadziłam połówkę “oka" do ust i zaczęłam pracować szczęką, prawie nie czując smaku. Ale gdy w końcu go poczułam…
Niechby to raczej było oko.
Brukselka w chrupiącym cieście. Trzy dni temu akurat strułam się kapustą w kiepskiej gospodzie, i teraz robiło mi się niedobrze na samą myśl o niej. A tu – w ustach… Zgodnie z zasadami dobrego wychowania podniosłam do ust serwetkę, dyskretnie wyplułam na nią wspaniałe danie, zmięłam i rzuciłam do specjalnej urny pod oknem.
– Czy mogłabym prosić o szklankę wody? – spytałam, odsuwając talerz.
Sąsiad chętnie sięgnął po kryształową karafkę i do szklanki obfitym strumieniem lunęło coś czerwonego, gęstego i stanowczo pochodzenia arterialnego.
– Dz… dziękuję – wykrztusiłam z trudem, zaglądając do kielicha. A co to za cholera? Przypadkiem nie skrzepnie? Wychyliłam się trochę do przodu i zauważyłam lekki uśmiech na twarzy władcy. Len mrugnął do mnie pokrzepiająco i uciekł spojrzeniem. Nieśmiało pociągnęłam łyk ze szklanki. Do niczego niepodobne, jakiś sok j niby rosół, tylko czerwony. I można tylko mieć szczerą nadzieję, że posmak hemoglobiny mi się tylko przywidział. Odwróciłam się z powrotem w kierunku Lena, ale zasłonił go nachylający się nad stołem wampir, z namaszczeniem grzebiący widelcem w półmisku parujących schabowych.
Tymczasem na stole pojawiła się opleciona butla z szyjką z ciemnego szkła, zamknięta szerokim korkiem. Machinalnie poszukałam spojrzeniem otwieracza, ale jeden z wampirów wsadził w korek parę długich, lekko wygiętych białych kłów z górnej szczęki. Weszły jak nóż w masło. Pewne problemy pojawiły się przy uwalnianiu korka, ale i tu poradził sobie z obojętnością zawodowca, od niemowlęctwa mającego do czynienia zarówno z szyjkami panien, jak i butelek. W pobliżu stały delikatne pękate kielichy na wysokich nóżkach i butelka zabulgotała melodyjnie, pozbywając się zawartości. Mnie poczęstowano jako pierwszą, a potem napełniono kielichy, zaczynając od przeciwnego krańca stołu, przy którym siedzieli władca i Starsi.
Kielich rzucał na obrus rubinowy cień. Len podniósł go w dłoniach jak pąk pąsowej róży.
– Wolho, pani zdrowie. Niech będzie ono tak samo mocne jak pani panowanie nad sobą.
Wampiry wypiły moje zdrowie z zatrważającym wręcz entuzjazmem. Wino okazało się gęste, cierpko-słodkie, z posmakiem liści wiśni i czarnej porzeczki. I krwi.
Starsi rzucali Lenowi gniewne spojrzenia. Krótkość toastu graniczyła ze zniewagą, a rozumieć go można było na różne sposoby. Ja sama usłyszałam zawoalowany przytyk. Przytyk sprawiedliwy. Starczy tego myślenia o krwiopijstwie, precz z wegetarianami!
– Panie Eriusie, czy mogłabym prosić o podanie mi kawałka tamtej wspaniałej szynki? I jeszcze trochę sałatki, bardzo proszę.
– Panno Wolho, wiem, że to niestosowne pytanie… Ale ile pani ma lat? – zapytał niebieskooki Starszy.
– Eee… Dwadzieścia. – Nie skłamałam. Zaokrągliłam.
Ktoś gwałtownie zakasłał, zakrztusiwszy się moją szczerością.
– A dlaczego pan pyta? – rzuciłam obojętnie, zagryzając sałatkę kromką chleba.
– Jest pani jeszcze bardzo młoda – ostrożnie powiedział Starszy.
– Rzecz ulotna, zestarzeć się zawsze zdążę.
Był to żart, ale chyba nie najlepszy, bo epidemia kaszlu wybuchła już w trzech miejscach.
– Tak, oczywiście – mruknął Starszy, wymieniając z kolegami z Rady wiele znaczące spojrzenia.
– Dla maga najważniejszy jest nie wiek, a wrodzone zdolności – ogłosiłam dumnie, przełykając odrobinę nalewki hemoglobinowej.
– Mało prawdopodobne, by się pani tutaj przydały.
– Jak mam to rozumieć? A potwór?
– Jaki potwór? – sztucznie zdziwił się Starszy.
– Właśnie to zamierzam sprawdzić.
– Nie rozumiem, o czym pani mówi. – Starszy opuścił oczy i teraz wodził nożem po talerzu, krojąc schabowy na kawałki. Zapatrzyłam się na niego jak na ożywionego trupa, z toporem tkwiącym w czole, przekonującego mnie o swoim doskonałym samopoczuciu. Starszy nie zadowolił się rozdrobnieniem kotleta wzdłuż i w poprzek i dalej rytmicznie piłował nożem, rozmazując włókna po talerzu.
– Mówię o monstrum, które w ciągu ostatniego miesiąca wykończyło czarci tuzin ludzi – oznajmiłam pewnym głosem:
– A, ten potwór – Starszy doznał olśnienia. – Nie warto się przejmować takim głupstwem. Jest pani naszym gościem honorowym i nie zamierzamy spychać na pani ramiona naszych wewnętrznych problemów Proszę odpocząć. Zabawić się. Zrobić sobie nieplanowe wakacje.
– Jakie wakacje? Przyjechałam z zadaniem.
– Jakim zadaniem? – Starsi zastrzygli uszami.
– Nie rozumiem, o czym pan mówi. – Czarująco zatrzepotałam rzęsami.
– Ale powiedziała pani…
– Co powiedziałam?
– Coś o zadaniu – cierpliwie przypomniał niebieskooki.
– O jakim zadaniu? – spytałam z prawdziwą ciekawością.
– Po co przyjechała pani do Dogewy? – nie wytrzymał Starszy.
– W końcu jakieś sensowne pytanie – ucieszyłam się przesadnie. – Już mi się znudziło siedzenie tutaj jak naiwna dzieweczka z prowincji wśród szulerów ze znaczonymi kartami.
“Szulerzy" rozpłynęli się w uśmiechach, krzywych i sztucznych. Gdybyśmy faktycznie grali w karty, złapani za rękę po cichu oddaliby mi pieniądze albo wyciągnęli noże. Dogewscy hazardziści kontynuowali grę, jakby nic się nie stało.
– Ależ nikt nie próbuje się z panią bawić, naprawdę. Po prostu chcemy pomóc, a na pewno pójdzie nam to lepiej, jeśli będziemy wiedzieli, jakiego rodzaju pomoc będzie potrzebna.
– Naprawdę? – Ironicznie podniosłam brew. – A mnie się wydawało, że to właśnie wy potrzebujecie pomocy.
Starsi jeden przez drugiego zaczęli zapewniać mnie, że nie potrzebują mojej bezcennej pomocy. Len milczał, bacznie wpatrując się w swój talerz i z rzadka grzebiąc w nim widelcem. Wyglądało to tak, jakby sałatkę oblazły mu karaluchy.
– W takim razie po co zwróciliście się do Konwentu Magów? – przerwałam bez ceregieli. – Jak w takich wypadkach mówi straż miejska, “proszę wskazać element przestępczy albo zapłacić za niepotrzebne wezwanie"!
Złapany na słowie niebieskooki zaciął się i rzucił bezradne spojrzenie na kolegów z Rady. Biedaczek przypominał psa gończego, którego wysłano do jaskini niedźwiedzia i który właśnie odkrył, że niedźwiedź nie śpi. Biedny piesek nie miał pojęcia, co ma robić dalej, a koledzy niepewnie kłębili się dookoła jaskini, oglądając się na myśliwego całkowicie pochłoniętego sałatką. Len jakoś dziwnie się zachowywał, pozwalając Starszym grać pierwsze skrzypce w rozmowie. Intuicja kobieca ma w sobie coś z telepatii i nie pomyliłam się, dochodząc do wniosku, że Starszy czuł się w roli dyplomaty tak samo nieswojo, jak baran w roli pastucha. Wyglądało na to, że przeze mnie Len pożarł się ze Starszymi i teraz z satysfakcją patrzył z boku na doradców tonących w mokradłach kłamstw i niedomówień.
Starszy podjął jeszcze jedną próbę wyjaśnienia beznadziejnie zaplątanej sytuacji.
– Od ostatniego ataku minęły dwa tygodnie, a przedtem monstrum pojawiało się co dwa-trzy dni. Uważamy, że zagrożenie dla mieszkańców Dogewy minęło.
Głupszego argumentu w życiu nie słyszałam. Że co, oni niby zamierzają oddawać cześć temu stworowi? Znałam jedną zapyziałą wioskę, której mieszkańcy co miesiąc składali ofiary buremu smokowi mieszkającemu w sąsiedztwie i podobno mającemu zbawienny wpływ na plony i płodność. Ale żadna płodność nie mogła skompensować strat w pożartej ludności, w związku z czym wioska opustoszała w przeciągu zaledwie paru lat. Potem smok wykonał nieśmiałą próbę podniesienia płodności Starminu, gdzie jednak nikt jego pomocy nie potrzebował i łaskawcę ostrzelano z balist i katapult. Po otwarciu brzucha gada znaleziono istny skład łańcuchów i kajdan, które skuwały ofiary w chwili zjadania, co wyraziście świadczyło o ich sprzeciwie wobec wioskowej polityki. Niestrawny inwentarz przekazano do więzienia, gdzie bardzo się przydał – zahartowana sokiem żołądkowym smoka stal była odporna nawet na diamentowe pilniki.
– A Len powiedział, że nie minęło – nalegałam.
Poufałe odwołanie się do władcy Dogewy ich dobiło. Zlizałam z dolnej wargi słoną kroplę. O, znalazłam źródło krwawego posmaku. Tak się zdenerwowałam w oczekiwaniu na ugryzienie, że sama się pogryzłam!
Pokonani Starsi próbowali jeszcze nieśmiało bąkać, że niby Len przesadza, co jest charakterystyczne dla młodości (sami wyglądali na jakieś trzydzieści-trzydzieści pięć), a tak naprawdę wszystko jest w porządku i się samo ułoży (“Do grobu" – dodałam złośliwie, lekko już pijana i rozluźniona), czyż nie tak, jaśnie władco?
Len niewyraźnie wzruszył ramionami, przekonując mnie ostatecznie, że coś tu było nie tak.
Z uprzejmości wypiwszy zawartość kielicha i wykończywszy schabowego, pożegnałam się. Nikt mnie nie zatrzymywał – wszyscy mieliśmy o czym myśleć, a jeśli myślenie odchodzi na jeden temat, ale z różnych punktów widzenia, to znacznie lepiej idzie w samotności.
Oczywiście ktoś pomógł mi się podnieść, zostałam odprowadzona do drzwi, obsypana komplementami, otrzymałam życzenia dobrej nocy, dobrego zdrowia i innych bzdur. Erius wyrwał się z pomysłem odprowadzenia mnie, ale odmówiłam i po drodze prawie że rozbiłam głową świerk na zakręcie ścieżki. Oczywiście poszłam sobie nie od razu – przez chwilę stałam, podsłuchując pod drzwiami, ale wampiry pogasiły świece i przeszły na dramatyczny szept, w związku z czym dolatywały mnie tylko syczące i świszczące dźwięki. Musiałam więc udać się do domu, po drodze macając rękoma świerki, bo szczęśliwie chmury rozpierzchły się i wyjrzał księżyc. Ciemny las, skaczące cienie i skrzypiące gałęzie mnie nie przerażały – po prostu nie zauważałam ich, zatopiona w ciężkich myślach. A w ogóle, czego niby miałabym się bać w mieście wampirów?
Tylko co to była za komedia, którą próbowali przede mną odegrać?
Chyba znalazłam odpowiedź albo przynajmniej coś co wyglądało dość prawdopodobnie.
Bali się mnie bardziej niż monstrum. Bali panicznie oczekując z mojej strony jakiegoś wrednego numeru a ja ich nie rozczarowałam, tylko sama nie wiem, kiedy i jak. Za każdym razem, gdy miałam coś powiedzieli albo o coś zapytać, zamierali jak myszy na widok żmii. Wszyscy, oprócz władcy. Ale jeśli już jestem Starszym tak bardzo niemiła, to czemu nie zwalili rozmowy ze mną na Lena? I niechaj by on mnie częstował, a nie ten upasiony Mordarius, znaczy się Erius. Wtedy nawet wbrew wola musiałby brać bardziej aktywny udział w rozmowie. Ale posadzono mnie w dalekim rogu stołu. Mało prawdopodobne, żeby chcieli mnie poniżyć. Równie mało jak to że dogewska etykieta zabraniała cudzoziemcom siedzenia u szczytu stołu. Dobra, podejdźmy od przeciwnej. strony. Niechaj bym siedziała obok Lena. Komu mogę przeszkodzić? W ogóle, co takiego paskudnego można wykombinować, siedząc obok władcy?
Zabić go.
Czy oni naprawdę uznali, że przyjechałam do Dogewy i jako najemny zabójca? Kto rozkazał uzbroić mnie w osinowy kołek? Co takiego było w liście mistrza? I czemu Len jest dla Dogewy tak ważny? Czemu nazywają władcą jasnowłosego chłopaka, który całymi dniami włóczy się, nie wiadomo gdzie? Z jego słów wynika, że stwór jest prawdziwym biczem na Dogewę, ze słów Starszych – że jest mniej groźny od owieczki. A paskudnym Złym Wilkiem jestem właśnie ja. I jednak wyglądało na to, że Len był po mojej stronie, bo w przeciwnym razie by się wtrącił. Podsumowując, same “by" i “dlaczego", a “ponieważ" pogrążone w mrokach tajemnicy.
Zatopiona w myślach nawet nie zauważyłam, jak dotarłam do swojego domku. Przy ganku drzemał szary pies z naderwanym uchem. Na mój widok podniósł głowę, ale do tego się ograniczył. Gdy tylko przekroczyłam próg i pociągnęłam drzwi, jakiś lekki cień prześlizgnął się pomiędzy drzewami i rozpłynął w nocy. Mogłabym przysiąc, że to mój nieszczęsny przewodnik.
Śledzili mnie.
Kryna spała. W progu pozbyłam się butów, na palcach j przekradłam się do pokoju, zamknęłam drzwi i zapaliłam świece. Wychodząc, zostawiłam okno otwarte na oścież i teraz na belce pod sufitem wisiał duży nietoperz – tłusty, włochaty i paskudny, z delikatnym nosem w kształcie liścia i ostrymi zębami. Powitał mnie bardzo nieprzyjaźnie, zaczął wiercić się i ćwierkać, machać skórzastymi skrzydłami.
Pozdrowiłam go uprzejmie i z niecierpliwością zaczęłam oczekiwać, aż zmieni się w człowieka, a raczej wampira. Ale nietoperz się nie spieszył – może się krępował! Znalazł sobie wygodniejszą pozycję, owinął się skrzydłami i nieprzyjaźnie obejrzał mnie od stóp do głów. W jego wzroku było tyle dumy i pogardy, że wybici na monetach królowie nie dorastali mu do pięt.
Dawno już marzyłam o obejrzeniu transformacji pozwalającej wampirom na przyjmowanie postaci nietoperza i powrót do ludzkiej formy. Ciekawiła mnie ona wyłącznie z naukowego punktu widzenia – mogłam, przyjąć, że przy pewnych stratach z wampira można zrobić nietoperza, ale jak zmienić nietoperza w wampira? Chyba zamiana muchy w słonia byłaby łatwiejsza. I co się dzieje z ubraniem? Jeszcze nikt nigdy nie widział nagiego wampira – cnotliwy krwiopijca niezmiennie skrywał swoje wdzięki pod czarnym płaszczem z czerwona podszewką.
Tymczasem skrzydlaty posłaniec do reszty zapomniał o powierzonej mu misji, ziewnął, pomlaskał i zamknął oczy, godząc się z moją obecnością w pokoju. Zakasłałam delikatnie. On ożywił się, przeszył mnie zabójczym spojrzeniem i niechętnie, jakby z łaski, narobił na podłogę. Poseł raczej nie pozwoliłby sobie na takie zachowanie, złapałam ręcznik, zwinęłam i rzuciłam w delikwenta, który zerwał się z belki i zatrzepotał skrzydłami, miotając się po pokoju w poszukiwaniu wyjścia. Podniosłam ręcznik i zaczęłam groźnie kręcić nim nad głową, spychając nietoperza w kierunku okna, przez które po krótkiej walce opuścił pokój, piskliwie przeklinając moją rodzinę na kilka pokoleń wstecz.
Przymknęłam okno, błyskawicznie zrzuciłam z siebie ubranie i wślizgnęłam się pod kołdrę. W wiejskich chałupach z glinianą polepą pościel w ciągu zaledwie paru godzin robi się wilgotna, a bliżej ranka stęchłe powietrze ciśnie pierś jak płyta nagrobna. Wampiry, mieszkające w takich samych warunkach, znalazły jakiś sposób na walkę z tym cholerstwem. Czyste i świeże prześcieradło kusząco szeleściło pod moim umęczonym ciałem. Pachniało jaśminem. Z drugiej strony – ludzcy wieśniacy trzymają w izbach kury i świnie, po ławkach co rano stepują sobie koźlątka, a tu izby są mniejsze, ale za to wiele czystsze i bardziej przytulne. Brakowało tylko kociego mruczenia pod bokiem. Ale w całej Dogewie chyba nie było kotów.
Jeszcze bardziej spodobał mi się całkowity brak niechcianych sąsiadów, takich jak pchły, myszy, pluskwy i karaluchy. Nic nigdzie nie skrobało, nie piszczało, nie gryzło i nie trzeba było wstawiać nóg łóżka do miednic z wodą. Mimo obcego otoczenia nawał wrażeń i długa droga ukołysały mnie w parę minut.
Już zaczynałam drzemać, gdy jeden z czworonogich mieszkańców Dogewy zdecydował się wynagrodzić mi brak kociego mruczenia i zawył długo i tęsknie, tak że natychmiast pokryłam się gęsią skórką jak cieplarniany ogórek. Pies starannie wyciągał jękliwe pasaże, naśladując wiatr, któremu zdarzyło się zaplątać w szyjce butelki od piwa. Miałam nadzieję, że po zakończeniu solówki się zamknie, ale jego bracia uznali za niezbędne podchwycić cichnącą nutę, wprowadzić element wielogłosu i dać mi okazję delektowania się śpiewem chóralnym. Im dłużej słuchałam, tym większe podejrzenia budziły we mnie ich umiejętności zawodowe. Ani razu nie zerwali melodii, nie ucięli pianissima, nie zniżyli się do wulgarnego szczekania. Śpiewali. Wyraziście. Z talentem. Tak jak mogły śpiewać tylko wilki czystej krwi. Przypomniałam sobie milczące psy, niechętnie schodzące z drogi Stokrotce, ich tęskne żółte oczy, szare jasnobrzuche futra i schowałam się pod kołdrę z głową. Lubię wilki. Fascynuje mnie ich wycie. Ale słuchanie go pod otwartym oknem jest ćwiczeniem dla ludzi o wyjątkowo mocnych nerwach. Co prawda panowie wilcy lepiej ode mnie wiedzieli, kogo mają zjadać, a komu śpiewać kołysanki. Wkładali w śpiew całą duszę i moja własna dusza koniec końców poczuła przypływ odwagi, zebrała się w sobie, wyniosła z pięt i rozpełzła po całym ciele, tak jak powinna.
Myśleli, że śpię i cicho rozmawiali na podwórku pod jabłonią. Blady świt wpełzał mgłą przez okno. Wyobraziłam sobie myszkę. Malutką szarą myszkę, którą zauważyłam wczoraj przy drewutni. Myszka obudziła się. Wylazła z norki i przebierając łapkami przecięła podwórko. Zimne krople rosy błyszczały na źdźbłach trawy jak wilcze łzy. Jasne futerko na brzuszku przemokło i pozlepiało się, myszka stanęła słupka, trzymając w powietrzu różowe łapki i zaczęła nasłuchiwać. Ja słuchałam wraz z nią.
– Len, oni sobie z nas kpią. Ludzie zawsze nas nienawidzili.
– Ale nie magowie.
– Magowie też są ludźmi.
– Nie podnoś głosu. Obudzisz.
– Kogo przysłali na pomoc? Najpierw bakałarza magii teoretycznej. Potrzebowaliśmy praktyka, młodego i silnego, a przyjechał szacowny staruszek w okularach. I co on niby miał zrobić, skoro ta poczwara przed nim zeżarła trzech praktyków i nawet się nie zakrztusiła?
– Sam zdecydował, że zostanie.
– Powinniśmy byli go przekonać. Teraz ta dziewczyna! Nawet nie bakałarz. Adeptka… Zielone jabłuszko. Odrzut z uczelni. I zdecydowali, że odsiew odbędzie się w taki oto sposób…
– Rekomendował ją mój stary przyjaciel.
– Len, jeśli ona zginie, już nie będziesz miał przyjaciół wśród ludzi. Spróbuj najszybciej jak się da odesłać ją do domu. Nie rozumiesz, czy jak? Zniszczą nas. Zetrą Dogewę z powierzchni ziemi.
– Lepiej, żeby zrobił to potwór?
– Jeśli on nie zostawi Dogewy w spokoju, zawsze możemy przenieść się do Arlissu albo Lesku. A ludzie znajdą nas wszędzie. Żadna z dwunastu dolin nie wytrzyma ataku hordy uzbrojonych fanatyków. Nie chodzi nawet o wojnę. Na wojnie bierze się więźniów i oszczędza dzieci. A ludzie nie potrzebują nas nawet w charakterze niewolników. Len, to będzie masowa rzeź. Powstrzymaj ją, póki nie jest za późno.
Len milczał przez dłuższą chwilę. Mysz opadła na cztery łapki i zaczęła węszyć.
– Dobrze. Dziś odjedzie.
– Mam nadzieję.
Odłączyłam się, pozwalając myszce na powrót do norki. Jak zwykle nic dobrego o sobie nie usłyszałam. “Zielone jabłuszko". A może jestem wcześnie dojrzewającą odmianą? A że trochę kwaskowa, to tym lepiej – może potwór zejdzie z powodu kolki w brzuchu. Ale niechby to! Starszym jednak udało się przeciągnąć Lena na swoją stronę. Przynajmniej przekonałam się, że potwór naprawdę istnieje, a wszystkie przypisane mu straszne czyny faktycznie miały miejsce.
Oczywiście pod warunkiem, że nie był to spektakl odegrany specjalnie dla mnie.
Znowu zasnęłam, ponieważ pokój zdążył przesiąknąć apetycznym zapachem naleśników, zdolnym podnieść z grobu truposza. Sennie wyplątałam rękę z odmętów kołdry, pstryknęłam palcami i moje ubranie jak gromadka niechlujnych ptaszków uniosło się z krzesła, przeleciało przez pokój i opadło na pościel. Naciągając koszulę, przypominałam sobie podsłuchaną rozmowę. Ciekawe, poczekają do wieczora, czy wykopią mnie z Dogewy zaraz po śniadaniu?
W kuchni czekała zarumieniona Kryna, która właśnie kończyła myć dzieżę od ciasta. Chętnie podtrzymawszy rozmowę o dobrej pogodzie i spróbowawszy naleśników ze śmietaną, z trudem podniosłam się z ławy, stłumiłam syte beknięcie, uprzejmie podziękowałam gospodyni i wyszłam na dwór.
Stokrotka, osiodłana i niezadowolona, stała przy ganku przytrzymywana za uzdę przez chudego wyrostka w wieku około trzynastu lat. Zaczął okrężnie. Przyznałam, że spałam doskonale, jadłam jeszcze lepiej i w ogóle bardzo mi się tu u nich podoba. Chłopak obdarzył mnie szczerbatym uśmiechem i obiecał, że przy następnej wizycie też się nie rozczaruję. W tajemnicy zdradziłam mu, że zamierzam pozostać w Dogewie do końca życia i nawet wybrałam miejsce, gdzie mnie pochowają – o, pod tamtą osiką.
Nie trzeba było przysyłać chłopaczka z tak wyrazistą mimiką. Kolejno zademonstrował zdziwienie, strach i zamieszanie, a potem nieśmiało powiedział, że powinnam pojechać sobie dobrowolnie albo będzie musiał mnie do tego… skłonić.
Byłam najedzona i w dobrodusznym nastroju, więc nie zamieniłam Bogu ducha winnego dziecięcia w ropuchę. Po prostu strzeliłam z oczu parą bardzo efektownych błyskawic, a następnie złośliwym tonem zaproponowałam, żeby spróbował.
Chłopak wykazał się zdrowym rozsądkiem i zwiał. Ja głaskałam Stokrotkę i niecierpliwie czekałam na ciąg dalszy.
Niedługo przed obliczem mojej skromnej osoby pojawiła się Rada Starszych w pełnym składzie, w liczbie sztuk trzech i na trzy głosy zaczęła czynić aluzje, że tak w ogóle to miło było i tak dalej, ale wszystko co dobre się kiedyś kończy. Ja stawiałam opór jak cnotliwa mniszka do której próbuje się dobierać trójka rozpustników. Nie, nie wyjadę z Dogewy. A jeśli spróbują wyrzucić mnie siłą to najpierw będą musieli wykopać osikę (tę właśnie, która tak bardzo spodobała mi się w charakterze przyszłego nagrobka), ponieważ uczepię się jej rękoma i nogami i będę się drzeć. By nie wątpili w powagę moich zamiarów, mocniej objęłam drzewko, odkaszlnęłam i niezbyt głośno (na próbę) śpiewnie krzyknęłam długie “A!".
Dogewa nie miała jeszcze okazji gościć szurniętych adeptek i wcześni przechodnie postanowili obejrzeć sobie ów niesamowity fenomen z bliska. Ale ja zdecydowałam, że co za dużo to niezdrowo, puściłam osikę i udałam, że uderzyłam się w nogę, popierając wrzask paroma odpowiednimi wyrażeniami.
W tym momencie zjawił się władca, który tak naprawdę powinien był cały ten spektakl rozpocząć. Wyglądał tak imponująco, że muszę przyznać, iż się nieco przeraziłam. Na starannie uczesanych włosach lśniła złota obręcz z dużym szmaragdem w kształcie rombu, a w miejscu wyświechtanego ubrania znajdowało się jasne workopodobne coś, przywodzące na myśl odświętną togę mistrza i powiewające nawet bez pomocy wiatru.
– Jesteś dorosłą, mądrą kobietą! – patetycznie zaczął Len, wyraźnie na potrzeby Starszych ze wzruszeniem przysłuchujących się jego przemowie.
(“Ani jedno, ani drugie, ani trzecie" – pomyślałam).
– Powinnaś rozumieć, jakie niebezpieczeństwo ściągasz na siebie i na nasze głowy, pozostając w Dogewie. Ludzie uzbroili się przeciwko wampirom. Jeżeli nie wrócisz do Szkoły cała i zdrowa…
– Tę piosenkę już słyszałam – przerwałam bez najmniejszego szacunku, przykucnęłam i z autentyczną ciekawością pociągnęłam brzeżek samoruszającego się wora. Ku mojemu zachwytowi pod nim odnalazły się wczorajsze wytarte spodnie. Len szybko obciągnął szatę, ukradkiem pokazując mi zaciśniętą pięść.
– W takim razie odjedź.
– Pojadę. Jak będę chciała.
– A czemu nie miałabyś zachcieć już teraz zaraz? -podchwytliwie zaproponował władca.
– Niby po co? Tu mi dobrze, tu mi ciepło – karmią jak tuczne prosię, na noc opowiadają wesołe bajki, z rana pokazują przedstawienia. – Wyprostowałam się i popatrzyłam Lenowi prosto w oczy. Wampir tylko westchnął.
– Wolho, tak będzie lepiej. Nie myśl, że cię wyganiamy, bo nie lubimy. Ale jest dla nas bardzo ważne, by ludzie dowiedzieli się prawdy o Dogewie. My… odpowiednio wynagrodzimy cię za pomoc. – Len popatrzył na mnie znacząco.
– W tej chwili prawda wygląda następująco – oznajmiłam nieprzekupnym tonem rewizora. – Żaden potwór nie istnieje. Wampiry starannie ukrywają, co się stało z zaginionymi magami i mnie wyganiają z Dogewy, żebym nie zdążyła się niczego dowiedzieć.
– Nie powiesz tego! – oburzył się.
– Powiem.
– Nie ośmielisz się!
– Zobaczymy!
Gdybym była bryłą lodu, stopiłabym się pod jego spojrzeniem. A potem odwrócił się gwałtownie i odszedł, nie oglądając się za siebie. I tak przy pełnym braku aprobaty ze strony władzy wewnętrznej i zewnętrznej Dogewa znalazła się całkowicie w moim władaniu.
A dzień dopiero się zaczynał, w związku z czym można było spędzić go z jak największym pożytkiem!
Tak więc, skoro już wpakowałam głowę w paszczę wampira, co przeszkadza mi przeliczyć jego zęby? Innymi słowy, pozbawiona możliwości przysłużenia się społeczeństwu, postanowiłam zająć się samokształceniem.
I póki mnie nikt nie rusza, zebrać materiały do pracy zaliczeniowej.
Zaczęłam od podstawowych prawd. “Krwiopijcy" Idora zostali wykorzystani jako poradnik praktyczny. Sumiennie przestudiowałam księgę od deski do deski, podkreśliłam kluczowe ustępy i udałam się, by je zanegować.
Jako pierwszy i podstawowy domowy środek obrony przed wampirami w książce wymieniono czosnek. Najuważniej jak mogłam przekopałam się przez rozdział, ale nigdzie nie znalazłam określenia jego rodzaju. Czy powinien być zimowy czy letni? Wyhodowany z ząbka, czy z odroślą? Czy do obrony nada się zielona nać? A niedojrzałe różowawe główki i kwiaty? Dla czystości eksperymentu wzięłam klasyczną ciężką i soczystą główkę zeszłorocznego czosnku z przypalonymi korzeniami. Pozostało tylko oszacować stopień efektywności oraz promień działania i tym właśnie się zajęłam, wybrawszy w charakterze wampira doświadczalnego moją gospodynię. Zajrzawszy przez okno od podwórka, zobaczyłam ją przy piecu w otoczeniu dymiących kociołków i posiekanych warzyw. Schowawszy główkę do lewej kieszeni kurtki, w milczeniu przedefilowałam obok Kryny, patrząc dokładnie obok niej na leżący koło lustra grzebień.
Żadnego efektu. Uczesawszy się dla niepoznaki, skomplikowałam doświadczenie, przesunąwszy czosnek do ręki. Widocznie trzymałam go niewłaściwie, bo znowu nie podziałał. Na podwórku dokładnie obejrzałam sobie leczniczą bulwę. Nie miała żadnych zewnętrznych wad, w związku z czym coś się chyba zepsuło od wewnątrz.
Wybrałam najbardziej podejrzany ząbek, rozpłaszczyłam obcasem i obejrzałam sobie smętny wynik. Hm, czosnek lepszej jakości mi się w życiu nie trafił. Może na wampiry działa właśnie tłuczony czosnek? Złożywszy się na ołtarzu nauki, dokładnie przeżułam jeden ząbek, po czym nawiedziło mnie straszne podejrzenie, że jedynym wampirem w Dogewie jestem ja. Zalatując czosnkiem i próbując nie wąchać wydychanego powietrza, podeszłam do Kryny i niewinnie patrząc jej w oczy spytałam, czy szanowna gospodyni doświadczalna nie potrzebuje przypadkiem mojej skromnej pomocy.
Potrzebowała i to bardzo. Sos do mięsa po dogewsku już się gotował, a o czosnku do niego zapomniała, teraz więc próbowała rozerwać się pomiędzy piecem i deską do krojenia, na której rozłożone były ząbki.
Cóż, wynik negatywny to też jakiś wynik. Nie bez trudu pozbyłam się posmaku czosnku w ustach i przeszłam do drugiej serii doświadczeń. Tym razem w dziedzinie optyki. Czy wampiry odbijają się w lustrach? W pokoju na drzwiach szafy wisiało średniej wielkości lustro w drewnianej ramie, ale nigdy nie widziałam, żeby Kryna się w nim przeglądała. Może powieszono je właśnie w oczekiwaniu na mój przyjazd? Zdjęłam lustro z gwoździa. Na drzwiach pozostała ciemna okrągła plama. Znaczy, jednak jest tu od dawna. Ale po co? Żeby malować niewidzialne wargi? Skubać niewidzialne brwi? Siadłam plecami do kuchni i postawiłam lustro na kolanach. Przeważającą część błyszczącego owalu zajmowało moje smętne oblicze ze śladami pełnego uciech życia. Przesunęłam lustro trochę wyżej, jednocześnie odchylając się na bok i na tafli pojawił się róg pieca. Po długich wysiłkach, prawie że wykręcając sobie rękę i szyję, zdołałam złapać w pole widzenia całą kuchnię. Czosnek leżał na stole. Drzwiczki pieca były otwarte i z półokrągłego otworu wydobywał się biały słodkawy dym. Poczułam ssanie w żołądku. Kryna rzeczywiście nie odbijała się w lustrze. Nie odwracając się, słyszałam, jak kręci się po kuchni, szeleszcząc fartuchem i cicho nuci rytmiczną piosenkę. Zrobiło mi się jakoś nieswojo (to bardzo przerażające – znajdować się w pokoju z kimś niewidocznym) i ukradkiem obejrzałam się przez ramię. To, co zobaczyłam, wywołało we mnie atak paniki. Kuchnia była pusta, a śpiew i szelest nie cichły nawet na chwilę. Zastygłam z lustrem w objęciach, jak bazyliszek, któremu zdarzyło się zobaczyć swoje odbicie.
Doprowadziwszy mnie do stanu przedzawałowego, gospodyni wyszła zza pieca, pewnym chwytem trzymając patelnię. Z ciekawością zajrzałam w mroczne odmęty lustra. I tak oto rozwiał się kolejny wspaniały mit o wampirach.
Z ulicy dobiegł mnie radosny dziecięcy pisk, wysoki kobiecy głos rzucający wyjątkowo twórcze przekleństwa, po czym od razu kilka głosów, dorosłych i dziecięcych, nierównym chórem wykrzyczało moje imię. Rzuciłam lustro na łóżko i przez okno wyskoczyłam na dwór.
Moja bezcenna, wybredna kobyłka z apetytem przeżuwała jakąś szmatę, nie zwracając najmniejszej uwagi na rozchełstaną kobietę, która przekleństwami dowodziła swojego prawa do owej rzeczy, z jakiegoś powodu bardzo drogiej jej sercu. Z poszczególnych wrzasków dowiedziałam się, że niecałe pięć minut temu szmata była odświętnym fartuchem i świeżo wyprana wisiał na sznurku koło domu sąsiadów. Za diabła nie wiem, co takiego ujrzała w niej Stokrotka. Do tego dnia nie zauważyłam, by tak gorącą namiętnością pałała do wypranej bielizny. Była właścicielka fartucha zobaczyła mnie i przeniosła swój sprawiedliwy gniew z końskiej głowy na ludzką. Zgadza się, źle przywiązałam kobyłę. Zgadza się, nie karmiłam jej od rana. Ale po co od razu kląć?
Na mój widok Stokrotka wypluła fartuch z takim spojrzeniem, jakby zaczęła cały ten spektakl wyłącznie po to, by mnie ukarać. Sąsiadka obejrzała smętne resztki, rzuciła fartuchem prosto w moją twarz i nie przebierając w słowach, poinformowała, jak bardzo niepowetowaną stratę poniosła z powodu mojej pustej głowy. Pogładziłam fartuch dłonią, szepcząc formułę i zwróciłam właścicielce cały i nienaruszony. Ale okazało się, że pogodzenie się z utratą straty było dla niej trudniejsze, niż ze stratą jako taką. Jednak, jak to się mówi, jest trochę dobrych wampirów na tym świecie i w mojej obronie wystąpili sąsiedzi, którzy śledzili rozwój wydarzeń. Awanturnica zgarnęła fartuch i oddaliła się, nadal mrucząc coś pod nosem.
– Dziecko, nie zwracaj na nią uwagi – poradziła ściągnięta hałasem Kryna. – Ona jest półkrwi. Pół wampir, pół troll. Sama wiesz, jacy oni są zrzędliwi.
Zgadza się, większych krzykaczy niż trolle faktycznie by trzeba ze świecą szukać. Mogą się z nimi równać chyba tylko ludzkie przekupki. Ale tym niemniej trolle uważa się za istoty znacznie mniej groźne niżeli wampiry, a po szkole w tajemnicy, pod ławkami, wędruje sobie z rąk do rąk “Mały słownik przekleństw trolli". I tenże “Mały" słownik zawiera więcej przekleństw niż ludzki “Wielki". Bo taki też istnieje. Czytałam. Ponieważ los często rzuca praktykujących magów w miejsca, których mieszkańców naprawdę trudno jest zrozumieć bez uprzedniej lektury tych dwóch tomów.
– Zabrałabyś ją, dziecko, do tabunu – ze współczuciem powiedziała Kryna, patrząc na moją zasmuconą twarz. – Środek miasta to nie miejsce dla koni.
– A to gdzie?
– Piąta ścieżka na północnym ramieniu krzyża.
Zadałam Krynie trochę pytań odnośnie tabunu. Okazało się, że konie pasły się poza granicami miasta i opiekował się nimi starszy koniuszy z pomocnikami. Jeżeli ktoś pilnie potrzebował konia, to właśnie tam się udawał. Co prawda mieszkańcy miasta praktycznie z nich nie korzystali. Ot, pojechać na wieś do rodziny, przewieźć coś ciężkiego i tak dalej. W granicach miasta wampiry przemieszczały się pieszo.
– A tak sobie, dla własnej przyjemności nikt nie hoduje koni?
– Oczywiście, że hodują i dla przyjemności, i dla ćwiczeń, ale to też do koniuszego. Prawdziwą hodowlą koni zajmują się na wsiach, bliżej granicy. I stamtąd też końmi dowożą produkty.
Podziękowałam, osiodłałam Stokrotkę i potrząsnęłam wodzami, demonstracyjnie ignorując półtrollkę, która szybkim krokiem zmierzała ku fontannie z parą wiader na fikuśnym nosidle.
Najpierw zauważyłam stado, a potem Stokrotka prawie rozdeptała jajko na twardo leżące na serwetce obok pęczka szczypiorku, chleba i szmatki z solą. To wszystko miało właśnie stać się posiłkiem koniuszego, który ulokował się na obiad w gąszczu wysokiej pierzastej ostnicy. Zlazłam z kobyły i uprzejmie spytałam, czy jajo przypadkiem nie ucierpiało nieodwracalnie, na co koniuszy roześmiał się i dobrodusznym basem ogłosił, że jego jaja mają się doskonale i są do mojej całkowitej dyspozycji. Zaczerwieniłam się, na co on ucieszył się jeszcze bardziej. Znałam ten typ starzejących się mężczyzn, dla których największą przyjemnością było wpędzenie w rumieńce młodziutkiej dziewczyny. Koniuszy, podobnie jak wszystkie wampiry, był oburzająco wręcz młody i jego słowa można by nawet uznać za propozycję. Ale ja już przyzwyczaiłam się określać wiek mieszkańców Dogewy, patrząc im w oczy. On miał bardzo mądre oczy. Przysiadłam, złapałam jajko i uderzyłam tępym końcem o sterczący z trawy kamień.
– Wolha, zgadza się? – spokojnie zapytał koniuszy, pakując do soli ćwiartkę cebuli.
– Mhm… – Ostrożnie ugryzłam jajko. Ku mojej uldze było bez “glutów", ugotowane na twardo. – A pan?
– Ren. Po postu Ren. Kobyłkę przyprowadziłaś? Zlustrowałam Stokrotkę spojrzeniem od dołu do góry.
– Wbrew pozorom to faktycznie kobyłka. Chociaż mnie się z jakiegoś powodu wydawało, że oślica.
Stokrotka parsknęła z niezadowoleniem i sięgnęła ku rozłożonym na serwetce pajdom chleba. Zerwałam długie źdźbło z ciężkim kłosem na końcu i strzeliłam ją w środek nosa. Kobyła kichnęła i odsunęła się.
– Czy mogłabym zostawić ją pod pańską opieką? Jest straszną oszustką. Nigdy nie wiadomo, co jej wpadnie do głowy. Dziś rano zżarła już fartuch…
– Ma charakterek, po właścicielce – niezłośliwie zażartował koniuszy. – Zdejmuj siodło, co tam. Niech się pasie z tabunem.
– A jeśli będę jej potrzebować? Bo ona jest wredna, jak będzie chciała, to się da złapać, a jak nie, to machnie ogonem i tyle ją widzieli.
– Złapiemy – uspokoił mnie Ren. – Nasze koniki są spokojne, może będą miały na twoją kapryśnicę dobry wpływ.
Stado właśnie zauważyło nową przybyszkę. Kobyły parskały demonstracyjnie, ogiery z zaciekawieniem ryły ziemię kopytami. Wszystkiego było ich około pięćdziesięciu sztuk – duże, zadbane, o kształtnych sylwetkach, nieznanej mi rasy: długonogie, delikatne, pod błyszczącą skórą poruszały się węzły mięśni. Większość była ciemnokasztanowa, jednolitej maści, ani jednego srokacza, ale parę karych i kilka jaśniejszych.
Stokrotka wyprężyła się, uniosła ogon i cieniutko, smętnie zarżała.
Od stada odłączył się śnieżnobiały masywny ogier o szerokiej piersi. Podejrzliwie rozejrzał się na boki i ruszył stępa w naszym kierunku, wysoko unosząc nogi. Szybko rozsiodłałam Stokrotkę i zdjęłam ogłowie. Po grzbiecie kobyłki przetoczyła się fala drżenia. Rumak zatrzymał się jakieś czterdzieści łokci od nas, nieufnie rozdymając różowe plamiaste nozdrza.
– No idź, czego się krygujesz? – Klepnęłam Stokrotkę w kark.
Z niezadowoleniem machnąwszy ogonem, przestąpiła z nogi na nogę i zastygła, trzepocząc rzęsami jak panna na wydaniu. On zarżał przyzywająco. Ona opuściła łeb i kilka razy skubnęła kępkę białej koniczyny. Kawaler zebrał się w sobie, zbliżył do Stokrotki, wyciągnął szyję i dotknął jej ucha aksamitną mordą. W tym momencie dźwięczne i rozdrażnione rżenie poruszyło wypełnione zapachami traw powietrze. Tabun rozpierzchł się, tworząc wąski korytarz, którym przemknął ogromny i wkurzony kary ogier, który, nie zwalniając galopu, uderzył siwego w bok. Panowie stanęli dęba i starli się w bardzo poważnym pojedynku, gryząc, kopiąc i wściekle kwicząc. Stokrotka obserwowała rozwój wydarzeń z zachwytem, od czasu do czasu dopingując walczących melodyjnym rżeniem.
Turniej rycerski przebiegał ze zmiennym powodzeniem, ale nieoczekiwanie siwy przestraszył się i rzucił do ucieczki, zostawiając w zębach karego kłak grzywy.
Zwycięzca ruszył za nim stępa, ale dezerter pędził jak zając i po chwili kary zwolnił kroku. Postał chwilę w zamyśleniu, pogardliwie zarżał w kierunku tchórza i wrócił do stada, demonstracyjnie ignorując czarującą przyczynę konfliktu. Zerwawszy jeszcze jeden pęczek koniczyny moja kobyłka-kokietka powoli ruszyła jego śladem. On zwolnił kroku i po chwili pasły się bok przy boku, popatrując na siebie jak spiskowcy.
– Szkoda – powiedziałam z westchnieniem. – czemu jej się nie spodobał siwy? Taka piękna para by wyszła…
– Widać nie o maść chodzi. – Koniuszy wzruszył ramionami.
– A czyj to ogier?
– Kary? Władcy.
Na błękitnym niebie nad nami szybowała kania. O krótkim ogonie, przepełniona pewnością siebie, ślizgała się na rozłożonych skrzydłach po wznoszącym potoku powietrza. Po trawie biegł szary rozmyty cień. Pastuch, osłoniwszy oczy ręką, śledził lot ptaka z umiarkowanym zainteresowaniem.
– A umie pan… latać? – zadałam pytanie, które męczyło mnie już od dawna.
Bogowie nie poskąpili mu poczucia humoru.
– Zależy, skąd skoczę. Złapałam haczyk.
– No to weźmy o tamtą osikę.
– Ze dwa tuziny stóp przelecę.
– Z wiatrem, czy pod wiatr?
– W poprzek.
– Znaczy, jednak pan nie umie? – nie rezygnowałam.
– Malutka, pomyśl sama, daleko bym poleciał na czymś takim? – Ren otworzył skrzydła, rzucając na mnie cień. Formą i rozmiarem przypominały dwa trójkątne prześcieradła doczepione do masztów. Nieśmiało pomacałam konstrukcję. Fakt, na czymś takim sobie nie polatasz. Kości wyciągnięte, spłaszczone, delikatne. Główna, ramienna – grubości palca, końcówki cieniutkich, rozchodzących się wachlarzem kosteczek w ogóle były chrząstkowe i uginały się pod najlżejszym wiaterkiem. Skóra cieniutka, czarno zabarwiona. No to miałam kolejną zagadkę – po co wampirowi skrzydła, delikatne i niepewne twory, na których nie można nawet szybować – zerwą się jak papierowa parasolka.
Gdy napatrzyłam się na skrzydła, pastuch złożył je w dwa nieduże wałki na plecach. Większość wampirów trzymała skrzydła na pół rozłożone i nawet nie wiedziałam, że w razie potrzeby można je tak dokładnie zwinąć. Narzucić kurtkę albo płaszcz – i nikt się nie domyśli, że stoi przed nim wampir.
Więc to stąd ta nieprzemijająca moda na płaszcze…
Podziękowałam i wstałam, strząsając okruszki ze spodni.
Droga do tabunu zajęła mojej kobyłce około piętnastu minut. Niby biegła kłusem, ale niezbyt szybkim. Stokrotka będąca nie w humorze potrafiła galopować… w miejscu, przebierając nogami jak cyrkowa wiewiórka. Nie mam zielonego pojęcia, jak jej się takie coś udawało. Zdarzało się, że przeganiali mnie zdziwieni żebracy o kulach, podczas gdy ja byłam szczerze przekonana, że kobyłka porusza się szybkim galopem. Z upływem czasu nauczyłam się oceniać tempo jazdy na podstawie przesuwania się poboczy i oszukanie mnie zrobiło się dużo trudniejsze. Tak czy inaczej droga powrotna pieszo nie powinna zająć więcej jak pół godziny. Jadąc tutaj, uczciwie trzymałam się ścieżki, bojąc się zabłądzić. Ale dróżka okazała się pełna zakrętów, jak gdyby w niepamiętnych czasach wytyczyła ją para pijanych wampirów (od czasu do czasu rozwidlała się). Szybująca na niebie kania na pewno widziała ją jako jeden wielki zygzak.
Tak więc zdecydowałam się na wytyczenie nowej ścieżki metodą ścięcia zakrętów starej. I to był błąd… Po jakiejś godzinie nie miałam już nadziei na nic i poddałam się do reszty, czyli próbowałam określić północ na podstawie mchu rosnącego na zwalonych pniach. Powodem moich nieszczęść okazał się “efekt brudnopisu".
Początkującym w magii teoretycznej wyjaśniam: “efektem brudnopisu" nazywamy zniekształcenie płaszczyzny przestrzeni zmiętej jak pokreślona kartka. Ścieżki tak naprawdę były jak gdyby przecinającymi się liniami zgięć, najkrótszymi drogami z jednego punktu do następnego. A pomiędzy nimi znajdowały się “garby" zmiętej rzeczywistości. By wyobrazić sobie skalę, proszę porównać gładką kartkę cienkiego papieru notarialnego łokieć na łokieć… i kulkę wielkości orzecha, do której rozmiarów można ową kartkę zmiąć.
Skręciwszy ze ścieżki, rozprostowałam kulkę i w tej chwili mogłam znajdować się w dowolnym rogu kartki… i błądzić po niej do skończenia świata. Niezbyt różowa perspektywa. Zniekształcenie przestrzeni nie daje żadnych zewnętrznych oznak, ale ja, magiczka, mogłabym jednak poczuć zmiany w strumieniach podziemnych linii energetycznych. Za wszystko się płaci, za głupotę też. Kiedyś ktoś odnajdzie mój smętny szkielet porośnięty niezapominajkami. Ale póki co musiałam ów szkielet wlec w sobie i wydawał się on stanowczo zbyt ciężki dla zmęczonych nóg.
Przysiadłam na pieńku i strasznie zachciało mi się bułeczki z powidłami. Niczym nie mogłam tego dziwnego pragnienia uzasadnić, ale ono cały czas się nasilało. Niezły numerek z tej Dogewy, taka bułeczka z nadzieniem. Pewnie szybciej można ją obejść dookoła niż przeciąć lasem przez środek. A tak naprawdę to właśnie niepozorne rozmiary Dogewy ratują wampiry przed wojnami o ziemię z ludźmi. “Nie warto się w to pakować dla pięciu wiorst kwadratowych" – myślą królowie zaniepokojeni i wybuchem demograficznym. A dla pięćdziesięciu? Pięciuset? Bóg wie ilu? Zwinięta przestrzeń jest nieprzewidywalna. Mrówki też. Póki ja rozmyślałam o bułeczkach, one podstępnie zaatakowały od tyłu, wspięły się na wysokie buty, rozpierzchły po różnych częściach mojego ciała, a następnie na sygnał rzuciły do ataku. Próbując nie ulec panice, gwałtownie strząsałam rude potwory, które ewidentnie zamierzały przegryźć mnie na wylot, To tylko moje szczęście, że miejsce na odpoczynek wybrałam na mrówczej ścieżce, pięć łokci od solidnej kupy igieł i suchych liści nieprzyjemnie połyskującej z powoduj przemieszczania niezliczonego wojska!
Dogewski las mógł się poszczycić nie tylko mrówkami – obfitował także w muchomory i wilki. Przedstawiciel tej drugiej grupy pojawił się wśród tych pierwszych jak duch. Niesamowite, bajecznie śnieżnobiałe zwierzę opierało się przednimi łapami o pokryty mchem powalony pień, pochyliwszy duży łeb i nastawiwszy uszy. Czarny wilgotny nos z ciekawością wywąchiwał… mnie. Trochę uspokajały jedynie dwie rzeczy – był sam i daleko. A jeszcze przypomniałam sobie, że w lecie wilki nie atakują i zaczęłam się zastanawiać, jakby tu poinformować go o tym z możliwie największym taktem. Wilk oblizał się, pokazując imponujący różowy jęzor. Jak na najedzonego był zbyt ciekawski, a na cierpiącego na wrzody wegetarianina nie wyglądał. W zasięgu wzroku nie było też niczego, co mogłoby stać się przeszkodą w zjedzeniu mnie. Muchomory i surojadki, podobne do solniczek i pieprzniczek, pięknie nakrywały łąkę do posiłku. Wilczy pysk otworzył się w zadowolonym uśmieszku, zwierzę wskoczyło na pień. Wielkie bydlę, co najmniej rozmiarów cielaka. Ciekawe, jak się w takiej sytuacji zachowała tamta dziewczynka z gobelinu? Na bank źle skończyła.
– Nie podpowie pan, którędy do drogi? – spytałam głośno, przeszywając wilka spojrzeniem. Ten zamknął szczęki, ze zdziwieniem kłapiąc zębami. – Pan tak w ogóle miejscowy?
Wilk na wszelki wypadek machnął ogonem.
– Nie boi się pan sam spacerować? Mówią, że tu mieszkają wampiry.
Wilk wyprodukował z siebie coś podobnego do nerwowego “Grr-h-ha" i zeskoczył z pnia. Dzięki Bogu, po jego przeciwnej stronie. Otrząsnął się, jak gdyby wkręcając w potok powietrza – pysk już się zatrzymał, a ogon dopiero się rozkręca. W mojej głowie przemknęła myśl: a co, jeśli przede mną stoi właśnie sławetne monstrum? Wilk oskarżycielsko spojrzał w moim kierunku. Miał rację. Ja bym się na jego miejscu też nie przyznawała. Z tyłu coś trzasnęło, drgnęłam i odwróciłam się, by zobaczyć toczącą się po ziemi świerkową szyszkę. Błyskawicznie odwróciłam się w stronę wilka, ale tyle go widzieli. Z pewnymi obawami podkradłam się do pnia i obejrzałam sobie dokładnie ślady pazurów na kolorowych porostach.
Od razu za pniem zaczynała się droga. Zaczynała znikąd, jak wąż, którego ogon przywalono spadającym drzewem. Po wilku pozostały trzy odciski łap w kurzu – albo zapadł się pod ziemię, albo żywcem został zabrany do nieba.
Zmówiwszy modły dziękczynne zarówno do bogów, jak i do mrakobiesów, przepełzłam przez pień, brudząc się zielonymi porostami. Nie miałam wyboru – droga prowadziła na północny wschód, czyli nie mogła być jednym z ramion krzyża. A ja nie miałam pojęcia, jak inaczej można trafić do centrum Dogewy. Pozostawała słaba i nadzieja, że droga połączy się z krzyżem, albo że spotkam miejscowego – co nastąpiło zaraz za zakrętem.
Nieznajoma bardzo przypomniała mi gawrona. Czarny płaszcz, czarne ubranie zapięte pod samą szyję. Czarne buty, na prawym ramieniu buja się czarna torba na długim poskręcanym rzemieniu. I uroda jakaś czarna, złowieszcza: delikatna blada twarz, jakby właścicielkę dopiero co wypuszczono z grobowca, ostry nos, czarne oczy, spod kaptura uciekają bujne czarne loki. Jedyna jaskrawa plama – nienaturalnie karmazynowe wargi, które dziewczyna co chwilę przygryzała. W sumie normalna wampirzyca. Klęczała na czworakach metr od drogi i z uporem godnym lepszej sprawy grzebała w twardej leśnej ziemi zaostrzoną metalową łopatką. Mało prawdopodobne, by gawronopodobna ślicznotka zajmowała się poszukiwaniem dżdżownic. Nie, dłubała w ziemi z takim entuzjazmem, jakby odkopywała skarb albo grób. Zastanowiwszy się przez chwilę, powróciłam do uprzednio odrzuconej możliwości, ponieważ dziewczyna odłożyła łopatę i teraz obiema rękami ciągnęła coś przypominającego przerośniętą dżdżownicę. Pociągnąwszy trochę z jednej strony obiegła dziurę i wznowiła swe tytaniczne wysiłki. Dżdżownica wiła się, opierała i chłostała ją ogonem po twarzy. Postanowiłam się wtrącić.
– Hej, może pomóc?
– A jak myślisz? – nieoczekiwanie krwiożerczo wrzasnęła wampirzyca. – Podkopuj ją, szybciej, bo ucieknie!
Z bliska rozpoznałam mechaty korzeń trawy żmijanki. Wijąc się i pulsując, tylko czekał na okazję, by prześlizgnąć się pomiędzy palcami i uciec pod ziemię. Zaczęłam gwałtownie odgrzebywać ziemię, jednocześnie chwyciwszy za niego, by pomóc wampirzycy. Oczywiście można było obciąć korzeń, ale resztka i tak zginie, a każdy jego cal jest na wagę złota, będąc składnikiem wielu mieszanek, wywarów i eliksirów. Żmijanka nie jest jakoś wyjątkowo rzadka, ale złapanie jej dla znachora jest równie trudne jak dogonienie zająca pieszo. Korzeń o długości trzech do sześciu stóp kończy się nierzucającym się w oczy pędem z zielonkawym kwiatkiem na końcu, który przy najmniejszym zagrożeniu “nurkuje" pod ziemię i tam przeczekuje niebezpieczne czasy.
We dwójkę udało nam się pokonać oporną trawkę. Wyciągnięta z ziemi straciła wigor, zwisając jak lisi ogon na kołnierzu dorodnej żony kupca.
– Dzięki, mała – niedbale rzuciła dziewczyna, pakując zwinięty w pierścień korzeń do płóciennego woreczka, a woreczek – do czarnej torby.
“Dziecko", “malutka", “mała" nawet od koleżanki-zielarki… Odkąd skończyłam czternaście lat, “ty" mówili do mnie tylko koledzy z klasy i mistrz. A tu jakby się wszyscy zmówili. Jakbym miała nie osiemnaście, tylko osiem lat. Czy oceniają na podstawie intelektu? Bo w takim razie chyba jednak mam siedem…
– Zawsze do usług, babciu – powiedziałam jadowicie.
Nasze oczy spotkały się. Dziewczyna z niezrozumieniem ściągnęła brwi.
– Jak mnie nazwałaś? -A ty?
Wampirzyca potarła czoło i westchnęła.
– Ale… ano tak, przecież jesteś człowiekiem. W takim razie przepraszam pannę.
Zbytnia oficjalność też mi się nie spodobała.
– Możemy być na “ty", w końcu jesteśmy koleżankam po fachu.
– Hm?
– Jestem magiczką – wyjaśniłam niedbale, nie zwracając uwagi na to, jak wyciągnęła się twarz rozmówczyni. – Co prawda nie zielarką, ale z ogólnego zielarstwa mam celujący.
Wyglądało na to, że Starmińska Wyższa Szkoła nie budziła zaufania miejscowych specjalistów.
– Znowu?! – piskliwie jęknęła dziewczyna, upuszczając torbę.
– Co – znowu?
– Zupełnie mu odbiło!
– Komu?!
– Mało ma problemów, teraz go jeszcze nazwą zabójcą dzieci! – wampirzyca urwała, stykając się spojrzeniem z krzakiem czeremchy. Wydało mi się, że mignęło w nim coś białawego, głowy bym nie dała, ponieważ czeremcha właśnie kończyła kwitnienie i była biaława sama z siebie.
– A, w takim razie w porządku – dziewczyna westchnęła z ulgą, powoli się uspokajając. – A już myślałam, że jesteś sama.
– A kim jest ten drugi?
– A może się poznamy? – uniknęła odpowiedzi. – Kella jestem.
– Po prostu Kella – dokończyłam za nią. – Myślę, że ja się nie muszę przedstawiać. Chociaż nadal nie mogę zrozumieć, czemu.
– Telepoczta. Wyprzedziła cię o dwa dni. Aż dziwne, że cię nie poznałam od razu.
– Chyba nie aż tak trudno się poznaje w człowieku człowieka?
– W Dogewie jest wielu ludzi – zaprzeczyła Kella. -Nie znam ich wszystkich z wyglądu. W ogóle w naszych lasach można napotkać, kogo się tylko chce – ci, których nazywacie “rasami rozumnymi", nie unikają wampirów tak, jak to robicie wy, ludzie.
Na słowie “ludzie" od razu wyobraziłam sobie wilgotne podziemia, kupę szkieletów, zakurzone flasze na krew, zardzewiałe klatki i inne atrybuty lochów, w których trzyma się dawców. Po prostu do głowy mi nie przyszło, że ludzie godzą się dobrowolnie mieszkać w Dogewie.
– A czemu w takim razie nikogo z nich nie widziałam? – spytałam ostrożnie, oczekując na odpowiedź z gatunku “Zaraz zobaczysz!", po której usłyszeniu natychmiast zostanę zaciągnięta i zamknięta razem z pozostałymi w niespełniającym norm sanitarnych grobowcu.
Kella się zauważalnie zmitygowała i nie tylko nigdzie mnie nie zawlokła, ale chyba sama zażyczyła sobie szybkiej zmiany miejsca pobytu.
– Oni… eee… Już ich nie ma w mieście. Ale bliżej granicy…
Do reszty zmieszała się i zamilkła. Pomyślałam, że nawet jeśli w Dogewie mieszkają jacyś ludzie, to tylko dlatego, że nie wpuszczono ich do ludzkich miast – strażnicy przy bramach mniej więcej trzymają się wytycznych w tej materii: “Żebraków i kretynów wywalać na kopach".
Przespacerowałam się do krzaka czeremchy. Wiedziałam!
– Był tu wilk – ogłosiłam zdecydowanym tonem, rozcierając pomiędzy palcami kawałek wilgotnej gliny wygrzebany z głębokiego śladu.
– Kto? – najeżyła się zielarka.
– Wilk, wilk. Taki biały, o czarującym pysku – sprecyzowałam. – Zna go pani?
Na twarzy wampirzycy pojawiły się ceglaste plamy.
– Nnie.
– A w ttakim razzie kkto? – nie chciałam jej drażnić, po prostu zupełnie machinalnie dostosowałam sposób mówienia do rozmówczyni.
– Nie twoja sprawa – nieuprzejmie ucięła Kella, zarzucając rzemień torby na ramię.
– Proszę nie uciekać od odpowiedzi!
– Ja uciekam z tego miejsca.
Po tym zdaniu zrobiła krok w bok i znikła, rozpłynąwszy się w powietrzu. Chyba się jej nie spodobałam. Gdy zasysa cię zmięta rzeczywistość, ty tego nie zauważasz, ale zdrowie psychiczne otoczenia może poważnie ucierpieć. Poeksperymentowałam, wsadzając rękę na głębokość łokcia do dziury przestrzennej i oglądając sobie równiutki kikut. Zabawa w “efekt brudnopisu" zakończyła się mocnym uściskiem dłoni. Pisnęłam i wyciągnęłam rękę – nie trzymano jej, ale wypuszczono niechętnie. W dotyku ten, kto mnie złapał, nie mógł być Kellą, dłoń wydała mi się wielka i chropawa, a sam uścisk – energiczny i gwałtowny, czyli męski. Ocierając rękę o spodnie obejrzałam sobie niczym niewyróżniający się słup powietrza, przez który w tę i z powrotem latały sobie owady. A jeśli jemu będzie się chciało kontynuować znajomość?!
Skrzyp wozu, który wyjechał znikąd dokładnie za moimi plecami, spowodował, że podskoczyłam. Dwa konie, srokaty i gniady, dźwięcząc dzwoneczkami na uprzęży, spróbowały mnie wyminąć, zakręcając dyszel ku poboczu. Żelazne mocowania zaskrzypiały i woźnica, zakląwszy bez szczególnej złości w głosie, ściągnął lejce.
Konie zatrzymały się posłusznie. Srokaty potrząsnął łbem, odganiając natrętnego bąka.
– Dobrego dnia, młodziutka panno! – melodyjnym i basem wyrecytował woźnica, zeskakując na ziemię. – Co żeś zgubiła w tych gęstwinach?
– Ot, stoję sobie i rozmyślam.
– I wychodzi?
– A jakże! A pan jest poetą?
– Z całego serca, całe życie. Zlatują zawsze rymy do mnie – układam pięknie, należycie, a potem za nic nie przypomnę.
– Jak mam się stąd wydostać? Zabłądziłam i jestem zmęczona. Mógłby mi szanowny pan pomóc?
– Już zaraz. Ale powiedz raczej, czy nie spotkałaś tu brunetki, ubranej w barwy środka nocy? Od rana szukam tej kokietki…
– Poszła sobie.
– Dawno?
– Niezbyt.
– A niech mnie! Wszyscy ją spotkali. A pomóc nigdy nikt nie może. A ślady jej znikają w dali. I kto w nieszczęściu mym pomoże?!
– A co się stało?
– Ząb, padalec. Jęczy i dręczy jak starucha. A byle dotknie go mój palec – on strzela do samego ucha.
– Proszę otworzyć usta. Nie zamykać.
– Po co?
– Cicho, jestem magiczką. Zgadza się, zapalenie. Proszę się nie przejmować. Zaraz spróbuję… Doskonale! Ma pan, pszę pana, przeziębiony nerw. Trzeba by ten ząb wyrwać z korzeniem. Niech pan powie, bardzo on panu potrzebny?
Na czole dobrowolnie zmuszonego pacjenta pojawiły się drobne krople potu. A ja tymczasem zastanawiałam się, gdzie by tu dostać szczękę, a najlepiej całą czaszkę wampira dla szkolnego muzeum. Kły miał cztery – górne długie (na dobry cal), dolne krótkie, w granicach normy nawet dla człowieka. Pozostałe zęby praktycznie niczym nie różniły się od ludzkich, chyba że oślepiająco białym kolorem, tak rzadkim u przedstawicieli mojego gatunku. Moje dwa palce leżały po wewnętrznej stronie dziąsła, wolną ręką przykryłam policzek pacjenta i spróbowałam utworzyć pomiędzy palcami obu rąk potok ciepłych promyczków. Źrenice wampira rozszerzyły się ze zdziwienia. Gdy mówimy o uroku, zwykle mamy na myśli niezrozumiałe mamrotanie nad chorym organem odciągające uwagę pacjenta od czaru jako takiego. Istnieją setki “mruczanek" typu: “Pójdę, pójdę w pole, zerwę bylicę, gorzką bylicę, uwarzę ziele, cierpkie ziele, zamieszam łyżką, dębową łyżką… itede itepe", wywołujących, w pacjencie mistyczny szacunek, co pozwala wsadzić rękę głębiej do jego kieszeni. Im głupsza “mruczanka", tym bardziej głuchy i niezrozumiały jest głos leczącej – na i przykład jedna moja koleżanka z Wydziału Zielarstwa wyliczała sobie pod nosem czasowniki nieregularne z języka trolli, który tak w ogóle jest bardzo śpiewny, ale skrajnie niecenzuralny, bo wszystkie czasowniki utworzone zostały od nienadających się do druku rzeczowników.
Ograniczyłam się do beztroskiego, niezbyt melodyjnego pogwizdywania. Najpierw “promyczki" jak gdyby utykały w szczęce, czułam ich trzepotanie na koniuszkach palców, gdy próbowałam skupić się na nieprzerwanym potoku. Ale po paru minutach sytuacja się poprawiła. Skończyłam leczenie i ostrożnie dotknęłam dziąsła.
– Boli?
– Y-hm!
– Tak czy nie? – zabrałam ręce, wampir zamknął usta i oblizał się ze wstrętem. Potem ostrożnie kłapnął zębami, dotknął palcem policzka.
– Jam zdrowy jest! – zawrzasnął nieoczekiwanie. – cud nastąpił! Pokorny sługa mości panny z pytaniem teraz by wystąpił: jak ma na imię kwiat poranny?
– Nazywam się Wolha.
– Wiem, to dla rymu. – Wierszokleta od siedmiu boleści machnął ręką.
– Daleko stąd do miasta?
– To ponad wiorsta krętej drogi… Za honor uznam prawo odwieźć magiczkę piękną do Dogewy… hmm… progi… srogi… pierogi… Tfu, weź właź na wóz!
Srokaty naparł na dyszel, wóz wyprostował się i gniada niechętnie napięła postronki. Okazało się, że od miasta oddzielało nas tyle co nic – oczywiście jeżeli ktoś znał krótką drogę po “zgięciach".
Wampir dowiózł mnie do samej fontanny i długo, głośno, obszernie i do rymu wychwalał mnie na oczach Starszych zamarłych jak słupy soli na ganku Domu Narad. Wierszokleta przemawiał około pół godziny, zebrał dookoła siebie spory tłum i z wypiekami na twarzy wmawiał wszystkim, jaka to ze mnie jest dobra, współczująca i skuteczna znachorka. Nieco zwęgliwszy się w promieniach sławy, zgubiłam się w tłumie i zwiałam do domu. Tam czekała na mnie Kryna z pasztecikami… z kapustą. Paskudztwo.
Zdrzemnąwszy się po obiedzie godzinkę czy dwie, przypomniałam sobie o prawdziwym celu swojej wizyty. Koniec końców, już prawie dobę jestem w Dogewie, a potwór jakoś się nie spieszy pokazać. Może czeka, aż mu zorganizuję odpowiednie powitanie?
Po grubym słupie czarnego dymu odnalazłam kuźnię i zajrzałam pod daszek. W głębi stało kowadło, złowieszczo kopciły węgle i pękate miechy wyciągały stalowe i pyski w kierunku paleniska. Wszędzie jakieś odłamki żelastwa, ścinki, kawałki stopionego metalu. Sam kowal, czarny od sadzy jak uciekinier z piekła, równomiernie spłaszczał młotem rozgrzany do białości pręt. Powiedziałam dzień dobry, on odwrócił się, skinął, oddał pomocnikowi pręt i młot i podszedł do mnie. Bez zbędnych wyjaśnień wepchnęłam mu miecz.
Pokręciwszy ową groźną bronią w rękach, zapytał z niezrozumieniem, w co chciałabym to coś przekuć. Wyjaśniłam, że należy miecz nie przekuć, a naostrzyć i wyważyć. Wsadzony do wody pręt głośno zasyczał. Kowal zapatrzył się na mnie z takim zdziwieniem, jakbym przyprowadziła do podkucia zdechłego konia.
– Jesteś pewna? – zapytał na wszelki wypadek. – Mam sporo gotowej broni do wyboru.
– Nie ma po co. Proszę naprawić ten.
– Zrobię co w mojej mocy – obiecał niepewnie, klepiąc w dłoń płazem miecza jak kawałkiem suchej kiełbasy.
– To nie jest zwykły miecz. Wewnątrz znajduje się okuty srebrem pręt, a dopiero potem stal, która się daje kuć.
– A, to w takim razie rozumiem – sceptyczny ton jego głosu wskazywał, że próbuję mu wmówić, iż ten zdechły koń tylko śpi.
– Kiedy będzie gotów?
– Za jakieś trzy dni.
– A czy by się nie dało dziś do wieczora?
– Postaram się. – Z jego twarzy można było wyczytać, że nawet miesiąc kucia i wyważania nie pomoże temu smętnemu kawałowi żelastwa w zostaniu mieczem. – Dla dziewczyny twojej budowy gword byłby lepszy.
– Że co?
– Zaraz pokażę. – Kowal pewnym krokiem przeszedł wzdłuż długiego stojaka z gotową bronią i wybrał z kupy żelastwa coś długiego i cienkiego. – O, zobacz. Kobiecy model, lżejszy i z pewnym bezpiecznikiem.
Trzymałam w rękach polerowany kij o długości coś ponad trzech łokci, a może raczej laskę z wygiętą rękojeścią w kształcie długiego wilczego pyska z drapieżnie stulonymi uszami. W oczodołach drapieżnika połyskiwały kawałki na wpół przezroczystego bursztynu.
– Trochę za ciężka na drewno – zauważyłam, ważąc laskę w dłoni. – Ma ołów w gałce?
Wampir tylko prychnął.
– Ha, daj ją – rzekł, zabierając laskę. – Ucz się, mała!
Kowal złapał gword lewą ręką, a prawą przekręcił wilczą głowę. Przesunęła się o ćwierć obrotu, otworzyła pysk pełny kościanych zębów i jednocześnie z przeciwnego końca laski wyskoczyło trójkątne jasne ostrze o długości dwóch piędzi. Wykonawszy pozorowany atak, wampir cofnął się o krok i udał blok, trzymając gword równolegle do ziemi.
– Nieźle, co? – Przekręcił rękojeść i ostrze znikło.
– Dla tego, kto potrafi tym walczyć – zauważyłam sceptycznie.
– Najważniejszy jest element zaskoczenia – nie zgodził się kowal. – Gword jest czymś w rodzaju broni narodowej, bardzo rzadko używa się ich poza granicami Dogewy. Dlatego atakującego zwykle czeka niespodzianka – przecież liczył na bezbronną ofiarę. A co może być mniej groźne od laski?
– Nóż schowany za cholewą.
– A będziesz mogła tym nożem powstrzymać wściekłego psa? Rysia? Niedźwiedzia?
– A po co mam powstrzymywać niedźwiedzia? Najważniejsze to się nie zatrzymać samej – prychnęłam, popatrując na laskę z dużo większym szacunkiem.
– No dobrze. A strzygę? Powiedzmy, idziesz sobie ciemnym lasem, patrzysz – strzyga.
– Dzień dobry! – odezwałam się radośnie.
– A to niewychowana strzyga. Burczy jej w brzuchu.
– To nie wiem – straciłam rezon. Za pomocą magii strzygę można tylko powstrzymać. Zabijać niestety trzeba fizycznie. – Fakt, nóż jest za słaby. Ale gword jest jeszcze cieńszy. Ostrze za krótkie, za wąskie, nie ma sensu przekręcać. Strzyga nawet nie poczuje.
– Mówisz? – wyszczerzył się kowal, przestawiając gword do stanu gotowości. – A jeśli tak?
Pod daszkiem stał stary spróchniały pień. Ostrze weszło w jego podgniły bok jak w masło. Po ciosie została niezauważalna dziurka szerokości jakichś trzech palców. Kowal kopnął pień, a ten… rozleciał się na dwie cienkie szczapy i masę małych drzazg. Wzięłam jedną i obejrzałam dokładniej. Fakt, spróchniała, ale na pewno nie bardziej podatna od strzygi.
– Robi wrażenie – przyznałam. – Można obejrzeć z bliska?
Okazało się, że broń miała nie jedno ostrze, a trzy, przytulone do siebie jak płatki w pąku. Najmniejszy opór na drodze ostrza aktywował ukrytą sprężynę i płatki rozchylały się. Cios w pierś mógł rozerwać na kawałki serce, w brzuch – zamienić flaki w siekankę. Za szerokim kielichem ostrzy lekko wchodziła “łodyga" – drewniana część laski. Fakt, po czymś takim zadrapaniami się nie skończy, dobrze, jeśli się uda w ogóle wyciągnąć z powrotem.
– Kiedy wyciągasz, ostrza mechanicznie się ściskają – dodał kowal, wyraźnie dumny ze swego dzieła. – I co teraz o nim myślisz?
– Paskudztwo – przyznałam uczciwie.
– Skoro tak mówisz. – Obrażony kowal zacisnął wargi. – Ale nie radziłbym uderzać z mieczem na gword.
– A co, uważa pan, że ktoś uzbrojony w gword ma zamiar mnie zaatakować?
Ale kowal już odwrócił się i odszedł w stronę paleniska. Chyba mój niechętny stosunek do broni narodowej zranił jego krwiożerczą duszę.
Pozbywszy się miecza, wróciłam na plac i ze zdziwieniem zobaczyłam tam jarmark najwyraźniej znajdujący się u szczytu aktywności. Zwykle targi urządza się z rana. Ale może dla wampirów wieczór jest jak ranek? Chociaż w dzień przecież czuwają…
Sprzedawano z wozów, przede wszystkim jedzenie i ubrania. Zadawszy parę pytań tu i tam, byłam mile zaskoczona – kupcy prosili o realne sumy, o rząd wielkości niższe niż w Starminie. Zakupiwszy gigantyczną, ważącą prawie półtora funta brzoskwinię, powoli przeszłam się wzdłuż rzędów straganów – były tylko dwa, ale za to długie, dookoła całego placu. Połowa kupców okazała się miejscowa, skrzydlata, ale były też krasnoludy ze swoimi niezmiennymi mieczami, hełmami i kolczugami, elfy sprzedające powiewne tkaniny, lekkie i trudne do naciągnięcia łuki oraz drobiazgi z półszlachetnych i ozdobnych kamieni, dwie driady z kramem zastawionym eliksirami i krzykliwy leszy zachwalający sztuczne wąsy i brody. Ów zarost gęsto pokrywał jego własne oblicze, zaczynając się w okolicach brwi i znikając gdzieś pod kożuchem. Ku mojemu zdziwieniu kupujący, nawet jeśli nie kłębili się koło straganu, to zdecydowanie go nie unikali, zupełniej poważnie przymierzając kłaki kłujących włosów. Już wiedziałam, że natura pozbawiła wampiry porannego rytuału namydlania i golenia, bo nic gęstszego od rzęs i brwi na ich twarzach nie rosło. Powinni się cieszyć, a oni co? Może w czasie mrozów marzną im podbródki? Ale kupować wyroby włosiane na początku lata to czyste szaleństwo… Chyba że z punktu widzenia moli. Czyżby zjedzona przez mole broda była tu ostatnim piskiem mody?
Pokręciwszy się trochę przy kramie i dla picu przymierzywszy gigantyczne rude wąsy, podsłuchałam rozmowę dwóch wampirów, z której wynikało, że w najbliższym czasie mają zamiar odwiedzić Kamieniec w celu zwiedzenia go i nawiązania stosunków handlowych z niejakim Seliwanem Drażnią, przedstawicielem gildii płatnerzy. Ciekawe, jaki procent koszmarnie zarośniętych mężczyzn w płaszczach, kręcących się po karczmach Starminu, tylko udaje ludzi? Uważajcie, obywatele, oni są wśród nas… Czego nie można powiedzieć o nas pośród nich. Ani jednego, powtarzam, nawet jednego sprzedającego czy kupującego człowieka na jarmarku nie zauważyłam. Pozostałe rasy istniały na równych prawach, wykłócały się o cenę, dobijały targów i oblewały zakupy ciemnym piwem z beczki przywiezionym na sprzedaż przez wampira-piwowara. Ja znalazłam jasnozieloną jedwabną sukienkę z delikatnym haftem na piersi, ale wahałam się, próbując obliczyć, czy starczy mi pieniędzy na drogę powrotną.
– Coś sobie, dziecko, wybrałaś? – usłyszałam znajomy głos mojej gospodyni.
Właśnie doszłam do wniosku, że zakup zaskutkuje dietą z czarnego chleba i wody, po której znacznie stracę na wadze i sukienka będzie na mnie wyglądać jeszcze lepiej.
– Ładna sukienka, prawda?
– Na ładnej dziewczynie wszystko dobrze wygląda – uśmiechnęła się Kryna. Z koszyka, który trzymała na zgiętym ręku, sterczał zielony szczypiorek. Wilk z urwanym uchem szedł za nią krok w krok, ale spacer w gąszczu nóg i kopyt nie dostarczał mu szczególnej satysfakcji. W tej chwili smętnie patrzył na Krynę, która powoli wędrowała wzdłuż straganów.
Jej słowa podwoiły siłę przyciągania sukienki i wydobyłam sakiewkę, w myślach błogosławiąc ograbionego rozbójnika za moją podwyższoną wypłacalność. Kryna właśnie zbierała się do domu, więc powierzyłam sukienkę jej opiece.
Nadal miałam brzoskwinię, którą przerzucałam z ręki do ręki, wypatrując spokojniejszego miejsca. O, a tu jest strasznie wygodne obrzeże! Mam nadzieję, że nikt nie będzie miał pretensji o zbezczeszczenie fontanny prawie czystą brzoskwinią.
Śledząc z podciągniętymi nogami na kamiennym obrzeżu, dogryzałam brzoskwinię i oglądałam przez taflę pomarszczonej wody srebrzyste rybki przemykające po dnie fontanny kropelkami płynnej rtęci. No dobra, nie było najgorzej. Albo Starsi zatuszowali poranny incydent, albo wampiry były zbyt taktowne, by mi o nim przypominać.
– Witam waszą wysokość.
– Niech sławne będą na wieki pani czyny, szacowna adeptko. – Len, zachowując kamienną powagę, zgiął się w ukłonie i zamiótł kocie łby połą płaszcza.
– Przepraszam?
– Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie. – Len usiadł obok, niedbale mącąc wodę dłonią. Zaintrygowane rybki podpłynęły bliżej i zamarły, usilnie pracując przednimi płetwami.
– Trzymam się etykiety.
– Tak, ale wygląda to bardzo głupio.
– Zgadzam się.
– Wolho…
– Len, nie pojadę sobie.
Zamilkliśmy na chwilę. Fontanna zaszumiała i wiatr pchnął spadające krople w naszym kierunku. Len potrząsnął głową, wstał i podał mi rękę.
– Jeśli nie masz nic przeciwko, chciałbym bliżej zapoznać cię z Dogewą. Wydaje mi się, że wiedza autora “Krwiopijców" jest nieco przestarzała i raczej nie może stanowić wiarygodnego źródła do pracy zaliczeniowej.
– Kryna opowiedziała?
– Tak, bardzo ją to rozbawiło.
– Nie wątpię – przyznałam bez uśmiechu. – Prawdopodobnie rozbawiłam wielu miejscowych. Naprawdę chcesz zostać moim przewodnikiem?
– Chcę. Obawiam się, że w przeciwnym razie stracisz na eksperymenty całe swoje zdrowie.
– I do wszystkiego się dogrzebię?
– Przeciwnie. Beze mnie nie uda ci się zobaczyć niczego niedozwolonego. Dogewa jest jak szkatułka z setkami skrytek. Wydaje ci się, że jest otwarta i pusta, ale pod okuciem zawsze ukrywa się niewidoczna dziurka od klucza.
– A ty masz klucz?
– Ja jestem kluczem – powiedział poważnie. – To co, zabieramy się do oględzin skarbca?
– Obiecaj, że nie będzie więcej rozmów o moim odjeździe.
– Zgoda.
Nasze palce splotły się i Len silnym pociągnięciem podniósł mnie na nogi.
Droga prowadziła pod górę. Tak naprawdę, drogi jako takiej nie było w ogóle. Len zaprowadził mnie do rzadkiego boru świerkowego udekorowanego sromotnikami ustawionymi w prawdziwe czarcie kręgi. Czarny dzięcioł przefruwał pomiędzy pniami jak nietoperz. Trudno o lepsze miejsce, by zakopać wysuszonego trupa.
Rozmowa stawała się coraz mniej i mniej oficjalna. Obcując z jąkałą, po chwili sam będziesz się jąkać. Panna z dobrego domu, trafiwszy w towarzystwo flisaków albo tragarzy, już po pięciu minutach zacznie używać wymyślnych przekleństw zamiast przecinków. Krasnoludzki akcent czepia się człowieka jak morowe powietrze. Spokojna, powolna mowa Lena, zaprawiona znaczną porcją ironii, miała efekt zaiste zabójczy, skłaniając do szczerości. Wkrótce gadaliśmy jak starzy znajomi. Bardzo zdziwiłam się, słysząc, że nigdy nie był poza granicami Dogewy.
– A co z wizytami u władców zaprzyjaźnionych państw?
Len uśmiechnął się, pokazując kły.
– Władcy wolą przyjaźnić się na odległość.
– Portretów posażnych księżniczek, jak rozumiem, też nikt nie przysyła? – Ja i mój ostry język!
– Znaczy, takie tam księżniczki. – Wampir wzruszył ramionami.
– Len?
– Tak? – Władca starannie, ale niestety nieco poniewczasie podkasał przydługą szatę – haftowany złotem rąbek był już dawno i do reszty wytytłany brudem. – Ażeby cię… Nienawidzę tych szmat…
– Co było w liście mistrza? Co was tak zasmuciło przed kolacją?
– Do sympatycznego atramentu przeczytałaś?
– Oczywiście. – Wzruszyłam ramionami w odpowiedzi na to zupełnie oczywiste pytanie.
– Napisał, że nie może przyjechać i przysyła ciebie.
– Ale przecież wiedzieliście, że przyjeżdżam.
– Myśleliśmy, że przyjeżdżasz przed nim. Taka forpoczta, żeby obadać grunt.
– On nie zamierzał jechać – wyrwało mi się.
– Wiem. Stchórzył – lekceważąco westchnął wampir, odsuwając z drogi świerkową gałąź.
– Wcale nie. Po prostu ma dużo… – chciałam stanąć po stronie mistrza, ale Len uniósł dłoń.
– Nie broń go. List mówi sam za siebie.
– Nieprawda! Mistrz może położyć kudłaka jednym splunięciem!
– On nie przestraszył się kudłaka. Powiem więcej, on jest przekonany, że potwór jest wytworem mojej wyobraźni.
– Tak samo jak Starsi? Len tylko się uśmiechnął.
– Oni kłamali, żeby pozbyć się z Dogewy co poniektórych osób.
– A ty smarujesz raporty?
– Nie. Jeżeli już masz zamiar zostać, to zamierzam wprowadzić w temat, póki potwór nie zrobił sobie z ciebie pozycji menu.
– A może już nawet potwora uprzedziłeś na uszko – zobacz, przyjechał postrach strzyg, gwiazda magii praktycznej, weź się schowaj na kilka dni, bo a nuż widelec… – skomentowałam złośliwie.
Ale Len nie uznał tego za dobry temat dla żartów.
– On i tak jest nad podziw zmyślny. Wychodzi polować w środku nocy, gdy większość mieszkańców śpi głęboko, ucieka przed pogonią, nie zostawia śladów. Nie należy go nie doceniać.
– Nie odpowiedziałeś mi na jedno pytanie. Pamiętasz, wczoraj wieczorem spytałam, jakiej rady szukał mag z Kamieńca?
– Martwiły go rozchodzące się po mieście pogłoski.
– O wzroście cen na rzepę?
– O nasileniu wampirzego pragnienia. Tam kogoś zagryziono, tu kogoś wyssano, dzieci bledną i umierają bez przyczyny, na cmentarzach rozkopane mogiły, groby otwarte na oścież. Panienkę do towarzystwa w ciemnym zaułku napadł wampir, ale jak podała mu cenę, to się zdematerializował ze strachu.
– A ty nadal sobie żartujesz? – prychnęłam z niezadowoleniem.
– A co, mam płakać? Wampirze łzy dziś tanie.
Wyobraziłam sobie Lena z łopatą, w pocie czoła rozkopującego mogiłę, a obrazek ten okazał się do tego stopnia groteskowy, że potknęłam się i prawie stoczyłam z górki.
– Wolho, to nie jest śmieszne – westchnął Len. – To jest straszne.
– Myślisz, że mistrz się przestraszył… ciebie?
– Niezupełnie. Nas tu jest sporo. Tak więc ugościliśmy maga, spokojnie porozmawialiśmy, w zasadzie nam uwierzył, zamierzał po porannej rosie wrócić do Kamieńca i przemówić do rozsądku zdenerwowanym mieszkańcom, ale do rana nie dożył.
– Czyli słuchy rozeszły się jeszcze przed jego śmiercią?
– Zgadza się. Ostatnie dwa lata żyjemy tu jak na wulkanie. Na szczęście mamy po swojej stronie Konwent Magów, który lepiej czy gorzej studzi lawę ludowego gniewu. Ale ze śmiercią jednego z nich… a tym bardziej nie jednego… lawa podchodzi do krawędzi krateru.
– A ja niby jestem jakąś tamą?
– I to wyjątkowo lichą.
– Jeszcze zobaczymy.
Len zatrzymał się i spojrzał mi w oczy.
– Wolho, czemu zdecydowałaś się zostać magiem? Młoda, piękna dziewczyna, po co ci te wszystkie komplikacje?
– Żeby dłużej zachować młodość i urodę – zrobiłam żartobliwy unik. -I niezależność. Dość się napatrzyłam. Kobieta ma niewielki wybór: albo jesteś mężatką, albo panną lekkich obyczajów, albo czarodziejką. Pierwsze dwa zawody mnie nie przekonują.
– O mężczyznach można powiedzieć to samo. Albo jesteś mężem, albo klientem, albo magiem.
– Mylisz się. Żony zależą od mężów, prostytutki od klientów. Tylko magiczka może się roześmiać mężczyźnie w twarz i powiedzieć: “To spróbuj mnie zmusić"!
– I często tak mówisz? – zainteresował się Len.
– Zdarzało się. Satysfakcja nieopisana!
Długo patrzył na mnie, a potem się roześmiał. Przypomniałam sobie, z kim rozmawiam i przygryzłam język. Szliśmy dalej. Len wrócił do odpytywania.
– Ile trzeba się uczyć, żeby zostać magiem?
– Dziesięć lat. I to jeszcze zależy, jak się uczyć. Można nim nigdy nie zostać. Do dowolnego powołania trzeba dodać cierpliwość i wysiłek. Jedna trzecia adeptów odpada już po pierwszym semestrze, jeszcze ćwierć jest skreślanych w ciągu kolejnych dziesięciu lat.
– A na czym polega powołanie maga praktyka?
– Obrona istot rozumnych – jak papuga wyrzuciłam z siebie pierwszą linijkę pierwszego konspektu mojego życia.
– Przed krwiożerczymi potworami? – Wampir patrzył na wprost, ale nie mogłam pozbyć się uczucia, że to na moją osobę skierowane jest jego uważne, badawcze spojrzenie.
– Przeważnie przed sobą nawzajem. Tak przy okazji, wczoraj wpadł do mnie jeden taki, nosaty. – Dokładnie opisałam audiencję nietoperza.
– I wyrzuciłaś posła… Przy pomocy ręcznika? – sprecyzował Len, krztusząc się ze śmiechu.
– Zgadza się, w dodatku ręcznika do nóg. Żaden ze mnie dyplomata. Czyli nie potraficie się zamieniać w nietoperze?
– Nie wiem, nie próbowałem.
– Kpisz sobie?
– Ano! – Len zamknął oczy i uniósł twarz do słońca, które sączyło się przez liście różnokształtnymi plamami.
– Wyparujesz – syknęłam wrednie. – Już ci dym leci z uszu.
– Ty każdego doprowadzisz do wrzenia. – Len machnął ręką, odpędzając wyczarowany przeze mnie dymek.
– E, rozczarowałeś mnie. Czosnku się nie boisz, latać nie umiesz, na słońcu nie wyparowujesz, cień… – Rzuciłam okiem pod nogi. – Cień rzucasz.
– Przepraszam, postaram się poprawić – złośliwie obiecał wampir.
– Len, a czym te nietoperze się żywią?
– Nie martw się, na ciebie się nie rzucą.
– To skąd się wzięła legenda?
Wampir otwarcie naśmiewał się z moich pytań.
– Wolho, legendy się nie biorą, one są wy-my-śla-ne.
– Szkoda – westchnęłam ze smutkiem. – Trafiają się bardzo ładne legendy.
– Na przykład?
– Na przykład o jednorożcach.
– O tych tutaj?
Len zatoczył ramieniem niedbałe koło. Właśnie dotarliśmy do skraju drzew – las wspinał się na zbocze i kończył przy urwisku. Poniżej, w dolinie, pasło się śnieżnobiałe stado.
Widziałam kiedyś jednorożca na gobelinie, który wisiał w szkolnej stołówce. Był wyhaftowany koźlą sierścią i właśnie kozła przypominał. Dotknięcie jego krzywego rogu uważane było za dobry omen przed zaliczeniem. Nic dziwnego, że róg bardzo szybko zmechacił się i oblazł. Szkoła próbowała odnowić gobelin, ale skończyło się na wniosku, że zamówienie nowego wyjdzie taniej. Tępą mordę jednorożca do bicia zapamiętałam na całe życie, ale żywe osobniki wyobrażałam sobie zupełnie inaczej.
Gdy na wiosnę Szkoła kupiła u handlarza partię ujeżdżonych trzylatków i zaczęto rozdzielać je pomiędzy wyróżnionymi w trakcie roku uczniami (a ja znalazłam się w tej grupie, co z tego, że z numerem czwartym), od razu spodobała mi się niezbyt duża, śnieżnobiała i krzepko zbudowana kobyłka o imieniu Stokrotka. Właśnie ona wydała mi się ucieleśnieniem legendy o jednorożcach. Stokrotka miała czarne oczy, lekko skośne i zalotne, powieki jakby pociągnięte węgielkiem, a gdy ukradkiem poskubywała sobie zboże przy drodze, rzęsy trzymała wstydliwie opuszczone – że niby biedna kobyłka nie ma pojęcia, co wyprawiają jej aksamitne wargi. Do tego falująca grzywa i ogon, jak gdyby psotne skrzaty domowe co nocy zaplatały je w umoczone w piwie warkoczyki. W sumie postać prawdziwego bajkowego konika, na którym nawet driada nie wstydziłaby się pojechać. Bardzo sobie chwaliłam szansę poczucia się driadą. Niestety, Stokrotka mnie za takową nie uważała. Z czasem jej ulubionym zajęciem stało się oglądanie się na jeźdźca z takim męczeńsko-oskarżycielskim spojrzeniem, jakbym była workiem pokutnym, którym bogowie ukarali ją za grzechy poprzedniego żywota.
Poniżej spokojnie pasł się cały tabun Stokrotek. Ale nagle rosły, długonogi ogier podniósł łeb, węsząc czujnie, i zobaczyłam cienki, zupełnie prosty róg dzielący grzywkę na dwa loki, jakby ktoś rzucił w konia oszczepem, a ten utknął w kości czołowej. Wiatr wiał w kierunku jednorożców, ogier gniewnie tupnął przednią nogą i stado natychmiast przestało się paść i spojrzało w naszym kierunku – sześć delikatnych, jak gdyby wyciętych z marmuru klaczy o długich grzywach i kościsty źrebak, który szybko schował się w sam środek grupy. Wiatr rozwiewał jedwabiste ogony, łopotał w grzywach, przyginał do ziemi trawę, zieloną u góry i srebrzystą przy nasadzie. Po trawie biegły drobne fale i wydawało się, że jednorożce zlewają się z doliną, jak niedbałe maźnięcia na płótnie malarza. Ogier wydał z siebie zawołanie bojowe, podobne raczej do wycia wilka niż do końskiego rżenia i stanął dęba, przebierając w powietrzu przednimi kopytami. Klacze położyły po sobie uszy i najeżyły się, wystawiając rogi. Przewodnik opadł na cztery nogi i galopem obiegł stado, zbierając klacze w ciasną grupę. Cienkie nóżki źrebaka szybko poruszały się w samym środku tłumu i przestraszyłam się, że zostanie zdeptany. Ale jednorożce okazały się dużo uważniejsze od niedoświadczonych kokoszek. Ustawiły się w kręgu, ogier łbem do nas, z opuszczoną głową, spod wściekle uderzającego kopyta poleciały kępki trawy i grudy błota, brudząc długą sierść na pęcinach. Róg zajarzył się u podstawy, niebieskie ładunki wężykami popełzły w kierunku ostrego czubka, formując świetlistą kulę.
Jeszcze nie rozumiejąc, co się dzieje, nieuważnie wysunęłam się na samą krawędź wzniesienia, trzymając się s gałęzi. Jednorożec tylko na to czekał. Podskoczył, tupnął przednimi kopytami i potrząsnął głową, jak gdyby strącając osę, która usiadła na rogu.
Błysk, gorące uderzenie wiatru i nad moją głową zasyczał niebieski piorun kulisty, poważnie uszkadzając solidny dąb. Pisnęłam, odskoczyłam i przysiadłam, mając nadzieję, że ograniczy się do efektownego pokazu siły. Ale nie, róg znowu się rozjarzył, ładując – tym razem wolniej.
Za moimi plecami rozległ się wyjątkowo niemelodyjny dźwięk, najbardziej ze wszystkiego przypominający głuche beczenie kozła, który wpadł do studni. Ogier parsknął i potrząsnął łbem. Blask nieco zbladł. Obejrzałam się. Len zatrąbił jeszcze raz, korzystając z prostej konstrukcji składającej się z kawałka drewna i złożonych dłoni. Jednorożec zarżał w odpowiedzi, róg zgasł, klacze się nieco rozluźniły i w prześwicie pomiędzy ich grzbietami mignął czarnooki, ciekawski łeb źrebaka. Ale jednorożce nie zbliżyły się do nas – kłusem przebiegły na przeciwny koniec doliny.
– Boją się nas? – z rozczarowaniem spytałam Lena.
– Ciebie – poprawił.
– Rozumiesz je? Co odpowiedział przewodnik?
– Że może mnie i odbiło, ale jemu, dzięki Bogu, jeszcze nie i póki żyje, żaden czarownik nie ośmieli się zbliżyć do jego stada.
– Czemu on aż tak nie lubi magów?
– A wy je lubicie?
– Coś ty, czcimy prawie jak bogów!
– Mhm. W stanie wypchanym, jako kościane popielniczki oraz składniki eliksirów.
Zaczęliśmy się spierać i bardzo szybko się poddałam. Jak na wampira, który nigdy nie wyjeżdżał poza Dogewę, Len niesamowicie dużo wiedział o ludziach i ich zwyczajach.
Desperacki wrzask “Władco! Władco!" postawił wielkiego kleksa na moich nieprzekonujących argumentach. Potykając się i ciężko dysząc, na górę do nas wdrapywał się wczorajszy pechowy chłopaczek.
Czekaliśmy cierpliwie. Upadł, brudząc spodnie na kolanach, stanął na nogach, otrząsnął się, rozmazując czarne i zielone plamy, i pobiegł dalej.
– Co się takiego stało? – Len owinął się płaszczem i lekko zadrżał.
– Władco… tam… waszą wysokość… tego…
– Kto mnie tego? – poważnie zapytał Len.
– Tego… wzywają na naradę!
– Co, aż tak pilnie?
– Powiedzieli, żeby wasza wysokość szedł od razu, jak waszej wysokości powiem.
– Idź, dziecko, nie widziałeś mnie.
Chłopak zapatrzył się na władcę oczyma jak spodki.
– Jak to?
– Idź i powiedz, że mnie nie znalazłeś. Niedługo przyjdę. Sam.
– Ale przecież znalazłem – tępo powiedziało dziecko.
Spojrzeliśmy po sobie i westchnęliśmy jak spiskowcy-królobójcy, na których tajną naradę przypadkiem zaplątał się wiejski głupek.
– Dobrze, w takim razie wracaj do domu… Po drodze nie musisz zaglądać do Starszych.
Przez chwilę milczeliśmy, patrząc na migające pięty wyrostka, który zleciał ze wzniesienia jak zając.
– W takim razie im powiem, że wasza wysokość idzie! To nie kłopot! – wrzasnął, odwracając się w biegu.
– Żeby go… – burknął Len. – A chciałem ci jeszcze coś pokazać.
– To nic, jutro z rana pokażesz. I tak niedługo zacznie się zmierzchać.
– A, prawda, ty w ciemności nie widzisz. -A ty?
– Lepiej niż za dnia. Oczy się tak nie męczą i słuch się wyostrza. A zatem jutro z rana?
– Z samego rana – potwierdziłam zdecydowanie.
“ O samo rano" nastąpiło o wpół do czwartej. Tak wcześnie nie wstawałam nawet w dzieciństwie, wybierając się na ryby ze starszymi braćmi. Długo nie mogłam zrozumieć, czego ode mnie chce pochylona nad łóżkiem nieuczesana wampirzyca w białym gieźle i trumniakach i nieco zbyt pospiesznie ogłosiłam: róbcie ze mną co chcecie, ale nie wstanę, po czym przykryłam głowę poduszką. Len, stojący pod otwartym na oścież oknem, zaproponował mi przeniesienie się do grobu – że niby tam mnie na pewno nikt niepokoić nie będzie, chyba że jakiś zbłąkany wiedźmin.
– Kto? – spytałam z prawdziwą ciekawością, podnosząc róg poduszki znad lewego ucha.
– Postać baśniowa. Specjalista w dziedzinie wyszukiwania grobów i zabijania wampirów w czasie ich martwego dziennego snu.
– Postać baśniowa?
– Tak, bo nie śpimy w grobach, a już na pewno nie w dzień.
– Moim zdaniem wy w ogóle nie śpicie – westchnęłam, wyłażąc spod kołdry. – Pokaż mi dzień.
– O, tutaj! – Len bynajmniej się nie zmieszał.
Na wschodzie niebo nieco pojaśniało, gwiazdy przyblakły i księżyc prześwitywał na wylot jak topniejący płatek lodu. Horyzont wydawał się być bladą puchatą nitką. Kosmata ćma uderzyła w pień jabłoni, osunęła się po nim jakiś łokieć czy półtora, desperacko pracując łapkami i skrzydełkami, znowu wzniosła się do lotu, wykonując ciasne pętle i spirale w dół, jak gdyby wracała z nieźle zakrapianego sabatu. Brakowało tylko pijackiego śpiewu, daleko niosącego się po okolicy w zarannej ciszy. Ostatecznie ćmie udało się znaleźć odpowiadającą jej szczelinę w korze i zaczaiła się tam do wieczora, złożywszy skrzydła jak szarą narzutkę.
Starannie przetarłam oczy i odrzuciłam kołdrę. Zrobiło się za późno na odwrót i trzeba się było ubierać.
– Rosa – uprzedził Len, więc posłusznie zasznurowałam buty.
Do bladej nitki dobrała się mistrzyni zorza, wschód udekorował się jasnozłocistą koronką, która przepłoszyła księżyc i przepędziła gwiazdy na ciemną połowę nieba.
– Za kwadrans się rozjaśni do reszty – obiecał Len. -Może zjesz śniadanie? Poczekam.
– Na razie nie jestem głodna. A gdzie idziemy?
– Gdzie nogi poniosą – wzruszył ramionami wampir. – Mnie wszystko jedno, a dla ciebie wszędzie się coś ciekawego znajdzie.
– W takim razie na wschód. Tam jest jaśniej.
– Skoro tak mówisz.
Poszliśmy wschodnim ramieniem krzyża, ale wkrótce Len skręcił w lewo. Widać tam było zniszczoną szopę, wedle wszystkich oznak służącą do rozmyślania w samotności. Przez chwilę się wahałam, czy powinnam towarzyszyć Lenowi dalej, ale wampir bez uprzedzenia wziął mnie pod rękę, nie pozostawiając wyboru. Prawie że uderzyliśmy nosem w rozeschnięte drzwiczki, gdy nagle powietrze zrobiło się świeższe, szopa znikła i dookoła nas zatrzepotała sztywnymi liśćmi dębowa puszcza. Potężne drzewa liczyły swój czas w wiekach, już dawno zostawiwszy za sobą pierwszą setkę. Założyciel puszczy, nawet nie dąb, a dębiszcze, do objęcia przez pięć takich jak ja, wzbudzał niewymowny szacunek. Węzłowate korzenie omszałymi łukami wyglądały spod ziemi, spróchniała kora miejscami osypała się, obnażając różowawy, wypolerowany przez wiatry pień rozcięty podłużną szczeliną. Nagi czubek wyglądał jak wyciągnięta do nieba ręka. Na jednym z gołych “palców" siedział nastroszony czarny kruk. Na mój widok aż się zachwiał z oburzenia, mocniej chwycił gałąź niebieskawymi łapami, trzepnął skrzydłami i złowieszczo, donośnie zakrakał. Nieśmiałe pogwizdywania budzących się drozdów ucichły w jednej chwili.
– Kra! Kr-ra! – wydzierał się kruk. – Kr-ratunku! Krzyk czarnego ptaka niósł się po puszczy jak po pustej świątyni. Pnie głucho odbijały echo.
– …szczy – dobiegł mnie głos Lena.
– Co? Powtórzył głośniej.
– Stary gospodarz puszczy. Gnieździ się na tym dębie od niepamiętnych czasów – o tam, widzisz kupę chrustu w rozwidleniu?
Kruki kojarzyły mi się przede wszystkim ze świeżym polem bitwy, które wykorzystywały w charakterze stołu nakrytego do uczty, więc odetchnęłam z ulgą, gdy ptak zaciął się w pół kraku, naprężył, podskoczył i ciężko, hałaśliwie wzniósł w powietrze, zahaczając o gałęzie twardymi piórami.
Mnogość ziół w puszczy cieszyła oko. Okrągłe liście białego szydłokwiatu, doskonałego środka przeciw zaparciom, połyskiwały w cieniu jak ciemnozielone monetki. Pomiędzy nimi kiwały się niebieskie dzwonki o delikatnych łodygach, rude gwiazdki prasklatu, siwe grzywki krwawnika, a na słonecznych polankach złociły się drobne trzypłatkowe kwiatki zebrane w krótkie kłoski.
– Kamelinka z dębowej puszczy. Ludowa nazwa – “kobieca wierność" – wykazałam się znajomością zielarstwa, zrywając suchutką łodygę. Połowa kwiatków natychmiast opadła, obnażając ostre pazurki słupków. – Już przekwita. Len, a czy to prawda, że w Dogewie jest wiedźmi krąg?
– Nie najmocniejszy.
– Ale można wywołać chociaż parę demonów?
– Wątpię. On… powiedzmy, że nie jest demoniczny.
– A próbowałeś?
– Wiem, jak to się robi – wymijająco odpowiedział mój towarzysz.
Ożywiłam się.
– Słuchaj, a ten wasz potwór przypadkiem nie wyrwał się z kręgu?
– Od kiedy to jest nasz potwór? – Wampir ściągnął brwi. – A co do kręgu, to wykluczone. Jest nieaktywny od jakichś stu lat i nawet gdybym chciał przeprowadzić rytuał, brakuje jednego z trzynastu kamieni.
Wiedźmimi kręgami ludzie nazwali tunele do innych światów. Właściwie nie tunele, a słabe punkty w przegrodach oddzielających wymiary. Nawet ja nie miałam problemów z ich przebiciem, nie mówiąc już o bardziej doświadczonych magach. Pozostawało tylko znaleźć trzynaście kamieni i złapać młodziutką dziewicę na ofiarę (albo, w najgorszym wypadku, zastąpić ją kurczakiem).
Oficjalnie zarejestrowanych wiedźmich kręgów w samej Belorii było piętnaście, z czego tylko jeden działający. Wśród trzynastu kamieni musiał znaleźć się stukaratowy diament i to właśnie jego brak przeszkadzał w aktywowaniu wszystkich kręgów. Pozostałe kamienie – szmaragd, szafir, rubin, ametyst, turkus, kryształ górski, chalcedon, dymny i złocisty topaz, opal, niebiesko-biało-zielone kocie oko i akwamaryn – były bardzo rozpowszechnione i aktualny stan rynku minerałów pozwalał zdobyć je w miarę łatwo. Natomiast diamentów odpowiednich rozmiarów i szlifu było może z dziesięć, a za każdy z nich można było wybudować zamek, wynająć wojsko i zafundować sobie czterdziestoosobowy harem. Szmaragdy i rubiny ceniono tylko trochę mniej, ale tym niemniej posiadała je połowa czarnoksiężników.
Już kupione kamienie fundowały swojemu właścicielowi kolejny paskudny żarcik. Miały pamięć i po pierwszym obrzędzie bardzo ułatwiały powtórną aktywację swojego kręgu. Ale jeżeli któryś z “zaprzyjaźnionych" kamieni – powiedzmy, topaz – wypadał, krąg już do niczego się nie nadawał i trzeba było kompletować nowy.
Uczono mnie, że należało uciekać się do pomocy wiedźmich kręgów tylko w skrajnych przypadkach, bo nigdy – a szczególnie za pierwszym razem – nie da się przewidzieć, co wyrwie się z kręgu. Po tamtej stronie mogły fruwać motylki, ale też mógł maszerować legion głodnych strzyg, niezainteresowanych negocjacjami pokojowymi. A na dokładkę do wszystkich powyższych problemów, krąg mógł pracować chaotycznie i tylko w jedną stronę, jak na przykład Studniowa Bezdeń, znajdujący się trzy wiorsty od Starminu, koło wsi Studnie. Po pierwszej aktywacji już się nie wyłączył i raz na jakiś czas wyłaziły z niego bazyliszki. Zarówno mieszkańcy Studni, jak i bazyliszki, nie byli szczególnie uszczęśliwieni częstymi spotkaniami i albo w sprzedaży pojawiały się zielone buty z łuskowatej skóry, albo na wiejskich drogach stawały kamienne figury wzrostu dorosłego człowieka, co – jak twierdziły podręczniki – było dla bazyliszka typową reakcją obronną. Magowie ze Starminu już dawno okichali sprawę Studniowej Bezdni i odmawiali cotygodniowych wycieczek po bezdrożach do pechowego sioła. Dlatego też posągi zbierano w stodole od opadnia do sianostawa i od sianostawa po opadzień, po czym obrabiano hurtem. Dwa razy do roku adeptów zabierano na praktyki do Studni i każda z dziesięciu grup miała dla siebie własnego pechowego chłopa, którego należało odczarować.
– A czy mógłbyś mi go pokazać?
– Właśnie tam idziemy.
– Skąd wiedziałeś, że będę chciała go zobaczyć?
– Wszyscy chcą – obojętnie powiedział Len. – Myślą, że ich oszukuję i po cichu wypuszczam demony, żeby szczuć nimi magów.
– Wiesz co… – do głowy mi coś takiego nie przyszło. Po prostu dwa tygodnie temu mieliśmy seminarium na temat “Budowa i zasada działania KM" i do dyskusji naturalnie włączono straszne bajki o wiedźmich kręgach, przy czym jedna z nich naprawdę wydarzyła się jakieś dwieście lat temu, gdy działający krąg został aktywowany od drugiej strony przez tamtejszego maga i do naszego świata tabunami zaczęły przełazić umarlaki. Póki tamto, siamto i owamto, magowie nie zamknęli przejścia, król nie zebrał odpowiedniej armii, zbrojmistrze i druidzi nie zaopatrzyli żołnierzy w zaczarowaną broń i amulety, potwory zdążyły zdobyć prawie jedną trzecią Belorii. Nic dziwnego, że dogewski wiedźmi krąg wzbudził moją ciekawość.
– Wiem – Len przerwał moje oburzone myśli. – I dlatego tobie, wyjątkowo, pokażę. Tym bardziej, że jednego kamienia i tak brakuje.
Zastanowiłam się, czy to przypadkiem nie wskazówka, ale wampir już odszukał ledwie zauważalną ścieżkę i gestem wskazał, żebym szła za nim. Wkrótce pod nogami zachrzęścił piasek, na ścieżce pojawiły się kamienie, a ona sama zaczęła kluczyć pomiędzy szarymi skałami o ostrych czubkach. Na boku jednej z nich jaskrawą malachitową broszą zastygła delikatna jaszczurka o długim ogonie. Powoli odwracała głowę, obserwując nasz ruch. Drogę zagrodziły niezbyt wysokie skały, podobne do rozbitego piorunami pnia. Zatrzymałam się, a Len podszedł wprost do gładkiej kamiennej ściany udekorowanej ciemnozielonym bluszczem, rozsunął cienkie pędy i pokazał mi wyciętą w kamieniu runę otoczoną rombem. Podniosłam do niej rękę i natychmiast cofnęłam – symbol promieniował lekkim ciepłem.
– Co to?
– Zamek.
– A gdzie klucz? Len uśmiechnął się.
– A potrzebujesz?
– Nie, ale obawiam się, że będzie ci brakować tej miłej skały.
– Poddajesz się? – Len przysiadł na kamieniu i podciągnął połę płaszcza. Szare oczy przymrużył ironicznie.
– Trzymaj się – uprzedziłam, podwijając rękawy. Rozpieczętowanie zaklęcia Wejścia nie jest najprostszym zadaniem. Zrobiłam kilka gestów, badając skałę. Ona odpowiedziała lekką pulsacją. Wejście faktycznie istniało i zostało zaczarowane przez kogoś, kto znał się na rzeczy. Najgorsze było to, że nie znałam znaczenia runy, której użyto jako podpowiedzi, w związku z czym nie mogłam wpleść jej do kontrzaklęcia i użyć jako wytrychu. Trzeba było zaczynać od zera. Stworzyłam trzystopniową macierz zaklęcia, wypełniłam ją stałymi i wziętymi na oko wartościami gęstości, siły i wektorowego kierunku energii, wyrzuciłam rękę do przodu i uderzyłam w skałę tym improwizowanym łomem. Len wyprostował się jak sprężyna, skoczył na mnie, zwalił z nóg i przycisnął do ziemi. Odbite zaklęcie jak pogwizdujące i jęczące wrzeciono przeleciało nad polaną. Zadarłam głowę i w oszołomieniu śledziłam jak czubki dębów, ucięte pod kątem prostym, majestatycznie opadają, zahaczając o dolne gałęzie.
– Mogłeś uprzedzić – oburzyłam się, odpychając wampira łokciem. Len skoczył na nogi i otrząsnął się, ze smutkiem oglądając zielone ślady trawy na płaszczu.
– A posłuchałabyś?
– Nie! – Zmarszczyłam nos i potrząsnęłam głową.
– Drugiej próby nie będzie? – złośliwie zapytał wampir.
– O nie, ja pasuję. Padnij!
Tym razem znalazłam się na górze. Prawdopodobnie zaklęcie napotkało na swojej drodze drugą skałę, odbiło się i wróciło. Zanim zdążyło odlecieć z powrotem do lasu, zneutralizowałam je, rozpylając iskrami o długich ogonach. Plecy Lena pode mną drżały. W pierwszej chwili wydało mi się, że rzuca się w konwulsjach przedśmiertnych, ale tak naprawdę wampira męczył wstrzymywany śmiech, który co jakiś czas wyrywał się na zewnątrz chrumkającymi chlipnięciami.
– Przestań natychmiast! – wkurzyłam się, spadając z jego pleców i odpełzając na bok.
Byłam zła na Lena i gotowa rzucić się na niego z pięściami, ale wyraźny komizm sytuacji wiązał mi ręce i nogi. Też mi się znalazł żartowniś! Pewnie sprawdzał przy pomocy tej skały wszystkich magów po kolei… Ciekawe, czy chociaż jednemu z nich udało się ją otworzyć.
On nie tylko się nie uspokoił, ale zaraził i mnie. Śmialiśmy się jak wariaci, nie będąc w stanie się podnieść. Coś wątpię, by szacowni staruszkowie też się tak cieszyli, leżąc pod wampirem…
– Len, ile ty masz lat? – przypomniałam sobie, nadal krztusząc się ze śmiechu.
Wampir jakoś od razu posmutniał i speszył się, ale jednak odpowiedział.
– Siedemdziesiąt trzy.
– I… ile? – otworzyłam usta, tracąc resztki wesołości.
– Osiemset siedemdziesiąt dziewięć miesięcy – z westchnieniem sprecyzował Len, podnosząc się i podając mi rękę. Nadal oszołomiona pozostałam na ziemi, wytrzeszczając na niego oczy.
– Naprawdę tyle?
– Mówię tylko prawdę. – Wampir pochylił się, bezceremonialnie chwycił mnie pod pachy i postawił na nogi.
– Mógłbyś być moim pradziadkiem! – Zrobiło mi się bardzo, bardzo nieswojo. Nawet las zrobił się jakiś mroczniejszy, cichszy, oskarżycielsko pochylając się nad moją głową. Kiedy ja w końcu przestanę włazić na wciąż te same grabie?! Najpierw wzięłam władcę Dogewy za nachalnego amatora kąpiących się panien (jak gdyby było tam na co patrzeć!), w tej chwili – za lekkomyślnego młodzieniaszka, który odziedziczył tron po ojcu. – A ile w takim razie mają Starsi?
– Jeden dwieście czterdzieści, reszta coś koło trzystu.
– Zwariować można! Mój mistrz ma sto siedemdziesiąt cztery i brodę dłuższą od niejednego warkocza!
– A co, istnieje jakaś prosta zależność pomiędzy brodą i intelektem? – Len jak zwykle zbył mnie żartem. – Daj spokój, wiek nic nie znaczy. Dłużej żyjemy, to dłużej się starzejemy, i tyle. W przeliczeniu na wasz wiek mam coś koło dwudziestu.
Nieco się uspokoiłam.
– To jak, pokażesz mi wiedźmi krąg, stary pierniku? -I szybko dodałam: – Proszę!
– I od tego trzeba było zacząć. Patrz! – Len odrzucił płaszcz na plecy, ostrożnie zdjął diadem i trzymając za krawędź podniósł do ściany.
Wydało mi się, że diadem w jego rękach zadrżał. W głębi szmaragdu zapaliła się malutka zielona kropka, mrugnęła i rozlała się po całym kamieniu ciepłym lśnieniem, które szybko nasiliło się, wypuściło długie ostre promyczki i obmacało runę, pozostawiając ślady w postaci złotych iskier. Po chwili iskry zlały się, złota kopia runy powoli oddzieliła się od granitu i zawisła trzy cale od ściany. Wampir przekręcił diadem jak klucz w zamku – dwa obroty w lewo, trzy w prawo. Runa obracała się razem z obręczą, a na koniec zabarwiła się na zielono i rozwiała w powietrzu. Z głębi ziemi dobiegł stłumiony huk i skała posłusznie odpełzła na bok, szeleszcząc kamienną podeszwą po piasku.
Len odrzucił włosy z czoła i przycisnął je diademem.
– Chodź.
– A ona się nie zamknie?
– Póki ja mam diadem – nie.
– A jeśli ktoś go zabierze?
– Chyba, że zdejmie z trupa.
W jaskini było ciemno, ale sucho. Tylko pod nogami coś nieprzyjemnie chrzęściło i chrupało jak w melinie goblinów ludojadów. Potrząsnęłam ręką i na dłoń stoczył mi się jaśniejący pulsar o ośmiu promieniach. Poruszyłam palcami, sprawiając, że wzniósł się i jak ćma zatrzepotał nad moim prawym ramieniem. Opuściłam wzrok i stwierdziłam, że raźno maszeruję po zleżałych odchodach i kościach nietoperzy, których mnóstwo kokosiło się pod sklepieniem jaskini. Coś około dziesiątki fruwaczy obudziło się, gdy padło na nie światło, zerwało z półki i z piskiem zaczęło krążyć nad naszymi głowami.
Złapałam pulsar w garść jak muchę, zgniotłam i wchłonęłam.
– Niepotrzebnie – skomentował wampir. – Niedługo będziesz go potrzebować.
– To znowu przywołam.
Len szybko i pewnie prowadził mnie wzdłuż ściany. Mrok okazał się wcale nie taki nieprzebity. Zadarłam głowę i dojrzałam zygzak szczeliny w sklepieniu jaskini, przez który właśnie wlatywał spóźniony nietoperz.
– Wyjście ewakuacyjne? – prychnęłam. – Czy wejście służbowe?
– Zależy, jak spojrzeć. Stąd nie wyjdziesz, a stamtąd nie wejdziesz. Nie warto tracić sił i zdrowia na wspinaczkę po pionowej skale. Nie zobaczysz tam nawet wąziutkiej szczeliny.
– A nietoperze?
– Nietoperze mają kiepski wzrok i polegają na słuchu, wyłapując odbite dźwięki. Widzisz, zaklęcie działa tylko na tego, kto w nie wierzy. A nietoperze tak samo jak ty, najpierw lecą, a dopiero potem myślą.
– To złośliwość? – spytałam podejrzliwie.
– Komplement. Wypuść tego swojego robaczka świętojańskiego
Pulsar najeżył się promieniami, topiąc mrok. Zauważyłam jeszcze jedną runę-dziurkę, ale Len, nie zatrzymując się, przeszedł wprost przez ścianę, w związku z czym musiałam pójść jego śladem, jeżąc się z powodu grobowego zimna roztaczanego przez granit. Wąski korytarz wyginał się w górę i w dół, co i rusz się o coś potykałam albo uderzałam czołem w sufit, nie nadążając za idącym pewnym krokiem i schylającym się na czas wampirem. Na końcu drogi czekała na nas jeszcze jedna zaczarowana ściana. Len niedbale dotknął jej ręką i jak gdyby rozpłynęła się w plamie oślepiającego światła. Ostrożnie weszłam w nie śladem władcy i zamarłam, porażona. Nawet podczas wycieczki do Elgaru, górskich podziemi krasnoludów, nie widziałam niczego podobnego…
…Łańcuch górski otacza Belorię od południa, odcinając drogi do morza. W związku z tym podstawowym źródłem dochodu elgarskich krasnoludów jest cło za przewóz towarów specjalnie stworzonym tunelem, jednym jedynym w całym Elgarze. W ten sposób brodaty naród w zasadzie kontroluje porty morskie i flotę Belorii, grożąc w razie czego wysadzeniem przejścia w zagadkową “Lercię", co dzieje się dość często i wymusza na królu pospieszną rewalidację opłat celnych. Krasnoludy zrobiły się do tego stopnia leniwe, że do reszty zarzuciły przemysł wydobywczy, wyśrubowały pod sufit ceny na metale szlachetne i broń, doskonałą jakościowo, ale produkowaną w śladowych ilościach i teraz kręcą się po starmińskich knajpach, pochłaniając niesamowite ilości piwa. I nikt nie może z nimi nic zrobić w obawie przed kolejnym “przyjacielskim" wezwaniem.
Nas, adeptów, na wycieczkę zabrał Almit. Ironiczne uśmiechy krasnoludów przy wejściu nieco go zasmęciły i zdecydowałam, że są one wywołane wspólnymi i w oczywisty sposób interesującymi wspomnieniami.
Przeprowadzono nas Ar Kaelem, głównym tunelem, pokrótce opowiedziano o najbogatszych złożach, z daleka (“bywały smutne precedensy" – wyjaśnił Almit, z nieznanego powodu czerwieniąc się) pokazano hałdy diamentów, rubinów i szmaragdów, w takich ilościach niewywołujących szczególnych emocji.
W cechu szlifierskim oczarowały mnie już obrobione płytki marmuru, kolorem przypominające przekrój spleśniałego sera – od ledwo co nadpsutego do wściekle kwitnącego. Nieciekawy incydent wisiał w powietrzu, ale towarzyszący nam krasnolud szerokim gestem pozwolił dziewczynom wybrać sobie po kamyczku. “Po niewielkim kamyczku" – dodał z przestrachem, zobaczywszy, że przymierzamy się do dużej – żeby starczyło dla wszystkich – płyty, ewidentnie nagrobnej.
Potem obejrzeliśmy sobie żyły kruszców, połyskujące w szarych ścianach przeróżnych jaskiń, suchych i na wpół zatopionych. Usłyszeliśmy legendę o kulawym suchoręku, mieszkającym pod wodą i żywiącym się zbyt powolnymi górnikami, po której wylecieliśmy stamtąd, jakby nas kto gonił.
Obejrzawszy sobie udostępnioną do zwiedzania część podziemi, którymi Elgar był poprzecinany jak stara stodoła norami myszy, udaliśmy się za krasnoludem przewodnikiem do Est Alli, muzeum, w którym trzymano najciekawsze egzemplarze kamieni zebranych w trakcie tysiąca lat prac wydobywczych. Almit, będący mężczyzną młodym, zdrowym i w kwiecie wieku, powoli przekwitał i bladł, grawitując w kierunku ogona rozciągniętej procesji, i na wszelkie sposoby spowalniał nasze przemieszczanie, czepiając się ścian i ledwie przestawiając nogi, jak gdyby szedł po wąskiej półce nad przepaścią. W bladozielonym świetle pochodni sami nie wyglądaliśmy najlepiej, przypominając pochód od dawna poszczących strzyg pod wodzą na wpół rozłożonego krasnoluda. Tak więc nikt nie zwrócił uwagi na metamorfozy bakałarza.
Muzeum okazało się niziutką kwadratową jaskinią z szarymi surowymi ścianami. Kłębiliśmy się w niej jak ogórki w kadzi, podpierając opadającego Almita młodymi, silnymi ramionami. Rubin wielkości prosiaka zapalił karmazynowe ogniki w oczach adeptów. Ważek ze stęknięciem próbował podnieść złoty samorodek w kształcie kielicha, stabilnie stojący na długiej nóżce. “Nie robi wrażenia" – powiedziałam. Jedynym atutem eksponatów był rozmiar. Wieść niosła, że w głębi ziemi, tysiąc łokci, poniżej, znajdowało się drugie muzeum, Est Jankuma, gdzie przechowywano kamienie o właściwościach magicznych. Ale tam nie wpuszczano nawet zwykłych krasnoludów, o ludziach nie wspominając.
W tym momencie oczy Almita się przewróciły, a on sam spełzł z naszych ramion na podłogę i znieruchomiał.
Nasz krzyk przerażenia zlał się z zachwyconym wrzaskiem krasnoluda. Ale nie było czasu na rozmyślanie i łączenie faktów. Chłopcy pospiesznie wywlekli Almita z jaskini i położyli nieruchome ciało wykładowcy na rozgrzanych przez słońce kamieniach przy wejściu do podziemi. Krasnoludy już nie chichotały, a śmiały się w głos, z niezrozumiałym zachwytem głosząc dobrą nowinę współbraciom i nawet wysyłając z nią gońca w głąb Elgaru. Ku naszej niewysłowionej uldze po paru minutach bakałarz doszedł do siebie i usiadł, dziko rozglądając się dookoła. W tym momencie dowiedzieliśmy się, że biedak cierpi na klaustrofobię i coroczne ekskursje wcześniej lub później, ale zawsze kończą się w ten oto smutny sposób, a krasnoludy zakładają się, dokąd dojdzie sam, a odkąd trzeba będzie go nieść…
Jaskinia miała kształt absolutnie doskonałej półkuli, jak postawiona na spodku do góry dnem filiżanka wyszczerbiona rogiem-wejściem. Podłoga składała się z jednolitej kamiennej płyty wyszlifowanej do połysku. Z szarych ziarnistych ścian pąkami lilii wyrastały i otwierały się skrzące się rozetki kryształów – przezroczystych jak lód, we wszystkich możliwych kolorach. Przez gwiaździsty otwór w sklepieniu jaskini wlewał się białawy potok światła słonecznego, rozbijając się o ołtarz – grubo ociosany płaski kamień na środku heksagramu: sześcioramiennej gwiazdy z pary przeplecionych trójkątów.
Kucnęłam i pociągnęłam paznokciem po cienkiej czarnej linii. Ani wyryta w kamieniu, ani narysowana, gładka i zimna, jak naturalna żyłka w granicie. Podłoga wewnątrz heksagramu upstrzona była znakami runicznymi i ogólnie przyjętymi symbolami życia, światła, duszy i tym podobnych abstrakcji. Na przecięciu linii, pyskami do środka, siedziały wilki z białego marmuru, wzrostu człowieka. Był ich równo tuzin i przed każdym wyryto stylizowany znak zodiaku. W otwartych paszczach połyskiwały duże kamienie szlachetne, których naliczyłam jedenaście. Ostatni wilk zazdrośnie szczerzył zęby. Dwunasty kamień był na stałe osadzony w zagłowiu ołtarza. Okazał się nim właśnie ów niedostępny dla zwykłych śmiertelników gigantyczny diament. Nie potrafiłam z marszu określić, którego kamienia brakowało. Tia, smutne to strasznie – zostać bez kręgu z powodu jednego kamyczka. Teraz weź i spróbuj zebrać nowy komplet!
Obejrzałam sobie ołtarz. O dziwo, na jego powierzchni nie było wyżłobienia dla spływającej krwi ani podstawki pod rytualną czaszę. Wiedźmi krąg Dogewy obchodził się bez ofiar, czerpiąc siłę z leżącego na ołtarzu czarodzieja – nagiego, z rozwianymi włosami, wyzłoconego przez słońce… Hm, chyba Len by nieźle wyglądał na tym zimnym łożu. Ale, niestety, nie skłamał. Ołtarz pokryty był grubą, zaiste wiekową warstwą kurzu. Od dawna nikt na nim nie leżał.
Len niedbale oparł się o kłąb najbliższej figury, skrzyżował ręce na piersi i zamyślił się o swoich wampirzych sprawach. Ja ukradkiem podziwiałam jego dokładnie wyrzeźbiony profil. Dziwny, niezwykły typ urody: pewnej siebie, zdecydowanej, kompletnie pozbawionej malowanego samouwielbienia. Przyciągała, tak jak przyciąga wymyślna uroda klingi – z delikatną koronką wygrawerowaną na doskonale wyprofilowanym ostrzu. Drogiej i starej klingi, której wierność i wytrzymałość wielokrotnie zostały sprawdzone w walce, a nierzucająca się w oczy pochwa tylko podkreśla ukrytą w środku siłę. Taka klinga nie jest obnażana dla zabawy, ale zawsze trzymana w pogotowiu.
Len, jak gdyby odczytał moje myśli, uśmiechnął się i spojrzał przez przymrużone rzęsy.
– I jak, zadowolona?
– Ciekawe macie wierzenia. Wszędzie wilki, wilki, wilki. I koniecznie białe. Co to, odbicie walki pary przeciwności? Że niby w każdym z nas siedzi zwierzę, negatywna strona…
– Postać – poważnie poprawił Len. – I niekoniecznie negatywna.
– A jaka w takim razie jest negatywna? Owieczka?
– Owca – sprecyzował bez uśmiechu. – Stado tępych zwierząt, zmiatających wszystko na swojej drodze, pod wodzą tego… rogatego.
– Podstarzałego męża Koliny Niezapominajki z Niedźwiedziej Jaskini? – zaproponowałam.
– Jego właśnie – zgodził się wampir bez cienia ironii. – Albo kogoś o podobnie pustej głowie opętanego żądzą władzy.
– A co, znasz go? – zaciekawiłam się.
– Nie, polegam na twoich wspomnieniach. Zabrzmiało to dwuznacznie i niezrozumiale, ale Len chyba nie umiał wyrażać się inaczej. Nie zaryzykowałam dalszych pytań, odwróciłam się i spróbowałam wydłubać dymny topaz z zębatej oprawy. Odebranie kości prawdziwemu wilkowi byłoby łatwiejsze. Ale przecież muszą go od czasu do czasu wyjmować, by wytrzeć kurz, wypolerować. Len nie przeszkadzał mi w pieczołowitych poszukiwaniach ukrytej sprężyny, ale gdy pytająco spojrzałam w jego kierunku, roześmiał się tylko i ironicznie pokręcił głową. Okazywana przez niego wyższość zaczynała mnie denerwować.
– Dobra, idziemy stąd – burknęłam, odwracając się do wyjścia.
Wampir zbliżył się do ołtarza i w zamyśleniu pogładził diamentowe fasetki.
– Nie chcesz spróbować swoich sił?
– Niech najpierw sprzątaczka spróbuje swoich.
– A w ten sposób? – Len gwałtownym ruchem zerwał z siebie płaszcz i narzucił go na ołtarz. – No chodź.
– Coś plecy mnie bolą.
– Spróbuj, przecież chciałaś – nalegał wampir, kusząco klepiąc dłonią płaszcz.
– Już nie chcę.
– Daj spokój, jestem pewien, że będzie dla ciebie ciekawe, móc samej sprawdzić…
– Len, za kogo ty mnie bierzesz? – przerwałam, patrząc wprost na niego. – Wierzę, że krąg nie działa. Wierzę, że z niego nie korzystałeś. Nie musisz udowadniać mi rzeczy oczywistych. Nie zamierzam dodawać do kolekcji swoich bolączek ostrego zapalenia korzonków, li i jedynie dla spokoju Konwentu Magów. Jeżeli będę miała jakieś wątpliwości odnośnie twojej szczerości, od razu je wypowiem, przy czym ty usłyszysz o nich jako pierwszy. Ale, Len, powiedz mi, jak ja mogę tobie ufać, jeśli ty mi nie ufasz.
Nie uciekł spojrzeniem i w jego oczach pojawiły się niezrozumiałe dla mnie ból i twardość.
– A, tak przy okazji, o zaufaniu. Ten kryształ, który po cichu odłamałaś ze ściany… Schowaj, żeby go Starsi nie zobaczyli. Bardzo nie lubią, gdy przyprowadzam do jaskini obcych.
– Wszystko widzisz – prychnęłam ze złością. – Wszystko, czego tylko nie trzeba. Nie potrzebuję tego twojego kryształu. A twojego towarzystwa – jeszcze mniej. I pamiątka, na którą wzięłam sobie ten smętny kawałek, też jest zbędnym ładunkiem. Proszę cię bardzo, możesz go zabrać.
Z tymi słowami rzuciłam kryształem prosto w jego czoło. W ostatnim zdaniu mowa była o pamiątce, czyli przedmiocie niewielkim i Len po prostu nie zdążył złapać oszlifowanego kamienia rozmiarów sporego ogórka. Cięcia na twarzy zawsze bardzo krwawią, o czym kompletnie zapomniałam i przeraziłam się śmiertelnie, gdy wampir z krótkim wściekłym wrzaskiem chwycił się za czoło, a karmazynowa krew strumyczkami pociekła przez jego palce. Trudno powiedzieć, które z nas w tamtej konkretnej chwili miało gorzej. Ale jeśli Len w najgorszym przypadku mógł zostać bez oka, to ja znajdowałam się w stanie przedzawałowym, to właśnie sobie wyobrażając. Wybicie oka władcy Dogewy poprzez rzucenie w niego kradzionym kryształem, nawet jeśli nie zrobiłam tego celowo – tylko mnie mogła się przytrafić podobna historia! Wyobraziłam sobie, jak z całej Dogewy zbiegają się wampiry, jak z przerażeniem kłębią się dookoła noszy, na których leży, pojękując, ich ukochany Władca, już nie tak sympatyczny jak przedtem, a Starsi, zszokowani jego zbolałym obliczem, wskazują na mnie palcami drżącymi od sprawiedliwego gniewu. A potem…
Mrożący krew w żyłach jęk wyrwał się z moich własnych ust. Len zmarszczył czoło, cofnął rękę, obejrzał zakrwawioną dłoń, wyciągnął z kieszeni zmiętą białą chusteczkę i przycisnął ją nieco nad brwiami.
– Drobiazg, zadrapanie – powiedział niepewnym głosem, obmacując rozcięcie przez chustkę. – Wolha? W porządku?
– Słabo mi – powiedziałam grobowym głosem, siadając na podłodze. Zapomniawszy o chustce, wampir rzucił się mnie łapać. Nie wiem, czy zdążył, czy nie, ale doszłam do siebie na jego rękach, które natychmiast odepchnęłam. – Nie dotykaj mnie, obejdę się bez twojej pomocy.
I odskoczyłam, rzucając się w bok. Len został, gdzie siedział, tylko zwrócił głowę w moim kierunku.
– Wolho, nie chciałem cię obrazić. Po prostu nijak nie mogę cię rozgryźć… w przenośni.
– Jeszcze by tego brakowało, żeby dosłownie! – Spojrzałam na Lena i zachciało mi się śmiać. Zawstydzone spojrzenie jak u kota, który spił śmietankę z mleka i oberwał wałkiem przez łeb. Na ubraniu widać ciemne zasychające plamy. – Bardzo boli?
– Mówię przecież – zadrapanie.
– Znaczy, mogę nie przepraszać?
– A za straty moralne? – Chytrze zmrużył oczy Len.
– Doskonale! Zaczynaj, słucham uważnie.
– Dobre sobie! Prawie zamordowała i jeszcze się stawia – oburzył się wampir, wycierając palce chusteczką. Uczciwie mówiąc, myślałam, że je obliże.
– Sam zacząłeś!
Kłócąc się i nalegając na otrzymanie satysfakcji, jakoś niezauważalnie się pogodziliśmy.
– No dobrze, niezbyt lubię ludzi – w końcu przyznał wampir. – O jakim zaufaniu my tu mówimy w momencie, gdy strażnicy granic co miesiąc wyłapują w osinach do tuzina podejrzanych typków w zbrojach z kory osinowej, na krzyż obwieszonych czosnkiem? Wątpię, by przychodzili do dogewskich lasów w poszukiwaniu grzybów. I co do tego ma, za przeproszeniem, czosnek? Czemu nie cebula, marchewka albo, powiedzmy, rzepa? Dziwne, że jeszcze nikt nie wykombinował sobie, żeby polować na wampiry za pomocą zaostrzonych korzeni chrzanu wykopanych przy pełni księżyca przez czarnego psa bez ogona.
– I jaka kara jest przewidziana za znęcanie się nad zwierzętami?
– Konfiskujemy czosnek. Razem ze spodniami. I życzymy szczęśliwej drogi!
– Nic dziwnego, że macie taką złą prasę – zauważyłam.
– To śmieszne – kontynuował płonący sprawiedliwym gniewem Len. – Przez cały czas istnienia Dogewy na jej polach nie wyhodowano nawet jednej główki czosnku. Tym niemniej eksportujemy go do dziesięciu królestw! Oczywiście przez wynajętych ludzi. Jeden szczególny warkocz, okręcony srebrnym drutem, wracał do nas cztery razy, zanim nie zgnił. A o drodze życiowej sztyletów, krzyży i łez panieńskich w fiolkach można napisać całe opracowanie.
Wampir ze złością potrząsnął głową i zmarszczył czoło.
– Albo na odwrót… Jakieś egzaltowane panienki… Nagie, tłumami. Że niby wypij mnie, chcę wiecznego życia. Rzucają się na strażników, proponują bezeceństwa. Chłopaki już odmawiają samotnych wart – boją się.
– Bujasz! – roześmiałam się.
– Wcale nie.
Natychmiast wyobraziłam sobie legion nieuczesanych, bosonogich panien z przeraźliwymi wrzaskami doganiających Lena, tracącego oddech i oglądającego się z zaszczutym spojrzeniem. Na tym moja wyobraźnia nie poprzestała i umieściła mnie w trójce liderek, z siatką na motyle w ręku.
– To nie jest śmieszne – półgłosem burknął wampir.
– To do czego?
– Mówię, że strażnicy nie uważają tego za zabawne. Bić się z kobietami to jakoś niehonorowo. Spełnienie ich próśb jest nierealne. Te histeryczki nie rozumieją, że nieśmiertelność to nie wścieklizna, nie przenosi się przez ugryzienie.
– Mówisz, że nagie? – mruknęłam w zamyśleniu. – A wy je pokrzywą po tyłku… Też lecznicza rzecz, wzmacnia odporność. Pokaż czoło.
– Daj spokój, i tak się zagoi.
– Ale jednak… dobre sobie!
Pod moim zdumionym spojrzeniem brzegi ranki zaczęły zbliżać się do siebie jak żywe, rozcięcie szybko się zmniejszało, zamykając skórę. Wkrótce po ranie nie było śladu i przypominały o niej tylko brunatne zacieki na czole i lewym policzku.
– I co, to zawsze tak?
– Prawie – wymijająco odpowiedział wampir, zwilżając chusteczkę śliną i w trakcie rozmowy ocierając z twarzy zaschniętą krew. – A co w tym niezwykłego? Opowiadano mi o rycerzu, któremu smok odgryzł lewą rękę, przy czym był na tyle niewybredny, że postanowił połknąć ją wraz z metalową rękawicą i kolczastą buławą. Mówią, że rycerz miał wyjątkowo silnego ducha i korzystając z pauzy, podczas której smok w skupieniu krztusił się kończyną, odciął rękojadowi głowę. A może łuskowaty po prostu zdechł od zgagi. Jakby to nie było, w ciągu trzydziestu z hakiem lat życia rycerz zdążył przywiązać się do owej ręki i nie pożałował sił ani zdrowia, wyciągając ją ze smoczego żołądka. Może chciał zasuszyć na pamiątkę i podarować ukochanej, jako znak trwałości swojej przysięgi – że niby tu jest ręka w charakterze zadatku, a tam się przyłoży serce. Ale ktoś niezbyt mądry poradził rycerzowi zwrócić się do maga. W sprawie przyrośnięcia.
Akurat była zima i rycerz, owinąwszy mocno uszkodzoną rękę chustą z lodem, prawie dwa tygodnie wiózł ją do najbliższego miasta. Na jednym z noclegów rękę ukradziono, wziąwszy za dzwoniącą gotówkę. Złodziej odbiegł daleko, rozwinął chustę, po czym z dzikim wrzaskiem wyrzucił zawartość do przerębla. Po trzech dobach ręka wypłynęła koło tamy młynarskiej, śmiertelnie przestraszywszy kobieciny płuczące pranie. Młynarz z dwoma ochotnikami przez parę godzin przeszukiwali bosakami wodę, szukając bezrękiego trupa. Znalazł dwa całe, męski i kobiecy, w bardzo złym stanie. Jesienna powódź zmyła je z wioskowego cmentarza…
– Len, przestań się nabijać… – wyjęczałam, zwijając się ze śmiechu. – Mnie już brzuch boli…
– Słuchaj dalej – wampir kontynuował niewzruszenie. – Nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności pogrążony w smutku rycerz wpadł do młyna po coś do jedzenia i zobaczył swoją rękę, która najspokojniej leżała sobie na żarnach. Pokrywszy odzyskaną kończynę pocałunkami, rycerz schował ją za pazuchę i nie rozstawał się z nią aż do samego miasta. W ciemnym zaułku ręka uratowała mu życie, przyjąwszy na siebie cios noża. Wyciągnąwszy nóż i zobaczywszy rękę na jego końcu, doświadczony bandzior wydał z siebie zdławione rzężenie i padł bez czucia. Przez resztę drogi rycerz niósł rękę na tymże nożu, obawiając się uszkodzić ją jeszcze bardziej, ale w głębi duszy podejrzewając, że i tak już się nie da. W poczekalni maga siedziały dwie panny gruźliczki. Przepuściły rycerza bez kolejki, schowawszy nosy w sole trzeźwiące. Mag, który, jak się okazało, nie wszystko jeszcze widział w swoim życiu, stojąc jak słup soli, słuchał desperackich błagań biedaka. Ręka bez słowa dołączała się do prośby. Przekonawszy się, że rycerz jest względnie normalny i ręka faktycznie należy do niego, a nie do jakiegoś nieznanego biedaka, mag przyjął ją i honorarium, po czym wyznaczył rycerzowi kilka seansów leczniczych, zaczynając od dnia następnego.
– I co? Mag przystawił ją z powrotem? – szczerze się zaciekawiłam.
– Nie, wyrzucił przez okno i przewietrzył pokój. A rycerzowi wyrosła nowa. Ledwo co w miesiąc. Tak, że co tu mówić o drobnym skaleczeniu.
– Ale rycerz musiał uciec się do pomocy maga, a ty nie – zaprzeczyłam.
– Nie rozumiem cię – wampir westchnął z niezadowoleniem. – Dopiero co proponowałaś swoje usługi, a zobaczywszy, że ich nie potrzebuję, zaczęłaś się oburzać.
– Nic podobnego. Ciekawość zawodowa. Interesuje mnie wszystko, co jest związane z magią, a poza tym w ogóle wszystko, co niezwykłe.
– Wolho, a jak twoja rodzina traktuje magię? Zaaprobowali twój wybór? Nie oburza ich, że ukochana córeczka rzuciła robótki ręczne w kąt i uprawia dzikie orgie ze strzygami?
Len dotknął delikatnego tematu, ale wzruszyłam ramionami możliwie nonszalancko.
– Gdybym władała nekromancją, to bym ich spytała.
– Oni… wszyscy?
– Dżuma – odpowiedziałam krótko i zamilkłam na dłuższą chwilę. Przed oczyma przelatywały mi na wpół zapomniane obrazy-wspomnienia.
…Zapach stęchłego i spalonego mięsa wypełniał całą okolicę. Wioska Stople Redy wydawała się jednym zdychającym potworem, który za życia gnił w leśnej głuszy i nieprzebytych moczarach. Z pierwszymi promieniami zimnego wiosennego słońca zeskakiwałam z pieca, narzucałam podartą kurtkę i uciekałam za płot, przywoławszy gwizdem podwórzowego psa. Gdybym miała taką możliwość, nie wracałabym wcale, ale perspektywa trzech noclegów w przepełnionym wilkami lesie w drodze do najbliższej wsi odbierała wszelką ochotę do ucieczki.
Rok był nieurodzajny. Krowy z bokami rozdętymi od zgniłej słomy padały jedna po drugiej. Ludzie jeszcze jakoś się trzymali, dodając do mąki zmieloną korę i pozbawione smaku korzenie roślin bagiennych. Pech chciał, że osada znajdowała się w głuszy i do najbliższej wsi były cztery dni na piechotę, więc nie było kogo prosić o podzielenie się zapasami. A i tak by się nie podzielili, klepiąc tę samą biedę.
Las pomagał mi jeśli nie zaspokoić, to przynajmniej zagłuszyć dziki głód. W czarnych plamach przy korzeniach drzew wyrastały bladożółte łodygi dzikiej cebuli, gorzkie, ale jadalne. W przegniłej ściółce od czasu do czasu można było znaleźć zeszłoroczne orzechy i żołędzie, a za którymś razem natknęłam się na wmarzniętą w lód żabę i długo wybijałam ją kamieniem, dmuchając na zmarznięte palce. Daleko od wioski nie odchodziłam – wilki też chciały jeść i nocami smętnie wyły pod ogrodzeniem, wywabiając zbyt pewne siebie psy. W odróżnieniu od ludzi wilki nie ruszały się nawzajem, podczas gdy nasz sąsiad w biały dzień rozwalił siekierą głowę ojcu, który potknął się i upuścił gar z wodnistą zupą. Nie obwiniano go nawet za plecami. Ludzie unikali siebie nawzajem, podglądając, węsząc, szukając cudzych skrytek z ziarnem. My też ściągnęliśmy resztki jedzenia do piwnicy i dziesięć razy w ciągu nocy schodziliśmy na dół, by je sprawdzić i przeliczyć.
Na przednówku do wsi trafił wóz z mąką i mrożonym mięsem. Pokryte śniegiem konie ze zmarzniętymi soplami grzywy zwyczajowo zatrzymały się przy bramie. Kierował nimi owinięty wilczym futrem trup – kupiec ze Starminu handlujący z dalszymi osadami. Dziś nie prosił o pieniądze za swój towar i ludzie bili się o jego futro jak prawdziwe wilki.
Razem z kupcem przyszła dżuma, jego ostatnia przyjaciółka. Niezauważalnie wkradła się do izb, wygrzała przy piecach i po tygodniu wyszła na polowanie.
Pierwsze trzy mogiły jeszcze jakoś wybito w zmarzłej ziemi za płotem. Pozostałych układano na nich, zawalano smolnymi świerkowymi gałęziami i podpalano. Z popiołów dopalających się ognisk złośliwie szczerzyły się zwęglone czaszki. Co rano zlatywały do nich sroki, żywe, o długich ogonach. Wieczorem majestatycznie spacerowały kruki.
Dżuma nasyciła się i zatrzymała na czwartej dziesiątce. Z dwudziestu pięciu ocalałych, dziewięciu powoli zdrowiało, a reszta co godzinę szukała strasznych śladów na skórze, ale bogowie ich oszczędzili. Ogniska za płotem zgasły, popiół pokrył się szarym śniegiem. We wsi zostało dziewięciu mężczyzn i piętnaście kobiet, z dzieci ocalałam tylko ja. Nikt nie chciał od nowa zadomawiać się w przeklętym miejscu. Wszyscy zamierzali, jak tylko zrobi się cieplej i ścieżki podeschną, rozejść się po okolicznych wsiach, do krewnych. Ja tymczasem mieszkałam z wujem, bratem ojca, który stracił żonę i piątkę dzieci. A zima jeszcze się dłużyła. Najpierw atakowały mrozy, potem spadł śnieg, potem następowała odwilż i pod sam próg podchodziła woda. Zapasy znowu zbliżały się do końca, gdy zauważyłam zbliżającą się do wsi karawanę. Na jej spotkanie wyszła cała wieś – co prawda nie wychodząc za ogrodzenie. Kto ich tam wie, tych nieproszonych gości – a może jacyś rozbójnicy, banda leśnych rabusiów. Ale i z nimi można się dogadać, byleby bez pytania nie zaczęli strzelać do komitetu powitalnego.
Ja widziałam wszystko ze słomianego dachu stodoły, na który wspięłam się w poszukiwaniu ocalałych kłosów. Była to dziwna karawana. Trzy wozy, a na nich wyrastało pod płachtą coś grzmiącego i nierównego. Z przodu dwudziestu żołnierzy na kosmatych konikach, z tyłu tyle samo. Wojna, czy co? Z kim? Komu ta nasza nieszczęsna wieś potrzebna?
Karawana stanęła pod starym dębem, pięćset łokci od ogrodzenia. Żołnierze patrzyli spode łba, nie zsiadali z koni. W końcu do przodu wyjechał dziesiętnik na żółtawym koniu, zerkając na swoich i co chwilę sprawdzając obślinionym palcem kierunek wiatru. Jego odwagi starczyło na jakieś dwieście łokci.
– Dużo was tam? – wrzasnął, przykrywając nos skórzaną rękawicą.
– Trosik jest! – radośnie odezwał się mój wuj i zrobił krok za bramę, ale żołnierze natychmiast najeżyli się naładowanymi kuszami, więc szybko cofnął się z powrotem. – Ci, co nie umarli, już nie mają się czego bać, choroba się od dwóch tygodni nie pokazała! Wchodźcie, nie bójcie się – odeszło morowe powietrze.
Dziesiętnik nie odpowiedział i rozkazująco machnął ręką. Milczący żołnierze łańcuchem otoczyli wieś, za nimi z desperackim skrzypieniem ruszyły wozy. Pod ściągniętymi płachtami pokazały się pękate beczki z czarnymi zaciekami.
Któryś z mężczyzn zorientował się, skąd wiatr wieje, przeskoczył ogrodzenie i rzucił się w kierunku lasu, w rozpaczliwej nadziei przebicia się pomiędzy dwoma żołnierzami. Krótki bełt z kuszy całkowicie znikł pod jego lewym barkiem. “Ratownicy" doświadczonymi ruchami wybijali denka beczek, z rozmachu wylewali na ogrodzenie lepką smołę, a dziesiętnik powoli zapalał słomianą pochodnię. Jak kula zleciałam z dachu, rzuciłam się tu, potem tam – nie było gdzie uciekać, czarny duszący dym gryzł w oczy i gardło, ludzie kłębili się w pierścieniu ognia, wpadając na siebie nawzajem. Iskry rozlatywały się kroplami, buczącym płomieniem wyrastały na słomianych dachach. Ogrodzenie płonęło tak, że nie dało się podejść bliżej. Sucho pojękiwała cięciwa kuszy, nie wypuszczając za bramę, w uszach dzwoniły przerażające krzyki, trudno nawet powiedzieć czyje – ni to wył przywalony belką pies, ni to paląca się żywcem kobieta…
Tylko dziecko może mieć nadzieję na schowanie się przed śmiercią w rodzinnym, niechaj nawet płonącym domu. Właśnie to mnie uratowało. Oślepiona kłębiącym się wewnątrz dymem potknęłam się o kadź stojącą w sieni i z piskiem spadłam do otwartej piwnicy. Wieko, którego desperacko próbowałam się chwycić, zatrzasnęło się nad moją głową. Zleciałam po schodach i na czworakach wbiłam się w szczelinę pomiędzy skrzynią i ścianą, popłakując z bólu i strachu. Dym powoli topniał pod sufitem, gliniana podłoga chłodziła siniaka na boku. Do ryku ognia dołączył huk spadających belek – ostatnie, co zapamiętałam, zanim straciłam przytomność.
Potem był bezsilny płacz, uparta klapa, zakrwawione palce… syte kruki, popioły z resztkami domów… rozcięta mieczem żelazna obroża mojego wiernego psa… czarno-czerwone szmaty ha drzewach ostrzegające podróżników. Król bez namysłu poświęcił jedną małą wioskę dla całego królestwa, ale ja nie znajdowałam wytłumaczenia dla jego postępku ani wtedy, ani teraz, gdy poznałam już podstawy uzdrawiania z kluczowym postulatem “mniejszego zła". Usługi magów są drogie, smoła znacznie tańsza…
Szłam sobie powoli topniejącym lasem, ściskając worek z resztkami schowanych w piwnicy ziemniaków. Na chatkę leśnej znachorki trafiłam zupełnym przypadkiem, spędziłam z dobrą staruszką około tygodnia, a potem goszczący u niej siostrzeniec podrzucił mnie wozem do Starminu.
Tego samego dnia przyjęto mnie do Szkoły Magii, Wróżbiarstwa i Zielarstwa.
…Już nie milczałam; opowiadałam Lenowi swoją historię, niczego nie ukrywając. On nie potakiwał ani nie mówił pokrzepiających słów, po prostu był ze mną tamtego strasznego wiosennego dnia i wspomnienia straciły swoją przerażającą ostrość i przestały mnie prześladować.
Już nigdy więcej nie śniły mi się koszmary.
Wampiry z widoczną niecierpliwością śledziły, jak żegnam się z Lenem przy fontannie, a on wręcza mi bukiet polnych kwiatów zebranych na poboczu drogi. Bukiet był utrzymany w niebieskich barwach – chabry, dzwonki, puszyste fioletowe jasieńce na półnagich łodygach, z dziesięć dużych męczennic – w otoczce z krwawnika. Bukiet zebrałam ja, ale wręczyłam go Lenowi, pochłonięta pogonią za czymś małym i świecącym, podobnym do tłustego złocistego chrząszcza, który wyleciał z ciemnoróżowego kwiatu dzikiej lilii. Oczywiście nie dogoniłam, o bukiecie zapomniałam i Len, nie przypominając, cierpliwie niósł go z półtorej wiorsty. Póki wampir machał sobie bukietem trzymanym w opuszczonej ręce, ten wyglądał wcale przyzwoicie, ale gdy tylko kwiaty odzyskały naturalne położenie, smutno zwiesiły główki. Len się szczerze speszył. Wyglądało to, jakby pechowy adorator podarował dziewczynie kwiaty, których tydzień temu nie przyjęła jego poprzednia bogdanka – koniec końców, po co mają się marnować…
– Po co mają się marnować… – powtórzyłam na głos, zanurzając bukiet w fontannie. – Jak myślisz, wstaną?
– Kwiaty polne są żywotne.
Len odszedł. Oczekujący – nie, z czego wywnioskowałam, że czekają właśnie na mnie. Mokre kwiaty wyglądały jeszcze smętniej, teraz nie skusiłaby się na nie nawet umierająca z głodu koza, nie mówiąc już o damie serca. Otrzepałam bukiet z wody i odważnie ruszyłam na spotkanie wampirom. Zebrani przywitali się i rozstąpili, wpuszczając mnie do domu Kryny. Ale już po kilku sekundach nieśmiałe pukanie do drzwi dało mi do zrozumienia, że tak po prostu się ich nie pozbędę.
Wszystkich bolały zęby. Przeważnie zdrowe, ale reklama zrobiła swoje. Nikomu nie odmówiłam pomocy ani nie wzięłam pieniędzy. Ale zrobiłam parę odcisków do pracy zaliczeniowej i zostawiłam sobie na pamiątkę wyrwany kieł z dziurą. Chore wampiry strasznie się stresowały, niechętnie przyznając, że zdecydowały się skorzystać z mojej pomocy tylko z powodu nieobecności zielarki, która tak w ogóle jest doświadczoną specjalistką, ale trudno uchwytną. Poradziłam, by mimo wszystko ją znaleźli. Magia magią, a ziołami nie wyleczysz wszystkiego, ale lepiej stosować kurację łączoną. Poza tym nie można przenosić doświadczenia lekarskiego z jednej rasy na drugą.
Tak przy okazji, kwiaty odeszły. Do innego, lepszego świata.
Tej nocy dowiedziałam się wiele nowego o wampirzej fizjologii. Kładły się bardzo późno, koło drugiej. Wstawały o piątej rano. Dla porównania – dla ludzkich wieśniaków dzień kończył się wraz z zachodem słońca (zimą i latem), a zaczynał, odpowiednio, o świcie. Wampiry też budziły się z kurami, ale najciekawsze zaczynało się późnym wieczorem, gdy na jednej połowie nieba pojawiały się liczne gwiazdy, a na drugiej dopalały zachodnie chmury. Oczywiście o żadnej pracy mowy nie było. Wszystkie roboty w gospodarstwie kończyły się około trzeciej po południu. Dorośli zbierali się w grupy, młodzi na odwrót – rozbijali na pary. Ci pierwsi udawali się do Domu Narad albo po prostu z wizytą do kogoś, by omówić bieżące sprawy i (co tam ukrywać) poplotkować sobie, ci drudzy zagadkowo szeleścili w krzakach kwitnącego jaśminu. Dzieci bez obaw bawiły się na ciemnych ulicach, wyrostki w ogóle uciekały do lasu – bawić się w rozbójników i, o dziwo, w strzygi. Idąc spać koło północy, czułam się strasznym śpiochem – na ulicach nadal wrzało życie! Ale przed drugą w nocy wampiry powoli rozpełzały się (strasznie kusi mnie, by powiedzieć: rozlatywały) po domach. Kryna, moja gospodyni, na palcach mijała sień, w milczeniu rozbierała się i właziła na piec, próbując nie hałasować. Ja i tak się budziłam – śpię bardzo czujnie, a jak się już obudzę, koniecznie muszę wyjść na dwór i przez chwilę zażyć samotności w wąskiej przybudówce z desek z małym okienkiem w kształcie rombu. Potem sennie dreptałam z powrotem, padałam na łóżko i znowu zasypiałam. Kryna budziła mnie koło dziewiątej, gdy śniadanie już stało na stole.
Również dziś dowiedziałam się, że wampiry śpią nie tylko krótko, ale i mocno. Bardzo mocno…
Obudził mnie wilk, który wskoczył przez otwarte okno, zwinnie zahaczył nosem o kołdrę i rozłożył się u mnie w nogach. Zostawiłam go, żeby się wylegiwał, poprosiłam tylko, by nie zostawił pcheł, a sama wstałam i poszłam się umyć. Ptaki szczebiotały, bezwietrzny poranny chłód zapowiadał upał, rąbek słońca dawał równe białe światło.
Nawet już nie pamiętam, czego chciałam od Kryny, chyba upuściłam ręcznik do miednicy z wodą, a przy próbie wysuszenia pomyliłam się w zaklęciu i go zwęgliłam. Po ulicach już przemykały wampiry, pełne energii i zmierzające do sobie tylko znanych miejsc, a ja słusznie zdecydowałam – minutę wcześniej czy minutę później moja gospodyni i tak powinna wstać.
Kryna spała na boku, plecami do mnie. Zawołałam ją i lekko potrząsnęłam za ramię, a ona… ciężko przetoczyła się na plecy, bez życia, śnięta, zimna. Wargi szare, w całej twarzy ani kropli krwi. Szybko sprawdziłam źrenice – były rozszerzone i nie reagowały na światło. Przede mną leżał trup, do tego trup świeży, nie zesztywniały i przyjemnie pachnący kwiatową wodą. Poszukałam pulsu – najpierw u siebie (nigdy nie pamiętam, gdzie on się znajduje), a potem u niej. Nie znalazłam ani tu, ani tam. Czas był najwłaściwszy krzyczeć “ratunku", ale w tym momencie Kryna głęboko westchnęła, z wysiłkiem rozwarła powieki i ochryple spytała:
– Co się stało?
– Ręcznik… – wydobyłam z siebie, z trudem odzyskując dar wymowy. – Ja… ja spaliłam go i utopiłam… Znaczy się na odwrót… Przydałby mi się zapasowy.
Kryna ziewnęła i przetarła oczy.
– Oczywiście, dziecko, weź, jest w komodzie… trzecia szuflada, pod prześcieradłami…
– A… tak, tak – nadal na uginających się po przeżytym szoku nogach udałam się po ręcznik. Na moim policzku zastygała, ściągając skórę, szara piana mydlana. Gdy wróciłam z pustą miednicą, Kryna jakby nigdy nic kręciła się przy piecu, pełna energii i zarumieniona. Nie indagowałam jej o nic, spytałam tylko, czy dobrze spała.
– Oczywiście, dziecko. My, wampiry, śpimy bardzo głęboko, ale ty się nie krępuj, możesz mnie obudzić w każdej chwili.
Głęboko?! Ledwie co minutę temu leżała jak ten trup, a ja nie miałam pojęcia, gdzie mam biec najpierw – po władcę czy po zielarkę! Czyżby te bajki o żywych umarlakach były jednak prawdziwe? Nie czekając na pierwsze gorące racuchy, już z ulicy krzyknęłam do Kryny, że niedługo wrócę i pobiegłam do Lena po odpowiedź.
Ciekawe, czemu apartamentów władcy nikt nie strzeże? Nawet sług nie widać – bierz, tajemniczy potworze, władcę Dogewy, i jedz, póki ciepły… znaczy, zimny. Znalazłam Lena w trzeciej z kolei komnacie, której połowę zajmowało majestatyczne łoże, bardziej przypominające królewski katafalk. Wampir leżał na plecach, wyciągnąwszy ręce na kołdrze, przystojny i zdecydowanie martwy. Złociste włosy były rozrzucone na poduszce, na twarzy zastygł spokojny marzycielski wyraz, z którym władcy tego świata mają nadzieję przejść do wieczności (ale z jakiegoś powodu chowani są w zamkniętych grobach – widać po ich dusze przychodzi ktoś koszmarny).
Nie zastanawiając się długo, przycisnęłam ucho do jego nagiej piersi. Ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu (z naukowego punktu widzenia) Len żył, ale bardzo rzadkie uderzenia serca można było raczej zgadnąć niż usłyszeć. Sen przypominał hibernację zimową nietoperzy, które są zdolne do obniżenia temperatury ciała o kilka stopni, spowalniając metabolizm. Bezceremonialnie potrząsnęłam go za ramię i zawołałam po imieniu. Po paru sekundach jego oddech zrobił się szybszy, bardziej zauważalny. Wargi odzyskały różowy kolor. Len otworzył oczy, przez chwilę bezmyślnie gapił się w sufit, po czym spojrzał na mnie.
– Nadal eksperymentujesz? – zapytał całkowicie normalnym tonem.
– Ano, i chyba natrafiłam na źródło kolejnej legendy. On usiadł, odrzucił włosy z twarzy, ziewnął.
– Gratuluję. Mam nadzieję, że jutro nie obudzi mnie osinowy kołek?
– Nie wiem, nie wiem… – mruknęłam z wahaniem w głosie. – Jeszcze nie testowałam łez panieńskich. Od których się wyparowuje.
– Wiesz, to zależy od tego, z czym się je zmiesza…
Rozmowa została przerwana pojawieniem się niebieskookiego Starszego, który nie raczył zapukać. Jakoś nie zauważyłam radości na jego obliczu – zagapił się na nas, jak dama z dobrego domu, która znalazła jedyną córkę w objęciach portowego tragarza. Błyskawicznie wyplątałam się z rozrzuconej pościeli, mruknęłam: “Już sobie idę" i jak węgorz prześlizgnęłam się obok wampira, który zastygł w drzwiach jak słup soli. Na podwórzu czekała na mnie reszta Starszych. Mało prawdopodobne, by marzyli o możliwości zapoznania się z wynikami doświadczenia. Przywitawszy się (i usłyszawszy dosyć chłodną odpowiedź), wyniosłam się z obozu wroga, przytłoczona przewagą liczebną przeciwnika.
Na śniadanie były placki ziemniaczane z sosem grzybowym i mleko prosto od krowy, którego od dziecka nic lubiłam. Poprosiłam o kubek wody i śmiało wetknęłam widelec w korpus pierwszego placka.
– I jak tam Len? – spytała Kryna.
– Żyje – odpowiedziałam bez związku i pospiesznie się poprawiłam. – Znaczy, normalnie. A skąd pani wie, gdzie byłam?
Kryna tylko się uśmiechnęła.
– A może się pani dowiedzieć, o czym rozmawialiśmy? – ciągnęłam temat.
– Nie, dziecko, co ty. Przez okno widziałam, gdzie poszłaś.
Odnośnie wieku wampirów byłam już dość obcykna i nie obraziłam się o “dziecko". Kryna miała spore szansę na zastanie mojej prapraprababci w kołysce.
– I za co oni mnie tak nie lubią? – pytanie było po części retoryczne i chodziło w nim o pochmurnych Starszych, ale Kryna pospieszyła z odpowiedzią.
– Można ich zrozumieć. Len jest ostatnim władcą Dogewy.
– Ale przecież go nie zjem! – odburknęłam z pełnymi ustami.
– Dziecko, ja jestem tego pewna. Ale i ich można zrozumieć. Jeszcze nie wiedzą, czego mają się po tobie spodziewać i na wszelki wypadek się boją. W Dogewie ludzie, a już tym bardziej magowie, są prawdziwą rzadkością.
Człowiek na jej miejscu mógłby powiedzieć: “Wampiry są w Starminie prawdziwą rzadkością, więc na wszelki wypadek panią spalimy. Strzeżonego Pan Bóg strzeże". W na oścież otwartych drzwiach pojawił się wilk z naderwanych uchem. Pociągnął nosem i ewidentnie się zainteresował, po czym powoli podszedł do mnie i wepchnął się mordą pomiędzy kolana, z ukosa spoglądając na słój ze śmietaną. Zaproponowałam mu kawałek placka, ale tylko powąchał i się odwrócił. Kryna tymczasem kontynuowała.
– Pewnie wiesz, że dolin podobnych do Dogewy jest równo tuzin: Lesk, Arliss, Wolia i cała reszta, o wiele dalsza. Przed wojną na każde dziesięć zwykłych wampirów trafiał się jeden białowłosy. W Dogewie mieszkało ich koło dwóch tysięcy, w Arlissie – jakieś półtora. Właśnie oni byli systematycznie zabijani i teraz we wszystkich dolinach naliczy się ledwie co siedemnastu białowłosych chłopaków i dziewczyn. Są naszą ostatnią nadzieją na…
– Chwila-moment… – przerwałam z oburzeniem, krztusząc się gorącym plackiem. – Czyja wyglądam na histeryczkę z kołkiem?
– Nie, oczywiście, że nie – szybko sprostowała Kryna. – Po prostu odpowiadam na twoje pytanie.
Ale ja już zdążyłam się obrazić.
– Na miejscu Starszych zabroniłabym temu wampirowi z dobrego domu długich spacerów po lesie w towarzystwie knującej coś magiczki, która już wielokrotnie wykazała się paskudnym charakterkiem!
– Ha, ha, zabronić władcy? – szczerze zdziwiła się i roześmiała Kryna. – Jak można zabronić czegoś burzy letniej i powstrzymać wiosenną powódź? Słowo władcy jest prawem dla wszystkich wampirów, wliczając Starszych.
– A czy przypadkiem nie słuchacie go zbyt ślepo? Co, jeśli pewnego pięknego dnia Len rozkaże wszystkim porzucić domy i uwić gniazda na drzewach?
– Prawdopodobnie będzie to miało związek z nadchodzącą powodzią – z niezmąconym spokojem odpowiedziała Kryna. – Wolho, Len już od dawna nie jest chłopcem. Rządzi Dogewą od ponad pięćdziesięciu lat. Oczywiście, ma swoje wady i dziwactwa, ale gdy chodzi o coś naprawdę poważnego, błazen Len zmienia się w stanowczego, mądrego i przenikliwego Władcę. Naszą nadzieję i podporę. Nic dziwnego, że Starsi nie są zachwyceni waszymi spacerami. Aleja go znam – i możesz, dziecko, zaufać zgrzybiałej starowince – Len doskonale odróżnia przyjaciół od wrogów i nigdy się nie pomyli. Więc nie zwracaj uwagi na Radę, niech sobie staruszkowie burczą pod nosem. Ponarzekają trochę i się uspokoją.
– Ale wydawało mi się, że Starsi też mają prawo głosu, z którego aktywnie korzystają.
– Bzdura! Jak bardzo stanowczych przemów by nie wygłaszali, decydujące słowo ma zawsze Len. Oni mogą tylko poprosić. A on może rozkazać. Jest dobrze wychowanym młodym człowiekiem i chętnie ustępuje Starszym w drobnych sprawach, ale poważne decyzje zawsze podejmuje samodzielnie. Tak samo, jak i odpowiedzialność za ich skutki.
– I co w nim jest takiego szczególnego? – w zamyśleniu spytałam karafki z mlekiem stojącej pomiędzy mną a gospodynią. – No dobra, ma jasne włosy. U nas, w Starminie, takich jest siedem na tuzin…
Oszołomiona Kryna upuściła rozgrzaną patelnię.
– Jak to, jeszcze nie wiesz? -Nie.
– W takim razie powinnaś się przejść do Domu Narad. Dziś sobota, Len musi spędzić tam cały dzień. – Kryna opadła na kolana i podważyła przewróconą patelnię ręcznikiem – Lepiej będzie, jeśli zobaczysz to na własne oczy.
Zaintrygowała mnie. Jeszcze większą ciekawość wzbudził stłumiony gwar dobiegający z placu. Tam zebrał się tłum – hałaśliwy, bezsensowny, kolorowy, jak przy straganach z warzoną strawą na starmińskim rynku. Jeszcze nie miałam okazji widzieć takiego mnóstwa wampirów.
Na targu zachowywali się znacznie poważniej. Co prawda kiedy przyjrzałam się dokładnie, zrozumiałam, że tłum uporządkowany jest w kolejkę – kilka osób na rząd. Rzędy wykłócały się z innymi i ze sobą nawzajem. Albo w Domu Narad rozdawano darmowe śniadania, albo Len zorganizował masową pożyczkę i odmówił płacenia dywidend. A może właśnie zapłacił? Zobaczyłam, jak otworzyły się boczne drzwi, wypuszczając szczęśliwych posiadaczy akcji. Byli nawet nie tyle szczęśliwi, ile przepełnieni euforią, która wyrażała się w uśmiechach od ucha do ucha i upartych próbach objęcia i ucałowania tak przechodzącego obok bliźniego swego, jaki siebie nawzajem. Natychmiast zaczęłam podejrzewać, że Len rozdaje welanę – mocny halucynogen na bazie maku i konopi. Ale welana, bardzo w Belorii popularna, stosowana była jako skręty pół na pół z własnoręcznie hodowanym tytoniem, a jej paleniu towarzyszył gryzący zielony dym, po którym melina dawała się rozpoznać na wiorstę. A okna Domu Narad, mimo że zasłonięte zasłonami, były otwarte na oścież i nie pachniały dymem. Znaczy, welana odpadała. Alkohol też: najbardziej wytrawny pijak nie zdoła upić się przez siedem-osiem minut odmierzonych następnej grupie odwiedzających. Kolejka poruszyła się o krok, a ja zrozumiałam, że to chwilę potrwa. W zasadzie, gdy rozdają coś dobrego, staram się nie zostawać z boku, ale kolejka pozbawiała mnie jakiejkolwiek chęci dołączenia do niej. Wampiry przed audiencją stanowiły pełne przeciwieństwo wampirów po niej. Gryzły się między sobą jak psy, a moje próby wpakowania się w kolejkę jakoś bliżej drzwi, o które wszystkim chodziło, wywołały prawdziwy nawał przekleństw. Zrezygnowałam i sobie poszłam.
Bez celu pokręciłam się koło fontanny i napiłam wody na zapas, po czym zaczęłam się zastanawiać, co mam robić dalej. Przemyślawszy i odrzuciwszy całą masę możliwości, nie bez złości przyznałam przed sobą, że nudzę się bez Lena. Nasza wczorajsza kłótnia tylko rozpaliła moje zainteresowanie białowłosym wampirem. Brakowało mi spokojnej uwagi, ironicznych odpowiedzi i niewyjaśnionego poczucia, że jestem bezpieczna, które miałam, krocząc przy boku władcy. A poza tym miał rację. Przegapiłabym wiele ciekawych rzeczy, gdybym zaczęła błądzić samotnie po bezkresnych dogewskich polach, lasach i wsiach.
Nudziłam się bez niego… A czy on się przypadkiem nie nudził ze mną? Rozmowa wampira w wieku lat siedemdziesięciu trzech z adeptką w wieku lat osiemnastu może tego pierwszego co najwyżej bawić. Myśl, że władca skusił się na moją wyjątkową powierzchowność wywołała krótki gorzki śmieszek. Wszystkie próby uszlachetnienia mojego kochanego oblicza niezmiennie kończyły się fiaskiem. Zgadza się, oczywiście uroda kobiety jest w jej rękach, ale ja wolałam trzymać w nich magiczną laskę albo w najgorszym razie miecz, a w rezultacie mój wygląd zawsze mógł być o wiele lepszy. Poza tym przy przyjmowaniu do Szkoły oceniano nas na podstawie intelektu i zdolności magicznych, więc urodziwych adeptów i adeptki można było policzyć na palcach. Mądrość bardzo rzadko zamieszkuje wspólnie z urodą, a jeżeli już komuś trafiła się taka niesłychana kombinacja, to zwykle potrafił znaleźć jej lepsze zastosowanie, niż tracić dziesięć lat na naukę w zamkniętej Szkole Magii, Wróżbiarstwa i Zielarstwa. Oczywiście, sytuację mogłyby poprawić efektowna garderoba, makijaż i fryzura, ale W takim przypadku przyszłoby mi zapomnieć o jedzeniu nawet raz dziennie – stypendium, wypłacane równo co dwa tygodnie i bez tego kończyło się w przeciągu dwóch dni, po których trzeba było szukać zajęcia po knajpach i karczmach, pokazując sztuczki i handlując spod ławki eliksirami miłosnymi i antymiłosnymi (prawdę mówiąc, różniły się one tylko flakonikami – wewnątrz pluskała cały czas ta sama farbowana woda).
Makijaż… Lekcje zaczynały się bladym świtem, a ja lubiłam pospać. Tracić drogocenne minuty snu na malowanie podpuchniętej od bezsenności twarzy? Nie ma mowy! Tym bardziej, że mistrz tego nie pochwalał. Będąc jedyną dziewczyną na wydziale, kochałam spodnie i luźne koszule, z zachwytem brałam udział w najprzeróżniejszych popijawach i imprezach z okazji udanego zaliczenia sesji i byłam swoim człowiekiem w grupie największych zabijaków i dowcipnisiów Szkoły.
Która to Szkoła nie wydawała też majątku na usługi cyrulików. W ciągu siedmiu lat nad moją niezbyt wspaniałą czupryną znęcały się w sumie dwadzieścia trzy osoby, kolejno zostawiając po sobie nierówne kłaki i łyse plamy. Koniec końców nabrałam wprawy w równaniu grzywki przed lustrem, pozwoliwszy potylicy obrastać, jak chciała. Ludzie przestali się mnie bać, ale nadal nie spieszyli się z komplementami.
A dziś po raz pierwszy zachciało mi się zostać czarującą dziewczyną. Dlatego, że tylko czarująca dziewczyna może oderwać wampira od spraw wagi państwowej, gdy nudzi się bez niego…
Nie, dzień się od rana nie udał. Z braku wrażeń szybko zrobiłam się senna. Ulice były puste, otwarte okna szczelnie pozasłaniane białymi zasłonami. Słońce bezlitośnie smażyło kocie łby, rozgrzane kamienie parzyły nawet przez skórzaną podeszwę. Po powrocie do domu nie zastałam gospodyni, więc bez wyrzutów sumienia zwinęłam ze spiżarni kawałek sera i wpakowałam się z książką na posłane łóżko. “Krwiopijcy" tylko pogłębili moją apatię. Już zasypiając, łokciem zepchnęłam tom z łóżka i zdążyłam jeszcze tylko usłyszeć dalekie warczenie gromu w odpowiedzi na jego upadek.
Gdy się obudziłam, deszcz jeszcze kropił leniwie, z namysłem i szelestem przeliczając liście. Smugi światła słonecznego szukały dziur w chmurach, dekorując niebo tęczami. Zapach mokrej ziemi mieszał się z delikatnym aromatem dzikiej róży i słodyczą jaśminu. Wyskoczyłam na dwór i wciągnęłam powietrze pełną piersią, upijając się zachwytem, przeżytym i przekazanym mi przez napojony deszczem las. Kałuże jeszcze drżały, drobne krople rozchodziły się powykręcanymi kołami.
Ulica pomału ożywała – nie mnie jedną skusił poobiedni spacer na świeżym powietrzu. Po godzinie obserwacji i nachalnego pełnowymiarowego szpiegostwa zakochanych par odkryłam, po co wampirom skrzydła! Złożone nad głową, dokładnie chroniły swoich właścicieli przed deszczem. Używane też były do zachowania równowagi – gdy człowiek poślizgnie się, macha rękoma, natomiast wampir – skrzydłami. A także pomagały obejmować bezskrzydłe dziewczyny. Wychodził z tego taki namiocik na czterech nogach, który poruszał się i chichotał. Dla nieprzyzwyczajonych widok dosyć przerażający – jakby tam kogoś trawiono. Zanotowawszy tę cenną uwagę, po drodze odebrałam z naprawy miecz. Wyglądał znacznie lepiej, a ciął po prostu doskonale, nie mówiąc już o tym, że kowal znalazł wśród nieodebranych zamówień pasującą pochwę. Była to lekka, inkrustowana srebrem konstrukcja ze skóry i drewna, do zakładania na plecy zamiast tradycyjnego wieszania przy pasie, co było znacznie wygodniejsze. Nie wziął ode mnie ani miedziaka – że niby prezent i pamiątka. Uzbrojona, poczułam się znacznie pewniejsza siebie i nawet zdecydowałam się na samotny spacer.
Okazało się, że trafienie do puszczy przez “efekt brudnopisu" nie było wcale takie łatwe. Dwa razy dochodziłam do wskazanej przez Lena szopy i nawet zaglądałam do środka (niestety, pomyliłam się w domysłach – wcale nie siadywano tam po sutej biesiadzie, tylko przechowywano sprzęt typu: kosy, grabie, taczki, łopaty i inne narzędzia ogrodnicze). Po trzeciej próbie budka znikła i pojawiły się dęby. Wetknęłam miecz w ziemię, by oznaczyć miejsce zgięcia przestrzeni, podeszłam do granitowego głazu i wspięłam się na niego, chroniąc się przed mokrą trawą. Puszcza wypełniła się dźwięcznym szczebiotaniem. Kwiczoły, które przestraszyłam, po jednym wracały na ziemię, pogwizdując do siebie i pewnymi ruchami wydłubując coś ze źdźbeł trawy. Jeden z nich skoczył na głownię miecza i zaszczebiotał dźwięcznie, z zachwytem. Jasne ostrze zapalało się i migotało, gdy promienie słoneczne, przesiane przez liście, ślizgały się po jego błyszczących krawędziach. Potrzebowałam przez chwilę pomyśleć. I tak i owak wracałam w myślach do rozmowy z Kellą, próbując rozgryźć każde jej słowo i odnaleźć tamto jedyne robaczywe, które zostawiło w ustach niezrozumiały, kwaskowy posmak. Myśl o jakimś szczególe prześladowała mnie od rana, dokarmiona mglistymi niedopowiedzeniami Kryny, ale zrodziła się już dawno, spokojnie dojrzewając sobie po spotkaniu z Kellą. Jak gdyby zielarka, sama tego nie zauważając, dała mi klucz do rozwiązania zagadki, a ja nie potrafiłam z niego skorzystać i podświadomość, oburzona moją własną głupotą, powtarzała jak katarynka: “No daj spokój? Pomyśl dobrze… Przecież coś słyszałaś… A teraz sobie przypomnij! To ważne!". Głos wewnętrzny raczej przeszkadzał w skupieniu niżeli pomagał. Wyrywał z pamięci jakieś kawałki i zupełnie niepotrzebne obrazy: tembr głosu Kelli, zapach kwiatów na łące, desperackie podrygiwanie żmijanki w rękach… A mnie interesowały właśnie słowa. Czemu – wiedziała tylko podświadomość. Wydawało mi się, że ona zaraz wyskoczy i da mi po pysku, ze zdenerwowania nie potrafiąc usiedzieć w miejscu.
Słońce schowało się za na oko raczej niegroźną chmurkę i lśnienie miecza zgasło. Przypomniałam sobie obraz, który wisiał w gabinecie mistrza. Przedstawiał on bardzo starannie opancerzonego rycerza z krzywo założonym hełmem. Wbrew zwyczajom, rycerz nie bił się ani nie machał żelazną rękawicą w kierunku pięknej damy, a wyraźnie pogrążony był w smutku, oddając się temu zajęciu z zadziwiającym entuzjazmem. Równe pole wielkodusznie zapewniło biedakowi jedyny pagórek w całej okolicy, na którym ów rycerz usiadł, nie wiadomo jak zdoławszy powyginać pozornie jednolity metal pancerza i złożywszy zmęczone ręce na krzyżu wetkniętego w ziemię miecza. Trochę w oddali niedwuznacznie wyrastał świeży kopczyk, zwieńczony krzywo sterczącym mieczem. Zdecydowałam, że trup był w niezłych stosunkach z rycerzem – przynajmniej po śmierci – ponieważ ani na pierwszym, ani na drugim planie obrazu nie zauważyłam najnędzniejszej nawet łopaty, z czego wywnioskowałam, że rycerz bohatersko wykopał mogiłę nożem (czego nie robi się dla przyjaciela!), wygrzebując spulchnioną ziemię hełmem. Jak on, biedny, musiał się namęczyć w tym swoim żelastwie, wielokrotnie przeklinając szlachetnego brata, który wydał ostatnie tchnienie i przysięgę braterstwa, która nie pozwoliła mu zepchnąć ciała do najbliższego parowu! Mimo wszystkich wysiłków było mało prawdopodobne, by mogiła okazała się wystarczająco głęboka i przyjaciela trzeba było poupychać, a ziemię, na odwrót, poubijać. I koniec końców, otarłszy pot z hełmu, rycerz uroczyście ujął oburącz rękojeść i przeszył pagórek osieroconym mieczem, a klinga natknęła się na jakąś twardą część ciała przyjaciela, ześlizgnęła i utkwiła przekrzywiona.
Tak więc teraz rycerz odpoczywa po uczciwej pracy, ze złośliwą satysfakcją wyobrażając sobie męki tego biedaka, któremu przyjdzie zająć się jego, rycerza, pochówkiem. Złapałam się na tym, że tępo i ze smutkiem gapię się na własny miecz i podświadomie czekam, aż z ziemi koło niego nagle wyjrzy niebieskawa ręka z rozczapierzonymi palcami. Dlaczego ja zawsze pamiętam jakieś głupoty, a rzeczy poważne trzeba praktycznie z bronią w ręku wyrywać podkradającej się sklerozie? O, tu sobie wampiry żyjące po kilka wieków pamiętają wszystko. Nawet moje imię każdy poda bez najmniejszego wahania, nawet się nie trzeba przedstawiać. Przeklęta telepoczta.
“Telepoczta. Wyprzedziła cię o dwa dni".
Ale żeby przyjąć telepocztę, potrzebny jest telepata co najmniej drugiego poziomu! A mistrz mówił, że w Dogewie nie ma magów. Telepatia jest jedną z dziedzin magii, odpowiednich specjalistów kształci się na wydziale Wróżbiarstwa i Przepowiedni. Zapotrzebowanie na nich nie kończy się nigdy. Sam tylko Starmin regularnie żąda dla siebie osiemdziesięciu procent wychowanków, a to coś koło sześćdziesięciu osób. W najpośledniejszym nawet biurze jest telepata. Co prawda, też najpośledniejszy, ale będący w stanie obadać wypłacalność klienta, któremu zdarzyło się w owym biurze zjawić. Najlepsi telepaci zamieszkują na dworach królewskich, w służbach wywiadowczych – szpiegują sobie po cichu, zmuszając dworzan do kupowania amuletów i rozmyślania na siłę o przyrodzie i pogodzie. Co prawda trafiają się pojedyncze egzemplarze, które wolą pleśń samotni, szelest książek i chrzęst czarnego chleba w zębach od obcowania z myślącą częścią świata zwierząt. Ale takich jest niewielu. Zwykle, przyzwyczaiwszy się od dziecka do kanałów ściekowych cudzych myśli, telepaci przepełnieni są pogardą do cywilizacji i miłością do jej udogodnień, do których drogę zwykle można sobie otworzyć przy pomocy dźwięcznej monety. Dlatego idą do pracy, bez słowa przecedzają ścieki i piszą nudne raporty o wadze państwowej, czas wolny spędzając na wspomnianej już pogardzie i delektowaniu się luksusami.
Telepoczta wynaleziona została przez pewnego potężnego i skłonnego do kombinowania maga, który uznał, że zdolności naturalne to za mało i zdecydował się sztucznie je wzmocnić. Stworzył więc przyrząd, który dotrwał do naszych czasów prawie bez zmian. Składał się on ze specjalnie oszlifowanych i dopasowanych do siebie kryształów zawieszonych na drucianej pajęczynie anteny nadawczo-odbiorczej i połączonego z nią diademu. Cała konstrukcja zajmowała połowę pokoju, niezbyt dobrze działała przy kiepskiej pogodzie i potrafiła przekazywać myśli na czterdzieści do sześćdziesięciu wiorst w dowolnym kierunku. Aby przekazać wiadomość, wystarczało, by mag założył diadem i się skoncentrował. Przyjęcie przebiegało identycznie, tylko trzeba było na odwrót, zrelaksować się i poddać potokowi cudzych myśli. Przyjściu wiadomości towarzyszył ostry dźwięk, który zwracał uwagę maga. Ale telepata nie może całego życia spędzać koło urządzenia, żeby nałożyć diadem po pierwszym sygnale! Znaczy, pisk alarmu na pewno go zdradzi. Trzeba tylko poszukać, połazić… Tylko gdzie? Oczywiście, w samym mieście. Możliwe, że telepatofon stoi w Domu Narad. A zresztą, po co komplikuję sobie życie? Pójdę i wprost zapytam Lena. Do tej pory uczciwie dotrzymywał słowa – odpowiadał na wszystkie moje pytania albo przynajmniej od razu mówił, że nie powie albo nie wie.
Wyciągnęłam rękę, żeby zabrać miecz. Zajęty sobą kwiczoł opamiętał się i bezmyślnie podskoczył prosto w moją twarz, pozostawiając na rękojeści czarno-biały strumyk. Z całego serca pożegnawszy ptaka zelżywym słowem, jakoś wyczyściłam miecz pęczkami trawy i efektownie, z gwizdem, władowałam do pochwy, cudem tylko nie rozciąwszy sobie pleców. Też mi się zabójcza broń znalazła… Magia – to jest to. Skupiłam się na porzuconym kamieniu. “Podnieś się! – zakrzyknęłam w myśli. – Pofruń!" W tym miejscu należało dokładnie i wyraziście wyobrazić sobie wzniesienie obiektu pod niebiosa. Że niby siła myśli zwycięży siłę przyciągania.
Wyjątkowo mocne przyciąganie dogewskie nie ustępowało cementowi. W mojej wyobraźni kamień zdążył zamienić się w kropkę znikającą w błękitnej dali niebios i byłam dosyć zdziwiona i rozczarowana, znalazłszy go znacznie bliżej i niżej. Spróbowałam jeszcze raz, wyrzuciwszy rękę do przodu. Kamień pękł, a z przypominającej złośliwy uśmieszek szczeliny posypały się iskry.
– Ojej! – rozległo się z krzaków.
Odwróciłam się na dźwięk głosu. Gałęzie zadrżały i rozsunęły się. Z otwartymi ustami gapiła się na mnie chudziutka dziewczynka w wieku około sześciu lat. Płócienna koszulka poniżej pępka, krótkie spodenki, zniszczone sandałki, w dłoni zaciśnięta imponująca proca, na czarnych roztrzepanych kędziorach – słomiany diadem, za plecami drewniany miecz w szmacianej pochwie.
– Ciociu, a co ciocia robi? – dźwięcznie i z ciekawością zapytała mała rozbójniczka, która po raz pierwszy w życiu napotkała szaloną ciocię.
– Ot, tak sobie podziwiam kamyczek – zmitygowała się ciocia, nie chcąc przyznawać się do telekinetycznej bezsilności.
– Jakoś dziwnie go ciocia podziwia – zwątpiło dociekliwe dzieciątko. – Zupełnie jak moja babcia zdechłego szczura. Ona się ich boi strasznie! Zawsze mnie woła, żebym wyrzuciła i daje za to pierniczek albo jabłko. A ja nie wyrzucam tylko się na coś zamieniam z kolegami. Oni też mają bojące się babcie!
Rozłożyłam ręce.
– Nie dasz się oszukać. Zgadza się, kamyczek mi się wcale nie podoba i chcę go przesunąć w inne miejsce.
– Pomóc cioci? – uprzejmie spytała dziewczynka.
– W czym ty mi, słoneczko, możesz pomóc… – westchnęłam.
– To wcale nie problem – zapewniła mnie mała, ufnie wręczając mi broń miotającą. Podeszła do kamienia, wparła się rękoma w pęknięty bok i… ruszyła go z miejsca. A potem potoczyła, z wysiłkiem, dysząc ciężko, jak wioskowe dzieci toczą kulę śniegową. Sił starczyło jej na jakieś dziesięć łokci, po których westchnęła głośno i odwróciła się, zaczerwieniona i dumna.
– Tutaj starczy? Mogę dalej, tylko odpocznę odrobinkę!
W roztargnieniu popatrzyłam na ściskaną w garści procę. Dziwne, że w Dogewie jeszcze są jakieś żywe ptaki i całe okna! Do czego w takim razie jest zdolny dorosły wampir?!
– Nie, wystarczy. Życie mi uratowałaś. Chcesz cukierka?
– Poproszę! – ucieszyła się dziewczynka, zgarniając poczęstunek i procę. – To ja w takim razie sobie idę, bo my się tu z chłopakami bawimy w rozbójników, a ja niosę amunicję do zasadzki. Jeśli się spóźnię, to ataman będzie niezadowolony. A ciocia niech lepiej do o-o-o tamtych krzaków nie wchodzi, tam będą zabijać suszonym grochem. Wczoraj zabiliśmy wujka Kajela, gonił za nami przez pół wiorsty, że aż strach!
Biedny wilk z gobelinu! Czy on musiał natrafić w całym ogromnym lesie na dziewczynkę z koszykiem?!
Niezdecydowanie pokręciłam się dokoła Domu Narad. Żadne dźwięki stamtąd nie dolatywały, kolejka znikła i po długich wątpliwościach jednak zaryzykowałam otwarcie drzwi i zajrzenie do środka. Majestatyczna biała szata nadawała Lenowi podobieństwo do marmurowego posągu bogini sprawiedliwości, przed budynkiem więzienia w Starminie. Zmęczony władca siedział na wysokim fotelu z aksamitnym obiciem, zakrywszy dłońmi twarz. Słysząc stuknięcie drzwi, poruszył się i na mój widok westchnął z ulgą.
– A ty czego chcesz?
– Znaczy, jeśli jesteś bardzo zajęty… – zaczęłam się wycofywać, ale wampir wcale nie zamierzał mnie wyganiać.
– Chyba nieduża przerwa mi nie zaszkodzi. Został tam jeszcze ktoś?
Na wszelki wypadek wyjrzałam za drzwi.
Nie. Pewnie deszcz ich rozgonił.
– Dzięki bogom! – Len zamknął oczy i bezsilnie opadł na oparcie fotela, krzyżując ręce na piersiach. Zamknęłam drzwi, podeszłam i po prostu usiadłam na szerokim podłokietniku.
– Czego oni wszyscy od ciebie chcieli? -Sprawiedliwości – ze smętną powagą oznajmił wampir. – Wyniesienia prawych i wykrycia winnych… Niesamowicie ważnych decyzji w sprawach dotyczących kradzionej rzepy oraz pobicia wałkiem niewiernego męża…
– Znaczy, jesteś tu czymś w rodzaju sędziego grodzkiego? – domyśliłam się. I tyle? Wampiry mają jakieś dziwne wymagania względem władcy. U nas, w Starminie, takich sędziów jest jak pcheł na kundlu, ale jakoś nie cieszą się miłością ludu, ponieważ uważają, że waga w rękach bogini sprawiedliwości przeznaczona jest do porównywania dobrowolnych darów od oskarżonego i oskarżyciela.
Rozległo się nieśmiałe pukanie do drzwi.
– Proszę – bez nadziei w głosie westchnął władca, przyjmując bardziej dostojną pozycję.
W drzwiach, wściekle przepychając się ze sobą, utknęły dwie wampirzyce. Były zbyt zawstydzone, by kłócić się przy władcy i wyrażały wzajemną niechęć głośnym sapaniem i pochmurnymi spojrzeniami. Zauważalne pchnięcie w plecy pomogło im się znaleźć w Domu Narad równocześnie i zobaczyłam rudy krowi pysk, który z ciekawością badał urządzenie pokoju. Po namyśle krowa poruszyła uchem, zwróciła na Lena zakochane spojrzenie brązowych oczu i cichutko zamuczała.
– Witaj, władco – głosy oskarżycielki i oskarżonej zlały się w jeden.
“Mam sobie pójść?" – pokazałam spojrzeniem drzwi. Len pokręcił głową, ukradkiem dając mi kuksańca w bok. Opamiętałam się i zeskoczyłam z podłokietnika.
Ot, co znaczy wychowanie arystokratyczne! Radość ze spotkania z krową, którą promieniował, mogła równać się tylko z radością byka. Popieściwszy spojrzeniem zwierzę, Len odwrócił się w kierunku petentek. Prawie namacalnie tchnęło od niego królewskim dostojeństwem, przenikliwym współczuciem i nieskończoną miłością do poddanych. Zachwycone wampirzyce ucichły. Ja śmiałam się w kułak, przypominając sobie wyraz monarszego oblicza, gdy zapukano do drzwi.
– Podejdźcie bliżej – dźwięcznie rozkazał Len, obciągając płaszcz.
Wampirzyce zrobiły kilka nieśmiałych kroków do przodu. Krowa nie została w tyle.
– Co sprowadziło was przed mój sprawiedliwy sąd, szanowne oskarżycielki? – z ojcowską troską w głosie zapytał władca, ostrożnie obserwując nieco uniesiony do góry krowi ogon.
“Szanowne" zaczęły mówić, a potem wykłócać się na dwa głosy.
– Po kolei, po kolei. – Władca zmarszczył brwi. Wampirzyce nie miały nic przeciwko mówieniu po kolei, ale każda chciała wypowiedzieć się jako pierwsza.
– Stop, może zaczniemy od pani. – Len losowo skinął w kierunku jednej z kobiet.
– Krowa mi tego, znikła – po krótkiej nieśmiałej pauzie zaczęła tamta. – Dobra krowa, dojna, ruda.
Dowód rzeczowy zamuczał.
– Nie ma jej przez miesiąc, drugi, trzeci. A dziś rano przyprowadza moją Gwiazdkę do sąsiedzkiego buhaja ta…
Cenzuralnego określenia na “tę" oskarżycielka nie znalazła.
– To na pewno pani krowa? – sprecyzował Len.
– Na krzyż się klnę!
Krzyż w kontekście wampirów mnie rozbawił.
– Muuuu! – zgodziła się krowa.
– Wierzę – powiedział Len po namyśle. – Druga wersja?
Oskarżona z gotowością przechwyciła pałeczkę.
– Idę sobie jakoś lasem, słyszę – krowa muczy. Tak smętnie muczy, jakby wołała pomocy. To idę w jej stronę. Patrzę – biedaczka spadła do parowu, stoi po brzuch w błocie, już tak osłabła, że nawet wyjść nie próbuje. Ile się namęczyłam, zanim ją wyciągnęłam, a potem przez dwa tygodnie się nią opiekowałam, ani nocy nie spałam… Umarła ona dla poprzedniej właścicielki, leniwej gapy – ta nawet nie próbowała szukać, a jak zauważyła przez płot sąsiada, to się zaczęła drzeć, że niby ratunku, złodziejka!
Krowa zamuczała dokładnie tak samo chętnie, błagając władcę, by możliwie najszybciej podjął decyzję odnośnie prawa własności i puścił biedne zwierzę na wieczorny udój.
– Dokładnie tak było – oświadczył Len.
– Ale kto ona niby jest, jak nie złodziejka? – nie poddawała się oskarżycielka. – Porządna wampirzyca zanim zamknie kurczaka-przybłędę w swoim kurniku, najpierw spyta każdej gospodyni w okolicy. A tu, kto by to słyszał – dojną krowę uprowadziła z podwórka!
– Trzeba było lepiej inwentarza pilnować! Kłótnia rozpoczęła się od nowa. “Inwentarz" smętnie śledził wydarzenia.
– Cicho, szanowne panie, cicho! – zaprotestował Len.
– Szkoda ją ubić, młoda jeszcze, nieźle się doi – pożaliła się oskarżycielka.
Len zauważalnie się zawstydził, porzucając pomysł mechanicznego podziału krowy.
– Słuchajcie, a czy byk, tego… zdążył? – spytałam nieoczekiwanie dla samej siebie.
Krowa się zaczerwieniła.
– Chyba tak – niepewnie odpowiedziała pierwsza właścicielka.
– Znaczy, ona jest cielna? – kontynuowałam, nabierając wiatru w żagle. – To niech oskarżycielka zabiera należącą do niej krowę, a gdy urodzi się cielak – odda go oskarżonej. Jako nagrodę za uratowanie krowiego życia.
Twarze i pyski zebranych rozjaśniły się i z nadzieją zwróciły w kierunku Lena.
– Niech tak się stanie – bez wahania zgodził się władca.
Krowa radośnie sobie ulżyła. Nastąpiła pantomima, która wzbudziła mój niewysłowiony zachwyt. Po wniesieniu swojego możliwego udziału krowa odwróciła się z godnością i porzuciła miejsce wydarzeń.
Nieznacznie ściemniałe oczy władcy spowodowały, że wampirzyce rozwinęły aktywną działalność służącą usunięciu problemu. Len milczał taktownie, co powodowało zwiększenie wiszącego w powietrzu napięcia. Po Domu Narad pełzł słodkawy zapaszek, tak bardzo miły chłopskiemu sercu.
– Chciałabym z waszą wysokością pomówić… Na osobności – zlitowałam się.
– O… tak, oczywiście! – poruszył się Len
Na wyścigi rzuciliśmy się ku wyjściu z Domu, zostawiwszy otwarte drzwi.
– Wspaniale – mruknęłam, zachłannie połykając świeże powietrze. – Widziałam sędziów grodzkich biorących łapówki w pieniądzach, produktach i naturze, ale chyba jeszcze nikt nie płacił nawozem!
Len w jednej chwili pozbył się surowego oblicza decydującego o ludzkich losach władcy i uśmiechnął się zaraźliwie, jak chłopak.
– A nieźle ci się udało. Nie chcesz parę dni popracować jako moja doradczyni?
– Za żadne skarby. – Machnęłam na niego ręką. – Żeby potem przez tydzień cierpieć z powodu bezsenności, próbując dojść, czy słusznie doradziłam? Mam nadzieję, że nie skłamały w sprawie krowy – może ukradły komuś trzeciemu, a teraz nie wiedzą, komu się więcej należy -temu, kto odwiązywał sznurek, czy temu, kto stał na czatach?
– O to możesz się nie martwić. Nie da się mnie oszukać. Tak samo jak nie da się nie myśleć.
W środku wszystko mi się przekręciło do góry nogami i zrobiło zimne od koszmarnej pewności.
– To ty… to ty jesteś… telepatą? – jęknęłam.
– Absolutnym – odpowiedział po prostu. – Myśli, pamięć, podświadomość, uczucia, dźwiękowe, smakowe i optyczne wspomnienia. Pełne podłączenie, żeby je cholera wzięła!
– Ale dlaczego? – wykrztusiłam. Ale się wpakowałam! Nie, jednak jeśli trzeba jakąś sprawę zepsuć, to o lepszego psują niż ja trudno, jak Beloria długa i szeroka. Nie tylko moje działania, ale i myśli są teraz sławne na całą Dogewę!
– Nie, nie – pospiesznie uspokoił mnie wampir. -Oprócz mnie nikt w Dogewie nie włada telepatią. Wszystko jest całkowicie poufne, w przeciwnym razie nikt by do mnie nie przychodził. I daję słowo, że prawie cię nie czytałem!
Prawie! No to jestem trup…
– Ja chyba sobie pójdę – wydobyłam z siebie, rzucając na boki zaszczute spojrzenia.
– Stój! – Len chwycił mnie za rękę i odwrócił twarzą do siebie. Uciekłam spojrzeniem. – Nie wygłupiaj się, nie jestem zaraźliwy. Czegoś ty się tak przestraszyła? Przecież jesteś magiczką, wśród was cały czas się używa telepatii. Myślisz, że mistrz z niej nie korzysta?
– To mistrz. – Spróbowałam uwolnić rękę, poruszając łokciem, ale Len wczepił się w nią jak kleszcz i nie puszczał.
– A jaka jest różnica?
– Duża. Ja wiem, kiedy on to robi, a ty… jesteś po prostu bezwstydnym złodziejem!
– Czemu? – Wampir zgłupiał.
– Ponieważ każdy, kto bierze bez pytania i po cichu rzecz należącą do kogo innego, jest złodziejem! Nie ma znaczenia, co to – pieniądze, rzeczy, myśli. A ja ci ufałam… Bardziej niż mistrzowi… – wyrwało mi się. I to całkiem zgodnie z prawdą. Ja w ogóle nikomu nie ufałam.
Im bardziej komuś zawierzyłeś, tym bardziej go kusiło, by cię zdradzić.
– Ale Wolno… – Rety, on prawie płakał! Teraz, gdy zrozumiałam co się działo, nareszcie udało mi się wyróżnić w moich myślach lekki, niezauważalny szept, który łatwo można było wziąć za głos wewnętrzny. To właśnie on wywoływał we mnie to uczucie wewnętrznego spokoju i pewności, do którego zupełnie nie byłam przyzwyczajona. Jak gdybym rozmawiała sama ze sobą. A od siebie samej najmniej oczekujesz wycięcia jakiegoś numeru. Toporne, wyraźne wejście mistrza i innych mentorów do mojego umysłu nigdy nie pozostawało niezauważone – było wyjątkowo nieprzyjemne. Jak gdybym urządziła sobie wesołą imprezę panieńską w żeńskiej łaźni i w samym środku zabawy wpadła nagle komisja rewizyjna w oficjalnych strojach i zaczęła obojętnie zliczać ręczniki i miotełki. Odbierało mi to najmniejszą ochotę komunikowania się w ten sposób. Jeśli już tak bardzo się chce, to można porozmawiać na głos.
Ale wtedy nie uda się uzyskać takiego połączenia dusz. Mimo wszystko nie każdą myśl można wyrazić słowami. Jak na przykład opisać swoje wrażenia z podróży po rzece w lekkiej łódeczce podczas burzy, gdy błyskawice srebrzystymi wężykami skaczą po wodzie, a strumienie ciepłego deszczu wydają się łodygami pszenicy, której kłosy zebrane zostały w niskie, puszyste obłoki? Gdy z wody za rufą wyrasta nagle zielonkawa szyja węża wodnego, zwieńczona spłaszczoną głową z karmazynowymi zamyślonymi oczyma, a po chwili tak samo bezdźwięcznie znika pod wodą.
Nie opowiesz. Nie zdołasz. Po prostu cię nie zrozumieją. Ot, płynęłaś. Ot, widziałaś. Zamiast odczuć zachwyt, twój rozmówca z niezrozumieniem zapyta: “Masz wszystko z głową w porządku? Przecież mogłaś utonąć!". Ależ oczywiście, mogłam. Potem długo szukałam tego cholernika, który odwiązał łódkę w czasie, gdy zrywałam ostrokrzew do zielnika. Dzięki rusałkom za odholowanie jej do brzegu.
Len by mnie zrozumiał. Nie zadając głupich pytań, przepłynąłby ze mną całą tę drogę, podziwiając wysokie sosny na urwistych brzegach rzeki, ocierając z twarzy słodkawe krople wody i ostrożnie zanurzając wiosło w kipiącym nurcie. Niech mu będzie, wodę wybierałabym sama.
W tym momencie zrozumiałam, na czym opiera się prawo dogewskie. Na pewności, że prawda zawsze zwycięży, ponieważ nie można oszukać sędziego. Przestępczość w Dogewie jest zerowa. Kłócą się również rzadko – jeśli, powiedzmy, mąż i żona mają różne zdania, to zamiast łapać za patelnię, biegną do Lena. Nikt nigdy nie kłóci się z jego decyzjami – bo on wie lepiej. Kogo władca uzna za winnego, ten przeprosi. Pokój i spokój, wszyscy zadowoleni i szczęśliwi. Jeśli władca nagle zniknie… Oni się przecież wszyscy pożrą, jak ludzie!
I po chwili głębokiego namysłu wybaczyłam mu. Chyba niesłusznie.
Radosna twórczość własna wciągnęła mnie tak bardzo, że nie zauważyłam, kiedy zrobiło się ciemno. Kryna przewidująco zapaliła i postawiła na stole lichtarz z trzema świecami. Przy akompaniamencie szelestu płomieni sprawa ruszyła jeszcze szybciej. Drugie pióro złamało się i zostawiło kleksa na środku zwoju. Nie zwracałam uwagi na takie drobiazgi – najważniejsze to nasmarować brudnopis, w Szkole przepiszę na czysto. Z własnego gorzkiego doświadczenia wiedziałam – pisz, póki się pisze, bo potem możesz nie mieć ani czasu, ani weny, która potrzebna jest nawet przy łapaniu pcheł. Pisało mi się nieźle, ale koniec nie zbliżał się nawet o cal. Nadmiar natchnienia też bywa szkodliwy. Ani przez chwilę nie wątpiłam w to, że moja praca zaliczeniowa ma wyjątkową wartość dla nauki. Ale chciałam, by była również ciekawa i dostępna dla szeroko rozumianego czytelnika, tak więc fakty bardzo często mieszały się z opisami przyrody, pogody i moich gaf. Pod koniec trzeciego zwoju (przy wymaganej objętości pracy zaliczeniowej wynoszącej dwa) zrozumiałam, że ziarno rzucone zostało na podatny grunt, który przy dobrej kultywacji może zaowocować solidnym traktatem magicznym. Bynajmniej nie ostudziło to mojego entuzjazmu. Odłożyłam pióro i gimnastykując palce, pogrążyłam się w słodkich marzeniach o sławie, która niewątpliwie stanie się moim udziałem po obronie i publikacji opasłego dzieła. Będą mnie rozpoznawać na ulicy. Będą mnie cytować z pamięci. Będą mnie zapraszać na międzynarodowe i międzyrasowe konferencje, a ja – będę się wykręcać ze znudzoną miną. Wsadziłam pióro do kałamarza i z nowymi siłami rzuciłam się do budowy pomnika za życia sobie, ukochanej.
Skrzypnęła zasuwa. Byłam tak pochłonięta zapełnianiem papieru, że nawet nie raczyłam się obejrzeć, w związku z czym pytanie “I jak się ma testament?" – mnie zaskoczyło. Nie oczekiwałam, że zobaczę Lena tak późno, a już na pewno nie dziś.
– Ot, zdecydowałam się koniec końców wziąć za zaliczenie – przyznałam się.
– Jaki temat?
W milczeniu wskazałam wykaligrafowany nagłówek.
– W bibliografii pod numerem pierwszym Tudor Wybawiciel?
– Tak, porównuję jego obserwacje z własnymi. Gdzie on nazbierał tych bzdur? Ani jeden z wyliczonych przez niego sposobów na was nie działa. A, przy okazji…
Z rozmachem nakreśliłam na rozmówcy znak krzyża. On uchylił się instynktownie.
“Wynik negatywny" – zanotowałam na marginesie zwoju.
– A co to za bzdura?
– Pewny sposób. Jak tam idzie u Tudora? – Otworzyłam “Krwiopijców" na jednej z zakładek. – Odskoczywszy, zawył dziko obmierzły wampir… zakręcił się w miejscu, rozdzierając pazurami swe gnijące ciało…
– A gdyby zadziałało?
– To bym napisała: “Wynik pozytywny".
Len niedbale zgarnął jeden z zapisanych zwojów, rozwinął i pogrążył się w lekturze. Zastygł na dłuższą chwilę. Obserwowałam, najpierw z dumą, a po chwili z obawą.
– Hm – powiedział, przysiadając na ławce i nie odrywając spojrzenia od tekstu. – Mam nadzieję, że krąg czytelników jest ograniczony?
– Oddaj! – oburzyłam się, wydzierając mu zwój. – To dopiero brudnopis.
– I kogo niby nazywasz “białowłosą strzygą"?
– To pierwsze wrażenie! – broniłam się. – Dalej będą fakty.
– To daj skończyć.
– Nie dam. Dalej jeszcze nie napisałam.
– W takim razie poczekam – zaproponował, wyszczerzywszy się jak wspomniana strzyga.
Sądząc z położenia księżyca, było już dawno po północy. I czego on nie śpi?
– Przyszedłem, żeby zaprosić cię na Dobrą Noc.
– I w czym ta noc jest taka dobra? – Dopiero w tej chwili zauważyłam, że ulice roiły się od wampirów. Tu i tam migały ogniska, słychać było wesołe rozmowy i nie do końca chóralne śpiewy. Dookoła unosił się zapach smażonego mięsa i gorącego ponczu. – Na czyją cześć to święto?
– Przecież mówię – Dobra Noc. – I tyle?
– I tyle. Czemu by nie świętować nocy, jeśli jest tak dobra, jak ta?
– A jak się ją świętuje?
– Jak się chce. Piciem, jedzeniem, zawodami, spacerami. Jedyny warunek – nie zepsuć Dobrej Nocy. Gdy tylko pogarsza ci się nastrój, święto jest skończone.
Pomyślałam, że czas najwyższy iść spać, ale jakoś mi się nie chciało.
“Czemu by nie?" – pomyślałam.
On bez słowa podał mi rękę i zdmuchnął świece.
Ciepła noc zasiała czarne pole nieba najlepszymi gwiazdami i cierpliwie orała je zębami nierównych obłoków. Księżyc niedawno się urodził i dopiero wchodził w rolę nocnej lampy, a nietoperze wesoło trzepotały skrzydłami, przecinając jego naostrzony sierp.
Delikatne aromaty jaśminu i dzikiej róży, do których po bardzo krótkiej chwili domieszał się wieczornik, sprawiały, że serce drżało ze zdenerwowania w oczekiwaniu czegoś romantycznego. W takie ciepłe, przyjemne, letnie noce piękne panny zamknięte w ciasnych ścianach rodzinnych pałaców mają zwyczaj skakać z balkonów w objęcia adoratorów z lutniami. Dobrze, jeśli panna ma akurat na sobie szeroką spódnicę – zamortyzuje uderzenie o ziemię, jeśli adorator okaże się nie dość wysportowany.
– Jak smakowicie pachnie! – Zachłannie wąchałam jasny dymek wydobywający się z długiej jamy z żarem, nad którą męczyło się mięso nadziane na cienkie metalowe rożny o drewnianych rączkach. Dookoła jamy, przerzucając się dowcipami, kłębiły się pełne życia i głodne wampiry – kucharz nie nadążał z wymianą szpikulców.
– Dziwnym zbiegiem okoliczności wszyscy magowie, którym zdarzyło się do tej pory odwiedzić Dogewę, byli z przekonania wegetarianami – złośliwie poinformował mnie wampir.
– Guzik mnie obchodzi, z kogo ten schabowy – uparłam się. – Ja chcę jeść i mój rozwijający się organizm domaga się mięsa. Jeżeli nie masz kurzego skrzydełka, to może być udko z panny. Tylko dobrze wysmażone i niezbyt tłuste. Ja tu sobie postoję w cieniu, a ty idź i poproś, żeby ci kawałek dali, władcę powinni obsłużyć bez kolejki.
Na widok zbliżającego się energicznym krokiem Lena rozmowy i śmiechy ucichły. Tłum z namaszczeniem cofnął się, przepuszczając go do ogniska. Wyglądało to tak, jak gdyby przy knajpie zmaterializował się któryś z bogów, zostawił gromy i pioruny przy wejściu i poprosił o kufel piwa i sucharki. Kaprys jego boskości został natychmiast spełniony.
– Udka panien się skończyły – poinformował mnie Len, uroczyście wręczając mi rożen z kilkoma kawałkami soczystego mięsa naszpikowanego czosnkiem i przełożonego cebulą. – Nie masz nic przeciwko polędwicy z barana? Doskonale. W kieszeni mam chleb. Co prawda mam go tam od dawna… Potrzymaj moją porcję.
Uwolniwszy ręce, Len wyciągnął z kieszeni coś w szmatce, na którą oboje zapatrzyliśmy się z widocznym przerażeniem. Najwyraźniej w dalekiej przeszłości, jeszcze przed epoką lodowcową, ten koszmarny placek był pajdą żytniego chleba, już w tamtych czasach czerstwego. Kurz stuleci osiadał na dziełach sztuki, potężne cywilizacje pojawiały się i znikały bez śladu, trzęsienia ziemi, powodzie i pożary co jakiś czas powodowały szkody rolnicze, a chleb przez cały ten czas leżał i leżał w kieszeni, czekając na swoją chwilę. I oto wybiła jego godzina! Chleb triumfalnie objawił się naszym oczom, wywołując krańcowo sprzeczne uczucia.
– A fuj! – powiedział wreszcie Len, w ten krótki sposób wyrażając swoje zdanie na jego temat.
– Prawdziwy antykwariat – potwierdziłam. W nierównym świetle ognisk chleb migotał wszystkimi odcieniami zieleni, jak krasnoludzki ser. – Chodź, podarujemy go jakiemuś żebrakowi.
– Tak niewybredni żebracy długo nie żyją. Zaproponowałam nakarmienie chlebem najbardziej zaciekłego wroga, ale Len uznał, że to niehumanitarnie – koniec końców, nie jesteśmy barbarzyńcami, więc po co się tak znęcać nad biedakiem w naszym postępowym stuleciu łamania kołem? Nie znalazłszy odpowiedniego zastosowania tego unikalnego produktu, wyrzuciliśmy go w krzaki i zajęliśmy się poszukiwaniem spokojnego miejsca do rozprawienia się z szaszłykami.
– Chodź! – szepnął Len, ciągnąc mnie za róg najbliższego domu. Długo kręciliśmy się po wąskich uliczkach, aż dotarliśmy na udeptany placyk ze wszystkich stron otoczony wysokimi krzakami. Na ziemi leżał wygładzony bal, a przez nierówny otwór w gałęziach było doskonale widać plac. – Doskonale, jesteśmy pierwsi! Jeżeli ktoś zacznie się przedzierać przez krzaki, będziemy pełnym głosem wydzierać się, że zajęte!
– Chodź, kochanie, tu już zajęte! Jakieś świnie zagarnęły nasze miejsce! – wyraźnie wysyczał w krzakach męski głos, smutno westchnął kobiecy, trzasnęła gałąź i wszystko ucichło.
– Sam jesteś świnia! – półgłosem burknął Len. Usłyszano go, i, mało tego, rozpoznano, w związku z czym doleciało nas stłumione stęknięcie i tragicznie urwane “Proszę o wybaczenie!", noszące pewne podobieństwo do przedśmiertnego jęku.
– I po co w ten sposób? – wyraziłam delikatny sprzeciw.
– A co, ja niby nie jestem wampirem? Nie mam prawa posiedzieć w krzakach z dziewczyną? – uśmiechnął się on, błyskając kłami.
– Ale-ale! – pogroziłam wampirowi prętem. – Ojej, a tam się co dzieje?
Moją uwagę przykuło dziwaczne przedstawienie, które właśnie zaczynało się na placu – a dokładniej na kawałku odgrodzonym linami, akurat naprzeciwko naszej jadalni. Po placyku bezdźwięcznie krążyły dwa skrzydlate cienie. Cienie właśnie – szybkość i płynność ich ruchów nie miały nic wspólnego z kanciastą niezdarnością żywych istot. Karmazynowe odblaski płomieni trzepotały na ostrzach gwordów. Rzadki dzwon uderzającego o siebie żelaza wywoływał falę przestraszonych westchnień wśród widzów, trzymających się w pełnej szacunku odległości od ogradzającej liny.
Walka nie skończyła się, a jak gdyby urwała w najbardziej napiętym momencie. Sędzia – jeżeli takowy w ogóle był – nie dał żadnego znaku, by skończyć pojedynek, obaj przeciwnicy pewnie stali na nogach, ale z jakiegoś powodu jednocześnie opuścili broń i sztucznie uśmiechnęli się do siebie, połyskując kłami. Po chwili pauzy jeden z walczących wyprostował się i podniósł gword nad głowę. Tłum zakrzyknął z zachwytem.
– A jak oni ustalili, kto zwyciężył? – szeptem spytałam Lena. – Nawet się nie zadrasnęli!
– Zadrasnęli i to nie raz. Po prostu się nie zdradzili, więc ty nie zauważyłaś. Oni wcale nie muszą walczyć aż do porażki. Zgodnie z regułami dogewskimi walczy się do określenia bardziej doświadczonego wojownika. Wtedy słabszy po prostu opuszcza krąg i jego miejsce zajmuje inny pretendent.
– Tak po prostu opuszcza? Nie tryska śliną i nie klnie? I nie musicie odciągać zwycięzcy za kołnierz? Dziwne, niby tak zaciekle walczyli… Patrz, nikt się nie spieszy, by zastąpić tego, który odpadł! To najlepszy mistrz gworda w Dogewie, zgadza się?
Len zamyślił się na chwilę i otrzymałam starannie sformułowaną odpowiedź.
– Tak – spośród tam obecnych.
– Len, a nie chcesz sprawdzić swoich młodych mięśni? Masz szansę zrobić na mnie wrażenie – zaproponowałam głosem kokietki.
– Bef fenfu – niewyraźnie wymruczał Len, wgryzając się w mięso. – Juf if fffyftkif raf w tym roku zwyfięfyłem, pfed wiofną nikt więfej fię nie zgłofi… Ffyba fe na tre-ningaff…
– Ale macie głupie zasady! Trzeba bardziej polegać na losie. Nawet najsilniejszy przeciwnik ma słabe miejsce. Cały wic polega na tym, że trzeba to miejsce znaleźć za pierwszą próbą – bo drugiej może już nie być. Jeżeli łatwo się wkurza – doprowadź go do wściekłości, jeżeli kuleje -więcej biegaj, jeżeli boli go ząb – celuj w ząb. – Otaksowałam Lena spojrzeniem, wymownie zatrzymując wzrok poniżej pasa. – Oczywiście, istnieją też ogólnie znane miejsca…
– Dobrze rozmawiać o bitwie, siedząc w krzakach. Zobaczymy, jak poradzisz sobie z prawdziwym przeciwnikiem – spoważniał wampir, na wszelki wypadek zakładając nogę na nogę.
– Z potworem?
– A chociażby i z nim.
– Jeden dosyć ważny drobiazg, Len – skorygowałam go. – Do walki z potworem potrzebny jest potwór.
– Myślisz, że nie istnieje? – nachmurzył się wampir.
– Nie, mówię tylko, że w tej chwili nie ma go w okolicy.
– Znaczy się, możesz odjechać z czystym sumieniem? – przedwcześnie ucieszył się Len.
– Mogę, ale nie chcę. – Wpakowałam do ust ostatni kawałek mięsa, przeciągnęłam się i westchnęłam z zadowoleniem. – Gdzie jeszcze będę mogła świętować taką Dobrą Noc?
– Nie macie nocnych świąt?
– Czemu nie, mamy. Noc Świętego Złąki albo Skarbokwiecień. Ale to na samym końcu kołośnia, jeszcze nieprędko.
– I jak go świętujecie? – Len również rozprawił się z baraniną i wsadził pusty szpikulec w koniec bala. Poszłam jego śladem. – Trzeba nie zapomnieć ich jutro zabrać.
– Różnie. Skaczemy przez ognisko, mażemy dziegciem cudzą bramę. Szukamy legendarnego kwiatu paproci, na wyścigi z siłą nieczystą, która jakoby rzuca uroki i wabi ludzi w leśne gęstwiny i bezdroża. A ja jestem pewna, że poszukiwaczy po kilku kielichach prowadzi w gęstwiny nie leszy, tylko ich własne nogi.
– Cóż, na pewno nie pozwolę ci smarować wrót dziegciem. Ale paproci mamy od groma. Znam polankę z masą tego świństwa – zaproponował Len.
– To na co czekamy? Chodź szukać kwiatka! – zapaliłam się, skacząc na nogi. Miałam chronicznego pecha w noc Świętego Złąki – albo deszcz padał, albo akurat skręciłam nogę, albo jutrzejsze kolokwium mi nie dawało spokoju. Więc czemu nie przenieść tamtej nocy na bardziej pasujący mi termin?
– Teraz? – przeraził się władca.
– A kiedy? W dzień? Czy zimą po śniegu z łopatą? Chodź, póki księżyc na niebie!
Len z jakiegoś powodu nie bardzo palił się do poszukiwania cudownej paproci. Nie skusił go nawet pomysł znalezienia skarbu, który, zgodnie z opowieścią, otwierał się przed posiadaczem rzadkiej flory. Nie, on nie odmawiał kategorycznie, ale proponował przesunąć poszukiwania na jutro, a jeszcze lepiej – na wieczór, całkowicie ignorując dobowy rytm paproci i nie zamierzając się do niego stosować.
– Ale ona kwitnie tylko w nocy! – nalegałam, na co wampir odpowiadał, że niekwitnąca paproć nie jest w niczym gorsza, a znacznie łatwiejsza do znalezienia.
– Dobrze, w takim razie pójdę sama – zdecydowałam i w nastawieniu Lena zaszła rażąca zmiana. Oczywiście, że będzie mi towarzyszył. Skarbiec państwowy jak nigdy przedtem potrzebuje skarbu.
Na tym dziwactwa się nie skończyły. Najpierw uprzejmie puścił mnie przodem, pozwoliwszy wybierać drogę, a gdy po chwili namysłu spytałam, czy idziemy we właściwym kierunku, zupełnie spokojnym tonem stwierdził, że nie. W charakterze prowadzącego spisał się jeszcze gorzej – najpierw wlókł się jak w ogonie konduktu pogrzebowego, a potem ogłosił, że chce odpocząć na pieńku wątpliwej czystości. Powstrzymała go tylko nocująca w tym miejscu żmija, która syknęła ze złością na widok wampirzego siedzenia. Jego właściciel podskoczył na trzy łokcie i na chwilę odzyskał energię, w związku z czym pospiesznie zajęłam go rozmową.
– Len, a nie nudzi cię rozmawianie?
– Wcale. Przy żywej rozmowie myśli wyprzedzają słowa bardzo nieznacznie. Od mowy odróżnia je kompletny brak metafor, myśli zawsze są proste i jednoznaczne, chociaż pełne emocji. A słowami można grać jak w karty – przetasować, rozdać, podrzucić… zaczarować. Nie, za nic nie pozbawiłbym się przyjemności wysłuchania ciekawego rozmówcy – mruknął wampir, uśmiechając się do własnych myśli.
“Kto jak kto, ale ty umiesz korzystać ze słów" – pomyślałam nie bez złośliwości.
– Wymogi stanowiska – powiedział Len z taką samą lekkością, jakbym dalej rozmawiała z nim.
– Len, no nie, ty jesteś niemożliwy! – oburzyłam się. – Nie można przy tobie nawet spokojnie pomyśleć. I jak twoi poddani cię tolerują?
Nawet wiedząc, jak przejawia się telepatyczny dar Lena, nie odczuwałam nieproszonego wtargnięcia, póki sobie o nim nie przypominałam. Gdy pamiętałam, mogłam bez problemu stwierdzić, czy w danej chwili wampir mnie “czyta", czy nie. Ale nijak nie dało się określić, od którego momentu to robi.
Wyszliśmy ku znajomemu jeziorku, które odetchnęło w nasze twarze ciepłem. Po czarnej wodzie biegło srebrzyste drżenie rozbijane przez częste pluski – siedzące na brzegu żaby spiesznie chowały się w bezpiecznych wodach. Milczenie wydało mi się nieco zbyt wymuszone. Odtworzyłam w pamięci dialog i przypomniałam sobie, że to ja miałam ostatnie słowo. I nieco za późno domyśliłam się, na ile samotny jest mój rozmówca. Kto by chciał ciągle mieć do czynienia z telepatą? Przecież każda istota rozumna najpierw pomyśli, a potem powie. I to nie zawsze to, o czym myślała. A zrobi w ogóle coś jeszcze innego. Tak że do władcy się biegnie, gdy już nie ma co bez niego zrobić. Pewnie mu się już do reszty znudził ten ciągły korowód kłócących się i skarżących, którzy, spotykając go na ulicy, uciekają spojrzeniem. “Witaj, władco" i możliwie szybko zwiewają przed rozmową, bo nawet najlepszy, najmądrzejszy i najlepiej wychowany wampir ma gdzieś z tyłu świadomości kłębiące się nieprzyzwoite myśli. I z tego właśnie powodu chodzi sobie władca po dogewskich przestrzeniach w dumnej samotności, jak smętny upiór, raz na czas jakiś pojawiając się przez poddanymi i wywołując w nich nabożny szacunek. Spróbowałam przeczytać myśli Lena. Bez skutku. Przez jego blokadę nie przebiłby się nawet arcymag.
– Wiesz, jest taka anegdota: przyszedł kiedyś znany lekarz do chatynki trzeciorzędnego znachora i narzeka na bóle w plecach. Znachor zszokowany: “Jak to? Czy pan się nie może sam uleczyć?". “Mogę – z westchnieniem odpowiada sława. – Ale widzi pan, zbyt dużo sobie liczę za swoje usługi".
– Proponujesz brać mniej? – ożywił się Len, podnosząc głowę.
– Proponuję brać. Zamiast tej służby charytatywnej, którą pełnisz w tej chwili. Wywieś cenniki na swoje usługi. Pogodzenie kłócących się – 2 menki. Czytanie myśli – 4. Dobra rada – 7. Wezwanie do domu – dodatkowo 5 menek plus posiłek.
On roześmiał się dziko, przegoniwszy do jeziora nawet najodważniejsze żaby.
– Wiesz, Wolho, pożytek mam z twoich myśli… Pierwszy raz natykam się na tak nieprzewidywalne wnioskowanie logiczne, które przed samą odpowiedzią dochodzi do zupełnie przeciwnego wniosku. Naprawdę, ciebie łatwiej zrozumieć na głos!
– Len, jeżeli ty w ogóle możesz mnie zrozumieć, to ci zazdroszczę.
Wampir zamarł, ostrzegawczo unosząc rękę. Posłusznie zamilkłam, próbując zgadnąć, co mogło wywołać jego niepokój. Dzik? Niedźwiedź? Czy…
Nie pozwalając mi pofantazjować, Len zmarszczył nos i kichnął.
– Zdrowie.
On skinął w podzięce i kichnął ponownie.
– I to jest wszystko, co chciałeś mi powiedzieć?
– No, w sumie… Apsik!
Len kichał wysoko i cienko. Gdzieś daleko złośliwie fiknęła sowa.
– Naciśnij na przegrodę nosową – poradziłam. – Pomoże, jeśli to nie uczulenie.
– Czyli nie pomoże. – Len arystokratycznie pociągnął nosem. – Chyba już. A…a… Nie, jednak nie. Jest gdzieś w pobliżu.
– Kto?
– Polana. – Wampir bokiem przecisnął się pomiędzy parą puszystych świerków, ostrożnie rozsuwając kłujące gałęzie. – To szukaj swojego skarbu.
Polana paliła się, mrugając kroplami żywego srebra. Wysokie kształtne liście łaskotały nogi. Krążące w powietrzu robaczki świętojańskie plotły fantazyjną, natychmiast topniejącą koronkę dookoła kwiatów na wysokich łodygach. Blade światło trzech na wpół przezroczystych płatków wydobywało z mroku koniuszki młodych liści poskręcanych jak ślimaki. Delikatne nitki pręcików powoli chwiały się pod ciężarem długich pylników. Gdy owady, oczarowane światłem, próbowały przysiąść na stromych płatkach, desperacko poruszając łapkami i skrzydłami, chmurki srebrzystego pyłu wznosiły się z kielichów kwiatów i płynęły nad polanką, rozrzedzając się i gasnąc.
Oczarowana cudownym widowiskiem, stałam na brzegu polany przez całą wieczność. Opasły chrabąszcz miękko uderzył mnie w ramię, usiadł, złożył skrzydła i zamarł jak magiczna broszka. Zadarłam głowę. Chmura świetlików mieszała się z chmurą gwiazd. Przeniosłam spojrzenie na Lena. Chrabąszcz, nieruchomo siedzący na moim ramieniu, odbijał się w oczach wampira jak dwie złociste kropki. Staliśmy tak blisko, że czułam zapach wygarbowanej skóry wydobywający się z jego znoszonej kurtki. Gdyby tylko chciał, mógłby pochylić się ku moim wargom i… albo niżej, ku Szyi. Oj, co mi tam! W tę piękną noc pragnęłam romantyczności jak nigdy w życiu. Wstrzymałam oddech i lekko wychyliłam się do przodu…
Len westchnął głęboko… I zadławił się niepowstrzymanym, nieprzerwanym kichaniem. Chrabąszcz uciekł, troszcząc się o swoje zdrowie. I jakby tego było mało, z krzaków bezczelnie wylazło coś dużego, czarnego i przygarbionego, niewyraźnie mamrocząc pod nosem. Kwiaty na jego drodze znikały w tajemniczy sposób.
– Nie no, ona nas prześladuje! – oburzyłam się, rozpoznając Kellę.
Wydawało się, że zielarka dopiero w tej chwili zauważyła naszą obecność.
– Cześć mała… Władca?! Śledziliście mnie, czy co?
– Nie, przypadkiem natrafiliśmy na ciebie – wycedziłam przez zęby. – Jesteś najbardziej natrafialną zielarką w całej Dogewie!
– Dobra noc, prawda? – niewinnie spytała Kella, nie zauważając, że po spotkaniu z nią noc zrobiła się trochę mniej dobra. Len schował nos w chusteczkę i wydał z siebie dźwięk nijak niekojarzący się z romantycznym spotkaniem. – A co wy tutaj robicie?
– Szukamy skarbu – odburknęłam. Za zielarka pozostał czarny pas wydeptanych paproci z oberwanymi kwiatami. Kella zbierała tylko płatki, zostawiając gołe łodygi, by zasychały pośród liści.
– Wracałbyś, władco, do domu – niezadowolonym tonem zaproponowała zielarka, domyślając się, że nie cieszymy się z jej obecności. – Przemył nos słoną wodą i wypił swój wywar, albo się do końca rozkleisz. A tak w ogóle nie powinieneś się pętać nocą po lesie.
– A to… psik… nie twoja sprawa! – dziwnie niemiłym tonem odgryzł się Len, wynurzając się zza chustki.
Kella gniewnie strzeliła w niego spojrzeniem. Nie powiedziała ani słowa, ale Len przygryzł wargi.
– Wojująca opozycja? – spytałam szeptem.
– Gorzej. Niepotrzebnie współczująca – wyzywająco głośno odpowiedział Len.
– Głuptasek – bez złości odezwała się zielarka, kontynuując obrywanie delikatnych płatków. Oczywiście paproć nie miała z nimi nic wspólnego – kwitł szczególny gatunek zarazy pasożytującej na korzeniach tej legendarnej rośliny. Nie da się przerobić natury, ale czasem wychodzi ona na spotkanie naiwnej ludzkiej wierze w cuda.
Len dumnie wzruszył ramionami, postanawiając nie zwracać uwagi na insynuacje jakiejś tam zielarki. Nowy atak kichania zgiął go wpół i rzucił w objęcia brzozy.
– A może masz postępującą gruźlicę? – zasugerowałam z nadzieją. Znałam niezłe zaklęcie od paskudztwa płucnego i paliłam się, by wypróbować je na wampirze.
– Żebyś się udławiła takimi pomysłami! – poważnie przeraziła się Kella. – Odpukaj!
Posłusznie stuknęłam w pień najbliższej osiki, cienkiej i prostej jak miotła. Na głowę zielarki spadło niechlujne wronie gniazdo z resztkami skorup i piór.
Len spełzł po brzozie, niezdolny walczyć równocześnie z kichaniem i śmiechem.
Kella prychnęła jak dobrze wychowana kotka, której znudziły się żarty pańskich dzieci, potrząsnęła głową i gniazdo osypało się jej do stóp, tworząc kupkę patyczków i mchu.
– To przypadkiem… – wydukałam roztrzęsiona, ale zielarka już znikła w mroku. – Len, słowo, przecież nie wiedziałam!
– Wierzę. I wiesz, co w tym wszystkim najlepsze? Ja też. A to wspaniale, aapsiik!!! Bardzo nudno jest wiedzieć wszystko, Wolho.
– Nie martw się, nie pozwolę, żebyś uwiądł z nudów.
– Nie wątpię. Ale czy moglibyśmy stąd jak najszybciej pójść? Naprawdę się chyba nie najlepiej czuję.
Pierwszym, co zobaczyłam rano (jeśli pierwszą po południu można uznać za ranek), była osiodłana Stokrotka, która podjadała owies z karmnika dla gołębi ustawionego w rozwidleniu młodego grabu. Grzywacze wyciągały lazurowe szyjki i ze zdenerwowaniem obserwowały z czubka dachu, jak kobyłka, podniósłszy głowę, wyskrobuje drewnianą podstawkę ruchliwą górną wargą. Na mój widok Stokrotka opuściła pysk i oblizała się w zamyśleniu. Czyżby wampiry nadal próbowały pozbyć się mnie z Dogewy? Zastygłam w sieni, nie mogąc się zdecydować na przekroczenie progu, w związku z czym nie od razu zauważyłam karego ogiera, który wąchał krzak dzikiej róży i od czasu do czasu podejmował ostrożne próby uszczknięcia kuszącego, ale jednak nazbyt kłującego pędu. Potężny, jakby odlany z metalu koń godzien był królewskich stajni. Len, trzymający go za uzdę – w najlepszym przypadku pięciu lat katorgi. Bo skąd podobny obdartus mógł zdobyć takiego konia, jeśli go nie ukradł? Tę podniszczoną kurtkę władca miał na sobie w dniu, gdy się poznaliśmy, włosy spiął przy pomocy jakiegoś brudnego kawałka skóry, ale chyba przed snem, bo ogon już zdążył się roztrzepać i głowa Lena przypominała snop jęczmienia po silnej wichurze. Wymięte, ale wyglądające na czyste spodnie koloru brudnoszarego wypchały się na kolanach i wystrzępiły u dołu, a buty najprawdopodobniej zdobył metodą rabunkową, zdejmując z pielgrzyma, który uprzednio przeszedł niejedną setkę wiorst.
– O co chodzi? – spytałam sennie. – Jedziesz po podatki czy na żebry?
Wampir uśmiechnął się promiennie.
– A nie zamierzasz mi towarzyszyć?
– Dokąd?
– Chcę objechać przygraniczne pola, przeprowadzić, że tak powiem, inspekcję kapusty, buraków i zielonego groszku – poinformował mnie Len, wskakując w siodło. Jego wczorajsza choroba znikła bez śladu.
– Hej, czekaj no, jeszcze nie jadłam śniadania!
– To zjedz – posłusznie zgodził się wampir. – A potem ja też przegryzę.
– Można wiedzieć, kogo?
– Kanapkę, którą mi, rzecz jasna, wyniesiesz.
– Dobra, tylko nie odjedź beze mnie! – krzyknęłam, rzucając się z powrotem do sieni. Wykonałam dwie krzywe, zgniecione i na oko niejadalne kanapki z kiełbasą, wepchnęłam je do torby, ubrałam się szybko, przygładziłam włosy i w biegu zapinając koszulę, z trudem trafiłam w futrynę. W tym momencie Len ubawił się naprawdę nieźle, ponieważ pielgrzyma ograbiliśmy chyba razem – na potrzeby konnej przejażdżki na wieś wybrałam najbardziej wymięte i najgorzej wyglądające ubranie.
Wilk z początku dołączył się do nas, ale koło fontanny został z tyłu, postał przez chwilę na ulicy i powoli podreptał z powrotem do domu.
– Wyspałaś się? Ukradkiem ziewnęłam.
– Nie wiem. Jeszcze się nie obudziłam.
– W takim razie może przyspieszymy? Hej! – Wodze dźwięcznie strzeliły po lśniącej końskiej szyi.
Kary z gotowością przeszedł w galop. Stokrotka zagryzła wędzidło i gniewnie przycisnęła do głowy malutkie kształtne uszka, po czym wyrwała się do przodu o pół długości, ale ponad to kary nie ustąpił ani piędzi. Wiatr zagwizdał w uszach, sen zamglił się i rozsypał na kawałki, mieszając z przydrożnym kurzem.
Zsiedliśmy z koni na polance brzozowego lasu – zbyt długo byłoby omijać go dookoła. Konie chrapały i unosiły pyski – jeśli wierzyć słowom Lena, w brzezinie mieszkały zmory. Nieźle udawały sękate pieńki, ale Stokrotka złościła się, prychała i próbowała ugryźć mnie w ramię.
Na dnie niewielkiego parowu Len zwrócił moją uwagę na dziurę w kształcie czaszy, wypełnioną kipiącą zieloną wodą z brudną pianą na powierzchni – w głębi dziury pulsowało gorące źródło i nad wodą unosiła się lekka para o zapachu zgnilizny. Len pochylił się nad dziurą i poinformował mnie, że ma honor przedstawić mi prawdziwie żywą wodę w zagęszczeniu dwa do jednego. Spytałam, skąd taka precyzja, na co władca odpowiedział, że po odstaniu na dnie osiada muł objętości jednej trzeciej. Zaryzykowałam i spróbowałam reklamowanego płynu. Samym tylko zapachem mógł uratować przez światem pozagrobowym co najmniej tuzin potencjalnych umierających, a smak… Gdy w pełni nadelektowałam się delikatnym bukietem stęchłego błota, Len, nie mrugnąwszy okiem, dodał poważnie, że woda jest “żywa" w dosłownym znaczeniu, ponieważ przepełniona jest malutkimi oczlikami. W sezonie łapie się je w pułapkę ze szczelnej tkaniny, suszy i używa jako bardzo skutecznego środka moczopędnego. Po skończeniu przemowy wyjątkowo paskudnie się roześmiał. Bez chwili namysłu wyrzuciłam do przodu prawą rękę, złapałam żartownisia za kostkę i z całej siły pociągnęłam. Śliskie krawędzie dziury poruszyły się pod stopami wampira, który zamachał rękoma i skrzydłami, ale jednak spadł i wypił solidną porcję “żywej wody". Teraz śmiałam się ja, na wszelki wypadek w sporej odległości od dziury.
Po półgodzinie siedzieliśmy przy maleńkim ognisku i grzaliśmy ręce, rzucając spojrzenia na mokrą bieliznę trzepoczącą na wietrze. Uznałam, że chwila jest odpowiednia i wręczyłam Lenowi przywiezione ze Starminu gatki. Ucieszył się, jakbym sprezentowała mu brylantowy diadem i natychmiast oddalił się za krzaki.
Czy kiedykolwiek widzieliście wampira w białych gaciach do kolan? A władcę?! Na dokładkę Len złowieszczo szczękał zębami z zimna, bezskutecznie próbując zachować godność.
Przekonawszy się, że pozostawione same sobie ubrania nie planują w najbliższym czasie wyschnąć, przywołałam potok ciepłego powietrza i bielizna zaczęła dymić, nabierając czarnego koloru. Przestraszyłam się, że ona również się zwęgliła, ale to tylko wysychało i ciemniało błoto. Po zakończeniu suszenia spodnie Lena można było postawić w kącie, a kurtki użyć jako zbroi. Spróbowaliśmy trochę je strzepać, ale błoto zaczęło odpadać kawałkami.
– Nic z tego – skonstatował Len. – Trzeba znaleźć kogoś szczodrego z nieprzesadnym poczuciem humoru i zapasowymi spodniami. Nie pojadę do miasta w ten sposób.
– Mogę rzucić iluzję. Co prawda, prawie nie daje ciepła, a na dokładkę może zniknąć w każdej chwili…
Len wzdrygnął się. “Każda chwila" prawie na pewno okazałaby się nieodpowiednia.
– Mam lepszą propozycję. O tam, pod brzózkami, widzisz?
Równy jasny dymek wyraźnie wydostawał się z komina. Zasypaliśmy ognisko ziemią i ruszyliśmy na przełaj. W pół drogi do ludzkiej siedziby zaatakował nas wkurzony kosmaty kozioł, który nie ustępował rogami i brodą głównemu strażnikowi Piekła. Wyskoczył zza krzaka, jak szary wilk na gobelinie. Na szczęście lina, na której się pasł, skończyła się trzy cale od naszych siedzeń. Na uroczyste meczenie kozła przybiegła dziewczynka z witką. Władca w gaciach okazał się i dla niej czymś nowym. Na dziki pisk natychmiast pojawił się jej ojciec. Sapiąc i powiewając połami długiej białej koszuli, wdarł się na polanę z toporem w prawej ręce i bezgłowym kogutem w lewej. Prawdopodobnie akurat kończył kaźń przesadnie leniwego i olewającego obowiązki małżeńskie Gutka i wzięty z zaskoczenia, machinalnie zabrał ofiarę ze sobą. Ani razu jeszcze nie miałam okazji brać udziału w bitwie na zdechłe koguty. Obrzuciwszy mnie, Lena, córkę i kozła jednakowo szalonym spojrzeniem, wampir upuścił koguta i padł na kolana, zdjęty nieopisanym przerażeniem.
– Czego stoisz jak słup? Szybciej, proś o spodnie -szepnęłam.
– Odbiło ci! – syknął Len w odpowiedzi. – Biedak jest w takim stanie, że zdejmie własne.
– No to kuj żelazo, póki gorące! Wystarczy tego reklamowania wyrobów starminiskich szwaczek.
Len odkaszlnął.
– Przepraszam – zaczął uprzejmie i ochryple. – Czy moglibyście wstać? Przeprowadzamy doroczną inspekcję ziem i jeśli nie macie nic przeciwko, chcielibyśmy na niezbyt długą chwilę skorzystać z waszej gościnności…
– I spodni – dodałam, podnosząc martwego koguta za rude skrzydło.
Na domycie swojego władcy wampiry potrzebowały więcej jak cztery beczki wody. Gdy wreszcie pojawił się przy stole, nakrytym w oplecionej winoroślą altance, ja zabawiałam dzieciaki, kwitując równocześnie cztery widelce. Len usiadł naprzeciwko, podciągnąwszy połę czerwonego szlafroka, na oko – damskiego.
– Coś mówiłeś o nieprzesadnym poczuciu humoru i zapasowych spodniach? – spytałam złośliwie. – Wątpię, by gospodynię tak rozbawił kogut, którego upuściłam na kupę nawozu. Zobacz, jak rozmawia z sąsiadami kłębiącymi się przy płocie. I jak tylko się odwracasz, gapią się na ciebie.
Len wsłuchał się, nie patrząc.
– Mylisz się. Na ciebie. Myślą, że próbowałaś mnie wykończyć, ale okazałem się zbyt twardy.
– Oni tak mówią? – zmartwiłam się.
– Nie, myślą.
– Powiedz im, że to nieprawda!
– Cóż, aż tak bardzo nie mijają się z prawdą… – Len złośliwie błysnął kłami. – O, bardzo dziękuję!
Na stole pojawił się parujący garnek gęstego kapuśniaku. Wysoka rumiana gospodyni w zielonej chustce napełniła nasze miski i położyła na osobnym talerzu solidny kawał mięsa ze sterczącą kością szpikową. Gościnna rodzina zebrała się przy stole w rekordowym czasie. Malutkie bliźniaki patrzyły na nas jak na przybyszy z sąsiedniego wymiaru. Dziewczyna-podrostek usilnie trzepotała rzęsami i strzelała oczami, które to akcje Len ignorował z imponującym majestatem. Jej starsza siostra (matka maluchów) gapiła się na władcę tak, jakby zamierzała namalować jego portret. Głowa rodziny i zięć na przemian dyskutowali o pogodzie i przyrodzie, w oczywisty sposób nie wiedząc, czym by tu jeszcze dogodzić. Ja miałam straszną ochotę na wydobycie z kości szpiku, ale bałam się naruszyć uroczystą atmosferę. Koniec końców, nie co dzień do domu zwykłych wampirów przychodzi władca w samych gaciach… Tymczasem Len trzymał fason, uśmiechał się i chętnie podtrzymywał pozbawioną treści rozmowę.
Na mnie nikt nie patrzył, w związku z czym jednak podważyłam sterczący szpik trzonkiem łyżki.
Len przebrał się w luźny strój do konnej jazdy i pozostawił gościnnym gospodarzom nieprzebijalną kurtkę i samostojące spodnie. Nie wątpię, że relikwie te jeszcze długo będą dekorować ich gościnną izbę.
– Jedźcie polami, tak jest bliżej. Droga równa, ubita, nie zgubicie się – mówił gospodarz na pożegnanie. – Tylko nigdzie nie skręcajcie. Tam najpierw będą ziemniaki, trochę uszkodzone przez żuki, zamorskie, pasiaste. Nijak nie mamy na nie metody. Dalej koniczyna i lucerna, akurat zaczynają kwitnąć. A tam już las będzie tylko ręką sięgnąć.
Główny las dogewski Len znał jak swoje pięć palców, tak że skończył zadawać pytania i skoczył w siodło.
Zamorski żuk w paski flegmatycznie podgryzał liście ziemniaków, nie zwracając uwagi na przedstawicielkę “rasy rozumnej", która z zapartym tchem obserwowała jego nieskończony posiłek.
– Hej, Kella! – zawołałam, rozpoznawszy dziewczynę.
Wampirzyca wyprostowała się i potarła krzyż.
– Paskudy! – rzuciła w pustkę.
Żuki zamorskie pożywiały się, rozmnażały, przelatywały z krzaku na krzak, zupełnie i całkowicie ignorując czynnik antropogeniczny.
Zostawiliśmy konie, by poszczypały sobie zakurzoną trawę pobocza i zaczęliśmy przedzierać się do Kelli w poprzek bruzd. Zielsko plątało się pod nogami. Po nagim łokciu pełzł żuk, którego ze wstrętem strząsnęłam na ziemię i przypieczętowałam obcasem.
– Co ty tam robisz?
– Obserwuję! – krótko odpowiedziała zielarka, ponownie pochylając się nad żukiem. – Opryskałam pędy wywarem z tojadu.
– I co?
– On je zjada!
– A myślałaś, że ogłosi głodówkę na znak protestu? -prychnęłam.
– Nie, wszystko idzie zgodnie z planem. Teraz czekam, aż zacznie zdychać!
– Od dawna?
– Od jakichś trzech godzin.
– To prędzej on ciebie wykończy!
Tylko obecność Lena powstrzymała zielarkę przed gniewną repliką. Opanowała się i spytała ironicznie:
– A czy nie mogłabyś oświecić mnie odnośnie ludzkich sposobów walki z tymi cholernymi chrząszczami? O ile wiem, najmocniejszym ze stworzonych przez was insektycydów do tej pory są kobieciny i małolaty z cebrzykami, a agronomowie umieją tylko powiedzieć: “Ażebyś się, cholerniku, udławił!".
Rozprostowałam palce, efektownie strzelając kostkami.
– Ażebyś się, cholerniku, udławił! – rzuciłam, dodając parę zaklęć.
Chwilowa pauza w wojsku pasiastego wroga zmieniła się w narastający szelest. To zamorskie żuki osypywały się, zlatując w bruzdy. Ostatni raz drygając członowanymi łapkami, zastygały na zawsze. Zbyt późno zrozumiałam, czemu radzi się odprawiać egzorcyzmy, stojąc na brzegu pola. I jak się teraz mamy stąd wydostać? Po tej jednolitej, chrzęszczącej i mlaskającej pod nogami masie?
– Czysta robota! – ochryple rzuciła zielarka, oglądając podniesionego żuka przez lupę. – Faktycznie zdechły! Ale dlaczego?
– Może się zadławiły? – zasugerowałam niewinnie.
Kella zapatrzyła się na mnie ze szczerym przerażeniem. Wiedziałam, o czym myśli. Czy przypadkiem nie mam w zapasie nieco mocniejszego zaklęcia, na ostrozębne pasożyty?
– Nie – rozczarowałam ją. – Niestety, na nic więcej to zaklęcie nie działa, nawet przeciwko gąsienicom kapustnika do boju ruszają wspomniane kobieciny. Zaklęcie jest prościutkie, nie wiem, czemu wasi magowie go nie stosują.
– Może dlatego, że nie mamy magów? Pamiętałam słowa mistrza, ale pozwoliłam sobie na wątpliwości.
– Poważnie? Ani jednego?
– A skąd by się mieli wziąć? Przecież nie przylecą z zamorskich krajów razem z żukami. Własnych szkół czarodziejów nie mamy, a do ludzkich nie przyjmują wampirów.
– I jak sobie bez nas radzicie? – Wyobraziłam sobie życie bez magii i się wzdrygnęłam. W co zmieniłby się Starmin bez ulicznych ogni w szklanych kulach, amuletów chroniących przed ospą i cholerą, magicznych zamków, chłodzących skrzyń, mnóstwa iluzji pieszczących spojrzenie i ukrywających obłażące ściany domów, wieży o ostrej iglicy regularnie wypuszczającej w niebo srebrzystą błyskawicę – regulator pogody. Pogoda uzgadniana była z Najwyższą Radą, podpisywana przez króla i codziennie wywieszano ją na ścianie ratusza.
– A dasz radę wywołać deszcz? – spytała Kella.
– Tylko jeśli zajrzę do notatek., – A burzę?
– I burzę – potwierdziłam niedbale.
– A… grad?
– Dla dobra plonów – wszystko co tylko chcecie – zapewniłam zielarkę.
– Wygląda na to, że istotnie przydałby nam się mag -w zamyśleniu stwierdziła Kella.
– W takim razie zwróćcie się do Szkoły!
– Wolho, weź mnie nie rozśmieszaj. Myślisz, że ktokolwiek z ludzi zgodziłby się żyć i pracować w Dogewie? – wtrącił się Len.
– Ja bym się zgodziła.
– Boże uchowaj! – wyrwało mu się. – Wtedy z Dogewy uciekną wszystkie wampiry!
Nie słuchając moich protestów, złapał mnie na ręce i wyniósł poza granice pola.
Koniki niespiesznym truchtem przebyły jakąś połowę drogi. Gdyby nie było ze mną Lena, już dawno zabłądziłabym w świerkowej głuszy, w której w ogromnych ilościach kwitła malina, a zasieki z pokrzywy i jeżyn wzbudziłyby respekt nawet u elfów. Leszczyna zamknęła giętkie gałązki nad wąską ścieżką i puszyste liście co jakiś czas łaskotały czubek mojej głowy. Ale w końcu drzewa rozsunęły się, dookoła pojawiły się jałowce i wierzby, a za nimi pole z machającym skrzydłami wiatrakiem.
– Zobacz, jak pięknie. – Len skinął w kierunku jaskrawoczerwonej kępki przy samej polance, nie wiadomo jakim cudem niezauważonej przez zbieraczy jagód. Dojrzałe poziomki odważnie wyglądały spod listków, opalając się w słońcu.
Nie przepadałam za poziomkami, ale nie mogłam się powstrzymać. Zeskoczyłam z konia, kucnęłam na skraju polanki i delikatnie rozsunęłam liście. Duże owoce same spadały na dłoń, gdy tylko przeciągnęłam ręką po szarozielonej łodydze i wydawało mi się, że ona wzdychała z ulgą, pozbywając się takiego ciężaru. Zbierałam je w garść, delektując się samym procesem zbierania. Jak rybak godzinami siedzący z wędką na pagórku przy zarośniętym stawie, w którym ryby się już dawno skończyły. W domu… gdy miałam dom… całymi dniami nie wyłaziłam z lasu, zbierając poziomki. Od razu przypomniał mi się zapach koszyczków z poziomkami stojących w zimnej, nieco wilgotnej sieni… Siedziałam na progu i pilnowałam owoców, by nie dobrali się do nich braciszkowie-łasuchowie, zanim rodzice nie wrócili z pola. Chciałam, by zobaczyli pachnący skarb nietknięty i mieli okazję w pełni docenić mój trud. Potem schodziłam z warty w sieni, ale poziomek nadal nie jadłam, nawet ze śmietanką. Do tej pory ich nie znoszę… Oddam Lenowi, zdecydowałam.
Poczułam, że patrzy na mnie. Tak w zamyśleniu, oceniająco, uważnie. Podniosłam głowę. Faktycznie, patrzył. Nie miał w ręku nawet jednego owocu. Zagapiliśmy się na siebie jak chłop i niedźwiedź, którym zdarzyło się trafić na siebie przy krzaku malin.
– Co? – spytałam.
– Nic – speszył się złapany z zaskoczenia “niedźwiedź", czyli wampir. – Masz listek we włosach.
– Naprawdę? – Potrząsnęłam głową.
– Zaplątał się. Daj, wyciągnę.
Pochyliłam głowę, dalej śledząc wampira spod zarośniętej grzywki. Palce ostrożnie dotknęły czubka mojej głowy, przesunęły się po potylicy. Po kilku bezowocnych próbach bezceremonialnie przyciągnął moją głowę do swojej piersi i zaczął energicznie grzebać we włosach.
– Len, co tym tam robisz? – zaniepokoiłam się, gorąco dysząc w jego koszulę. W nerwowo zaciśniętej garści gniotły się zebrane poziomki.
– Ucieka – tłumaczył się Len tonem winowajcy.
– Listek?
– Nie, jagodziak.
– Pluskwa?! Wyciągnij ją natychmiast! – zapiszczałam, opierając wolną rękę na piersi wampira.
– Cicho, nie rzucaj się, przestraszysz ją. Poczułam, jak ścigana pluskwa przebiera łapkami, konkurując w zwinności z palcami wampira. Nie najprzyjemniejsze uczucie.
– Przestań się wiercić, bo ją rozgniotę! Zastygłam, rozważając, co jest lepsze – mieć na głowie żywą pluskwę czy rozgniecioną.
Krzyki zawsze rozlegają się w złym momencie. Na dokładkę jest to przywilej nieprzyjemnych krzyków typu “Pożar!", “Tonę!", “Mordują!". Tym razem dobiegł nas nieubrany w słowa wrzask, dziwny i pulsujący, najpierw cichnący, by następnie rozbrzmieć z nową siłą. Zerwałam się z kolan, upuszczając owoce. Kłująca gałąź berberysu strzeliła mnie w policzek, zadrapując do krwi.
Stokrotka niespokojnie zastrzygła uszami, rozdymając nozdrza. Wskakiwałam na nią brawurowo, z rozpędu, od dowolnej strony, w tym konkretnym przypadku – od tyłu. Z większym albo bardziej narowistym koniem ten numer by nie przeszedł, ale Stokrotka już od dawna przyzwyczaiła się, że właścicielka spada jej na plecy ze wszystkich możliwych stron i nie rzucała się. Wzięłam rozbieg do skoku, złapałam rękoma za siodło i jak ptak wzniosłam się nad grzbietem Stokrotki.
I w tym momencie ten drań złapał mnie za nogę! Nie tylko złapał, ale jeszcze pociągnął, z całej siły i bezceremonialnie. Jedną ręką nadal trzymałam się siodła, a druga ześlizgnęła się, instynktownie łapiąc ogon Stokrotki.
– A ty dokąd?
– Tam!
– Po co?
– A po to! – Kopnęłam Lena wolną nogą. Stokrotka, obrażona do głębi duszy, dołożyła kopytami, rzucając zadem jak narowisty osioł. Ja puściłam, ale Len – nie, wskutek czego na dobrą sekundę zamarłam w powietrzu i spadłam twarzą w dół. Niechaj ziemia mi będzie lekka!
– Odbiło ci, czy jak? – ryknęłam, przekręcając głowę i plując. Matka Ziemia mi nie smakowała. Len nareszcie puścił moją nogę, więc podniosłam się na rękach i zobaczyłam, hen daleko w polu, czarną i białą kropkę – nasze uciekające konie. Dzięki bogom, ogon Stokrotki pozostał na kobyłce – a przynajmniej jego nasada. Cała polanka wysłana była białym, jedwabistym, końskim włosiem.
– Poradzą sobie bez ciebie – ochryple wyrzucił z siebie wampir, padając na kolana. Na jego piersi odbiły się dwie podkowy, a trochę niżej podeszwa. O mamo, chyba mu połamałyśmy wszystkie żebra! Ale trzyma się, nawet jednego jęku. Z jaką prędkością by szła regeneracja, w pierwszych chwilach powinien czuć wściekły ból! I to w imię mojego bezpieczeństwa. Któremu nic nie groziło.
– Zauważyłeś, gdzie pobiegły konie? – spytałam już nieco bardziej ugodowo. – W kierunku, skąd krzyczano. To znaczy, że uznały, iż jest tam bezpiecznie. Wątpię, by Stokrotka zamierzała bić się z kudłakiem przy pomocy przytroczonego do siodła miecza.
Len w końcu złapał oddech i podejrzliwie zerknął we wskazanym kierunku. Konie zatrzymały się w odległości dwóch lotów strzały i chyba szczypały trawę u podnóża niezbyt wysokiego, ale długiego pagórka, równo porośniętego wierzbówką.
– Chodź. – Delikatnie pociągnęłam Lena za ramię. -Trzeba je złapać.
– Sam pójdę.
– I zostawisz mnie samą, bez broni i środka transportu? – zasugerowałam podstępnie.
Wampir tylko westchnął, ciężko podnosząc się na nogi.
Nie mieliśmy szansy długo bawić się w zgadywanki. Od razu za wzgórzem zobaczyłam przekrzywiony wóz i jego właściciela załamującego ręce nad zwałami białego pyłu dymiącego na wietrze. Opowiedział nam rozdzierającą duszę historię. Na zjeździe ze wzniesienia tylne koło nieoczekiwanie zeskoczyło z osi i skromnie oddaliło się w krzaki. Wóz, załadowany dziesięcioma workami z mąką, dwiema dziewczynkami w wieku lat trzech i dziesięciu, płóciennym workiem z parą prosiąt i wiadrem śmietany, przechylił się groźnie i część majątku wypadła na drogę przy niewyobrażalnym wokalnym akompaniamencie, naruszając mój i Lena spokój.
Kobyłka, ruda chytruska o mądrym spojrzeniu, szczypała trawę na ile pozwalał prawy dyszel. Odłamek lewego wypadł z rzemiennej pętli i poniewierał się na ziemi. Worek z kwiczącymi prosiętami skakał po drodze. Dziewczynki przypominały cukrowe figurki na torcie weselnym. Śmietana rozpływała się jak polewa.
Jako premia do powyższych problemów, na właściciela tego całego kramu spadł ból w korzonkach na tle nerwowym, na skutek którego biedak zastygł, jęcząc, wyprostowany nienaturalnie jak własny pomnik. Rzecz oczywista, pomocy się od niego nie doczekaliśmy. Ja zmarnowałam resztkę magii na dyszle, łącząc rozszczepione końce i kiedy Len siedział pod wozem i oglądał oś, pobiegłam w krzaki po koło. -Całe?
– Brakuje dwóch szprych.
– Ich od dawna nie ma – poinformowała starsza dziewczynka, próbując złamać wskrzeszony dyszel.
– A kysz mi stąd! – rozkazał Len, wyłażąc spod wozu. – Zaraz to podniosę, a ty nałożysz koło.
– Może najpierw rozładujemy? – zaproponowałam, krytycznie oglądając górę trzypudowych mieszków, którym udało się pozostać na wozie; pomogły wysokie brzegi.
– Ujdzie, jak jest – powiedział Len, po czym złapał za róg i podniósł wóz. Bez większego wysiłku, spokojnie. I trzymał w ten sposób ze dwanaście minut, póki ja, nie mając najmniejszego pojęcia o remoncie wozów, najpierw nałożyłam koło złą stroną, a potem znowu złą stroną. Od tamtej chwili żywię głębokie wewnętrzne przekonanie, że koła mają nie dwie strony, a minimum cztery, a dziurek to w ogóle pięć. Spód wozu trzeszczał, a ja cały czas bałam się, że za chwilę złamie się i pogrzebie mnie pod lawiną mąki pszennej. Upiekło się. Len delikatnie opuścił wóz, dziewczynki w jednej chwili znalazły się z powrotem na workach, właściciel wygłosił tyradę dziękczynną i złapał za wodze, w mgnieniu oka wyleczywszy się z paskudnego, ale bardzo wygodnego bólu korzonków.
– Coś mi się wydaje, że nic tu nie rozumiem – powiedziałam, gdy wóz oddalił się na wystarczającą odległość. – Skąd te bóle pleców? I zęby? Przecież regenerujecie się w sekundę, jakie wy w ogóle możecie mieć choroby?
– Nie uogólniaj. Po trzysetnym roku życia zdolność do regeneracji zanika. A poza tym nie jestem takim zupełnie zwykłym wampirem.
Len zagwizdał. Kary ogier niechętnie, ale posłusznie podszedł i dał się złapać. Nadeszła moja kolej.
– Stokrotko, Stokroteńko… – zagruchałam przymilnie.
Kobyłka tupnęła kopytem i prychnęła.
– Chodź no do mamusi, kochana… – namawiałam dalej, zbliżając się do niej z pęczkiem wyjątkowo nieapetycznej trawy. Stokrotka cofała się, nie spuszczając ze mnie wzroku. – A ty czego się śmiejesz, to ty ją przestraszyłeś!
– Może jeszcze ci ten ogon włożyłem do ręki?
– A po co żeś w ogóle się w to pchał?
– Ciebie bronić.
– Len, odbiło ci? To ja mam cię bronić! Właśnie po to przyjechałam!
– No dobra, przepraszam. Zapomniałem. – Lekko machnął ręką.
– Zapomniaaałeś? – wkurzyłam się solidnie. – Ty? Ty o niczym nie zapominasz, wysoko postawiony intrygancie! Po jakiego leszego nosisz się ze mną jak ze śmierdzącym jajkiem w kieszeni?!
– Dobrze powiedziane! – bez złośliwości roześmiał się wampir. – I co najważniejsze, trafnie.
– Nie zmieniaj tematu! Też mi się znalazł opiekun! Już, od tej chwili się biorę do poszukiwań na własną rękę. Nie żebym wiedziała, czego i gdzie mam szukać, ale wspólnie z tobą na pewno do niczego nie dojdę.
– Jak wolisz. – Wampir wzruszył ramionami. – Jakbyś nagle uznała, że pragniesz mojego towarzystwa, to wiesz, gdzie mnie szukać.
Hm, ale pomyślmy chwilę, kto tu tak naprawdę kogo broni? Skoro dziesięcioletnie wampirzątko może położyć dorosłego człowieka na obie łopatki, to Len by pewnie potrafił zawiązać mój miecz na supeł. Czy można w takim wypadku uznać kudłaka za poważne zagrożenie dla wampirów? A jeśli tak, to jaki jest pożytek z niedouczonej magiczki? Oj, coś tu bardzo nieświeżo śmierdzi…
Ktoś szturchnął mnie w lewy bok. Odwróciłam się. Stokrotka, korzystając z chwili mojej nieuwagi, dobierała się do suchara w kieszeni, zgarnąwszy do pyska solidny kawałek mojej kurtki.
– A mam cię, paskudo! – Jak kleszcz wpiłam się w uzdę.
“Teraz od paskudy słyszę!" – parsknęła kobyłka, wpychając gorący pysk w moją dłoń.
Pogodziwszy się po drodze (bardzo szybko znudziło nam się jechanie obok siebie w milczeniu, rzucając oskarżycielskie spojrzenia spode łba), siedzieliśmy na brzegu fontanny. Lekko gładziłam falującą wodę, odnawiając rezerwę.
– Podnieś głowę – nieoczekiwanie poprosił Len. Spojrzałam na niego z pretensją, nadal niezadowolona.
– Masz zadrapanie… Świeci się… – ze zdziwieniem powiedział wampir.
– Tu? – Przeciągnęłam ręką po policzku. Szczypało. Na palcu wskazującym pozostał cieniutki brązowy pasek. – Drobiazg. Pamiątka po berberysie. Zgasła już?
– Tak. Co to było?
– Odnowiłam rezerwę i dalej trzymałam rękę w wodzie. Energia jest jak woda, wypełnia dziury i zagłębienia, a w miejscu dowolnej rany jej poziom obniża się gwałtownie. Tak więc energia zmierza w tamte okolice, jak strumień do parowu.
– Ale ranka się nie zasklepiła.
– Oczywiście. Dlategoo nie każdy bakałarz może sam się wyleczyć. To przecież jest cudza energia, organizm ją odrzuca, jak cudze ciało, a ja jeszcze nie umiem jej przekształcać. Zadrapanie świeci się, ponieważ energia się nie wchłania i szuka wyjścia, które znajduje, wylewając się i świecąc.
– Czyli nie możesz sobie poradzić z nawet najdrobniejszym zadrapaniem? – ze zdziwieniem sprecyzował Len. – W takim razie, o co chodziło z twoją praktyką stomatologiczną?
– Wiesz, leczenie innych jest znacznie prostsze. Nawet najbardziej zawodowy cyrulik korzysta z usług kolegów po fachu. Ale to nic. Z czasem się nauczę. Ale miejsce pod osiką na wszelki wypadek dla mnie zatrzymaj. – W zamyśleniu oblizałam zakrwawiony palec.
– Smaczne? – z kamienną twarzą zapytał wampir.
– Częstuj się, Len… – Przypomniałam sobie o czymś wyjątkowo nieprzyjemnym i nie mogłam powstrzymać grymasu wstrętu na twarzy. – Leeeeen… Pluskwa!!!
Sama przytuliłam głowę do jego piersi.
– Zgadza się, jeszcze siedzi. – Len niedbale poczochrał moje włosy. – Wygląda na zadowoloną z życia.
– Nie jestem pluskwią instytucją charytatywną! Wyciągnij ją!
Tym razem prowadził polowanie z zastosowaniem taktyki i wziął pluskwę na wytrzymałość, gdy, do reszty już zdesperowana, wyskoczyła w okolicach lewego ucha.
– Trzymaj, na pamiątkę. – Złapana za pancerzyk pluskwa nerwowo przebierała łapkami.
– Możesz sobie zostawić. Wsadzić do słoika i trzymać w schowku. – Przeciągnęłam dłonią po rozczochranych włosach, nadal noszących ślady ruchu jego palców i łapek pluskwy. – A ja chyba pójdę się położyć na godzinkę. Zbyt niespokojny był dzionek, tylko mieć nadzieję, że noc nie pójdzie jego śladem.
Obudziłam się i długo leżałam na wznak z zamkniętymi oczyma. W pokoju było ciemno jak w głębokiej studni. Nijak nie opuszczało mnie dziwne uczucie, że łóżko podskoczyło i nagłe pchnięcie podrzuciło moje ciało, działając jak budzik. Mięśnie drobno i nienaturalnie drżały, jak gdyby dopiero co rozluźniły się po skurczu. Nieprzyjemne odczucie powoli zanikało, ale niepokój pozostał. Coś było nie tak. Coś się zmieniło. Coś było tym pchnięciem.
Komoda milczała. Również gobelin nie skradał się w moim kierunku z rozdziawionymi frędzlami. W domu nie było nikogo obcego, a Kryna oddychała tak równo, jak gdyby zwyczajnie spała. Na wszelki wypadek wypuściłam na pokój impuls poszukiwawczy, który powrócił do mojej dłoni bez zmian, nie napotkawszy na drodze ani jednej żywej istoty, która miałaby coś przeciwko mnie.
Mimo panującej dookoła idylli niepokój nasilał się.
Mój sen przestraszył się nie mniej ode mnie. Uciekł, nie oglądając się do tyłu i nie mogłam nigdzie odnaleźć nawet śladu po nim. By trochę rozładować sytuację, zaczęłam mówić na głos. Czasem to pomaga. Wygłosiwszy do siebie nudny wykład o przesądach, rozśmieszyłam się starym kawałem, pogładziłam siebie, ukochaną, po główce i właśnie zamierzałam zaśpiewać sobie kołysankę, gdy zrozumiałam, czego brakowało mi do pełni szczęścia. Wilczej kołysanki.
Wilki milczały.
Obudziło mnie gwałtowne urwanie nuty.
Popchnęła mnie cisza.
Usiadłam na łóżku, ściskając brzeg kołdry.
I usłyszałam słabe skrobanie do drzwi.
Szur. Szur-szur.
I cisza…
Odrzuciłam kołdrę i powoli opuściłam nogi na pod-
Szur-szur-szur.
Wstałam i na paluszkach podkradłam się do drzwi.
Szu-u-ur.
W myślach powtórzyłam zaklęcie, pomyliłam się, śmiertelnie przeraziłam i długo nie mogłam przypomnieć sobie samego początku.
A potem możliwie bezgłośnie pociągnęłam drzwi do siebie i w szczelinie pokazał się zwierzęcy pysk, kudłaty i ozdobiony solidnymi kłami.
Na szczęście z zaskoczenia zastygłam na ułamek sekundy, bo w przeciwnym razie byłoby po wilku. Spopieliłabym go. Był to nasz wilk, poznałam go po urwanym i uchu i białej łysince-bliźnie nad lewą brwią.
Wilk natrętnie przeciskał się przez szczelinę, skrobiąc łapami i cicho skamląc z przerażenia. Poddałam się i wypuściłam klamkę, a on prześlizgnął się obok mnie, połaskotawszy nagie nogi ciepłą sierścią. Wpadł pod stół i zaczaił się tam ze zjeżonym na karku futrem. Jego oczy świeciły się jak dwa przezroczyste bursztyny. Nie zdecydowałam się go pogłaskać. Narzuciłam kurtkę na długą nocną koszulę i wyszłam na dwór.
Wąziutki, świeżo urodzony księżyc ćwiczył oświetlanie cichej ziemi. Wychodziło to mu nie najlepiej, ale za to pięknie i tajemniczo. Jednak w lesie wcale nie było tej dzwoniącej ciszy, która tak mnie poraziła.
Zaczęłam nasłuchiwać i udało mi się odróżnić cichy śmiech rusałki, delikatne kryształowe dzwonienie rozbijających się na szczęście kielichów, jękliwe pogwizdywanie wilgi, szelest deszczu na mokrych liściach i lekki dźwięk kroków na zalanym światłem księżyca piasku. Nie powinnam była nasłuchiwać. Ten głos nie dawał się rozdzielić na zwyczajne dźwięki, tak samo jak muzyka nie daje się rozbić na pojedyncze nutki. Bo jeśli to zrobisz, nie usłyszysz melodii jako takiej.
Śpiewała fontanna. Księżyc podziwiał swoje mrugające oblicze, a ona przebierała jego promienie jak struny na gęślach. Światło gwiazd wypełniało krople i złapane przez zachodni wiatr rozbijało się o granit ulicy, tworząc solidną kałużę. Zrobiło mi się zimno, wzdrygnęłam się i odwróciłam.
I zobaczyłam dwa świecące punkty.
Wytrzeszczone oczy w krzakach zawsze wywoływały we mnie niezdrowe skojarzenia, a te konkretne na dokładkę nie mrugały i wąskie kreski źrenic wydawały się brudnymi szczelinami w rubinach okrągłych tęczówek.
Czy warto mówić, że właściciel wspomnianych oczu nie budził we mnie szczególnego zachwytu ani chęci bliższego poznania? Bardzo podobne do nich szkiełka wypełniały oczodoły wypchanego kudłaka w Muzeum Historii Nadnaturalnej. Oczy rzadko chodzą samopas, zwykle do kompletu mają setkę zębów, tuzin pazurów i układ trawienny. W tej właśnie kolejności.
Nie ruszyłam się z miejsca. Ucieczka przed kudłakiem była bez sensu, wyjście mu naprzeciwko – tym bardziej, a krok w lewo czy w prawo niczego nie zmieniał. Dlatego pozostałam, gdzie byłam, oddając prawo pierwszego ruchu wielkookiemu nieznajomemu. Nie doczekawszy się mnie pod krzakiem, bezdźwięcznie i ze złudną powolnością wyszedł – wypłynął na ulicę. Miał około sześciu łokci długości i ze trzy w kłębie, cienkie giętkie łapy bez wyraźnie widocznych stawów, na szyi futrzastą grzywę, pysk nieprawdopodobnie wyciągnięty i spłaszczony, niewyraźny nos z nozdrzami ukrytymi w sierści, nieruchome, spiczaste uszy przyciśnięte do boków głowy.
Był podobny… i jednocześnie niepodobny do kudłaka. Coś mi w nim nie pasowało. Nie mogłam przypisać go do żadnego gatunku (których, jak wiadomo, jest sześć). Jak gdyby ktoś polecił niedoświadczonemu malarzowi narysować kudłaka, a ten nasmarował obraz, kierując się jednym jedynym założeniem: nieposłuszne dzieci, które ktoś będzie nim straszył, mają zacząć płakać, zanim jeszcze zostanie odsunięta kurtyna.
Koszmarny wygląd i imponujące rozmiary stwora do reszty przekonały mnie, że był on nierzeczywisty. Fantom? Iluzja? Kto mógł ją stworzyć? Ale nie, iluzja nie potrafiłaby wykończyć trzynastu osób, chyba że biedacy zeszli na zawał serca.
Stwór zaryczał cichutko. Tego również nie potrafią iluzje. Paskudny dźwięk, odczuwalny aż w wątrobie. Miecza przy sobie, dzięki Bogu, nie miałam. W przeciwnym razie upuściłabym go na własną nogę. Prawie przekonałam samą siebie, że kudłak był nieprawdziwy, więc ryk mnie całkowicie zaskoczył. Fajnie byłoby jako dodatek do zaliczenia przywieźć do Szkoły wypchanego przedstawiciela nowego gatunku umarlaka. Jak by tu go wykończyć i zachować futro w jednym kawałku? No dobra, powiedzmy, że to mi się uda. Co dalej? Obedrzeć? Skórę zasolić w beczce, a kości wygotować? A sierść nie wylinieje od tej soli? A może spreparować ją tu, w Dogewie? Trzeba spytać Lena, czy ma gdzieś w pobliżu doświadczonego taksydermistę. A można oddać do muzeum tylko szkielet, a z futra uszyć pelisę i kożuch? Pelisę na co dzień, a kożuch na specjalne okazje.
Teraz patrzyłam na niezdjęte futro niezabitego kudłaka jak na swoją prywatną własność. Wydawało się, że wystarczy tylko podejść i ją zabrać. To, że kudłakowi takie działanie może się nie spodobać, jakoś mi do głowy nie przyszło. Nie bawiąc się w ostrzeganie, rzucił się na mnie z rozdziawioną paszczą.
Zapomniawszy o myślach w temacie własności prywatnej, utworzyłam ładunek cieplny takiej siły, że kudłak powinien zostać spopielony na miejscu razem z pelisą i kożuchem. Bo można go zabić na trzy sposoby: srebrną klingą, kołkiem osinowym (teoretycznie, bo nikt jeszcze nie ośmielił się polować na kudłaka z zaostrzonym patykiem) i ogniem. Wyjąca kula płomienia poleciała w kierunku potwora i… spaliła młodziutki dąb. Pelisokożuch zwinnie się uchylił, mroczna masa uniosła się w długim skoku, a ja znowu popełniłam niewybaczalny błąd: strzeliłam zaklęciem wprost w wyszczerzoną paszczę. Ogień przeznaczony jest do porażania wyłącznie dalekich celów, a posłużenie się nim w odległości łokcia od siebie jest czystym szaleństwem. Oczyma wyobraźni zobaczyłam gigantyczny palący się szkielet, spadający mi na głowę, ale w tym momencie kudłak zawył nieludzkim (co było dość oczywiste) głosem, ja upadłam na ziemię, odrzucona przez impet rozgrzanego powietrza, wszystko zasnuło się białą parą, w twarz i ręce wpiły mi się setki igiełek, a po ubraniu pociekło coś mokrego i gorącego, jak gdybym przewróciła na siebie garnek z wrzątkiem.
Nie wiem, czy wampiry tej nocy spały mocno, ale mój wrzask, zdolny obudzić umarłego, spowodował, że zbiegły się na plac w ciągu trzydziestu sekund. Twarz i ręce piekły, bałam się otworzyć oczy. Ale słysząc zmartwiony głos Lena, natychmiast przestałam się drzeć i wyrzuciłam z siebie stek mocnych przekleństw. Było za późno i bardzo głupio udawać, że te wrzaski były okrzykiem zwycięstwa, ale myślę, że nawet Ulion Smokobójca by się nie powstydził takiego wykonania. Jeżeli już bohater się drze, to powinien to być dźwięk unikalny, nie do porównania z niczym innym. Stanowczo mi się udał. Ale aplauz i okrzyki “bis!" nie nastąpiły. Zapanowała grobowa cisza. Len lekko, koniuszkami palców obmacywał moją twarz.
– Bardzo źle? – wykrztusiłam, próbując nie dopuścić do “bisu".
– Będzie ci go bardzo brakować?
– Kogo?
– Nosa.
– Co?! – Siłą rozkleiłam powieki i spojrzałam zezem. Ku mojej niewysłowionej uldze w zasięgu wzroku majaczył nawet jeśli nie cały organ powonienia, to przynajmniej jego część końcowa.
– Wzrok nie ucierpiał – skonstatował Len, kontynuując badanie mojej twarzy. – Wygląda to na oparzenie.
– Co to znaczy – wygląda?! Nie strasz mnie! Naprawdę oparzenie? Mocne?
– Chyba nie, po prostu nienaturalne rumieńce. Od grzywki do podbródka.
– Pęcherzy nie ma?
– Póki co, nie – mruknął z namysłem. – One się nie pojawiają od razu.
– Dziękuję, tyto potrafisz człowieka pocieszyć. – Wstałam i otrzepałam się. Ubranie było mokre i gorące.
– I po coś wychodziła sama w nocy na ulicę?
– A co, mam za każdym razem ciebie budzić?
– Nie mam nic przeciwko – Len nie był skłonny do żartów. – Chodź do domu, Kella cię opatrzy… Kiedy ją znajdą. A wy czego? Rozejść się!
Ktoś zdradził chęć uhonorowania mnie jako bohaterki-wybawicielki, ale tylko machnęłam ręką z frustracją.
– Nie wyszło? – cicho zapytał Len.
Pokręciłam głową. Dowodu rzeczowego mojego zwycięstwa, czyli trupa, nawet w kiepskim stanie, nie było nigdzie w zasięgu wzroku.
Tłum rozproszył się z niezadowolonymi pomrukami.
– Len… Czekaj no! – krzyknęłam za wampirem, który właśnie się podniósł. – A nie sama mogę wychodzić? Co chciałeś przez to powiedzieć? Kto z was dotrzymuje mi towarzystwa podczas nocnych spacerów? Ty sam? Czy twoje białe zwierzątko? A może to Starsi na paluszkach biegają moim śladem aż do tej małej przybudówki na tyłach domu?
– Wolho, nie zaczynaj – ze zmęczeniem westchnął wampir, nie ryzykując patrzenia mi w oczy.
– Co to niby ma być, przypisałeś do mnie stałego ochroniarza? A dziś zaspał?
– Póki jesteś moim gościem, odpowiadam za ciebie – Len zdradził się ze zdenerwowania.
– Ale ty jesteś… – chciałam powiedzieć “drań", ale uświadomiłam sobie, że przeklinanie władcy na oczach licznych poddanych jest w najwyższym stopniu niestosowne. Tak więc ograniczyłam się do wściekłych myśli i biedny Len nie wytrzymał. Głośno wypuścił z siebie powietrze i machnął ręką, co z równym prawdopodobieństwem mogło oznaczać “a leszy z tobą", jak i “potem pogadamy", po czym szybkim krokiem oddalił się w ciemność, ze złością poruszając rozprostowanymi skrzydłami. Ktoś zaproponował, że odprowadzi mnie do domu, ale odmówiłam.
Stworzyłam lśniący pulsar i krok po kroku zbadałam plac, próbując odtworzyć scenę.
Znalazłam dwa łańcuszki śladów, wilgotnych plam rozmiarów talerza – jeden prowadził od fontanny, a drugi do niej. Prześledziłam kudłaka aż do krzaków. Nie, tam ślady nie urywały się, a po prostu gubiły w gęstej trawie i nawet jaskrawe światło pulsara nie pomogło. Zaciekawił mnie natomiast jeden niby mało znaczący szczegół. Stwór miał mokre łapy jeszcze zanim przekroczył kałużę koło fontanny. Przeciągnęłam ręką po trawie. Rosa dopiero co zaczynała osiadać, zimne łodygi nie zdążyły udekorować się kroplami. Dookoła pulsaru uwijał się rozpalony namiętnością świetlik. W zamyśleniu zapatrzyłam się na jego tańczący cień. Ciekawe, w co on wlazł? Czy tu w pobliżu było jakieś jezioro, strumień albo przynajmniej kałuża? A może na łapach pozostała krew poprzedniej ofiary? Ale nie, krzepnąca krew zostawia ciemne plamy. Spróbowałam logicznie myśleć. Krzaki od fontanny oddzielało jakieś sto-sto pięćdziesiąt łokci. Dokładnie sto czterdzieści, przekonałam się, zmierzywszy odległość do basenu w krokach. No to w takim razie spróbujmy eksperymentu śledczego. Podeszwy butów są skórzane, jeżeli sieje dobrze namoczy, będą długo zostawiać ślady. Raz, dwa… Po siedemnastym kroku wyschłam na wiór. Czyli kałużę można wykluczyć. Stwór musiał zmoczyć nie tylko poduszeczki łap, ale i sierść, by spływająca po niej woda nieprzerwanie pozostawiała ślady. Tylko gdzie on mógł się tak urządzić? Przecież się nie spocił.
Szary cień z żółtymi oczyma bezdźwięcznie wyłonił się z ciemności i zastygł na odległość wyciągniętej ręki.
– Ażeby cię leszy zabrał - zaklęłam. Wilk prosząco położył uszy, dając się złapać za kark. – Znowu mnie wystraszyłeś. To w takim razie, kochanieńki, posłużysz mi dla dobra nauki!
Gdy wrzuciłam wilka do fontanny, zaczął desperacko przebierać łapami, chociaż mógł najzwyczajniej w świecie stać na dnie, trzymając łeb nad wodą. Odskoczyłam. On dał susa przez murek i rzucił się w kierunku domu. Tam, gdzie łapy po raz pierwszy dotknęły ziemi, utworzyła się spora kałuża, od której ciągnął się chaotyczny łańcuszek plam i śladów. Ślady się wkrótce skończyły. Plamy nie. Wiatr doniósł do mnie niezadowolony okrzyk Kryny – chyba wilk udał się w poszukiwaniu współczucia na jej kołdrę. Wychodziło coś zupełnie dziwnego. By zostawić takie ślady, stwór powinien być… gąbką. Miękką, mokrą i porowatą. I ta gąbka nieźle namydliła moją biedną szyję.
Kella napatoczyła się zupełnym przypadkiem, gdy, nie doczekawszy się aż ona się znajdzie, sennie wlokłam się w kierunku domu, kategorycznie odmówiwszy nocowania w Domu Narad, by Len mógł mieć mnie na j oku.
Ruszyłyśmy w kierunku mojego tymczasowego miejsca zamieszkania i tam, przy akompaniamencie ochów i achów przestraszonej gospodyni, Kella zmusiła mnie do zdjęcia butów i kurtki i położenia się na łóżku.
– Śliiiczne oparzenie – zawołała z zachwytem, zimnymi palcami obmacując moje opuchnięte i szczypiące powieki. – Po prostu wspaniałe!
Męczeńsko zacisnęłam zęby. Dogewska zielarka należała do tej szczególnej kategorii lekarzy, którzy widzą pacjentów wyłącznie w charakterze chodzących nosicieli fascynujących i wspaniałych chorób.
Zielarka sprawdziła oczy, mruknęła z zadowoleniem i zaczęła grzebać w torbie. Zapachniało ziołami. Ledwo co zdoławszy mrugnąć, uniosłam się na łokciu i złapałam jedną z czarnych zakorkowanych buteleczek, które Kella postawiła na taborecie. Z zajęć laboratoryjnych wiedziałam – im ciemniejsze jest szkło, tym większe paskudztwo ma szansę pływać w środku. Powiedzmy, zdechły pająk albo trupi paznokieć. Nam, praktykom, w zeszłym roku wykładano kurs zielarstwa z podstawami farmakologii, tak więc znałam przepisy na podstawowe mieszanki ziół. Oczywiście bardzo daleko mi było do zielarki, nieprzypadkowo uczono je na osobnym wydziale, kosztem magii bojowej, kładąc nacisk na diagnostykę i leczenie schorzeń.
Kella namoczyła w zielu gazik i po pokoju rozszedł się ostry zapach, od którego zachciało mi się kichać. Nalewka na spirytusie z jakichś traw i chyba zgniłych jabłek.
– Z domieszką zielonej pleśni, prawda?
– Zgadłaś. Połóż się na plecach i zamknij oczy. Co z potworem? – rzeczowo spytała zielarka, jak gdybym nie stoczyła walki na śmierć i życie, a odbyła spacerek na targ po marchewkę.
– Powiedziałabym, że… wyparował. -Co?
– Właśnie. Wypuścił coś niby kłąb pary i zniknął.
– A może to był smok? – delikatnie zasugerowała Kella.
– Widziałaś go chociaż raz?
– Nie. Ale Len – dwa razy.
– Kto kogo nie dogonił?
Kella milczała, zwinnie operując gazikiem. W życiu nie widziałam tak smętnej panny.
– I tym niemniej z niesamowitym uporem zapraszacie do Dogewy praktykujących magów. Nie liczycie przypadkiem na to, że kudłak zje ich, a was zostawi na potem?
– Nikogośmy nie wołali – ze złością rzuciła Kella. -Gdy tylko zginął Diar, ten mag z Kamieńca, zlecieliście się do trupa jak kruki do padliny. Że niby trzeba wyjaśnić, kto go tak naprawdę… tego. Kręciliście się tutaj, wąchaliście, szukaliście, wypytywaliście, chyba tylko w zęby nikt nie zaglądał. Gdy tylko jeden został zjedzony – przysyłają następnego. I spróbuj go tylko nie wpuścić. Co?! Wampiry coś przed nami ukrywają?! Len jest cierpliwy, ja bym tam z wami nie odstawiała reweransów. Nie obrażaj się, mała, ale od tej waszej “pomocy" są same problemy. Zamknij oczy. Na noc zostawisz kompres na powiekach albo będzie opuchlizna. Posłuchaj mojej rady: wyjedź stąd, póki nie jest za późno. Nie masz co tu robić ani nic nie zdziałasz.
– Len tak nie uważa.
– Ha, ha, ha! – po raz pierwszy Kella okazała rozbawienie. – Len? Cokolwiek uważa Len, uważa to na własny rachunek. I nie należy traktować jego uśmiechu jako pozwolenia na podanie mu palca – zabierze całą rękę! Nasz władca to naprawdę niezły intrygant.
– Dyplomata – poprawiłam.
– Elegancki synonim – skrzywiła się zielarka. – I to go kiedyś zgubi. Len jest sierotą od urodzenia, zanim skończył pięć lat był chorowity i słabiutki, więc się z nim cackaliśmy i go niańczyliśmy, chyba żeśmy mu tylko boskiej czci nie oddawali. W rezultacie teraz on uważa siebie za wielkiego władcę losów… Jak gdyby czekał, aż mu ktoś da pstryczka w nos.
– Nie zaliczasz się do pierwszej dziesiątki wiernych poddanych.
– Trudno to wyjaśnić. – Twarz Kelli przybrała miękki wyraz, ale zmarszczka frustracji pomiędzy brwiami jednak się nie wygładziła. – Czasem mi się wydaje, że on uważa nas wszystkich za niedorozwinięte umysłowo kaleki, których należy żałować i ich bronić, ale niekoniecznie trzeba szanować. A to jest cholernie poniżające! Omawiam z nim jakiś problem i nagle zauważam, że patrzy przeze mnie na wylot – znaczy, już zdecydował o wszystkim sam, bez moich argumentów. Oczywiście, wysłucha, pokiwa głową z mądrą miną, ale zrobi po swojemu. A ty się czujesz jak zupełna idiotka.
– To uczucie nie opuszcza mnie od chwili przyjazdu – roześmiałam się. – Ale wydaje mi się, że doszliśmy z Lenem do porozumienia. Oj!
– Mówiłam, zamknij oczy!
– Nie uprzedziłaś, że to paskudztwo piecze!
– Nie wiem, czy z nim w ogóle można dojść do porozumienia. Dusza Lena jest jak mogiła – obliczona na jednego. Tak przy okazji, jakim cudem udało ci się wyciągnąć go w Dobrą Noc? On jej nigdy nie świętuje.
– Naprawdę? – poczułam przypływ dumy.
– Tak, ma uczulenie na paproć.
– Mówisz? – W nosie załaskotał mnie śmiech. – Umiejętnie je ukrywał… za kichaniem.
– W jakiś sposób jesteście do siebie podobni. -Jak to?
– Ano, on jest tak samo szalony. Młody jest, co tu od niego wymagać.
– A ile ty masz lat?
– Tyle nie żyją – zbyła mnie żartem Kella. – No to już. Mam nadzieję, że od teraz darujesz sobie nocne wycieczki?
– Wręcz przeciwnie!
Następnego ranka, ledwie rudziki zaczęły trele dziękczynne na cześć ładnego dzionka, zerwałam się z łóżka, pospiesznie przekonałam się przed lustrem, że skóra ze mnie nie obłazi i nos jest na miejscu, po czym żwawym truchtem ruszyłam ku kwaterom władcy. Jak zwykle dookoła nie było żadnej straży, a na dworze żywej duszy. Len jeszcze zażywał półsnu porannego, ale wpakowałam się do jego pokoju tak nabuzowana i kipiąca energią, że nie okazał najmniejszego sprzeciwu, gdy zaczęłam ściągać z niego kołdrę. Doprowadziwszy wampira do mniej więcej obudzonego i świadomego stanu, zażądałam mapy Dogewy, którą podał mi bez słowa. Przysiadłam na brzeżku ogromnego łoża i zagłębiłam się w szeroki płat kory brzozowej, upstrzony nieznanymi mi runami.
Postawiwszy palec na środku, zgodnie z oczekiwaniami znalazłam pod nim Fontannę. Pozostało się tylko zorientować w kwestii położenia stron świata. Len milczał taktownie, póki kręciłam mapą w tę i we w tę, niewyraźnie mrucząc coś pod nosem. Aha, tutaj. Poza granicami miasta utwardzone drogi przechodziły w zwykłe, dzieląc Dogewę na cztery równe sektory.
– Co to? Czemu sektory różnią się kolorem?
– Pierwszy z nich jest przeznaczony pod pola uprawne, trzeci do hodowli bydła. Pomiędzy nimi znajdują się drugi i czwarty – nieuprawiane łąki i młodniaki na miejscu spalonego podczas wojny lasu – cierpliwie wyjaśnił Len. – Istnieje jeszcze jedna strefa leśna, granica. Zajmuje jakąś jedną trzecią sektora, licząc od brzegu.
– Dobrze, ruszamy dalej. Czyli Dogewa jako taka jest miastem leśnym?
– Nie, są też polany, jeziora i pastwiska dla koni.
– Ale przeważnie las?
– Około dwie trzecie.
– To chciałam wiedzieć. Zostawmy rolnictwo i dziewicze gęstwiny. Jeżeli chciałabym przeciąć miasto główną drogą, to ile mi to zajmie?
– Na piechotę i normalnym tempem? Około półtorej godziny.
– A przez las?
– Nie wiem… Zależy jak iść. Powiedzmy, trzy dni. Otworzyłam dłoń i wysypałam na łóżko garść naskubanych po drodze niedojrzałych wiśni.
– Gdzie miał miejsce pierwszy atak?
Len pomyślał chwilę i położył jedną wisienkę w odległości trzech palców od fontanny.
– A dalej?
Na oko odszukałam środek chaosu wiśniowego. Największe prawdopodobieństwo napotkania potwora było w południowym sektorze, około tysiąca łokci od fontanny.
– Ale on może przychodzić skądkolwiek – zaprzeczył Len. – Prędkość, z jaką się porusza, pozwoliłaby mu na dotarcie nawet od zewnętrznej granicy.
– Len, wiesz wszystko o wampirach, ale jeśli chodzi o kudłaki, możesz polegać na mnie. To krwiożerczy drapieżnik. Spójrz na mapę. Załóżmy, że przychodzi od granicy. Załóżmy, że jego nora znajduje się w pobliżu. Dlaczego zabija? Ponieważ jest głodny! Pociągnij linię prostą od dowolnego punktu zewnętrznej granicy do fontanny. Na pewno przetnie czyjś dom. Po co głodny stwór, którego popycha do przodu wściekła żądza krwi, ma biec do centrum miasta, żeby się najeść? Po drodze sto razy trafi na lepszą ofiarę!
– A może szuka tej jednej konkretnej?
– Kudłak? Bzdura. Uwierz mi na słowo, wykończy pierwszego, kto mu się trafi, nażre się i zalegnie w norze. On jest tutaj, w Dogewie.
– Niemożliwe – stanowczo powiedział Len. – Znam każdego wampira w okolicy.
– Wniosek jest prosty. To nie jest wampir. To ktoś obcy. Może człowiek.
– Człowiek, a do tego obcy? – Len nieufnie ściągnął brwi. – Tym bardziej niemożliwe. Wystarczy, że człowiek przekroczy granicę, a zanim przejdzie pierwszą wiorstę, zlokalizuje go strażnik. A nawet jeśli nie strażnik – kiedy idziesz ulicą, dowolny wampir sortujący ziemniaki w piwnicy nie tylko cię zauważy i rozpozna, ale i określi, gdzie idziesz i w jakim jesteś humorze.
– Przecież mówiłeś, że nikt oprócz ciebie nie włada telepatią?
– To zupełnie co innego niż dosłowne czytanie myśli. Oczy dają ci informację o zewnętrznym wyglądzie rozmówcy. Dokładnie w ten sam sposób wampiry mogą określić jego stan emocjonalny. Wolho, jesteś dla nas jak otwarta księga. Mamy zmysły, których istnienia nawet nie podejrzewasz.
– A co, jeśli ktoś wykryje, na co te wasze zmysły reagują? Czy będzie mógł je oszukać?
– Nie wiem. – Len po raz pierwszy w ciągu tej rozmowy zauważalnie się przejął. – Jak dotąd nikomu się nie udało.
– Jak dotąd kudłaki nie robiły sobie z was obiadu w biały dzień – zauważyłam, zwijając mapę w trąbkę.
– Nie atakują w dzień – odruchowo poprawił Len.
– No to w nocy.
– Jesteś pewna, że go nie zabiłaś?: – Na sto procent.
– Ale widziałem, jak zniknął.
– To nic nie znaczy. Mógł się zrobić niewidzialny.
– Czyli wychodzi, że to kudłak-mag?
– Ano wychodzi – potwierdziłam z roztargnieniem, drapiąc się w czubek głowy.
– Nadal chcesz zostać? – po chwili milczenia zapytał wampir.
– Teraz bardziej niż kiedykolwiek. Len?
– Tak?
– Wiedzieliście o stworze, wiedzieliście, że wychodzi w nocy i zagryza ludzi, ale tym niemniej urządziliście Dobrą Noc, podczas której nawet małe dzieci łaziły po lesie bez opieki. Jak mogliście o tym zapomnieć? Jak mogliście się cieszyć, wiedząc, że gdzieś w mroku czai się drapieżna gadzina gotowa zadać cios?
– Ponieważ jedyną istotą, którą kudłak mógł zaatakować, byłaś ty.
– Ja? Czekaj no, czegoś tu nie rozumiem. Było trzynaście ofiar… Czterech czarodziejów i dziewięciu miejscowych. Załóżmy, że wampiry kudłak zjadał wyłącznie na bezrybiu, czy też bezmagowiu, czarodzieje mu zasmakowali. Ale to nic nie znaczy – polowali na niego, próbowali wywabić, denerwowali zaklęciami, prawdopodobnie w atakach był element samoobrony…
– Wolho, on nie ruszył ani jednego wampira.
– Ale powiedziałeś… Dwie kobiety i dziecko… – pogubiłam się do reszty.
– Wszystkie ofiary były ludźmi.
– Okłamałeś mnie? Ty?!
– Nie. Odpowiedziałem na pytanie tak, jak ty je zadałaś. Tak, byli “nasi". Mieszkali w Dogewie z własnej woli. Obie kobiety miały mężów wampirów, dziecko było półkrwi, syn człowieka i wampirzycy.
– Powinieneś mnie od razu uprzedzić!
– Żebyś pomyślała, że wampiry specjalnie ściągają ludzi do Dogewy i mordują? Jak to tam idzie w waszej mitologii? Przegryzają szyje, wysysają krew, zmieniają w zombi? A, to wam się stwór zalągł? Mieszka w centrum Dogewy i atakuje wyłącznie ludzi? No to jeśli można spytać, gdzie ten stwór niby jest? Proszę o demonstrację! Ojej, on jest nieśmiały? No to my do delikatnych nie należymy, sami wpadniemy z wizytą! Tylko zabierzemy trochę święconej wody, szpadle, a przy okazji pęczek srebrnych strzał. A kołki to można wyciosać na miejscu. W końcu macie tam w Dogewie dosyć osik!
– Len, nie krzycz na mnie – jęknęłam błagalnie. On zamknął oczy i zamarł, oddychając równo i próbując się uspokoić.
– Przepraszam.
– Załatwię go. Obiecuję.
– Ale to obala całą twoją teorię. Jeżeli w menu nie ma wampirów, kudłak mógł się zagnieździć wszędzie.
– Czy w Dogewie są jeszcze jacyś ludzie?
– Dwadzieścia do trzydziestu osób. I z pół setki dzieci z mieszanych małżeństw.
– Poza miastem? -Tak.
– Moja teoria jest mocna jak… nie, dzięki Bogu nie jak mój miecz. Gdyby stwór zamieszkał w pobliżu granicy, to od granicy by zaczął. A ja mam zamiar, tak samo jak on, zacząć od fontanny.
Łatwo powiedzieć – zacząć. Czułam się jak najemny parobek, któremu uroczyście wręczono zardzewiałą motykę i królewskim gestem pokazano czterdzieści akrów kamienistego ugoru. W odróżnieniu od parobka miałam w rękach wierzbową różdżkę, podobną do tych, z którymi szuka się podziemnych źródeł, tylko specjalnie zaklętą na wykrywanie umarlaków. Czekało mnie obejście Dogewy po spirali bez wypuszczania różdżki z rąk, przy czym promień działania urządzenia poszukującego wynosił cztery łokcie. I to wszystko w palącym słońcu, pod zdziwionymi spojrzeniami wampirów i niezadowolonymi – wilków. Nie można było opuścić ani jednej kępki, ani jednego pieńka. Jeśli na drodze trafiał się dom, wchodziłam do środka i sumiennie sprawdzałam pod łóżkami, machałam różdżką nad niemowlętami w kołyskach i z zamierającym sercem złaziłam do zimnych, wilgotnych piwnic. Deptałam kwiaty na rabatkach i kalałam nogami dachy. Prawie że urządziłam sobie kąpiel w studni, leżąc brzuchem na cembrowinie, rozgniotłam gniazdo szarej gajówki, wymiętosiłam schludnie przystrzyżone krzaki żywopłotu dookoła Domu Narad i z wrzaskiem spadłam do kompostownika na tyłach.
W okolicach obiadu dzieci bawiły się “we mnie". Dziewczynka brała gałązkę, zamykała oczy i chodziła dookoła fontanny, a chłopcy podkradali się do niej i targali za warkocz, udając kudłaki. Jeżeli udało jej się odwrócić i strzelić psotnika gałązką, wypadał z gry, padał na ziemię i zostawał na niej jako zabity. Co prawda co jakiś czas podnosił głowę i domagał się pomszczenia go przez bardziej fortunnych kolegów. Nie można było ganiać “kudłaków". Jeżeli dziewczynkę bezkarnie pociągnęły trzy “kudłaki" pod rząd, odpadała z gry i na jej miejsce wchodził ostatni z nich.
Gdy słońce osiadło na wierzchołku najwyższego świerka, przyszedł Len i stanął w ten sposób, że przy kolejnym podejściu trafiłam różdżką w środek jego piersi.
– Czego dusza pragnie? – spytałam ironicznie, próbując ominąć go z lewej strony. Błyskawicznie rozprostowane skrzydło zagrodziło mi drogę.
– Czy możesz zrobić przerwę na parę minut?
– Po co?
– A tak mi wpadło do głowy, że chciałbym ograbić sad. Nie stanęłabyś na czatach?
– Że co? – spytałam ze zdumionym chichotem.
– Mówię, jabłek mi się zachciało – powtórzył niezmieszany Len.
– Przecież to jeszcze nie sezon. Jabłka jeszcze niedojrzałe – prychnęłam ironicznie.
– Niedojrzałe, ale soczyste. A ja akurat mam apetyt na coś kwaśnego.
– Przecież jesteś władcą, pójdź i poproś właściciela sadu.
– Nie no, Wolho, nie ma w tobie żadnej romantyki. No to dadzą mi jabłek. Umytych. Obranych. Na talerzyku. Po obiedzie. – W szarych oczach władcy tańczyły iskierki śmiechu, a i westchnienie wyszło mu nieszczególnie smutne.
Ja go nigdy nie zrozumiem. Żeby władca w wieku lat siedemdziesięciu trzech okradał sady jabłoniowe jak psotny dzieciak, a do tego z poważną miną wciągał do tego procederu małoletnie wspólniczki? Prawdopodobnie powinnam była z oburzeniem odmówić, udając bigotkę, która nie znajduje niczego ciekawego w dzikich młodzieńczych wyprawach, ale… bardzo zachciało mi się kwaśnych jabłek.
By wyobrazić sobie mapę dróg dogewskich, należy zamknąć w pokoju wielki kłębek wełny i psotnego kociaka. Gdy ze środka przestanie dolatywać zwycięskie miauczenie, należy otworzyć drzwi i dobrze przyjrzeć się wynikom. Jeśli nie brać pod uwagę tych wyłożonych kamieniami, w dolinie nie było ani jednej prostej drogi – tylko po sto razy przecinające się wąskie i kręte ścieżki. Go prawda bardzo skutecznie wydeptane. Ani jedna się nie urywała ani nie zarastała trawą. Miałam wrażenie, że Starsi co roku wyznaczali odpowiedzialnych deptaczy, którzy przez godzinę dziennie musieli biegać tymi ścieżkami w tę i z powrotem, by nie zanikały. A do tego jeszcze był oczywiście “efekt brudnopisu", który z obłędną prędkością zmieniał pejzaże dookoła. Przed chwilą podziwialiśmy mrok i wilgoć świerkowego boru – a teraz poruszający wąskimi liśćmi grzywacz na łące zalanej słońcem. Jeszcze krok i jak na skutek zaklęcia wyrosły wysokie drzewa.
– I to niby mają być jabłonki? – zdziwiłam się, gładząc ręką pobrużdżony pień. Przykro mi, na pierwszy rzut oka wzięłam je za dęby. Tak grube, że ledwie mogłam je objąć ramionami, gałęzie zaczynające się cztery łokcie od ziemi, korona spłaszczona. Ogórek na widelcu, ot co. – I jak my mamy ją tego, hę?
– Potrząśnij – zaproponował Len.
– Chyba że z rozpędu – wyobraziłam sobie, jak osuwam się po pniu z aureolką gwiazdek kręcących się dookoła głowy. – Ty pierwszy.
– To może obejdziemy się spadami?
Pogrzebałam w trawie i znalazłam jedno jabłuszko. Było zielone, artystycznie powykręcane, z wejściem frontowym dla robaka. Do tego miało wielkość dziury w zębie mądrości. Zademonstrowałam je Lenowi, który natychmiast stracił zainteresowanie spadami.
– No to trzeba włazić – powiedział, z pewną obawą popatrując na dolną gałąź.
– Podsadzić cię?
– Nie, dzięki. – Podskoczył, złapał za konar, rozhuśtał się i zwinnie wbiegł nogami po pniu. Wykręcił się, dosiadł gałęzi i hałaśliwie złapał oddech. Wewnątrz drzewa coś groźnie chrupnęło.
– Właź wyżej! – zarządziłam, osłaniając oczy ręką. Na twarz posypały mi się okruchy kory i wyschniętych porostów.
Len obejrzał się. Siedział plecami do pnia. Dokładniej trzeba planować operacje, dokładniej.
– Tylko nie mów, że masz lęk wysokości! – zadrwiłam, nie spiesząc się, by dotrzymać mu towarzystwa.
– Nie, oczywiście, że nie. Po prostu przypomniałem sobie o moim wielkim obowiązku wobec ludności Dogewy… – z tymi słowami stanął na nogach i balansując skrzydłami, powoli się odwrócił -…będzie to bardzo smutne, jeśli nagle i niespodziewanie utraci ona swojego jedynego władcę.
– Nie gadaj, tylko się wspinaj!
Prychnął i zaczął włazić na górę, szeleszcząc liśćmi. Kora i robaczywe jabłka spadły na mnie jak grad.
– Co żeś zrobiła z tym pierwszym jabłkiem?
– Wyrzuciłam!
– A szkoda! Tych się nie daje nie tylko zjeść, ale nawet ugryźć! – Sądząc z przytłumionego dźwięku, Len jednak spróbował skosztować upragnionego owocu, co niezbyt mu wyszło.
Dotknęłam pnia, pogładziłam go dłonią. Jabłoń odpowiedziała ciepłą pulsacją. W ustach pojawił mi się posmak słodkawej wody, poruszającej się w górę naczyniami i przez chwilę sama byłam tą wodą, wchłaniającymi ją korzeniami, mechatymi liśćmi ciągnącymi się ku światłu. Poczułam nawet, jak ciążył na gałęzi wampir opierający się o pień.
– O rany! – dobiegło mnie z góry.
– Wyrosły?
– Tak, całe dwa.
– Zrywaj i złaź!
Po chwili Len już siedział na dolnej gałęzi, a ja odbierałam z jego rąk dwa ciepłe, na wpół przezroczyste jabłka. Wampir przymierzył się i skoczył.
– Obawiam się, że przesadziłam. Dojrzały – zauważyłam ze smutkiem, oglądając jabłko pod światło.
– A co w tym złego?
– Przecież chciałeś kwaśne.
– Z braku lepszych. Są jadalne?
– Oczywiście, czemu pytasz?
– Słyszałem, że magicznie stworzone jedzenie jest trujące.
– Zależy, z czego je stworzyć. Na przykład jeśli ma się chęć, można nadać postać jabłka nawozowi końskiemu. Albo stworzyć iluzję – wyczuwalną, soczystą, ale niestety zupełnie bezwartościową z punktu widzenia żołądka. Można zlewitować sobie jabłko z cudzej patery, jeżeli oczywiście takowa znajduje się w polu widzenia. A ja tylko przyspieszyłam ich dojrzewanie.
– To znaczy, że można zbierać plony codziennie?
– Pomarzyć sobie możesz! Jeżeli sprawię, że dojrzeje, powiedzmy, pięć jabłek, to cała reszta zmarszczy się i spadnie. Po dwudziestu opadną liście. A po czterdziestu drzewo będzie nadawało się wyłącznie na opał.
– Czemu?
– Ponieważ na tym świecie nic się nie dzieje tak po prostu. Policz sobie – do zbiorów masz ponad miesiąc, a ja sprawiłam, że jabłko dojrzało w ciągu jednej minuty. Ono zażądało, by drzewo dostarczyło mu tysiąc razy większą porcję wody i pożywienia. Parę takich żarłoków jeszcze wykarmi, ale dla dwudziestu będzie musiało zabić całą resztę.
– A powiedzmy jeśli robić to powoli? Przez tydzień?
– I cały tydzień mam się ściskać z jabłonią? Toż to ja wypuszczę korzenie.
– Czy to naprawdę jest aż tak skomplikowane? A ja zawsze myślałem, że magia jest drogą na skróty dla leniwych.
– Magia jest jedną z gałęzi nauki. Póki co – najbardziej perspektywiczną.
Na styku nieba i ziemi pojawiła się ciemna figura w płaszczu z kapturem. Zasalutowała nam długą kosą i znikła za wzgórzem. Po chwili zaczęło stamtąd dolatywać melodyjne pogwizdywanie i zapachniało świeżo ściętą trawą.
– On przecież wie? – spytałam, wycierając jabłko o spodnie.
– Kto?
– Właściciel, że obrabiamy jego sad.
– Oczywiście.
– W takim razie jaki jest sens?
– Chciałem, żebyś się trochę wyluzowała – przyznał siei wampir bez cienia skruchy. – Od rana kręcisz się dookoła fontanny jak zjawa po gruzach starego zamczyska.
– A do tego bez skutku.
– Nic nie znalazłaś?
– Nic a nic. Tylko rozbawiłam dzieciarnię. A wiesz, co jest najdziwniejsze? Kilka razy przeczesałam kawałek, na którym walczyliśmy. Nic. Pustka. I żeby nie było, ślady łap są. Ale energetycznych nie ma.
– Energetyczne ślady?
– Zgadza się. Oprócz żył energetycznych istnieje energetyczna powłoka ziemi. Otacza każdy przedmiot i zapamiętuje jego kontury. Jeżeli przesunie się przedmiot albo postawi nowy na jego miejscu, powstaną zakłócenia. Coś jak kręgi na wodzie. Potem powłoka się dostosowuje i uspokaja.
– A może zdążyła się uspokoić?
– Zadajmy pytanie inaczej: może ktoś pomógł jej się uspokoić? – Z chrzęstem odgryzłam kawałek jabłka, dokładnie zbadałam wilgotny ciemniejący ubytek. Ziarnisty miąższ okazał się kwaskowy. – Len, czy był chociażby jeden fałszywy atak?
– Nie rozumiem? – Len trzymał jabłko w dłoniach tak delikatnie, jakby było ono kulką z winesskiego kryształu.
– Czy on chociaż raz pojawił się przed wampirem, burknął: “Przepraszam, pomyłka" i zwiał?
– Nie.
– Znaczy, czuje z daleka. I jeszcze jedna rzecz mnie dziwi. Może nie jestem znawcą, ale wydaje mi się, że walory smakowe ludzi i wampirów są raczej dość podobne. Czemu w takim razie wybiera właśnie ludzi?
– A czemu wilk wybiera z liczącego tysiąc sztuk stada chorą krowę? – Len oparł się o pień, dalej grzejąc jabłko w dłoniach.
– Ponieważ wilk nie może przewidzieć wyniku walki ze zdrową krową. – Gwałtownie wyciągnęłam rękę z kieszeni i uderzyłam Lena w czoło zaciśniętą w pięści szpilą. Srebrne ostrze przebiło korę aż do drewna. Szybki unik wampira nie dał się wyprzedzić spojrzeniem, nie mówiąc już o ręku. – Robi wrażenie. Chyba nasz nieproszony gość boi się pana Dogewy.
– A jednak nie zaryzykowałbym spotkania z nim w uczciwej walce. – Len zerknął na szpilę z ukosa, ostrożnie wyciągnął ją i położył na mojej dłoni.
– On z wampirem też nie. Mówisz, że jak blisko ci pozwolił podejść?
– Jakieś sześćset łokci.
– Na jaką odległość działa twoja telepatia?
– Hm, czuję jego obecność na…
– Nie, z jakiej odległości możesz czytać myśli?
– Trzysta… No dobra, dwieście łokci – zawahał się.
– Myślę, że on ma coś do ukrycia, I jestem pewna, że go znasz. I nie ty jeden.
Len podniósł jabłko do ust, ale jednak nie ugryzł, ślizgając się po nim niewidzącym spojrzeniem.
– Będziesz ty jadł to nieszczęsne jabłko? – nie wytrzymałam. Po moim już od dawna pozostał ogryzek najeżony twardymi pestkami. – Wątpię, żeby któremukolwiek z wampirów udało się z nim pogadać twarzą w twarz, jest na to zbyt ostrożny. A zapędzony w róg – podwójnie niebezpieczny. Pozostaje jedna możliwość.
– Nie – uciął.
– Tak. Rozkażesz, by wszyscy mieszkańcy tej nocy zostali w domach.
– Nie mogę tego zrobić.
– Nie posłuchają?
– Na odwrót.
– To w czym problem?
– Przecież on się pojawi!
– Bez wątpienia. – I cię zeżre!
– A to już nie takie pewne. A poza tym zabezpieczę się dodatkowo – włożę do kieszeni trutkę na szczury. Jeśli bardzo ci się poszczęści, to za jednym zamachem pozbędziesz się i mnie, i kudłaka.
Rozgniecione jabłko trysnęło spod jego palców.
– Nie waż się tak mówić!
– Nie waż się mnie przekonywać!
– Jesteś taką samą idiotką, jak i cała reszta!
– Zgadza się, my, magowie, mamy lekko nie po kolei w głowie – przyznałam chętnie. – Ale w naszym fachu niezbyt poważa się tchórzy. Jeśli już nie udało nam się wykręcić od zrobienia czegoś, to doprowadzimy sprawę do końca. Przecież nie rozczarowałeś pozostałych, prawda? Wszyscy zeżarci magowie pokręcili się chwilę po Dogewie i wcześniej czy później doszli do wniosku, że jedyny sposób na zobaczenie stwora to spotkanie się z nim sam na sam. Sądząc ze smutnych wyników, wysłuchałeś ich próśb!
– I to było moim błędem.
– Len, to oni się mylili. Ty nic do tego nie masz. Proszę, pomóż mi.
– Zginiesz – szepnął cicho, jakimś straceńczym tonem.
– Znaczy, możesz uważać to za moje ostatnie życzenie przed śmiercią. – Wyciągnęłam rękę i strząsnęłam kawałek jabłka z jego koszuli. – Len, nie przekonasz mnie. Oczywiście, mogę wrócić i skłamać, że potwór porzucił ciepłe miejsce, ale kłamstwo niewiele pomoże. On wykończy wszystkich ludzi w dolinie, jak byście ich nie chronili, a potem weźmie się za Kamieniec i pobliskie wsie. Będzie zabijać metodycznie i ostrożnie, nikt prócz ofiar go nie zauważy ani nie poczuje i ludzie znajdą winnego w okolicy. Tak właściwie to już go znaleźli i przekonanie ich bez solidnego truchła będzie trudne. I właśnie je mam zamiar zdobyć!
– Nie wydaje mi się, by twoje truchło miało pomóc w rozmowach pokojowych.
Beztrosko wzruszyłam ramionami.
– Jeżeli zupełnie mi się nie poszczęści, muzyki nie trzeba, krzyża też nie – będzie odstraszał pogrążonych w smutku mieszkańców Dogewy. Tylko nie zapomnij posadzić paproci na niskim pagórku, żeby kwitły w Dobre Noce.
Wzruszająca przemowa wampira nie rozczuliła, wręcz przeciwnie.
– Dobrze – powiedział nieoczekiwanie twardo. – Będziesz miała swoją bezludną noc. Ale nie licz na paprocie. Jeżeli stwór cię wykończy, zostawię krukom na żer!
– Jak kruki, to niech będą kruki – zgodziłam się potulnie. – Możesz nawet sam zjeść, tylko poczekaj do rana.
Len ze smutkiem pokręcił głową.
– Ale potem nie mów, że cię nie uprzedzałem! Idź się wyśpij, do zachodu słońca masz mniej niż siedem godzin.
To mi się bardzo nie spodobało. Wyjątkowo. Zbyt łatwo udało mi się namówić Lena. I to po kategorycznej odmowie. Albo on pragnie mojej śmierci bardziej niż mi się wydaje, albo… Albo coś kombinuje. A co ja bym zrobiła na jego miejscu? No właśnie. Coś bym kombinowała.
Noc zapadała szybko. Nie udało mi się nie tylko wyspać, ale i w ogóle zmrużyć oczu. Nie wiem, jak Len poinformował wampiry (na pewno nie użył posłańców), ale to zrobił. Dzieci zawołano do domu o zachodzie słońca, a po półgodzinie zaskrzypiały zamki, zastukały zasuwy i zaszeleściły miotły, podpierając drzwi od wewnątrz.
Oczekiwanie na nadejście nocy przy wtórze smętnej litanii Kryny było nie do wytrzymania. W lekkim niebieskawym zmierzchu, gdy do zapadnięcia prawdziwej ciemności było jeszcze bardzo dużo czasu, zdecydowanie przestąpiłam próg i udałam się do Lena. Dom Narad powitał mnie nieprzyjaźnie zamkniętymi okiennicami, na ganku smętnie siedział znany mi wyrostek zajęty pluciem do celu w postaci pełznącego po drodze żuka. “Władca od południa raczą spać, kazali nie budzić" – leniwie poinformował mnie niedojda, po czym wznowił ostrzał. Tydzień temu uwierzyłabym w takie zapewnienie, ale teraz poważnie się zaniepokoiłam. Co on takiego wyrabia? Ja nie mogę oczu zamknąć, a on sobie śpi słodko? Może zachorował? Zjadł na obiad nieświeże drobiowe flaki i teraz go brzuszek boli?
– Już, starczy – powiedział Len, otwierając drzwi na oścież. – Nie znoszę flaków.
– A ty nie podsłuchuj.
– Nie mogę. Masz bardzo głośne myśli.
– Staram się – przyznałam się uczciwie. – Muszę z tobą poważnie porozmawiać.
– To zapraszam. – Lekko zdziwiony Len gościnnie otworzył drzwi.
– Lepiej chodź ze mną, tu nas mogą podsłuchać.
– Kto?
Wyrostek, żeby go, przypomniał sobie o rozkazie władcy i uciekł do domu.
– No weź, chodź, trochę pospacerujemy dla podniesienia mojego ducha! – zamarudziłam. – Jak nigdy przedtem potrzebne mi przyjacielskie wsparcie i płomienna mowa zagrzewająca do boju!
– Gdybyś nie była magiczką, to bym cię związał i wysłał do Starminu z pierwszą karawaną kupiecką – rzekł Len po długiej chwili ciężkiego milczenia, niechętnie schodząc z ganku.
– Za późno, zaproszenia do gości są wysłane, mogą pojawić się w każdej chwili. O dziwo, mam nawet przygotowany plan działania. – Nerwowo miętosiłam prościutką miedzianą bransoletkę na lewym nadgarstku. Nigdy przedtem nie zakładałam błyskotek, ale Len nawet jeśli i zauważył, to nie pofatygował się zapytać, po kiego licha się tak stroję. Podnoszący na duchu spacerek wyszedł niewiele weselszy od próbnego pogrzebu – władca trzymał się tradycyjnego “dobrze albo wcale" i uparcie milczał. Na koniec dotarliśmy do malutkiego ogródka Kryny i zatrzymaliśmy się naprzeciwko wejścia do piwnicy. Wampir po raz pierwszy przerwał ciszę.
– No, to o czym takim poważnym i wyjątkowo poufnym chciałaś ze mną pomówić?
– Wiesz… Oj! – Wymęczona bransoletka ześlizgnęła się z ręki i podskakując dźwięcznie, uciekła w dół po schodach. – To stanowczo nie jest dobry dzień, wszystko mi z rąk leci.
Z roztargnieniem zajrzałam do piwnicy i nieprzenikniony mrok zalał moje myśli.
– Stój tu, ja znajdę – z westchnieniem obiecał Len.
Szybko zszedł po schodach, a ja czekałam, licząc uderzenia swojego serca. Kroki Lena stłumił chrzęst drobnego rzecznego piasku – znaczy, schody się skończyły. W ciągu dnia zbadałam tę piwnicę. Nic szczególnego, kamienne ściany, gliniana podłoga wysypana piaskiem dla suchości, stos wyrośniętych ziemniaków, beczułki z solonymi różnościami z zeszłego roku. I grube dębowe drzwi z żelazną zasuwą.
– O, znalazłem!
Westchnęłam głębiej, zamknęłam oczy i machnęłam rękoma od siebie i do góry, jak gdyby wypuszczając wolno niewidocznego ptaka. Drzwi jęknęły głucho, szczęknęła zasuwa.
Takie proste.
Powoli zeszłam w dół po śliskich kamiennych stopniach i ze znużeniem oparłam się plecami o drzwi. Kolana się pode mną uginały. Co ja narobiłam?!
– Wolha? – głos Lena ledwie słyszalnie dobiegał przez idealnie dopasowane deski. Jeszcze nie zrozumiał, co się stało, tylko się zdziwił.
– Złapałam waszą wysokość, władco – powiedziałam cicho. Nie było sensu krzyczeć. Wystarczyło, żebym pomyślała, ale z jakiegoś powodu przestraszyłam się ciszy. -
Obawiam się, że teraz nie będzie wasza wysokość mógł z czystym sumieniem mówić wszystkim razem i każdemu z osobna, że nie można waszej wysokości oszukać. Za odpowiedź posłużyło mi głuche uderzenie od wewnątrz. Drzwi nie drgnęły.
– Wypuść mnie natychmiast!
– Nie jestem wampirem, władco. Nie podlegam wam. Starczy. Wasza wysokość zbytnio przywykł do decydowania za innych i oduczył się szanowania cudzych decyzji. Najłatwiej sprawić, żeby człowiek zrobił to, czego wasza wysokość chce, zgadzając się z nim, nieprawdaż? Dobra polityka. I skuteczna. Chcesz obejrzeć Dogewę? Proszę bardzo. Sam ci pokażę. To, co będę chciał. Chcesz pospacerować w samotności? Proszę bardzo, spaceruj, a będę obserwował z krzaków. Chcesz oczyścić teren z wampirów? Z przyjemnością. Rozkażę poddanym… a sam pośpię godzinkę czy dwie i ulokuję się w pobliżu, żeby stwór, nie daj Boże, nie wyskoczył. Bo to właśnie zamierzałeś zrobić, czyż nie, władco? Nawet twoja szczerość jest fałszywa, bo jesteś szczery tylko i wyłącznie dlatego, że przyjaciela łatwiej jest kontrolować niż wroga. Ze wszystkiego można zrobić broń. Nawet z przyjaźni. Len, ty nigdy nie kłamiesz. Ale masz naprawdę imponujące zdolności do niedomówień!
Drzwi drgnęły tak, jak gdyby ktoś od środka próbował wyważyć je taranem.
– Len, to bezcelowe. Jeszcze w dzień zaklęłam i futrynę i ściany. Wytrzymają nawet wampira. Nawet nie próbuj. Rano cię wypuszczę… Albo sam wyjdziesz. Zaklęcie zniknie po śmierci maga.
Drzwi tłumiły prawie wszystkie dźwięki, ale wydało mi się, że w piwnicy zamknięto rozwścieczonego wilka – dziwny jękliwy odgłos, który rozległ się ze środka, najbardziej przypominał urwany skowyt.
Odwróciłam się i ledwie przestawiając nogi, powlokłam się po schodach. Gdy byłam w ich połowie, nadeszło uderzenie tak wściekłe, że wydało mi się, iż zadrżała ziemia. A potem – cisza. Czy on przypadkiem nie rozwalił sobie głowy? A może stracił przytomność? Albo ma uczulenie także na ziemniaki? Myśl o sprawdzeniu okazała się tak kusząca, że znowu zeszłam na dół i postałam przez chwilę przy drzwiach, nasłuchując, póki nie wyróżniłam słabego skrobania i wydało mi się, że do drzwi znowu skrobie przerażony wilk. Nie, drugiej takiej szansy nie dostanę. Jeśli Len stamtąd wyjdzie… Nie wiadomo, kto stanie się przyczyną mojej śmierci dzisiejszej nocy.
– Powodzenia – nieoczekiwanie wyraźnie, chyba opierając się o futrynę, wycedził wampir.
– Nie dziękuję! – rzuciłam i jak strzała wyleciałam z piwnicy.
Wcale nie było tak ciemno. Bezchmurna noc rozrzuciła gwiezdne skrzydła nad śpiącą ziemią. Las dyszał mszystą wilgocią i chłodem, a nad stygnącą drogą unosił się ciepły opar.
Trzeźwo oceniłam swoje możliwości, zarówno magiczne, jak i fizyczne i zrezygnowałam z łażenia za kudłakiem po krzakach. Jeżeli na otwartej przestrzeni, przy fontannie, jeszcze cokolwiek widziałam, to krzaki nadawały mi podobieństwo do rycerza w przekrzywionym hełmie. Tak więc usiadłam na kamiennym obrzeżu i zajęłam się polerowaniem miecza połą kurtki, by uprzyjemnić sobie oczekiwanie.
Czas płynął. Przeciwnik się spóźniał. Zgodnie z zasadami kodeksu pojedynkowego miałam pełne prawo uznać jego porażkę. We wzgardzonych przeze mnie krzakach wydzierały się słowiki, na przemian pogwizdując melodyjnie i rytmicznie kląskając. Wesołe nietoperze wykonywały akrobacje powietrzne nad fontanną.
Poszukałam spojrzeniem krzywej lipki, w okolicach której wczoraj straciłam ślad. Hm, dziwne. Jeżeli kudłak wyskoczył z krzaków, starł się ze mną, zrejterował i znowu schował się w krzakach, to jako pierwsze powinny były wyschnąć ślady prowadzące do fontanny. A na pewno pamiętałam, że wyschły te wiodące do krzaków, ale wtedy nie przywiązywałam do tego faktu jakiegoś szczególnego znaczenia. Jakby kudłak poruszał się tyłem naprzód. Albo… wszystko było na odwrót! Nie krzaki-fontanna-krzaki, a fontanna-krzaki-fontanna!
Na moją potylicę spadła kropla. Potrząsnęłam głową. Kolejna kropla spłynęła po szyi za kołnierz. “Wiatr się zmienił" – zdecydowałam, odwracając się.
Nade mną wibrował i skręcał się kipiący pęcherzykami słup wody ze zlewających się w jedno strumieni.
“Tego tylko brakowało" – pomyślałam w oszołomieniu. Słup mi się z jakiegoś powodu nie spodobał. Nie analizując przyczyn tak gwałtownej antypatii, zapobiegawczo powiększyłam oddzielającą nas odległość, odskoczywszy do tyłu o jakieś dziesięć kroków. W samą porę: słup wygiął się łukiem, przechylił przez skraj basenu i zaczął pełznąć za mną, pulsując i zmieniając kształt. Najpierw pojawiła się pełna zębów paszcza. Potem podniósł się na krzywe łapy, a na całym ciele wyrosło i napuszyło się bure futro. Witaj, kudłaku!
“Witaj, późna kolacjo!" – kłapnął zębami stwór.
Plecami do przodu porzucałam pole bitwy z maksymalną możliwą prędkością. Chociaż, uczciwie mówiąc, nie bardzo mogłam sobie wyobrazić, jak kudłak miałby mnie zjeść. Nawet arcymag nie był w stanie utworzyć prawdziwego ciała z czystej wody. Za efektowną fasadą pluskała się nadal i cały czas ta sama woda – to właśnie dlatego ruchy kudłaka wydawały się tak płynne, cieknące. Jakby przyszło mi do głowy, by obciąć mu kawałek futra na pamiątkę, musiałabym trzymać je w szklance. Pelisa albo wyparowałaby pewnego słonecznego dzionka, albo zmieniła w sopel lodu z nadejściem zimy. Tak więc niech mu będzie, rozerwie mnie na kawałki, rozsmaruje po całym placu, ale zjeść – no, przykro mi, nic z tego!
Uczciwie mówiąc, niezbyt mnie to pocieszało.
Nie ma dymu bez ognia. Ostatecznie ktoś przecież stworzył tego potwora. I ktoś go nadal kontrolował. Z niewielkiej odległości.
“Ach ty draniu, swołoczy, bydlaku" – wymyślałam coraz to nowsze obelgi dla nieznanego czarodzieja, prawie że opierając się plecami o krzaki. “Gdzieś musisz siedzieć, padalcu." Co w takich wypadkach krzyczeli obrażeni bohaterowie? “Ty przeklęta chabeto!" Nie, to chyba jednak o koniach. A, mam: “Stawaj do walki, piekielny pomiocie!".
Oczywiście nikt nie wyszedł. Mnogość wszelakiej zieleni dookoła placu dawała mojemu hipotetycznemu przeciwnikowi szerokie pole manewru. Mógł siedzieć na drzewach, czaić się w krzakach, leżeć w trawie i w ogóle znajdować się gdziekolwiek. W głowie natrętnie pojawiały mi się rusałki na dębach. Połączenie tych elementów folkloru z dębami właśnie wywoływało we mnie jeszcze większą panikę niż nieubłagane zbliżanie się pseudo-kudłaka. Nie to, żebym w ogóle rozumiała, co do tego mają rusałki. Nawet gdyby któraś z nich dowlokła się tu z najbliższych moczarów dla samej tylko przyjemności posiedzenia sobie na gałęzi dębu, to co miało to wspólnego z naszym pojedynkiem?!
Wolho, zbierz się do kupy. Albo potem ciebie nie pozbierają.
Już wiedziałam, że wszystkie rzeczy stworzone przez maga nosiły na sobie jego ślad. Mało tego – w zaśmieconych zakamarkach mojej pamięci trwało sobie pieczołowicie przechowywane zaklęcie rozpoznawania. Ale to by było za proste! Jakby mnie ktoś walnął ciężkim workiem po łbie, zachwiałam się i na chwilę oślepłam. Zadziałała tarcza, zaklęcie obronne. A to taki numer! Cóż, mój kolega się nieźle maskował. Nic dziwnego, że wampiry go nie poczuły.
No to się trzymaj, paskudo. A co powiesz na taki prezent?
W następne zaklęcie włożyłam całą swoją wściekłość. Nie próbując przeniknąć w istotę maga, po prostu wysłałam pod jego adresem samonaprowadzający się ładunek. Zobaczymy, z którego krzaka zapachnie spalenizną?
Z żadnego. Kudłak zawył, zniknął w chmurze pary i rozlał się u moich stóp.
I w tym momencie, stojąc w letniej kałuży, z zapierającą dech w piersi jasnością zrozumiałam, jak to wszystko działało.
…Ono nigdy nie wychodziło z lasu. Przez cały ten czas było pod moim nosem, w środku miasta. Wychodziło z wody, żywej wody, która “nikomu nie mogła zaszkodzić". I dokładnie tak jak twierdził Len, było “ani żywe, ani martwe". Zaczaiwszy się w bezpiecznym miejscu, mag porzucał swoje nieprzytomne ciało, zlewał się z przebiegającą w pobliżu żyłą i przemieszczał po niej, jak kret po podziemnych tunelach, na setki, tysiące wiorst. Proces ten wymagał gigantycznych wydatków energii, bez żyły magowi nie udałoby się odejść od ciała nawet na pół wiorsty.
Dogewa sama złapała się w pułapkę. Tylko tu żyła wychodziła na powierzchnię. Tylko tu nieznanemu czarodziejowi udało się wyrwać na wolność, ukryć pod wodną powłoką i zacząć zabijać. To właśnie dlatego moja różdżka nawet nie drgnęła, gdy przechodziłam obok fontanny. Stwora tam nie było. Przychodził z nastaniem zmroku.
Len i cała reszta mylili się. Po dokonaniu zbrodni potwór nie uciekał do lasu. Wystarczała mu możliwość zniknięcia na krótką chwilę z widoku. A tam uwalniał swoje tymczasowe ciało, woda rozlewała się i wsiąkała, tak samo jak stało się to teraz, a mag spokojnie wracał sobie do fontanny i uciekał po żyle…
Spokojnie? Nie mógł sobie tak po prostu spokojnie odejść! Musiał pełznąć powoli, ostrożnie, zlewając się z ziemią, udając trawę i kurz, ukrywając myśli, zamiatając ślady, albo wampiry swoimi wyczulonymi zmysłami by go znalazły. Jeszcze był tutaj! Nie mógł odejść tak szybko. Odciągnęłam go zbyt daleko od fontanny.
Skoczyłam na nogi. I zobaczyłam fontannę w odległości pięciuset kroków.
Prawdopodobnie ustanowiłam rekord świata w biegu na krótki dystans. Najpierw goniły mnie instynkt łowiecki i chęć poparcia dowodami mojej tezy. Potem – lodowate przerażenie, gdy ono domyśliło się moich zamiarów i stanęło na pełną wysokość, już się nie kryjąc, a potem zawyło i zaczęło deptać za moimi plecami, koszmarne, bezcielesne, wściekłe.
Zdążyłam. Nie zwalniając, skoczyłam wprost do basenu, podnosząc chmurę bryzgów i jeszcze w locie poczułam niewidzialną ścieżkę, jego nić przewodnią po nieskończenie zaplątanym labiryncie ścieżek energetycznych.
I przecięłam ją. Teraz nie mógł wrócić. Musiał przyjąć wyzwanie.
Wypełzł z kamieni na zielony dywan pobocza. Czerwonawa strzała dzikiej lilii skrzywiła się, żałośnie jęknęły korzenie, trawa podniosła się jak pęcherz i pękła. Ziemia wylazła z dziury jak zapomniane ciasto z kadzi, uniosła do góry jak gigantyczny robal, wyrzucając krótkie macki, wyszukując pustkę i wypełniając ją.
Po minucie stał przede mną, brzydki, kanciasty, podobny do ulepionej z gliny kukły bez oczu, nosa i uszu. Już nie dbał o wygląd zewnętrzny. Wszystko, czego potrzebował od tymczasowej powłoki – by była na tyle materialna i mocna, by posłużyć jednemu jedynemu celowi.
Zabić mnie.
Pochylił się, bez widocznego wysiłku wyrwał z drogi kamień z żyłkami rudy, podrzucił go w powietrze jak zabawkę, a złapał już rękojeść stalowego miecza. Promień księżyca ślizgał się po czarnym ostrzu. Mój nie mógł się z nim równać – równie dobrze mogłabym walczyć drewnianym kijkiem.
Bez chwili wahania potwór rzucił się do ataku, kręcąc mieczem jak entuzjastyczny entomolog szpilką, a ja poczułam się jak ważka, której sparaliżowało skrzydła. Ręce mi się spociły i lekko drżały jak u pijaka z długim stażem. Nogi wrosły w ziemię. Serce albo nie biło, albo schowało się tak głęboko, że nie było go słychać. Bogowie w niebiosach, jak ja mam się z nim zmierzyć?!
Z potworem jeszcze mogłam sobie powalczyć, jeżeli nie wygrałabym siłą czy zwinnością, to zostawał intelekt (wątpliwe, ale jednak chciałam w to wierzyć). Przeciwko arcymagowi nie miałam szans. A przede mną stał właśnie arcymag – zwykły bakałarz nie umiałby z taką łatwością przerzucić się z jednego żywiołu – wody, na inny – ziemię. Co prawda w tymczasowym ciele mógł korzystać tylko z magii należącej do wybranego żywiołu. Ale rzucone na niego zaklęcie również nie zadziała.
Ostrze powoli zbliżało się do mojej szyi, zawieszone w zatrzymanym przez mój strach czasie. Z piersi monstrum wyjrzała i cofnęła się z namysłem gruba dżdżownica złapana razem z ziemią.
I w tym momencie mnie olśniło. Przecież to ziemia, pełna nasion, robaków, kawałków korzeni i drobnych kamyczków. Niczym nie różni się od zwykłego brudu, może oprócz tego, że jest źle wychowana i stoi na nogach. Czyja, za półtora roku magiczka, powinnam bać się paru worków gnoju?
Wzdrygnęłam się, zanurkowałam pod prawą rękę stwora i znalazłam się za jego plecami. Nie zatrzymując się, gwałtownym skośnym ciosem zdjęłam mu połowę głowy, która zachrzęściła pod ostrzem.
Bez fałszywej skromności mogę powiedzieć, że był to wspaniały cios. Nigdy bym się po sobie takiego nie spodziewała. Niestety, bezmózgi stwór chyba go nawet nie odczuł. Odcięty kawałek spadł na trawę i rozsypał się w świeże kretowisko. Potwór wykonał leniwy obrót i spróbował dorwać mnie zwijającą się klingą – ośmiorniczą macką ciągnącą się moim śladem. Jednak niezłą prędkość potrafię osiągnąć. I wysokość w skoku. Żywe ostrze wbiło się w obrzeże fontanny i wściekle zawibrowało, próbując się uwolnić. Kawałki granitu jak wicher rozleciały się na boki. Mag oswobodził broń i machnął rękojeścią jak woźnica batem. Ostrze posłusznie wyciągnęło się w linę i zerwało czubek fontanny. Woda uniosła się jednym strumieniem na wysokość piętnastu łokci, szczodrze zalewając plac. Jeden ze spadających odłamków boleśnie uderzył mnie między łopatki. Nie wytrzymałam i wykorzystałam wolną rękę zgodnie z przeznaczeniem -złożyłam ją w dużą figę i pokazałam przeciwnikowi.
Monstrum ryknęło i zdwoiło wysiłki. Następne dziesięć minut spędziliśmy, grając w berka dookoła fontanny, rycząc dziko, wyjąc, tratując i czyniąc niemałe zniszczenia. Przez rozłupaną w kilku miejscach krawędź radośnie wylewała się woda, zmieniając tupot w chlupanie.
Nastąpiła krótka pauza, podczas której potwór uznał, że kontynuując w ten deseń spędzimy w Dogewie zimę. Rozdzielała nas fontanna. Ja dyszałam ciężko, gotowa zerwać się z miejsca w każdej chwili. Niech was Bóg błogosławi, moje nienawistne treningi! Z walk miałam trójkę, z biegów – cztery z minusem, a najczęściej wolałam przesiadywać w szatni, symulując najprzeróżniejsze choroby i urazy. Tym niemniej bez tych treningów cała sprawa skończyłaby się dla mnie całkiem kiepsko.
– Ktoś ty? – krzyknęłam, próbując jakoś opanować kłucie w boku.
Monstrum nieoczekiwanie roześmiało się, opuszczając miecz. Bezzębna paszcza była podobna do dziury w piasku, w której machała czułkami drapieżna larwa.
– Mała idiotko! – ryknęło. – Jeszcze się nie domyśliłaś? Tym lepiej. W takim razie masz jeszcze szansę się uratować!
– A jak? – zaciekawiłam się.
– Zabij go! – krzyknął potwór. – Zabij tego białowłosego bękarta! Doskonale go oszukałaś. Skończ z nim raz na zawsze – kilka błyskawic w drewniany dach piwnicy i obiecuję, że zostawię i Dogewę, i ciebie w spokoju.
Mniejsze zło. Palący się dach nad cudzą głową dla ratowania własnej.
Dżuma jednak dotarła do Starminu, pokręciwszy się przez trzy tygodnie po leśnych ścieżkach razem ze szczurami ze spalonych domów.
Z dwojga złego wybiera ten, któremu brakuje odwagi, by zmierzyć się z oboma.
– Raczej zabiję ciebie – wycedziłam przez zęby.
– Nie dasz rady! – syknął mag.
– Zobaczymy!
Ziemia wystrzeliła na boki i gigantyczny wąż rzucił się w moim kierunku. Ja uderzyłam zaklęciem w strumień fontanny, który oblał stwora wodą od stóp do głów, zmieniając w bezkształtną kupę błota na kamieniach.
– I co, zjadłeś?
– Zjem! – niewyraźnie obiecał potwór, wyrastając z ziemi tuż koło mnie. Pospiesznie obiegłam fontannę.
– A czemu sam nie chcesz zmierzyć się z Lenem? On się zgadza, pytałam.
– Za dużo zachodu – wysyczał stwór.
– Za małe szansę na zwycięstwo?
– Większe, niż masz ty.
Wybraliśmy na pole bitwy bardzo odpowiednie miejsce, pozwalające odnowić rezerwę po każdym zaklęciu. Z łatwością powstrzymałam niezbyt mocny deszcz kamieni i wybiłam błyskawicą dziurę w brzuchu przeciwnika, zyskując kilka chwil.
– A może się po prostu boisz, że cię wykryje? – spytałam ironicznie, przeskakując przez falę ziemi, która przetoczyła mi się pod nogami. – I za co ty tak nienawidzisz wampirów?
– Nic osobistego – prychnął potwór. – Potrzebuję Dogewy. Całej. Powinna należeć do mnie i tylko do mnie! W tej przeklętej dolinie ukryta jest ogromna siła i gdy uda mi się ją pozyskać, będę miał władzę nad śmiercią, jeśli coś ci to mówi!
– Ano mówi. Że w dzieciństwie wypadłeś z kołyski na głowę!
– Tak myślałem – wyszczerzył się potwór. – Ten skurwysyn trzęsie się nad swoimi tajemnicami, jak gdyby prowadził lombard. Siedzi na nich tym swoim skrzydlatym tyłkiem i nie chce się posunąć. I co żeś w nim zobaczyła? Kłamliwa, małostkowa, zdradliwa duszyczka. Tyle pożytku, że śliczna gęba, póki kłów nie wyszczerzy. Ale nie zapominaj, że ty jesteś człowiekiem, a on wampirem. Wiem, jak zgrzyta zębami po nocach, w dzień robiąc ci awanse i reweranse. Jak wilk macha ogonem przed suką, która zachłystuje się szczekaniem przy nogach myśliwego z kuszą.
– Moim zdaniem najbardziej nie podoba ci się w nim niechęć do posunięcia się. Jak myślisz, czemu? Wie, jaki tłusty masz… tyłek. I jak się nim rozpychasz.
– Starczy tego dobrego! – zagrzmiał mag. – Nigdy mi się nie podobałaś. Może pośmiertna opinia okaże się bardziej pochlebna?
Nigdy nie zrozumiałam, jak on to zrobił. Jedna z macek wysunęła się z ziemi i podcięła mi kolana, a druga pociągnęła za nogę. Z rozpędu przyłożyłam potylicą o kamień, a ten… niedobry człowiek… uderzył mnie w pierś mieczem, przygważdżając do ziemi!
Bólu nie było. Tylko niezrozumienie z powodu dziwnej pustki tam, gdzie przed chwilą biło serce. Zgodnie z kanonami sztuki kronikarskiej powinnam była teraz wydać z siebie ochrypły jęk (albo jęczące chrypienie), złapać oburącz bezlitosne ostrze, obiecać wrogowi straszną śmierć z ręki jednego z moich potomków i na potwierdzenie splunąć krwią w nienawistną twarz. Po czym wykonać kilka konwulsji i malowniczo przewrócić oczami. Ale w tym momencie przypomniałam sobie, że potomków nie mam, w związku z czym raczej nikt mi nie uwierzy. Może poszczuć na niego pogrążonego w bólu ukochanego? Przejrzałam w myśli wszystkich znajomych, ale nie znalazłam odpowiedniego kandydata na mściciela. No nie, co to za życie, na nikim nie można polegać i wszystko trzeba robić samemu!
– No i koniec kłopotu, dzięki niech będą bogom! – zagrzmiała wznosząca się nade mną góra.
Miecz, który wypadł z moich rąk, leżał tuż obok, na obrzeżu fontanny, rękojeścią do placu.
– To nie fair bić leżącego – szepnęłam, trochę dziwiąc się ochrypłemu bulgotaniu w piersi.
– Nigdy nie mogłem się zabrać do przewertowania kodeksu rycerskiego – złowieszczo wyszczerzył się potwór.
W odpowiedzi na niesłyszalne zawołanie magiczne rękojeść miecza przechyliła się i wślizgnęła w moją dłoń. Ostrze przesunęło się i spadło do szczeliny w obrzeżu. Po stalowej klindze, łaskocząc tracące czucie palce pobiegła woda. W dole brzucha coś mnie złowieszczo ukłuło.
– A szkoda – szepnęłam, gwałtownie ściskając dłoń. Magia popłynęła po mieczu, po ręce, ogniem zalała ranę w piersi i pobiegła dalej, jak pnącze oplatając czarne ostrze. Potwór zachłysnął się cienkim wibrującym wyciem i odchylił do tyłu, nie zdążywszy ani wypuścić miecza, ani wyciągnąć go z mojego ciała. Po klindze w górę ze świstem i trzaskiem pobiegły niebieskawe wężyki ładunków. Żaden arcymag nie zdoła wysuszyć do dna naturalnego źródła mocy, ponieważ nawet bezdenna przepaść w którymś momencie zapełni się, jeżeli skierować do niej rwącą i głęboką rzekę. Przepaść – ale nie dziurawe wiadro stojące na jej brzegu. Posłuszna ostatniemu desperackiemu wysiłkowi woli moc ciekła i ciekła przez moje zranione ciało. Potwór wył i rzucał się, próbował jakoś pozbyć się nadmiaru, plując zaklęciami, zerwać zabójczą więź, ale bez skutku. Równie dobrze mógł czerpać garścią przybierającą wodę i koniec nie kazał na siebie długo czekać. Potwora otoczył lśniący kokon, krzyki utonęły w narastającym brzęczeniu, ziemia zadrżała i pobiegły po niej głębokie szczeliny, resztki fontanny razem z obrzeżem rozsypały się i zapadły do głębokiej dziury, po czym rozległo się lekkie, delikatne i ciche mlaśnięcie, lśnienie skupiło się do jednego oślepiającego punktu, strzeliło promieniami i znikło. W powietrzu zaczęły krążyć strzępy popiołu.
Miecz wyślizgnął się z mojej słabnącej ręki i głucho plasnął o kałużę. Nawet nie wiedziałam, że tuż przed świtem robi się tak bardzo ciemno. Potem przywidział mi się Len, klęczący w kałuży i z trzaskiem rozrywający koszulę na mojej piersi.
– Obawiam się, że będziecie musieli przerobić fontannę na studnię – szepnęłam i były to moje ostatnie słowa.