IV Dostęp

W Internecie jest mniej więcej tak bezpiecznie jak w nocnym sklepie we wschodnim Los Angeles w sobotę wieczorem.

Jonathan Littman „The Fugitive Game”


Rozdzial 00011011/dwudziesty siódmy

Przez resztę wieczoru zespół wydziału przestępstw komputerowych studiował raporty z motelu Bay View, cały czas szukając śladów, które pozwoliłyby odnaleźć Phate’a, słuchając radiowych komunikatów policyjnych i czekając w napięciu na wieści o nowych morderstwach.

We wcześniejszym zgłoszeniu usłyszeli, że rano z prywatnej szkoły porwał małą dziewczynkę jakiś człowiek podający się za jej wujka, ale później ją wypuścił. Metoda działania wskazywała na Phate’a, lecz Huerto Ramirez i Tim Morgan, którzy pojechali do szkoły porozmawiać z małą, wrócili z pustymi rękami. Rozhisteryzowana dziewczynka nie pamiętała nawet koloru włosów porywacza.

Rozmawiano z większością gości motelu Bay View i ludźmi z okolicy, jednak nie znaleziono świadka, który by widział samochód Phate’a.

Sprzedawca w sklepie Seven-Eleven we Fremont przed kilkoma godzinami sprzedał dwa sześciopaki mountain dew człowiekowi, którego wygląd odpowiadał rysopisowi Phate’a. Jednak morderca nie powiedział nic, co mogłoby naprowadzić policję na jego trop. Ludzie ze sklepu czy też stojący pod sklepem nie widzieli jego auta.

Technicy z wydziału kryminalistycznego przeszukali pokój motelowy, ale także niczego nie znaleźli.

Wyatt Gillette pomógł Stephenowi Millerowi, Lindzie Sanchez i Tony’emu Motcie przeprowadzić analizę komputera pozostawionego w pokoju. Haker stwierdził, że to faktycznie gorąca maszyna, w której zainstalowano tylko tyle oprogramowania, aby można było dokonać włamania. Nie znaleźli żadnej wskazówki co do prawdopodobnego miejsca pobytu Phate’a. Numer seryjny toshiby wskazywał, że pochodziła z partii sprowadzonej przez Computer World w Chicago pół roku wcześniej. Nabywca zapłacił gotówką, nie wypełnił rejestracji gwarancyjnej ani nie zarejestrował się on-line. Wszystkie pozostawione przez Phate’a dyskietki były puste. Linda Sanchez, królowa archeologów komputerowych, sprawdziła każdą programem Restore8 i stwierdziła, że na żadnej nigdy nie zapisano danych.

Sanchez wciąż martwiła się córką i dzwoniła do niej co kilka godzin. Wszyscy widzieli, że ma wielką ochotę odwiedzić biedną dziewczynę, więc Bishop wysłał ją do domu. Zwolnił też resztę zespołu. Miller i Mott – który po doświadczeniu bojowym był w znacznie lepszym nastroju – pojechali coś zjeść i przespać się.

Natomiast Patricii Nolan nie spieszyło się z powrotem do hotelu. Siedziała obok Gillette’a i razem z nim przeglądała pliki ISLE-netu, starając się lepiej poznać Trapdoora. Nie znaleźli jednak żadnych śladów demona, więc Gillette doszedł do wniosku, że bot zapewne dokonał samozniszczenia.

W pewnym momencie Gillette odchylił się na krześle, przeciągnął i rozprostował z chrzęstem palce. Bishop zauważył, że haker dostrzegł plik różowych karteczek z notatkami o wiadomościach telefonicznych. Twarz mu pojaśniała i złapał je niecierpliwie. Jednak spotkał go zawód, bo żadna wiadomość nie była dla niego – była żona nie zadzwoniła, mimo że prosił ją o to poprzedniego wieczoru.

Frank Bishop dobrze wiedział, że uczucia do najbliższych wcale nie dotyczą wyłącznie praworządnych obywateli. W swojej karierze zatrzymał już kilkudziesięciu najgorszych morderców, którzy kiedy odprowadzano ich w kajdankach, uderzali w płacz – nie na myśl o czekających ich ciężkich latach więzienia, ale o rozstaniu z żonami i dziećmi.

Bishop spostrzegł, że palce hakera znów zaczynają pisać – stukać – w powietrzu. Czyżby pisał coś do żony? A może wpatrzony w sufit prosił ojca – inżyniera przebywającego wśród piasków Bliskiego Wschodu – o radę albo pomoc, może informował brata, że korzystając z tymczasowego zwolnienia, chciałby z nim spędzić trochę czasu.

– Nic – mruknęła Nolan. – Szukamy i ciągle nic.

Na chwilę Bishopa ogarnęło takie samo zniechęcenie, jakie ujrzał na jej twarzy. Ale zaraz pomyślał – chwileczkę… rozpraszam się. Zdał sobie sprawę, że wciągnął go hipnotyczny, nieodparty urok Błękitnej Pustki, który spaczył mu myśli. Detektyw podszedł do tablicy i popatrzył na spisane dowody, wydruki i zdjęcia. Należały do świata, który znał.

Wykombinuj coś z tego…

Bishop spojrzał na wydruk okropnego zdjęcia Lary Gibson.

Wykombinuj coś…

Podszedł bliżej fotografii i przyjrzał się uważnie. – Popatrz – powiedział do Sheltona. Pękaty gliniarz stanął obok niego z ponurą miną.

– Niby na co?

– Co widzisz?

Shelton wzruszył ramionami.

– Nie wiem. A ty?

– Wskazówki – odparł Bishop. – Szczegóły widoczne na zdjęciu – to, co jest na podłodze, na ścianach… mogą powiedzieć nam coś o miejscu, w którym Phate ją zabił.

Gillette zerwał się z miejsca, podszedł do nich i też popatrzył na makabryczną fotografię.

Na pierwszym planie widać było nieszczęsną dziewczynę. Bishop wskazał inne elementy: podłoga była wyłożona zielonkawymi płytkami. Z jakiegoś aparatu – klimatyzatora albo pieca – biegł kanciasty ocynkowany przewód. Ścianą była tylna strona płyty gipsowej przybitej do drewnianych słupków. Prawdopodobnie pomieszczenie z piecem w niewykończonej piwnicy. Widać też było fragment pomalowanych na biało drzwi i jakiś kosz pełen po brzegi śmieci.

– Wyślemy zdjęcie do FBI – powiedział Bishop. – Niech obejrzą je ich technicy.

Shelton pokręcił głową.

– Sam nie wiem, Frank. Chyba nie jest taki głupi, żeby sikać tam, gdzie je. To by było za łatwe. – Wskazał fotografię. – Zabił ją gdzie indziej. Na pewno nie tam, gdzie mieszka.

– Nie zgadzam się – odezwała się Nolan. – Masz rację, że nie jest głupi, ale nie widzi pewnych rzeczy tak jak my.- Co masz na myśli? Gillette chyba zrozumiał w lot.

– Phate nie myśli o Realu. Stara się zacierać za sobą każdy ślad komputerowy, ale moim zdaniem może przeoczyć jakiś fizyczny trop.

Bishop wskazał zdjęcie.

– Piwnica wygląda na dość nową, piec też. Albo klimatyzator czy co tam jest. Może FBI będzie mogło się dowiedzieć, czy jakiś konkretny wykonawca buduje domy mieszkalne z materiałów takiej marki. Moglibyśmy zawęzić pole poszukiwań budynku.

Shelton wzruszył ramionami.

– Nie liczyłbym na wiele. Ale sprawdzić nie zaszkodzi.

Bishop zadzwonił do znajomego w FBI. Opowiedział mu o zdjęciu i informacjach, jakich potrzebują. Po paru chwilach detektyw odłożył słuchawkę.

– Sam ściągnie z Sieci oryginał zdjęcia i wyśle do laboratorium – powiedział. Rzuciwszy okiem na biurko obok, zauważył dużą kopertę zaadresowaną do siebie. Nadruk głosił, że wysłano ją z wydziału przestępczości nieletnich policji stanowej Kalifornii i musiała nadejść w czasie, gdy byli w motelu Bay View. Detektyw otworzył ją i przejrzał zawartość. Były to akta Gillette’a z sądu dla nieletnich, o które prosił poprzedniego wieczoru po ucieczce hakera. Rzucił dokumenty na biurko i zerknął na zakurzony zegar ścienny. Było wpół do jedenastej.

– Chyba wszyscy potrzebujemy odpoczynku.

Shelton nie wspomniał o swojej żonie, ale Bishop miał wrażenie, że bardzo chciałby już wracać do domu. Korpulentny detektyw wyszedł, skinąwszy na pożegnanie partnerowi.

– Do zobaczenia rano, Frank. – Uśmiechnął się do Patricii Nolan. Gillette’a nie zaszczycił słowem ani spojrzeniem.

– Nie mam ochoty spędzać tu kolejnej nocy – powiedział do hakera Bishop. – Jadę do domu. Jedziesz ze mną.

Słysząc to, Patricia Nolan spojrzała szybko na Gillette’a. Powiedziała od niechcenia:

– Mam mnóstwo miejsca w hotelu. Firma zafundowała mi apartament. Możesz tam przenocować, jeśli chcesz. Mam świetny barek.

Detektyw zachichotał i rzekł:

– Zdaje się, że grozi mi bezrobocie. Chyba jednak lepiej, żeby pojechał ze mną. W końcu jest więźniem pod naszym nadzorem.

Nolan spokojnie przyjęła porażkę, Bishop przypuszczał, że powoli porzucała nadzieje, jakie mogła wiązać z osobą Gillette’a jako obiektem romantycznych uczuć. Wzięła torebkę, plik dyskietek, laptop i wyszła.

Gdy szli do drzwi, haker spytał Bishopa:

– Moglibyśmy zatrzymać się gdzieś po drodze?

– Zatrzymać się?

– Muszę wstąpić po pewną rzecz. A przy okazji, mógłbyś pożyczyć parę dolarów?

Rozdział 00011100/dwudziesty ósmy

Jesteśmy na miejscu – oznajmił Bishop. Zatrzymali się przed wiejskim domem, niewielkim, ale stojącym na zielonej połaci ziemi wielkości pół akra – czyli ogromnej działce jak na warunki Doliny Krzemowej.

Gillette spytał, jakie to miasto. Detektyw odrzekł, że Mountain View, po czym dodał:

– Oczywiście, nie mam tu żadnego widoku na góry [16].Z okien widzę tylko stojącego na klockach dodge’a mojego sąsiada, a w ładne dni ten hangar na Moffett Field. – Wskazał na północ, na drugą stronę autostrady 101, którą ciągnął nieskończony sznur świateł.


Ruszyli długim i krętym chodnikiem, mocno spękanym i powykrzywianym.

– Patrz pod nogi – powiedział Bishop. – Zamierzam go wyremontować. To zasługa uskoku San Andreas. Ciągnie się trzy mile stąd. Bądź tak dobry i wytrzyj buty przed wejściem.

Otworzył drzwi i wpuścił hakera do domu.

Żona Franka Bishopa, Jennie, była drobną kobietą pod czterdziestkę. Jej tryskająca zdrowiem twarz z zadartym nosem nie była piękna, ale na swój sposób pociągająca. Bishop ze swoją lakierowaną fryzurą, bokobrodami i białymi koszulami z krótkim rękawem wyglądał jak przybysz z lat pięćdziesiątych, natomiast jego żona była na wskroś współczesna. Długie włosy nosiła splecione w warkocz, była ubrana w dżinsy i markową koszulę. Szczupła i wysportowana, choć Gillette’owi wydawała się nieco blada na tle opalonych Kalifornijczyków, którzy otaczali go od czasu wyjścia z więzienia.

Nie była ani trochę stropiona – nawet nie zaskoczona – że mąż przywiózł do domu przestępcę na nocleg i Gillette przypuszczał, że została uprzedzona telefonicznie o jego wizycie.

– Jedliście coś? – spytała.

– Nie – odrzekł Bishop.

Ale Gillette pokazał papierową torbę z tym, co kupił po drodze.

– Mnie wystarczy to.

Jennie bez ceregieli zabrała mu torbę i zajrzała do środka. Roześmiała się.

– Przecież nie będziesz jadł pop-tartów. Potrzebujesz prawdziwej kolacji.

– Nie, naprawdę… – Z uśmiechem na twarzy, ale smutkiem w sercu Gillette przyglądał się, jak ciastka znikają w kuchni.

Tak blisko, a tak daleko…

Bishop rozwiązał i zdjął buty, a potem nałożył kapcie-mokasyny. Haker też zdjął buty i w skarpetkach wkroczył do salonu, rozglądając się.

Pokój przypomniał mu jego własne domy z dzieciństwa. Sięgający od ściany do ściany biały dywan, który należałoby już wymienić. Meble od JCPenneya albo Searsa. Drogi telewizor i tania wieża stereo. Sfatygowany stół, który dziś pełnił funkcję biurka: zdaje się, że nadszedł dzień opłat. Na blacie leżały starannie posortowane koperty z rachunkami do wysłania. Pacific Bell, Mervyn, MasterCard, Visa.

Gillette spojrzał na kilka spośród kilkudziesięciu zdjęć ustawionych nad kominkiem. Jeszcze więcej fotografii wisiało na ścianach, stało na stolikach i półkach. Frank Bishop na zdjęciu ślubnym wyglądał tak samo jak dziś, włącznie z lakierowaną fryzurą i bokobrodami (choć białą koszulę pod smokingiem mocno przytrzymywał szeroki pas).

Bishop spostrzegł zainteresowanie Gillette’a zdjęciami.

– Jennie mówi o nas „Świat w obiektywie”. Mamy więcej zdjęć niż każde dwie rodziny z naszej dzielnicy razem wzięte. – Wskazał w głąb domu. – Jeszcze w sypialni i w łazience. Teraz oglądasz zdjęcie moich rodziców.

– Twój ojciec też był gliną? Chyba się nie obrazisz, że cię tak nazywam?

– A ty obrażasz się o hakera?

Gillette wzruszył ramionami.

– Nie. To pasuje.

– „Glina” też. A ojciec – nie, miał drukarnię w Oakland. Bishop i Synowie. Właściwie „Synowie” to niezbyt precyzyjne określenie, bo firmę prowadzą dwie z moich sióstr i większość braci.

– Dwie z sióstr? – powtórzył Gillette, unosząc brwi. – Większość braci?

Bishop zaśmiał się.

– Jestem ósmy z dziewięciorga rodzeństwa. Pięciu chłopaków i cztery dziewczyny.

– To się nazywa rodzina.

– Siostrzeńców, siostrzenic, bratanków i bratanic mam dwadzieścioro dziewięcioro – oznajmił z dumą detektyw.

Gillette spojrzał na zdjęcie szczupłego mężczyzny w tak samo workowatej koszuli jak koszula Bishopa, stojącego przed parterowym budynkiem z wymalowanym na fasadzie napisem BISHOP I SYNOWIE, DRUK i SKŁADANIE.

– Nie chciałeś tam pracować?

– Wystarczyło mi, że firma zostanie w rodzinie. – Wziął zdjęcie i sam zaczął je oglądać. – Rodzina to chyba najważniejsza rzecz na świecie. Ale byłbym kiepski w drukarni. To nudna robota. A jak jesteś gliną… jak to powiedzieć? To nieskończone pole do działania. Zawsze, codziennie jest coś nowego. Już ci się wydaje, że rozgryzłeś umysł przestępcy i nagle – trach – masz zupełnie nowy obraz.

Usłyszeli za sobą jakiś ruch i odwrócili się.

– Proszę, a któż to taki? – rzekł Bishop.

Do salonu zaglądał z korytarza mniej więcej ośmioletni chłopiec.

– Chodź no tu, młody człowieku.

Chłopczyk ubrany w piżamę w dinozaury wkroczył do salonu, patrząc na Gillette’a.

– Przywitaj się z panem Gillette’em, synu. To jest Brandon.

– Dzień dobry.

– Cześć, Brandon – powiedział Gillette. – Późno chodzisz spać.

– Lubię powiedzieć „dobranoc” tacie. Jak nie wraca za późno, mama pozwala mi zaczekać.

– Pan Gillette pisze programy komputerowe.

– Pisze pan skrypt? – spytał chłopiec z błyskiem entuzjazmu w oczach.

– Owszem – odparł Gillette, śmiejąc się ze swobody, z jaką mały używał komputerowego żargonu.

– My też piszemy programy w pracowni komputerowej w szkole – rzekł chłopiec. – W zeszłym tygodniu zrobiliśmy tak, że po ekranie skakała piłka.

– To chyba fajnie wyglądało – uznał Gillette, spoglądając w okrągłe z podniecenia oczy chłopca. Brandon był bardziej podobny do matki.

– Nie – odrzekł z pogardą. – Totalna nuda. Musieliśmy używać QBasica. Ale nauczę się OOP.

Programowanie obiektowe – najnowszy trend, którego przykładem był skomplikowany język C++. Chłopiec wzruszył ramionami.

– Potem Javy i HTML, do Sieci. Chyba wszyscy powinni to znać.

– A więc w przyszłości chcesz się zajmować komputerami.

– Nie, będę zawodowo grał w baseball. Ale chcę się nauczyć OOP, bo tam się teraz wszystko dzieje.

Oto uczeń podstawówki, którego zmęczył już Basic i który postanowił zgłębić tajniki najnowszych osiągnięć programowania.

– Może pokażesz panu Gillette’owi swój komputer.

– Gra pan w Tomb Raider? – spytał chłopiec. – Albo w Earth-worm Jim?

– Nie bawię się za często grami.

– Pokażę panu. Chodźmy.

Gillette poszedł za Brandonem do pokoju zapchanego książkami, zabawkami, ubraniami i sprzętem sportowym. Na stoliku przy łóżku stały książki o Harrym Potterze, obok konsola Game Boy, dwie płyty ‘N Sync i kilkanaście dyskietek. Oto nasza epoka w pigułce, pomyślał Gillette.

Pośrodku pokoju stał pecet i kilkadziesiąt podręczników programowania. Brandon usiadł i stukając w klawisze z szybkością błyskawicy, odpalił maszynę i uruchomił grę. Gillette uzmysłowił sobie, że gdy był w tym wieku, najnowszym osiągnięciem elektroniki był TRS-80, który wybrał sobie na prezent w sklepie RadioShack. Tamten mały komputer wzbudzał w nim prawdziwe emocje, choć naturalnie był tylko prymitywną zabawką nawet w porównaniu z dzisiejszą tanią, zamówioną w sprzedaży wysyłkowej maszyną. Wtedy – zaledwie parę lat temu – tylko garstka ludzi na świecie miała równie szybkie komputery jak ten, na którym Brandon Bishop prowadził piękną uzbrojoną kobietę w obcisłej zielonej bluzce w ręce przez labirynt pieczar.

– Chce pan zagrać?

Przypomniała mu się jednak potworna gra w Dostęp i cyfrowe zdjęcie, jakie Phate zrobił umierającej dziewczynie (która miała na imię tak samo jak bohaterka gry Brandona – Lara); nie chciał mieć w tym momencie nic wspólnego z przemocą, nawet dwuwymiarową.

– Może później.

Przez parę minut przyglądał się, jak chłopiec zafascynowany śledzi ekran. Potem w drzwiach ukazała się głowa detektywa.

– Gasimy światło, synu.

– Tato, zobacz, na którym jestem poziomie! Jeszcze pięć minut.

– Nie. Pora spać.

– Oj, tato…

Bishop sprawdził, czy chłopiec umył zęby, odrobił lekcje i spakował się do szkoły. Pocałował Brandona na dobranoc, wyłączył komputer i zgasił górne światło, zostawiając tylko nocną lampkę w kształcie statku kosmicznego z „Gwiezdnych wojen”.

– Chodź – powiedział do Gillette’a. – Pokażę ci moją czterdziestkę za domem.

– Co?

– Zobaczysz.

Bishop poprowadził Gillette’a przez kuchnię, gdzie Jennie robiła kanapki, przez tylne wyjście na zewnątrz.

Na werandzie haker zatrzymał się jak wryty zaskoczony tym, co zobaczył. Parsknął śmiechem.

– Aha, jestem farmerem – oświadczył Bishop.

Na podwórku za domem ciągnęły się rzędy drzewek owocowych, których było kilkadziesiąt.

– Wprowadziliśmy się tu osiemnaście lat temu – czyli wtedy kiedy zaczynała działać dolina. Pożyczka wystarczyła mi na dwie działki. Na tej została część farmy, która tu kiedyś była. To morele i wiśnie.

– Co z tym robisz, sprzedajesz?

– Większość rozdaję. Na Boże Narodzenie, jeśli jesteś znajomym Bishopów, dostaniesz dżem z suszonych owoców. A ci, których naprawdę lubimy, dostają wiśnie w brandy.

Gillette obejrzał zraszacze i pojemniki do odymiania drzewek.

– Poważnie podchodzisz do rzeczy – zauważył.

– Dzięki temu utrzymuję równowagę. Wracam do domu i razem z Jennie doglądamy drzewek. Jak gdybym zostawiał za sobą cały brud, z jakim mam co dzień do czynienia.

Przeszli między rzędami drzew. W ogrodzie było pełno plastikowych rurek i węży, z których składał się system irygacyjny. Gillette wskazał je ruchem głowy.

– Wiesz, że można zrobić komputer na wodę?

– Naprawdę? Aha, masz na myśli wodospad napędzający turbinę elektryczną.

– Nie, po prostu zamiast prądu płynącego przewodami można wykorzystać wodę płynącą rurami i założyć na nich zawory, które by otwierały albo zamykały przepływ. Właśnie tak działa komputer. Zamyka i otwiera przepływ prądu.

– Jak to? – Bishop wydawał się naprawdę zaciekawiony.

– Procesory komputerów to małe przełączniki, które przepuszczają porcję energii elektrycznej albo jej nie przepuszczają. Wszystkie obrazki, jakie możesz zobaczyć na komputerze, muzyka, filmy, edytory tekstu, arkusze kalkulacyjne, przeglądarki, wyszukiwarki, Internet, obliczenia matematyczne, wirusy… wszystko w komputerze sprowadza się właśnie do tego. To nie jest żadna magia. Tylko włączanie i wyłączanie małych przełączników.

Glina kiwnął głową, po czym posłał hakerowi porozumiewawcze spojrzenie.

– Ale ty w to nie wierzysz, zgadza się?

– W co?

– Tobie się wydaje, że komputery to czysta magia.

Po chwili Gillette parsknął śmiechem.

– Tak, masz rację.

Stali jeszcze kilka minut na werandzie, przyglądając się lśniącym gałęziom drzew. Potem Jennie zawołała ich na kolację. Weszli do kuchni.

– Idę spać – oznajmiła Jennie. – Mam jutro ciężki dzień. Miło cię było poznać, Wyatt. – Uścisnęła mu mocno rękę.

– Dzięki, że zgodziłaś się mnie przenocować. Jestem naprawdę wdzięczny.

– Wizytę mam o jedenastej – powiedziała do męża.

– Chcesz, żebym z tobą poszedł? Pójdę. Na kilka godzin sprawę może przejąć Bob.

– Nie. Masz tyle na głowie. Dam sobie radę. Jeżeli doktor Williston zobaczy coś zabawnego, zadzwonię do ciebie ze szpitala. Ale na pewno nic nie znajdzie.

– Będę miał przy sobie komórkę.

Ruszyła do drzwi, ale nagle odwróciła się z poważną miną. – Aha, jest jednak coś, co powinieneś jutro zrobić.

– Co takiego, kochanie? – spytał z troską w głosie detektyw.

– Odkurzacz. – Wskazała na stojące w kącie urządzenie. Odkurzacz miał zdjętą przednią płytę obudowy, a z boku wisiał zakurzony wąż. Na gazecie obok leżało parę innych części. – Zajmij się nim.

– Naprawię go – obiecał Bishop. – Pewnie kurz dostał się do silnika.

– Miałeś na to cały miesiąc – zbeształa go. – Czas, żeby zajrzeli do niego fachowcy.

– Znasz się na odkurzaczach? – zapytał Gillette’a Bishop.

– Przykro mi, ale nie. Detektyw zerknął na żonę.

– Zabiorę się do niego jutro. Albo pojutrze. Znaczący uśmiech.

– Adres warsztatu jest na żółtej karteczce, tam. Widzisz? Pocałował ją.

– Dobranoc, skarbie.

Jennie zniknęła w ciemnym holu. Bishop wstał i podszedł do lodówki.

– Mam już takie kłopoty, że pewnie nie wpadnę w większe, jeżeli zaproponuję więźniowi piwo.

Gillette pokręcił głową.

– Dzięki, ale nie piję.

– Nie?

– Przypadłość hakerów: nigdy nie pijemy niczego, co wywołuje senność. Zajrzyj kiedyś do grupy dyskusyjnej hakerów – na przykład alt.hack. Połowa wiadomości będzie o sposobach włamania do centrali Pac Bell albo pokonania zabezpieczeń Białego Domu, a połowa o zawartości kofeiny w najnowszych napojach.

Bishop nalał sobie budweisera. Zerknął na tatuaż na ręce Gillette’a przedstawiający mewę i palmę.

– Muszę przyznać, że to paskudne. Zwłaszcza ptak. Po co dałeś to sobie zrobić?

– Byłem w college’u – w Berkeley. Hakowałem trzydzieści sześć godzin bez przerwy, a potem poszedłem na imprezę. – I co? Dałeś się podpuścić?

– Nie, zasnąłem i obudziłem się z tatuażem. Do dzisiaj nie wiem, kto mi go zrobił.

– Wyglądasz z tym jak jakiś weteran piechoty morskiej.

Haker zajrzał do korytarza – chcąc się upewnić, że Jennie naprawdę poszła się położyć – i poszedł po pop-tarty, które zostawiła na kuchennym blacie. Otworzył, wyciągnął ciastka i poczęstował jednym Bishopa.

– Nie, dzięki.

– Wołowinę też zjem – powiedział Gillette, wskazując kanapki, które zrobiła im Jennie. – Ale te ciastka śniły mi się w więzieniu. Najlepsze hakerskie jedzenie – mają dużo cukru, kupujesz je w pudełkach i nie psują się. – Pożarł dwa naraz. – Pewnie zawierają nawet witaminy. Nie wiem. Tym się żywiłem w czasie hakowania. Pop-tartami i pizzą, piłem mountain dew i jolt colę. – Po chwili milczenia Gillette zapytał przyciszonym głosem. – Z twoją żoną wszystko w porządku? Mówiła coś o wizycie w szpitalu.

Dostrzegł wahanie w ruchach detektywa, kiedy Bishop pociągnął łyk piwa i opuścił szklankę.

– Nic poważnego… parę badań. – Potem, jak gdyby chcąc skierować rozmowę na inne tory, rzekł: – Zajrzę do Brandona.

Kiedy po kilku minutach wrócił, Gillette pokazał mu puste pudełko po pop-tartach.

– Nie zostawiłem ci ani jednego.

– Nic nie szkodzi – odparł ze śmiechem Bishop.

– Jak tam twój syn?

– Śpi. A ty masz dzieci?

– Nie. Na początku nie chcieliśmy… No, właściwie to ja nie chciałem. A kiedy zacząłem chcieć, to mnie przymknęli. Potem się rozwiedliśmy.

– Czyli chciałbyś mieć dzieci?

– Tak. – Wzruszył ramionami, zmiótł ręką okruchy ze stołu i strzepnął na serwetkę. – Mój brat ma dwójkę, chłopca i dziewczynkę. Zawsze świetnie się bawimy.- Twój brat? – zapytał Bishop.

– Ricky – odrzekł Gillette. – Mieszka w Montanie. Pewnie nie uwierzysz, ale jest strażnikiem w parku. Mają z Carole – z żoną – wielki dom. Właściwie drewnianą chatę, ale naprawdę dużą. – Ruchem głowy wskazał podwórko za domem. – Spodobałaby ci się ich grządka z warzywami. Carole jest doskonałym ogrodnikiem.

Bishop wbił wzrok w blat stołu.

– Czytałem twoje akta. – Moje akta?

– Z sądu dla nieletnich. Te, które zapomniałeś zniszczyć. Haker wolno zwinął, a potem rozwinął serwetkę. – Myślałem, że zostały utajnione.

– Bo zostały – nikt nie mą do nich wglądu. Poza policją.

– Dlaczego to zrobiłeś? – zapytał chłodno Gillette. – Dlatego, że uciekłeś z CCU. Zamówiłem kopię, kiedy tylko odkryliśmy, że nawiałeś. Myślałem, że znajdziemy tam informacje, które pomogą cię namierzyć – ciągnął spokojnym głosem detektyw. – Do akt był dołączony raport z opieki społecznej. O twoim życiu rodzinnym. A właściwie o braku życia rodzinnego… Powiedz mi, dlaczego wszystkich okłamujesz?

Gillette bardzo długo milczał.

Dlaczego kłamię? – myślał.

Kłamiesz, bo możesz.

Kłamiesz, bo gdy jesteś w Błękitnej Pustce, możesz wymyślić co tylko zechcesz i nikt nie ma pojęcia, że to nieprawda. Możesz wpaść do każdego pokoju rozmów i powiedzieć światu, że mieszkasz w ogromnym domu w Sunnyvale, Menlo Park albo Walnut Creek, twój ojciec jest adwokatem, lekarzem czy pilotem, matka projektantką albo właścicielką kwiaciarni, a brat Rick gwiazdą i mistrzem stanu w biegach. Możesz bez końca wszystkim opowiadać, jak z ojcem zbudowaliście z zestawu komputer Altair, pracując przez sześć wieczorów z rzędu, gdy tylko wrócił z pracy, i dzięki temu wciągnął cię świat komputerów.

Naprawdę wspaniały człowiek…

Możesz wmawiać światu, że mimo tragicznej śmierci matki, która nieoczekiwanie zmarła na atak serca, wciąż utrzymujesz bardzo silną więź z ojcem. Jako inżynier petrochemii jeździ po całym świecie, ale zawsze przyjeżdża do domu, żeby spędzić wakacje z tobą i twoim bratem. I kiedy jest w mieście, co niedzielę chodzisz na obiad do niego i jego nowej żony, która jest naprawdę miła, a czasem idziecie do jego pokoju debugować skrypt albo grać w grę MUD. I wiecie co?

Świat ci wierzy. Bo w Błękitnej Pustce ludzie budują swoje sądy, tylko opierając się na bajtach, które wstukujesz zdrętwiałymi palcami.

Świat nie wie, że to wszystko kłamstwo.

Świat nie wie, że jesteś jedynakiem, synem rozwódki, która trzy albo cztery dni w tygodniu pracuje do późna, a w pozostałe dni wychodzi gdzieś ze swoimi „przyjaciółmi” – zawsze mężczyznami. I że wcale nie umarła na serce, tylko na chorą duszę i wątrobę, które odmówiły posłuszeństwa niemal jednocześnie, gdy miałeś osiemnaście lat.

Świat nie wie, że największym osiągnięciem twojego ojca, człowieka pracującego w bliżej nieznanym zawodzie, była decyzja o odejściu od matki i ciebie, którą podjął w dniu, gdy poszedłeś do trzeciej klasy.

I że mieszkałeś w bungalowach i przyczepach w najpodlejszych rejonach Doliny Krzemowej, że twoim jedynym skarbem był tani komputer, a jedynym rachunkiem płaconym zawsze na czas był rachunek telefoniczny – dlatego że płaciłeś sam pieniędzmi zarobionymi na roznoszeniu gazet, żeby nie stracić łączności ze światem, dzięki któremu nie oszalałeś z żalu i samotności: z Błękitną Pustką.

Dobra, Bishop, przyłapałeś mnie. Nie ma ojca, nie ma rodzeństwa. Tylko dręczona nałogiem egoistyczna matka. I ja – Wyatt Edward Gillette, sam w pokoju z moimi towarzyszami: TRS-80, apple’em, kaypro, pecetem, toshibą, stacją SPARC Suna…

Wreszcie uniósł głowę i zaczął mówić. Nigdy nie opowiedział wszystkiego o sobie żadnemu człowiekowi – nawet własnej żonie. Frank Bishop słuchał nieporuszony, wpatrując się w skupieniu w ciemną, zapadniętą twarz Gillette’a. Gdy haker skończył, Bishop rzekł:

– Opracowałeś socjotechnicznie całe dzieciństwo. – Tak.

– Kiedy odszedł, miałem osiem lat – powiedział Gillette, trzymając w dłoniach puszkę coli i przyciskając do zimnego metalu stwardniałe palce, jak gdyby wystukiwał słowa. M-I-A-Ł-E-M O-S-I-E-M L-A-T… – Tato służył kiedyś w lotnictwie. Stacjonował w Travis, a gdy go zwolnili, został w tej okolicy. Właściwie bywał w tej okolicy. Częściej włóczył się z kumplami ze służby albo… zresztą domyślasz się, dokąd chodził, kiedy nie wracał na noc do domu. W dniu, kiedy od nas odszedł, odbył ze mną jedyną poważną rozmowę. Matki nie było w domu, a on wszedł do mojego pokoju i powiedział, że chce się wybrać na zakupy i spytał, czy będę mu towarzyszyć. To było bardzo dziwne, bo nigdy nie robiliśmy niczego razem.

Gillette głęboko wciągnął powietrze, próbując się uspokoić. Jego palce wciąż stukały bezgłośnie o puszkę.

S-P-O-K-Ó-JD-U-C-H-A… S-P-O-K-Ó-JD-U-C-H-A…

– Mieszkaliśmy w Burlingame, niedaleko lotniska. Wsiadłem z ojcem do samochodu i pojechaliśmy do pasażu handlowego. Kupił parę rzeczy w drogerii, a potem zabrał mnie do knajpki obok dworca kolejowego. Podali jedzenie, ale ze zdenerwowania nie mogłem jeść. Ojciec zresztą nawet tego nie zauważył. W pewnym momencie odłożył widelec, popatrzył na mnie i powiedział, że jest bardzo nieszczęśliwy z moją matką i musi się z nią rozstać. Pamiętam, jak to ujął. Powiedział, że jego spokój ducha jest zagrożony, więc musi odejść dla dobra własnego rozwoju.

S-P-O-K-Ó-J D-U-C-H-A…

Bishop pokręcił głową.

– Mówił do ciebie jak do kumpla w barze. Nie jak do małego chłopca, do syna. Okropne.

– Powiedział, że to dla niego trudna decyzja, ale tak trzeba, i zapytał, czy się cieszę z jego szczęścia.

– Naprawdę tak cię zapytał? Gillette skinął głową.

– Nie pamiętam, co odpowiedziałem. Potem wyszliśmy z restauracji. Chyba zauważył, że jestem zdenerwowany i zobaczył sklep. Powiedział: „Wiesz co, synu, wejdź tam i kup sobie, co zechcesz”.

– Nagroda pocieszenia.

Gillette zaśmiał się, kiwając głową.

– Właśnie tak. Ten sklep to był Radio Shack. Wszedłem i stałem, rozglądając się. Niczego nie widziałem, czułem się nieszczęśliwy i starałem się nie płakać. Wybrałem pierwszą rzecz, jaką zauważyłem na półce. TRS-80.

– Co?

– Jeden z pierwszych komputerów osobistych.

C-O Z-E-C-H-C-E-S-Z…

– Wziąłem go do domu i wieczorem zacząłem grać. Potem usłyszałem, jak wróciła matka. Wybuchła okropna awantura, a potem ojciec wyszedł. I tyle.

B-Ł-Ę-K-I-T-N-A P-U…

Gillette uśmiechnął się przelotnie, stukając palcami w blachę… – Pamiętasz artykuł, który napisałem? „Błękitna Pustka”?

– Pamiętam – odrzekł Bishop. – Tak nazwałeś cyberprzestrzeń.

– Ta nazwa oznacza coś jeszcze – rzekł wolno Gillette.


P-U-S-T-K-A


– Co?

– Jak mówiłem, mój ojciec służył w lotnictwie. Kiedy byłem naprawdę mały, przychodzili do niego kumple z wojska napić się i pośpiewać. Parę razy śpiewali piosenkę lotników „W błękitną dal”. Po odejściu ojca ciągle słyszałem tę piosenkę w głowie, tylko „dal” zmieniłem na „pustkę” – „w błękitną pustkę”, bo go nie było. Przepadł. – Gillette przełknął ślinę przez ściśnięte gardło. – Głupie, co?

Lecz Frank Bishop uważał, że nie było w tym nic głupiego. Ze współczuciem zwykłego człowieka i ojca rodziny zapytał:

– Miałeś potem od niego jakieś wiadomości? Słyszałeś, co się z nim działo?

– Nie. Nie mam pojęcia. – Gillette parsknął śmiechem. – Co pewien czas myślę, że powinienem go namierzyć.

– Jesteś niezły w wyszukiwaniu ludzi w Sieci. Gillette skinął głową.

– Ale nie sądzę, żebym to zrobił.

Jego palce poruszały się w szalonym tempie. Przez stwardniałą skórę na opuszkach w ogóle nie czuł zimna puszki, w którą stukał.

L-E-C-I-M-Y W B-Ł-Ę-K-I…

– Potem było jeszcze lepiej, w wieku dziewięciu czy dziesięciu lat nauczyłem się Basica, języka programowania, i długie godziny pisałem programy. Pierwsze z nich zmusiły komputer do rozmowy ze mną. Wstukiwałem „Cześć”, a komputer odpowiadał: „Witaj, Wyatt. Jak się masz?”. Stukałem „Dobrze”. Wtedy mnie pytał: „Jak było dzisiaj w szkole?”. Próbowałem wymyślać takie rzeczy, o jakie mógłby pytać prawdziwy ojciec.

C-O Z-E-C-H-C-E-S-Z…

– Te wszystkie e-maile do sędziego, rzekomo od mojego ojca, faksy od brata z prośbą, żebym zamieszkał z nim w Montanie, raporty psychologów o moim wspaniałym życiu rodzinnym i cudownym ojcu… wszystko sam napisałem.

– Przykro mi – rzekł Bishop. Gillette wzruszył ramionami.

– Jakoś przeżyłem. Tamto już się nie liczy.

– Chyba jednak się liczy – powiedział cicho Bishop.

Przez kilka minut siedzieli w milczeniu. Potem detektyw zaczął zmywać naczynia. Gillette stanął do pomocy i rozmawiali o niczym – o sadzie Bishopa, o życiu w San Ho. Kiedy skończyli wycierać talerze, Bishop dopił piwo i spojrzał z wahaniem na hakera.

– Może do niej zadzwonisz? – spyta.

– Zadzwonić? Do kogo?

– Do żony.

– Już późno – zaprotestował Gillette.

– No to ją obudzisz. Nic się jej nie stanie. Wydaje mi się, że nie masz zbyt wiele do stracenia. – Bishop podsunął mu telefon.

– Co mam powiedzieć? – Niepewnie podniósł słuchawkę.

– Coś wymyślisz. – Sam nie wiem…

– Znasz numer? – spytał glina.

Gillette wystukał go z pamięci – szybko, żeby się nie rozmyślić. Zastanawiał się: a jak odbierze jej brat? A jak odbierze matka? A jak…

– Halo?

Ścisnęło go w gardle.

– Halo? – powtórzyła Elana. – To ja.

Chwila ciszy – pewnie patrzyła na zegarek albo budzik. Jednak nie usłyszał żadnej uwagi na temat późnej pory.

Dlaczego nic nie mówiła?

Dlaczego on nic nie mówił?

– Chciałem po prostu zadzwonić. Znalazłaś modem? Zostawiłem go w skrzynce.

Przez moment nie odpowiadała. Potem rzekła:

– Jestem w łóżku.

Przeszywająca myśl: czy jest w łóżku sama? Czy obok niej leży Ed? W domu jej rodziców? Zdusił jednak zazdrość i zapytał cicho:

– Zbudziłem cię?

– Czego chcesz, Wyatt?

Popatrzył na Bishopa, lecz glina przyglądał mu się tylko, unosząc w zniecierpliwieniu brwi.

– Ja…

– Idę spać – powiedziała Elana.

– Mogę zadzwonić jutro?

– Wolałabym, żebyś nie dzwonił do domu. Christian widział cię wczoraj wieczorem i nie był zachwycony.

Dwudziestodwuletni brat Elany, jeden z najlepszych studentów marketingu, młodzieniec o temperamencie greckiego rybaka, już na procesie groził, że pobije Gillette’a.

– A więc ty zadzwoń, kiedy będziesz sama. Będę pod numerem, który ci wczoraj zostawiłem.

Cisza.

– Masz ten numer? – spytał.

– Mam… Dobranoc.

– Nie zapomnij zadzwonić do adwokata w sprawie tego… Po drugiej stronie rozległ się trzask i zapadła cisza. Gillette odłożył słuchawkę.

– Chyba nie rozegrałem tego najlepiej.

– Przynajmniej nie rozłączyła się od razu. To już coś. – Bishop wrzucił do kosza butelkę po piwie. – Nie cierpię pracować do późna, nie potrafię zjeść kolacji bez piwa, ale wtedy w nocy muszę kilka razy wstawać i sikać. Dlatego się starzeję. No, jutro czeka nas ciężki dzień. Pora się trochę przekimać.

– Dzisiaj też mnie gdzieś przykujesz? – spytał Gillette.

– Nie uchodzi uciekać dwa razy w ciągu dwóch dni, nawet hakerowi. Chyba obejdziemy się bez bransoletek. Tam jest pokój gościnny. W łazience znajdziesz ręczniki i nową szczoteczkę do zębów.

– Dzięki.

– Wstajemy tu piętnaście po szóstej. – Detektyw zniknął w ciemnym korytarzu.

Gillette słuchał skrzypu desek podłogi i szumu wody w rurach. Potem szczęknęły zamykane drzwi.

Został sam otoczony gęstą nocną ciszą obcego domu. Jego palce odruchowo wystukiwały kilkanaście komunikatów na niewidzialnej klawiaturze.


Wbrew swoim zapowiedziom gospodarz nie obudził go o szóstej piętnaście, lecz parę minut po piątej.

– Boże Narodzenie czy co – powiedział detektyw, zapalając górne światło. Miał na sobie brązową piżamę. – Dostaliśmy prezent.

Gillette jak większość hakerów uważał, że snu najlepiej unikać jak grypy, ale zaraz po przebudzeniu nie był w najlepszej formie. Leżąc z zamkniętymi oczami, mruknął:

– Prezent?

– Pięć minut temu zadzwonił na moją komórkę Trzy-X. Zdobył prawdziwy adres e-mailowy Phate’a. Deathknell@mol.com [17].

– MOL? Nie słyszałem o takim dostawcy Internetu. – Gillette zwlókł się z łóżka, walcząc z sennością.

– Zadzwoniłem do wszystkich – ciągnął Bishop. – Są już w drodze do biura.

– Czyli my też jedziemy? – mruknął sennie haker.

– Czyli my też jedziemy.

Dwadzieścia minut później obaj byli już umyci i ubrani. Jennie zrobiła im kawę, ale za jedzenie podziękowali; chcieli jak najszybciej jechać do CCU. Bishop pocałował żonę. Wziął ją za ręce i powiedział:

– Ta wizyta… wystarczy jedno twoje słowo i w piętnaście minut będę w szpitalu. Pocałowała go w czoło.

– Przecież to tylko kilka badań, kochanie. Nic więcej.

– Nie, nie, posłuchaj – rzekł poważnie. – Jeżeli będziesz mnie potrzebowała, przyjadę.

– Jeżeli będę cię potrzebowała, zadzwonię – ustąpiła. – Obiecuję.

Kiedy byli już na progu, nagle kuchnię wypełnił jakiś ryk. Jennie Bishop odkurzała dywan. Wyłączyła złożony z powrotem odkurzacz i uścisnęła męża.

– Działa doskonale – powiedziała. – Dziękuję, kochanie.

Zdezorientowany Bishop zmarszczył brwi.

– Ale…

– Taka naprawa trwała pewnie pół nocy – wtrącił szybko Gillette.

– A potem jeszcze posprzątał – dodała Jennie z krzywym uśmiechem. – To dopiero cud.

– No… – zaczął Bishop.

– Lepiej już chodźmy – przerwał mu Gillette.

Jennie wygoniła ich gestem i zaczęła przygotowywać śniadanie dla Brandona, zerkając czule na swój zmartwychwstały odkurzacz.

Gdy wyszli, Bishop spytał szeptem Gillette’a:

– I co? Rzeczywiście trwała pół nocy?

– Naprawa odkurzacza? Nie, ledwie dziesięć minut. Mógłbym to zrobić w pięć, ale nie mogłem znaleźć żadnych narzędzi. Musiałem użyć noża i dziadka do orzechów.

– Nie sądziłem, że znasz się na odkurzaczach – powiedział detektyw.

– Bo się nie znałem. Ale ciekawiło mnie, dlaczego nie działa. Teraz więc wiem już wszystko o odkurzaczach. – Gillette wsiadł do samochodu i spytał: – Można jeszcze raz wstąpić do Seven-Eleven? Oczywiście, jeżeli będzie po drodze.

Rozdział 00011101/dwudziesty dziewiąty

Ale mimo wszystkiego, co Trzy-X powiedział Bishopowi przez telefon, Phate – w swoim nowym wcieleniu Deathknell – wciąż pozostawał nieuchwytny.

Gdy tylko Gillette zjawił się w CCU, uruchomił program Hyper-Trace, aby poszukać MOL.com. Wkrótce dowiedział się, że pełna nazwa dostawcy to Monterey Internet On-Line. Główna siedziba firmy znajdowała się w Pacific Grove w Kalifornii, mniej więcej sto mil na południe od San Jose. Jednak kiedy skontaktowali się z działem zabezpieczeń Pac Bell w Salinas w sprawie namierzenia łącza z MOL do komputera Phate’a, okazało się, że Monterey Internet On-Line nie istnieje, a serwer w rzeczywistości jest w Singapurze.

– Och, to spryciarz – mruknęła nieprzytomnie Patricia Nolan, popijając kawę Starbucks. Rano mówiła niskim głosem, prawie męskim. Usiadła obok Gillette’a. Jak zwykle miała na sobie byle jaką wełnianą sukienkę, tym razem zieloną. Nieprzyzwyczajona do tak wczesnego wstawania, nie miała już nawet ochoty odgarniać z twarzy opadających włosów.

– Nie rozumiem – powiedział Shelton. – Dlaczego spryciarz. O co chodzi?

– Phate stworzył sobie własnego dostawcę Internetu – wyjaśnił Gillette. – I jest jego jedynym klientem. No, może jeszcze Shawn. Łączą się przez serwer w Singapurze – nie ma szans, żebyśmy zdołali namierzyć ich komputery.

– Coś w rodzaju fikcyjnej spółki na Kajmanach – odezwał się Frank Bishop, który mimo nikłej wiedzy na temat Błękitnej Pustki z łatwością wynajdywał porównania w Realu.

– Ale adres też jest ważny – dodał Gillette, widząc rozczarowanie na wszystkich twarzach.

– Dlaczego? – zapytał Bishop.

– Bo możemy mu wysłać liścik miłosny.


Do biura CCU weszła Linda Sanchez, trzymając w ramionach torbę pączków z Dunkin Donuts. Miała zaczerwienione oczy i poruszała się bardzo wolno. Spojrzawszy w dół, zauważyła, że krzywo zapięła beżowy żakiet. Nie przejmując się tym, postawiła torbę na talerzu.

– Jak tam, wyrosła nowa gałąź na twoim drzewie genealogicznym? – spytał ją Bishop.

Pokręciła głową.

– Nie, zaraz wam opowiem. Pożyczyłam dreszczowiec. Babcia mówiła mi, że poród można przyspieszyć opowieściami o duchach. Widziałeś o tym, szefie?

– Pierwsze słyszę – odrzekł Bishop.

– W każdym razie pomyśleliśmy, że równie dobrze podziała horror. I wypożyczyłam „Krzyk”. I wiecie, co się stało? Moja córka i mąż zasnęli na kanapie, ale ja tak się przeraziłam, że nie mogłam zasnąć. Do rana.

Zniknęła w kuchence i po chwili przyniosła stamtąd dzbanek z kawą.

Wyatt Gillette z wdzięcznością przyjął już drugą dziś kawę, ale uparł się, że na śniadanie wystarczą mu pop-tarty.

Kilka minut później zjawił się Stephen Miller, a zaraz po nim Tony Mott, spocony po szybkiej jeździe na rowerze.

Gillette poinformował resztę zespołu, że Trzy-X podał im prawdziwy adres e-mailowy Phate’a i że zamierzają wysłać Phate’owi wiadomość.

– Co ma w niej być? – spytała Patricia Nolan.

– Drogi Phate – odparł Gillette. – Dobrze się bawimy, bardzo nam ciebie brakuje, a przy okazji obejrzyj sobie zdjęcie nieboszczyka.

– Co? – zdumiał się Miller.

– Możesz zdobyć jakieś zdjęcie z miejsca zbrodni? – zapytał Bishopa Gillette.

– Chyba tak.

Gillette wskazał tablicę.

– Mam zamiar podszyć się pod Vlasta, tego hakera z Bułgarii, z którym wymieniał się zdjęciami. Wyślę Phate’owi zdjęcie.

Nolan roześmiała się, kiwając głową.

– A razem z nim dostanie wirusa. Przejmiesz jego maszynę. – Spróbuję.

– Dlaczego trzeba mu wysyłać zdjęcie? – zapytał Shelton. Wyglądał, jakby zaniepokoił go pomysł wysyłania w Błękitną Pustkę dowodu jakichś makabrycznych zbrodni.

– Mój wirus nie jest tak sprytny jakTrapdoor. Żebym mógł się dostać do systemu Phate’a, sam musi go uruchomić. Będzie musiał otworzyć załącznik ze zdjęciem.

Bishop zadzwonił do centrali.i kazał przefaksować do CCU fotografię jakiejś ofiary niedawnego morderstwa.

Po chwili Gillette zerknął na zdjęcie – przedstawiające zatłuczoną na śmierć młodą kobietę – lecz szybko odwrócił wzrok. Stephen Miller przeskanował zdjęcie do postaci cyfrowej, by można je było wysłać pocztą elektroniczną. Glina wydawał się zupełnie niewrażliwy na okropny widok, który przedstawiała fotografia, i metodycznie przystąpił do dzieła. Podał Gillette’owi dyskietkę ze zdjęciem.

– A jeżeli Phate zechce napisać doVlasta, żeby sprawdzić, czy to rzeczywiście on wysłał mu wiadomość, albo żeby mu odpowiedzieć? – zapytał Bishop.

– Pomyślałem o tym. Wyślę Vlastowi innego wirusa, który zablokuje wszystkie e-maile ze Stanów.

Gillette wszedł do sieci i pobrał ze schowka w centrum lotniczym w Los Alamos swoje narzędzia. Zmodyfikował to, co było mu potrzebne – wirusy i własny program zapewniający anonimowość nadawcy e-maili – nie mógł już zaufać Stephenowi Millerowi. Potem wysłał do Vlasta do Bułgarii wirusa MailBlocker, a do Phate’a swoją wersję dobrze znanego wirusa Backdoor-G, dzięki któremu użytkownik mógł przejąć zdalną kontrolę nad innym komputerem – zazwyczaj pracującym w tej samej sieci, na przykład należącym do innego pracownika jednej firmy. Jednak wersja Gillette’a mogła działać z dowolnymi komputerami; nie musiały być połączone w sieć.

– Ustawiłem alarm. Jeśli Phate otworzy załącznik, mój wirus uaktywni się i usłyszymy sygnał. Wtedy dostanę się do jego komputera i będziemy mogli sprawdzić, czy znajdziemy coś, co naprowadzi nas na jego ślad albo ślad Shawna… albo następnej ofiary.

Zadzwonił telefon, który odebrał Miller. Po chwili przekazał słuchawkę Bishopowi.

– Do ciebie. Charlie Pittman.

Bishop, który właśnie nalewał mleko do kawy, włączył przycisk głośnika.

– Dzięki za telefon, Pittman.

– Nie ma sprawy, detektywie. – Kiepski głośnik zniekształcał jego głos. – Czym mogę służyć?

– Charlie, wiem, że prowadzisz sprawę Petera Fowlera. Ale kiedy następnym razem będziemy organizować akcję, muszę prosić, żebyś ty albo ktoś z okręgówki przyszedł najpierw do mnie, żeby skoordynować działania.

Cisza.

– Słucham? – rozległo się po chwili.

– Mówię o wczorajszej akcji w motelu Bay View.

– Hm, o czym? – W jego głosie dało się słyszeć zakłopotanie.

– Jezu – powiedział Bob Shelton, spoglądając na partnera z ogromnym niepokojem. – On o niczym nie wie. Tamten facet to nie był Pittman.

– Pittman, czy poznaliśmy się przedwczoraj wieczorem w Sunnyvale? – spytał z naciskiem Bishop.

– Chyba nastąpiło jakieś nieporozumienie, detektywie. Jestem na rybach w Oregonie. Od tygodnia mam urlop i zabawię tu jeszcze trzy dni. Zadzwoniłem do biura, żeby odsłuchać wiadomości. Usłyszałem pańską, więc dzwonię. Nic więcej nie wiem.

Tony Mott nachylił się nad głośnikiem.

– To znaczy, że nie było pana wczoraj w biurze wydziału przestępstw komputerowych?

– Hm, nie. Jak mówię, łowię ryby w Oregonie. Mott popatrzył na Bishopa.

– Wczoraj spotkałem pod biurem faceta, który twierdził, że nazywa się Pittman. Mówił, że był tu na spotkaniu z tobą. Uznałem, że to nic ważnego.

– Nie było go tu – powiedział Miller.

– Pittman, czy zostawił pan jakąś notatkę o swoim urlopie?

– Jasne. Zawsze rozsyłamy notatkę.

– Na papierze? Może pocztą elektroniczną?

– Teraz wszystko wysyła się e-mailem – bronił się policjant. – Ludzie myślą, że w okręgach jesteśmy do tyłu z techniką, ale wcale tak nie jest.

– Ktoś się pod pana podszył – wyjaśnił Bishop. – Pokazał fałszywą odznakę i legitymację.

– Cholera. Dlaczego?

– Zapewne miało to związek ze śledztwem w sprawie zabójstwa, jakie prowadzimy.

– Co mam zrobić?

– Niech pan zadzwoni do dowództwa i złoży raport. Ale na razie będziemy wdzięczni, jeżeli zachowa to pan dla siebie. Lepiej, żeby sprawca nie wiedział, że znamy już prawdę. I proszę nie wysyłać niczego e-mailem. Proszę korzystać z telefonu.

– Jasne. Zaraz dzwonię do centrali.

Bishop przeprosił Pittmana za reprymendę i odłożył słuchawkę. Spojrzał na zespół.

– Znowu socjotechnika. Opisz tego faceta – powiedział do Motta.

– Szczupły, z wąsikiem. Ubrany w ciemny płaszcz.

– Ten sam, którego spotkaliśmy w Sunnyvale. Co tu robił? – Wyglądało, jakby przed chwilą był w biurze, ale nie widziałem, żeby wychodził z budynku. Może węszył.

– To musi być Shawn – rzekł Gillette. Bishop przytaknął. Zwrócił się do Motta:

– Spróbujemy sporządzić portret pamięciowy. Macie tu zestaw? – spytał Millera.

Zestaw składał się plastikowych arkuszy z różnymi szczegółami twarzy, które można było dowolnie ze sobą układać, by świadkowie rozpoznali portret podejrzanego – w gruncie rzeczy był to policyjny rysownik w pudełku.

Linda Sanchez pokręciła głową.

– Zwykle rzadko mamy do czynienia z identyfikacją twarzy.

– Ja mam zestaw w samochodzie – rzekł Bishop. – Zaraz wracam.


W swojej jadalni-pracowni Phate stukał w najlepsze, gdy na ekranie pojawiła się flaga oznaczająca, że ktoś przysłał e-mail pod adres jego prywatnego pseudonimu Deathknell.

Stwierdził, że nadawcą jest Vlast, znajomy z Bułgarii. Wiadomość miała załącznik. Kiedyś regularnie wymieniali się z Vlastem zdjęciami morderstw, ale potem nastąpiła dłuższa przerwa i Phate zastanawiał się, czy dostał od niego właśnie taką fotografię.

Mimo ciekawości musiał trochę zaczekać z otwarciem wiadomości. W tym momencie za bardzo pochłaniała go nowa misja Trapdoora. Po długiej godzinie łamania haseł na wypożyczonym superkomputerze Phate wreszcie przejął root w pewnym systemie działającym niedaleko jego domu w Los Alamos.

Teraz przewijał na ekranie menu.

Centrum Medyczne Stanford-Packard Pało Rito, Kalifornia

1. Administracja

2. Personel

3. Przyjęcia pacjentów M. Kartoteki pacjentów

5. Oddziały wg specjalności b. Zarząd nieruchomości

7. Komputerowe usługi medyczne

8. Centrum rehabilitacji Tyler-Kresge

9. Pogotowie

10. Oddział intensywnej opieki medycznej

Po namyśle wybrał pozycję nr 6. Rozwinęło się nowe menu.

Komputerowe usługi medyczne

1. Harmonogram operacji

2. Dystrybucja leków i harmonogram podawania

3. Uzupełnianie tlenu

M. Harmonogram chemio – i radioterapii onkologicznej

5. Diety pacjentów i harmonogram żywienia

Wcisnął 2 i ENTER.


Idąc przez parking do samochodu po zestaw do portretów pamięciowych, Frank Bishop wyczuł zagrożenie, zanim jeszcze spojrzał na tego człowieka.

Wiedział, że intruz – stojący w odległości pięćdziesięciu stóp i częściowo ukryty w porannej mgle – jest niebezpieczny, tak jak poznaje się osobę noszącą broń po sposobie, w jaki pokonuje krawężniki. Albo jak jest się przekonanym, że zagrożenie czai się za drzwiami, w głębi alei lub na siedzeniu zatrzymanego samochodu.Bishop zawahał się tylko przez krótką chwilę. Lecz potem ruszył dalej, jak gdyby niczego nie podejrzewał. Nie widział wyraźnie twarzy intruza, ale wiedział, że to Pittman – czyli Shawn. Obserwował ich wczoraj, kiedy widział go Tony Mott, i dziś też ich obserwował.

Jednak teraz detektyw miał przeczucie, że to coś więcej; może Shawn przyszedł zapolować.

I Frank Bishop, weteran frontowy, domyślił się, że jeśli ten człowiek tu jest, to wie, jakim samochodem jeździ detektyw i zatrzyma go w drodze do wozu, a poza tym dokładnie sprawdził teren.

Szedł jednak dalej, klepiąc się po kieszeniach, jakby szukał papierosów, choć rzucił palenie wiele lat temu, i spoglądając w zaciągnięte chmurami niebo ze zmarszczonymi brwiami, jak gdyby chciał sprawdzić, czy nie zanosi się na zmianę pogody.

Nic nie powoduje takiego popłochu u przestępcy i nie zwiększa prawdopodobieństwa ucieczki – albo ataku – jak nagłe i nieprzewidywalne ruchy gliniarza.

Wiedział, że mógłby wrócić biegiem do biura i sprowadzić pomoc, ale wówczas Shawn rozpłynąłby się w powietrzu i nigdy nie powtórzyłaby się podobna szansa. Nie, Bishop nie zamierzał zmarnować okazji złapania wspólnika mordercy.

Tylko iść, cały czas iść.

Wszystko sprowadza się do jednego…

Zobaczył przed sobą ruch, gdy Shawn ukrywający się za dużym wozem kempingowym – chevroletem winnebago – wyjrzał, żeby sprawdzić pozycję Bishopa, a potem się cofnął. Detektyw nie zwalniał kroku, krocząc asfaltem, jakby niczego nie widział.

Kiedy był już obok winnebago, gwałtownie skręcił w prawo, wyciągając równocześnie z kabury wysłużony pistolet, a potem pobiegł co sił w nogach za samochód kempingowy. Uniósł broń.

Ale zaraz się zatrzymał.

Shawna nie było. W ciągu kilku sekund, gdy Bishop okrążał wóz, wspólnik Phate’a zniknął.

Z prawej, po drugiej stronie parkingu, trzasnęły drzwi. Bishop odwrócił się w stronę, skąd dobiegł dźwięk, kucnął i uniósł pistolet. Zobaczył furgonetkę dostawczą. Zwalisty czarny mężczyzna niósł jakąś skrzynkę w stronę niedalekiej fabryki.

Gdzie się podział Shawn?

Zaraz potem uzyskał odpowiedź. Drzwi samochodu kempingowego rozsunęły się i zanim Bishop zdążył się odwrócić, poczuł, jak w szyję wbija mu się lufa pistoletu.

Detektyw dostrzegł przelotnie wąsatą twarz drobnego mężczyzny, gdy Shawn pochylił się, a jego ręka wystrzeliła jak wąż i wyrwała Bishopowi broń z ręki.

Detektyw pomyślał o Brandonie i o Jennie.

Westchnął.

Wszystko sprowadza się do jednego…

Frank Bishop zamknął oczy.

Rozdział 00011110/trzydziwsty

Sygnał komputera CCU był zwykłym standardowym dźwiękiem WAV, ale zespół podskoczył jak na odgłos syreny alarmowej.

Wyatt Gillette podbiegł do terminalu.

– Tak! – szepnął. – Phate obejrzał zdjęcie. Wirus jest już w jego maszynie.

Na ekranie wyświetlił się komunikat:

Plik Config.sys został zmodyfikowany

Już. Ale nie mamy zbyt wiele czasu – wystarczy, żeby raz sprawdził system i zauważy, że jesteśmy w środku.

Gillette zasiadł przed komputerem. Uniósł dłonie nad klawiaturą, czując nieporównywalne z niczym podniecenie, które zawsze towarzyszyło mu tuż przed wyprawą w nieznany – zakazany – obszar Błękitnej Pustki.

Zaczął stukać.

– Gillette! – krzyknął męski głos od drzwi, które otworzyły się z trzaskiem.

Haker odwrócił się i ujrzał przybysza. Ze zdumienia wstrzymał oddech. Do zagrody dinozaura wkroczył Shawn – człowiek, który podawał się za Charliego Pittmana.

– Jezu! – zawołał zaskoczony Shelton.

Tony Mott szybkim ruchem sięgnął po swój srebrny pistolet. Ale Shawn miał broń w ręce i zanim młody policjant zdążył wyciągnąć swoją, wycelował w jego głowę, odciągając kurek. Mott wolno podniósł ręce.

Shawn dał znak Lindzie Sanchez i Millerowi, aby się cofnęli. Ruszył w kierunku Gillette’a, celując w niego.

Haker wstał i dał krok do tyłu, unosząc ręce.

Nie było dokąd uciec.

Zaraz… co tu się działo?

W drzwiach stanął z ponurą miną Frank Bishop, mając po bokach dwóch wysokich mężczyzn w garniturach. A więc to nie był Shawn. W dłoni mężczyzny błysnęła legitymacja.

– Jestem Arthur Backle z wydziału dochodzeniowego Departamentu Obrony. – Wskazał swoich dwóch towarzyszy. – A to agenci Luis Martinez i Jim Cable.

– Jesteście z dochodzeniówki? Co się tu dzieje? – warknął Shelton.

– Mamy połączenie z maszyną Phate’a – powiedział do Bishopa Gillette. – Ale zostało nam tylko kilka minut. Muszę tam natychmiast wejść!

Bishop zaczął coś mówić, ale w tym momencie Backle rzucił jednemu ze swoich partnerów:

– Skuć go.

Mężczyzna zbliżył się do hakera i zatrzasnął na jego przegubach kajdanki. – Nie!

– Przedstawił mi się pan jako Pittman – powiedział Mott. Backle wzruszył ramionami.

– Konspiracja. Miałem powody podejrzewać, że nie zechce pan współpracować, jeżeli się ujawnię.

– Jasne, kurwa, że nie zechcielibyśmy współpracować – odezwał się Bob Shelton.

– Przyszliśmy odstawić cię z powrotem do zakładu karnego w San Jose – zwrócił się do Gillette’a Backle.

– Nie możecie tego zrobić!

– Rozmawiałem z Pentagonem, Wyatt – rzekł Bishop. – Mają do tego prawo. To już koniec. – Pokręcił głową.

– Przecież dyrektor wydziału wydał zgodę na to zwolnienie – powiedział Mott.

– Dave Chambers już się nie liczy – wyjaśnił detektyw o wąskiej twarzy. – Obowiązki szefa dochodzeniówki pełni Peter Kenyon. Uchylił rozkaz zwolnienia.

Gillette przypomniał sobie, że Kenyon to ten, który nadzorował pracę nad programem szyfrującym Standard 12. Człowiek, który mógłby przeżyć największy wstyd – jeżeli w ogóle nie zostałby zwolniony – gdyby wyszło na jaw, że szyfr został złamany.

– Co się stało z Chambersem?

– Wykroczenia finansowe – poinformował ich teatralnym głosem Backle. – Transakcje przy wykorzystaniu poufnych informacji, spółki rejestrowane za granicą. Nie wiem dokładnie i nic mnie to nie obchodzi. – Backle zwrócił się do Gillette’a: – Dostaliśmy rozkaz sprawdzenia wszystkich plików, do których miałeś dostęp, żeby poszukać dowodów związanych z nielegalnym uzyskaniem przez ciebie dostępu do programu szyfrującego Departamentu Obrony.

– Frank, mamy teraz Phate’a online! – zawołał do Bishopa Mott z rozpaczą w głosie. Bishop spojrzał na ekran.

– Proszę! – powiedział do Backle’a. – Mamy okazję dowiedzieć się, gdzie jest podejrzany. Tylko Wyatt może nam pomóc.

– Mam mu pozwolić pracować online? Wykluczone.

– Musicie mieć nakaz, żeby w ogóle… – zaczął wściekle Shelton.

Jeden z partnerów Backle’a pokazał im dokument z niebieskim rewersem. Bishop przebiegł go wzrokiem i z kwaśną miną skinął głową.

– Mogą go zabrać i skonfiskować wszystkie dyskietki i komputery, z których korzystał.

Rozejrzawszy się, Backle dostrzegł puste pomieszczenie i kazał agentom zamknąć tam Gillette’a, dopóki nie przeszukają plików.

– Nie pozwól im na to, Frank! – zawołał Gillette. – Właśnie miałem przejąć root w jego maszynie. Jego prawdziwej maszynie, nie gorącej. Mógłbym tam znaleźć adresy, prawdziwe nazwisko Shawna. Może nawet adres przyszłej ofiary!

– Zamknij się, Gillette – warknął Backle.

– Nie! – zaprotestował haker, szamocząc się w uchwycie agentów, którzy bez trudu wlekli go w stronę pokoju. – Zabierzcie ode mnie łapy! Mamy…

Wepchnęli go do środka i zamknęli drzwi.

– Potrafisz wejść do maszyny Phate’a? – zapytał Bishop Stephena Millera.

Pękaty policjant spojrzał z niepokojem na ekran monitora.

– Nie wiem. Może. Tylko że… wystarczy wcisnąć nie ten klawisz i Phate od razu się dowie, że u niego jesteśmy.

Bishop cierpiał męki. Pierwszy prawdziwy przełom w sprawie, który mógł zostać zaprzepaszczony przez jakieś bezsensowne wewnętrzne tarcia i biurokrację rządową. Mieli jedyną i niepowtarzalną okazję, by zajrzeć do wnętrza elektronicznego umysłu mordercy.

– Gdzie są pliki używane przez Gillette’a? – zapytał Backle. – I dyskietki?

Nikt się nie kwapił z odpowiedzią. Cały zespół mierzył agenta wrogim spojrzeniem. Backle wzruszył ramionami i rzekł wesoło:

– Wobec tego skonfiskujemy wszystko. Dla nas bez różnicy. Będziecie mogli zobaczyć swój sprzęt za pół roku, jeśli dopisze wam szczęście.

Bishop dał znak Lindzie Sanchez.

– Tamten terminal – mruknęła, wskazując.

Backle i dwaj agenci zaczęli oglądać trzyipółcalowe dyskietki, jak gdyby potrafili przeniknąć wzrokiem obudowy z kolorowego plastiku i gołym okiem zidentyfikować dane w środku.

Miller nadal niespokojnie patrzył w ekran, a Bishop zwrócił się do Patricii Nolan i Motta:

– Czy któreś z was umie obsługiwać program Wyatta? – Wiem, jak działa, teoretycznie – odparła Nolan. – Ale nigdy nie włamywałam się do cudzego systemu za pomocą Backdoora-G. Próbowałam tylko szukać wirusów i zaszczepić programy.

– Ja też – powiedział Mott. – Poza tym program Wyatta to hybryda, którą sam napisał. Pewnie ma jakieś nietypowe wiersze poleceń.

Bishop podjął decyzję. Wybrał cywila, mówiąc do Patricii Nolan: – Postaraj się.

Usiadła przed komputerem. Otarła dłonie o grubą spódnicę i odgarnęła włosy z twarzy, patrząc w ekran i starając się zrozumieć polecenia w menu, które dla Bishopa były tak niezrozumiałe, jakby napisano je po rosyjsku.

Zadzwonił telefon komórkowy detektywa.

– Tak? – Bishop słuchał przez chwilę. – Tak jest. Kto, agent Backle?Agent uniósł głowę.

– Jest tu… – ciągnął Bishop. – Ale… nie, to nie jest bezpieczna linia. Tak, zadzwoni z telefonu stacjonarnego z biura. Tak jest, przekażę mu natychmiast. – Detektyw zanotował szybko numer i odłożył słuchawkę. Spojrzał na Backle’a spod uniesionych brwi. – Dzwonili z Sacramento. Ma pan zatelefonować do sekretarza obrony. Do Pentagonu. Z bezpiecznej linii. To jego prywatny numer.

Jeden z partnerów Backle’a posłał swojemu szefowi niepewne spojrzenie.

– Sekretarz Metzger? – szepnął. Respekt w jego głosie wskazywał, że telefon tego rodzaju był wydarzeniem bez precedensu.

Backle wolno podniósł słuchawkę telefonu, który podsunął mu Bishop.

– Może pan skorzystać z tego – powiedział detektyw. Po chwili wahania agent wystukał numer. Potem wyprężył się na baczność.

– Mówi agent Backle z wydziału dochodzeniowego, panie sekretarzu. Tak jest, dzwonię z bezpiecznej linii. – Backle energicznie kiwał głową. – Tak jest… z polecenia Petera Kenyona. Policja stanowa Kalifornii ukrywała to przed nami. Zwolniono go na podstawie nakazu wystawionego na fikcyjne nazwisko… tak jest. Skoro życzy pan sobie. Rozumie pan jednak, co zrobił Gillette. Przecież… – Znów kiwał głową. – Przepraszam. Nie ma mowy o niesubordynacji. Zajmę się tym, panie sekretarzu.

Odłożył słuchawkę i powiedział do swoich partnerów:

– Ktoś ma cholernie wysoko postawionych przyjaciół. – Pokazał na tablicę. – Jedna z ofiar tego waszego Hollowaya, facet z Wirginii, był spokrewniony z jakimś ważnym współpracownikiem Białego Domu. Gillette ma zostać na wolności, dopóki nie złapiecie mordercy. – Syknął ze wstrętem. – Pieprzeni politycy. Jesteście wolni. A wy wracajcie do biura – rzucił do swoich partnerów. A do Bishopa powiedział: – Na razie może u was zostać. Ale będę tu siedział, aż zamkniecie sprawę.

– Rozumiem – odrzekł Bishop, biegnąc do biura, w którym agenci zamknęli Gillette’a.

Nie pytając, dlaczego go wypuszczono, Gillette przypadł do komputera. Patricia Nolan z wdzięcznością ustąpiła mu miejsca.

Gillette usiadł. Popatrzył na Bishopa, który go poinformował:

– Na razie wciąż należysz do zespołu.

– To dobrze – odrzekł oficjalnym tonem haker, przysuwając się bliżej klawiatury. Jednak gdy byli pewni, że Backle ich nie słyszy, Bishop parsknął śmiechem i szepnął do Gillette’a:

– Jak tyś to u diabła zrobił?

Do Bishopa wcale nie dzwonił Pentagon, tylko Wyatt Gillette. Skorzystał z telefonu w biurze, gdzie go zamknięto i wystukał numer komórki detektywa. Prawdziwa rozmowa odrobinę różniła się od tej toczonej pozornie:

Tak?

– Frank, tu Wyatt. Dzwonię z tego pustego pokoju. Udawaj, że jestem twoim szefem. Powiedz mi, że jest u ciebie Backle.

– Tak jest. Kto, agent Backle?

– Dobrze – odparł haker.

Jest tu…

– Powiedz mu, żeby zadzwonił do sekretarza obrony. Ale niech zadzwoni z głównego numeru CCU, nie ze swojej ani cudzej komórki. Powiedz mu, że to bezpieczna linia.

Ale…

– Wszystko w porządku – zapewnił go Gillette. – Podaj mu ten numer. – Podyktował Bishopowi waszyngtoński numer telefonu.

Nie, to nie jest bezpieczna linia. Tak, zadzwoni z telefonu stacjonarnego z biura. Tak jest, przekażę mu natychmiast. Gillette wyjaśnił mu teraz szeptem:

– Z komputera w tamtym pokoju włamałem się do miejscowej centrali Pac Bell i przełączyłem do siebie wszystkie rozmowy z CCU pod numer, który ci podałem.

Bishop pokręcił głową, zaniepokojony i rozbawiony zarazem.

– Czyj to numer?

– Och, to naprawdę numer sekretarza obrony. Można wejść na jego linię równie łatwo jak na każdą inną. Ale nie przejmuj się – przywróciłem już w centrali poprzednie ustawienia.

Zaczął stukać.


Dzięki swojej wersji wirusa Backdoor-8 Gillette od razu dostał się do środka komputera Phate’a. Pierwszym katalogiem, jaki zobaczył, był folder o nazwie „Trapdoor”.

Serce zaczęło mu walić jak młotem. Ogarnęła go odurzająca jak narkotyk ciekawość, poczuł radosne podniecenie, ale i lekkie zdenerwowanie. Miał okazję poznać ten cudowny program, może nawet uda mu się zerknąć na kod źródłowy.Miał jednak dylemat: choć dzięki pełnej kontroli nad maszyną potrafił bez kłopotu wśliznąć się do katalogu Trapdoora, Phate mógłby go szybko zdemaskować – tak samo jak Gillette wyczuł obecność Phate’a, gdy morderca wdarł się do komputera CCU. Gdyby tak się stało, Phate natychmiast wyłączyłby maszynę i stworzył sobie nowego dostawcę Internetu i nowy adres elektroniczny. Nigdy już by go nie znaleźli, a na pewno nie zdołaliby zapobiec kolejnej zbrodni.

Nie, mimo trawiącej go ciekawości, Gillette rozumiał, że musi zrezygnować z badania Trapdoora i szukać wskazówek, które mogłyby im powiedzieć, gdzie znajdą Phate’a i Shawna albo kim będzie kolejna ofiara.

Niechętnie wycofał się z folderu Trapdoora i ostrożnie ruszył na wyprawę w głąb komputera Phate’a.

Wielu ludzi uważa, że struktura komputera przypomina idealnie symetryczny i sterylny budynek, że jest proporcjonalna, logiczna i doskonale zorganizowana. Wyatt Gillette wiedział jednak, że wnętrze maszyny ma więcej wspólnego z żywym organizmem i ulega ciągłym zmianom, ilekroć użytkownik dodaje nowy program, instaluje nowy sprzęt lub po prostu włącza i wyłącza zasilanie. W każdym komputerze są tysiące miejsc, które można odwiedzić, a prowadzą do nich miriady różnych ścieżek. Każda maszyna jest wyjątkowa i niepodobna do innej. Badanie cudzego komputera można przyrównać do przechadzki w jednej z atrakcji turystycznych Doliny Krzemowej, Tajemniczym Domu Winchester, ogromnym labiryncie złożonym ze stu sześćdziesięciu pokoi, gdzie mieszkała kiedyś wdowa po wynalazcy samopowtarzalnego karabinu Winchester. W posiadłości było mnóstwo ukrytych korytarzy i tajemnych komnat (a także – według ekscentrycznej pani domu – duchów).

Wirtualne korytarze w komputerze Phate’a zaprowadziły Gillette’a do foldera o nazwie „Korespondencja”, na który haker rzucił się jak rekin.

Otworzył pierwszy z podfolderów, „Poczta wychodząca”.

Były tu przede wszystkim e-maile do Shawn@MOL.com od Hollowaya występującego pod pseudonimem Phate albo Death-knell.

– Miałem rację – mruknął Gillette. – Shawn ma tego samego dostawcę Internetu co Phate – Monterey On-Line. Jego też nie da się namierzyć.

Otworzył kilka wiadomości na chybił trafił i przeczytał. Od razu zauważył, że obaj używają tylko swoich pseudonimów: Phate lub Deathknell i Shawn. Korespondencja miała charakter przede wszystkim techniczny – łaty do programów, kopie danych sprzętowych i specyfikacje ściągnięte z Sieci i baz danych. Wyglądało, jak gdyby w obawie przez włamaniem do swych maszyn umówili się, że w ogóle nie będą mówić o życiu osobistym poza Błękitną Pustką. Gillette nie znalazł ani skrawka informacji o tym, kim może być Shawn i gdzie mieszka Phate.

Trafił jednak na nieco inną wiadomość. Została wysłana do Shawna przed kilkoma tygodniami – o trzeciej nad ranem, porze uważanej przez hakerów za godzinę duchów, o której przed komputerem zostają tylko najtwardsi maniacy.

– Popatrzcie na to – powiedział Gillette.

Patricia Nolan czytała Gillette’owi przez ramię. Pokazując fragment tekstu na ekranie, otarła się o niego ręką.

– Zdaje się, że są dla siebie kimś więcej niż przyjaciółmi. Przeczytał głośno początek.

– Wczoraj wieczorem skończyłem pracę nad łatą i leżałem w łóżku. Sen nie nadchodził, a ja myślałem tylko o tobie, o spokoju, jaki mi dajesz… Zacząłem się dotykać. Nie mogłem przestać…

Gillette uniósł głowę. Patrzył na niego cały zespół – agent Departamentu Obrony Backle też. – Mam czytać dalej?

– Jest tam jakiś ślad, który może pomóc go namierzyć? – zapytał Bishop.

Haker szybko przebiegł wzrokiem resztę wiadomości. – Nie. List jest dość pikantny w szczegółach.

– To szukaj dalej – powiedział Frank Bishop.

Gillette wycofał się z „Poczty wychodzącej” i zbadał folder korespondencji przychodzącej. Większość wiadomości pochodziła z serwerów list dyskusyjnych, które automatycznie wysyłały abonentom biuletyny na interesujące ich tematy. Było tu kilka starych listów od Vlasta i parę od Trzy-X – informacje techniczne o oprogramowaniu i kradzionych skryptach. Nic, co mogłoby im pomóc. Pozostałe były od Shawna, ale wszystkie stanowiły odpowiedź na prośby Phate’a o sposoby usunięcia błędów Trapdoora lub napisanie łat do innych programów. Te e-maile były jeszcze bardziej techniczne i bezosobowe niż listy Phate’a.

Gillette otworzył następny.

Od: Shawn

Do: Phate

Odp: PD: Operatorzy telefonii komórkowej

Shawn znalazł w Sieci artykuł o najlepszych firmach oferujących łączność komórkową i przesłał go Phate’owi. Bishop spojrzał na wiadomość i rzekł:

– Tam może coś być na temat telefonów, których używają. Możesz to skopiować?

Haker wcisnął klawisz Print Screen – klawisz zrzutu ekranu – który przesyłał zawartość monitora do drukarki.

– Ściągnij to – powiedział Miller. – Będzie dużo szybciej.

– Lepiej nie. – Haker wyjaśnił, że zrzut ekranu nie ma żadnego wpływu na operacje wewnątrz komputera Phate’a, ale wysyła tylko tekst i grafikę z ekranu monitora CCU do drukarki. Phate nie będzie wiedział, że Gillette kopiuje dane. Natomiast ściągnięcie danych mogłoby zwrócić jego uwagę, a może nawet uruchomić alarm w komputerze Phate’a.

Gillette kontynuował poszukiwania.

Otwierał, przeglądał i zamykał kolejne pliki. Nie mógł powstrzymać radosnego podniecenia i zachwytu, jakie wywoływała w nim ilość – i doskonała jakość – materiału technicznego w komputerze mordercy.

– Można coś powiedzieć o Shawnie na podstawie jego e-maili? – zapytał Tony Mott.

– Niewiele – odparł Gillette. Wywnioskował tylko, że Shawn jest błyskotliwy, rzeczowy i chłodny. Odpowiedzi Shawna były zwięzłe i zakładały sporą wiedzę u Phate’a, co doprowadziło Gillette’a do wniosku, że Shawn jest arogancki i nie ma cierpliwości do ludzi, którzy nie nadążają za tokiem jego rozumowania. Prawdopodobnie skończył jakąś dobrą uczelnię – choć rzadko pisał pełnymi zdaniami, gramatyka, składnia i interpunkcja były bez zarzutu. Kod, jaki przesyłali sobie Shawn i Phate, został napisany w wersji Uniksa ze wschodniego wybrzeża, nie w wersji z Berkeley.

– Czyli – wyraził przypuszczenie Bishop – Shawn mógł znać Phate’a na Harvardzie.

Detektyw zapisał to na tablicy i polecił Sheltonowi zadzwonić na uniwersytet i sprawdzić, czy w ciągu ostatnich dziesięciu lat studiował tam ktoś o imieniu Shawn.

Patricia Nolan zerknęła na swojego roleksa i powiedziała:

– Jesteś tam już osiem minut. W każdej chwili może sprawdzić system.

Bishop skinął głową.

– Ruszajmy dalej. Trzeba sprawdzić, czy znajdziemy coś o następnej ofierze.

Stukając cicho, jakby w obawie, że Phate może usłyszeć, Gillette wrócił do katalogu głównego – drzewa folderów i podfolderów.


A:/ C:/


– System operacyjny

– Korespondencja

– Trapdoor

– Interesy

– Gry

– Narzędzia

– Wirusy

– Obrazy D:/

– Kopia zapasowa

– Gry! – krzyknęli równocześnie Gillette i Bishop. Haker wszedł do katalogu.

– Gry

– Tydzień ENIROa

– Tydzień IBM PC

– Tydzień Univaca

– Tydzień flpple’a

– Tydzień Rltaira

– Projekty na przyszły rok

– Skurwiel, wszystko ma pięknie rozplanowane – powiedział Bob Shelton.

– I przygotował następne morderstwa – dodał Gillette, dotykając ekranu. – Data wypuszczenia na rynek pierwszego apple’a. I starego komputera Altair. Jezu, na przyszły rok też.

– Sprawdź tydzień Univaca – rzekł Bishop.

Gillette rozwinął tę gałąź drzewa.

– Tydzień Univaca

– Zakończone gry

– Lara Gibson

– Szkoła im. św. Franciszka

– Następne projekty

– Jest! – zawołał Tony Mott. – Następne projekty. Gillette kliknął folder.

Katalog zawierał kilkadziesiąt plików – strony gęste od notatek, grafiki, diagramów, rysunków, schematów, wycinków z gazet. Za dużo, by móc wszystko szybko przeczytać, więc Gillette zaczynał od początku, przewijał pierwszy plik i wciskał klawisz zrzutu ekranu, przeskakując jednocześnie na następną stronę. Robił wszystko jak najszybciej, ale zrzut ekranu jest bardzo wolny; wydruk każdej strony trwał około dziesięciu sekund.

– To za długo trwa – powiedział.

– Powinniśmy chyba ściągnąć te dane – odezwała się Patricia Nolan.

– Ryzyko – przypomniał Gillette. – Mówiłem o tym.

– Pamiętaj o zadufaniu Phate’a – odparła Nolan. – Sądzi przecież, że nikt nie jest na tyle dobry, żeby się dostać do jego maszyny, może więc nie zainstalował żadnego alarmu.

– To rzeczywiście trwa strasznie długo – przytaknął Stephen Miller. – Na razie mamy ledwie trzy strony.

– Musisz zdecydować – powiedział do Bishopa Gillette. Detektyw nachylił się nad ekranem, gdy tymczasem palce

Gillette zawisły w powietrzu, waląc wściekle w niewidzialną klawiaturę.


Phate siedział wygodnie przy laptopie w swojej nieskazitelnie czystej jadalni.

Choć tak naprawdę wcale go tam nie było.

Zagubił się po uszy w Świecie Maszyn, wędrując po wnętrzu komputera, do którego włamał się wcześniej, i planując dzisiejszy atak.

Nagle w głośnikach maszyny zabrzmiał ostrzegawczy sygnał. Jednocześnie w prawym górnym rogu ekranu wyświetliła się czerwona ramka. Było w niej jedno słowo:


DOSTĘP


Ze zdumienia zaparło mu dech w piersiach. Ktoś próbował ściągać pliki z jego maszyny! Nigdy wcześniej nic takiego się nie stało. Wstrząśnięty i zlany potem Phate nawet nie sprawdzał systemu, by się dowiedzieć, co się dzieje. Domyślił się natychmiast: zdjęcie rzekomo od Vlasta w rzeczywistości zostało przysłane przez Wyatta Gillette’a, żeby zainstalować w jego komputerze wirusa.

Pieprzony judasz Valleyman buszował teraz w jego systemie!

Phate sięgnął do wyłącznika – gestem kierowcy, który instynktownie wciska hamulec, gdy widzi na drodze wiewiórkę.

Jednak po chwili, jak niektórzy kierowcy, uśmiechnął się zimno i nie zrobił nic, żeby zatrzymać maszynę.

Położył palce z powrotem na klawiaturze, przytrzymując klawisze SHIFT i CTRL i wciskając jednocześnie klawisz E.

Rozdział 0001111/trzydziesty pierwszy

Na monitorze przed Wyattem Gillette’em wyświetlił się komunikat:


POCZĄTEK SZYFROWANIA BLOKOWEGO


A zaraz potem następny:

SZYFROWANIE – STANDARD 13 DEPARTAMENTU OBRONY

Nie! – krzyknął Gillette, widząc, że maszyna przestała ściągać pliki z komputera Phate’a, a zawartość folderu „Następne projekty” zmienia się w cyfrową owsiankę.

– Co się stało? – spytał Bishop.

– Jednak Phate miał alarm – mruknęła Patricia Nolan, zła na siebie. – Pomyliłam się.

Gillette bezradnie patrzył w ekran.

– Przerwał transfer plików, ale się nie wylogował. Wcisnął klawisz skrótu i teraz szyfruje wszystko, co ma w maszynie.

– Możesz to zdekodować? – spytał Shelton. Agent Backle uważnie przyglądał się Gillette’owi.

– Bez klucza Phate’a nie mogę – odrzekł stanowczo haker. – Nawet Fort Meade ze swoimi równoległymi superkomputerami deszyfrowałby tyle danych ponad miesiąc.

– Nie pytałem, czy masz klucz – powiedział Shelton. – Pytałem, czy umiesz złamać szyfr.

– Nie umiem. Już mówiłem. Nie wiem, jak złamać Standard 12.

– Kurwa – mruknął Shelton, patrząc na Gillette’a. – Jak się nie dowiemy, co ma w komputerze, znowu zginą ludzie.

Agent Backle westchnął. Gillette zauważył, jak jego wzrok prześliznął się po zdjęciu Lary Gibson przyklejonym do tablicy.

– Zrób to – powiedział do hakera Backle. – Jeżeli to ma ocalić komuś życie, zrób to.

Gillette odwrócił się z powrotem do monitora. Na moment przestał poruszać palcami w powietrzu, wpatrując się w gęste strumienie bełkotu przepływające przez ekran. W każdym znaku mogła ukrywać się wskazówka na temat tożsamości Shawna, miejsca pobytu Phate’a lub adresu kolejnej ofiary.

– Zrób to, na litość boską – mruknął Shelton.

– Mówię serio – szepnął Backle. – Zapomnę, że widziałem. Gillette jak zahipnotyzowany patrzył na strumień danych. Położył palce na klawiszach, czując na sobie wzrok wszystkich.

Ale nagle odezwał się Bishop z zaniepokojeniem w głosie: – Zaraz. Dlaczego po prostu nie wyszedł z Sieci? Dlaczego wszystko zaszyfrował? To nie ma sensu.

– Jezu – powiedział Gillette. W jednej chwili znalazł odpowiedź na to pytanie. Obrócił i się i wskazał szarą skrzynkę na ścianie; pośrodku wystawał czerwony guzik. – Szybko, wyłącznik awaryjny! – krzyknął do Stephena Millera, który stał najbliżej.

Miller zerknął na wyłącznik, potem z powrotem na Gillette’a.

– Dlaczego?

Haker zerwał się na nogi, odpychając krzesło daleko do tyłu. Rzucił się w stronę czerwonego wyłącznika. Za późno. Zanim zdążył go wcisnąć, w głównej jednostce komputera CCU rozległ się zgrzyt i monitory wszystkich terminali w pomieszczeniu pokazały gładki niebieski obraz – słynny „niebieski ekran śmierci”, który oznaczał uszkodzenie systemu.

Bishop i Shelton odskoczyli, bo z otworu wentylacyjnego komputera trysnęły iskry. Biuro zaczął wypełniać duszący dym o zapachu spalenizny.

– Chryste… – Mott odsunął się od maszyny.

Haker uderzył otwartą dłonią wyłącznik, odcinając dopływ prądu; obudowę komputera wypełnił gaz halonowy, gasząc pożar.

– Co się stało, do cholery? – spytał Shelton.- Właśnie dlatego Phate zaszyfrował dane, ale się nie rozłączył – mruknął wściekle Gillette. – Żeby wysłać nam bombę.

– Co zrobił? – zdumiał się Bishop. Haker wzruszył ramionami.

– Przypuszczam, że wysłał polecenie wyłączające wentylator, a potem skierował głowicę twardego dysku do nieistniejącego sektora. Silnik napędu zablokował się i przegrzał.

Bishop obejrzał tlącą się jeszcze skrzynkę.

– Za pół godziny wszystko ma działać – powiedział do Millera.

– Zajmij się tym, dobrze?

– Nie wiem, jaki sprzęt ma na składzie centrala – odrzekł z powątpiewaniem Miller. – Działają dość wolno. Ostatnim razem na wymianę napędu czekaliśmy kilka dni, a co dopiero mówić o całej maszynie. Chodzi o to…

– Nie – uciął z wściekłością Bishop. – Pół godziny. Niedźwiedziowaty glina spojrzał na podłogę. Wskazał kilka małych komputerów osobistych.

– Moglibyśmy połączyć je w minisieć i załadować kopie zapasowe. Wtedy…

– Więc zróbcie to – rzekł Bishop, wyciągając arkusze z drukarki – to, co zdołali wykraść z komputera Phate’a za pomocą zrzutu ekranu przed zaszyfrowaniem danych. – Zobaczymy, czy coś da się tu znaleźć – powiedział do reszty zespołu.

Od dymu ze spalonego komputera Gillette’a piekły oczy i usta. Haker zauważył, że Bishop, Shelton i Sanchez znieruchomieli na chwilę, spoglądając niespokojnie na dymiącą maszynę i niewątpliwie myśląc o tym samym: to straszne, że coś tak niematerialnego jak kod programu – zwykłe ciągi zer i jedynek – może z taką łatwością zrobić krzywdę, a nawet uśmiercić.


Dysząc ze złości, Phate przemierzał pokój pod badawczymi spojrzeniami swojej fałszywej rodziny, która patrzyła na niego ze zdjęć w salonie.

Valleyman dostał się do jego maszyny…

Na domiar złego zrobił to za pomocą prymitywnego wirusa, który potrafił napisać byle gówniarz ze szkoły średniej.

Oczywiście, natychmiast zmienił tożsamość maszyny i adres internetowy. Gillette nie mógł się już włamać. Lecz Phate martwił się teraz czym innym: ile zobaczyła policja? Nic w maszynie nie zaprowadziłoby glin do domu w Los Altos, ale było tam dużo informacji na temat jego obecnych i przyszłych ataków. Czy Valleyman widział folder „Następne projekty”? Wie, co Phate zamierza zrobić za kilka godzin?

Plany następnego uderzenia… Do diabła, przecież wszystko już się zaczęło.

Może powinienem wybrać inną ofiarę?

Nie mógł jednak znieść myśli o porzuceniu planu, któremu poświęcił tyle czasu i uwagi. Ale jeszcze bardziej drażniła go świadomość, że zrezygnowałby z planów z powodu człowieka, który go zdradził – człowieka, który wydał go policji Massachusetts, ujawnił Wielką Socjotechnikę i w rezultacie zamordował Jona Patricka Hollowaya, spychając Phate’a na zawsze do podziemi.

Jeszcze raz usiadł przed monitorem komputera, kładąc stwardniałe opuszki palców na klawiszach gładkich jak lakierowane paznokcie kobiety. Zamknął oczy i jak każdy haker szukający sposobu usunięcia usterki w programie pozwolił myślom wędrować tam, dokąd chciały.


Jennie Bishop była ubrana w jedną z tych okropnych długich koszul bez pleców, jakie dają w szpitalach. Zastanawiała się, po co właściwie są te małe niebieskie kropki na materiale.

Wsparta na poduszce patrzyła nieobecnym wzrokiem na żółte pomieszczenie, czekając na doktora Willistona. Było piętnaście po jedenastej i lekarz się spóźniał.

Myślała o tym, co ma do zrobienia po badaniach. Zakupy, odebrać Brandona ze szkoły, zaprowadzić na kort. Dzisiaj chłopiec miał grać w tenisa z Lindą Garland, najśliczniejszą osóbką w czwartej klasie – złośliwą pannicą, której jedyna strategia polegała na szybkim biegu pod siatkę przy każdej nadarzającej się okazji i, jak była przekonana Jennie, próbie rozkwaszenia przeciwnikowi nosa zabójczym wolejem.

Naturalnie, myślała też o Franku. Uznała, że jego nieobecność sprawiła jej ogromną ulgę. Tyle w nim było sprzeczności. Ścigał bandytów na ulicach Oakland. Bez drgnienia powieki aresztował morderców dwa razy wyższych od siebie i gawędził z prostytutkami i handlarzami narkotyków. Nie sądziła, że kiedykolwiek ujrzy szok na jego twarzy.

Aż do zeszłego tygodnia. Kiedy badanie wykazało, że bez żadnej logicznej przyczyny coś jest nie tak z liczbą białych krwinek u Jennie. Kiedy mu o tym powiedziała, Frank Bishop zrobił się blady jak ściana i zamilkł. Kilkanaście razy pokiwał głową. Z początku pomyślała, że Frank się rozpłacze – nigdy tego nie widziała – i zastanawiała się, jak ona przyjęłaby taką wiadomość.

– No i co to znaczy? – zapytał w końcu drżącym głosem. – Może to jakaś infekcja – powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. – A może rak.

– Aha, aha – powtarzał szeptem, jak gdyby jakieś głośniejsze słowo mogło ją narazić na nieuchronne niebezpieczeństwo.

Rozmawiali o zupełnie nieistotnych szczegółach – porze umówionych wizyt, renomie doktora Willistona – a potem wyrzuciła go do sadu, a sama zabrała się do przygotowania kolacji.

Może to jakaś infekcja…

Och, Jennie kochała Franka Bishopa bardziej niż kogokolwiek na świecie. Lecz była wdzięczna, że męża nie ma teraz przy niej. Nie miała nastroju, by kogoś pocieszać.

A może rak…

Cóż, niedługo sama się przekona, co to jest. Spojrzała na zegar. Gdzie jest doktor Williston? Nie miała nic przeciwko szpitalom, nie miała też nic przeciwko badaniom, ale nie cierpiała czekać. Może coś leci w telewizji. Kiedy zaczynają się „The Young and the Restless”? A może posłuchałaby radia…

Do sali weszła przysadzista pielęgniarka, pchając przed sobą wózek z lekami.

– Dzień dobry – powiedziała wyraźnie latynoskim akcentem.

– Witam.

– Pani Jennifer Bishop?

– Zgadza się.

Pielęgniarka podłączyła Jennie do monitora zamontowanego na ścianie nad łóżkiem. Rozległ się cichy rytmicznie pulsujący sygnał. Kobieta zerknęła na wydruk komputerowy, a potem na potężny zestaw leków.

– Panie jest pacjentką doktora Willistona, tak?

– Zgadza się.

Pielęgniarka spojrzała na plastikową bransoletkę na przegubie Jennie i skinęła głową. Jennie uśmiechnęła się.

– Nie wierzy mi pani?

– Zawsze trzeba sprawdzić dwa razy – odparła pielęgniarka. – Mój ojciec był stolarzem. I zawsze mówił: „Zmierz dwa razy, a utnij raz”.

Jennie powstrzymała wybuch śmiechu, myśląc, że to niezbyt fortunna uwaga, którą należałoby się dzielić z pacjentami szpitala.

Przyglądając się, jak pielęgniarka napełnia strzykawkę jakimś przezroczystym płynem, zapytała:

– Doktor Williston kazał zrobić mi zastrzyk?

– Tak.

– Ale przyszłam tu tylko na badania.

Jeszcze raz sprawdzając wydruk, pielęgniarka skinęła głową.

– Takie wydał polecenie.

Jennie spojrzała na kartkę, ale niczego nie potrafiła zrozumieć z zapisanych tam słów i liczb.

Pielęgniarka przemyła jej ramię tamponem i wstrzyknęła lek. Gdy wyciągnęła igłę, Jennie poczuła dziwne mrowienie wokół miejsca wkłucia – parzący chłód.

– Lekarz zaraz do pani przyjdzie.

Wyszła, zanim Jennie zdążyła zapytać, co właściwie dostała. Zastrzyk odrobinę ją niepokoił. Wiedziała, że w jej stanie trzeba bardzo uważać z lekarstwami, lecz uspokajała się, że nie ma się czym martwić. Wiedziała, że w jej karcie odnotowano fakt, że jest w ciąży i z pewnością nikt nie będzie narażał dziecka na niepotrzebne ryzyko.

Rozdział 0010000/trzydziesty drugi

Muszę mieć tylko numery jego komórki i mniej więcej milę kwadratową do dyspozycji. Wtedy dam radę zajść go od tylka. Takie zapewnienie padło z ust Garvy’ego Hobbesa, blondyna w nieokreślonym wieku, szczupłego, jeśli nie liczyć mocno zaokrąglonego brzucha, który świadczył o słabości do piwa. Hobbes był ubrany w niebieskie dżinsy i kraciastą koszulę.

Był szefem zabezpieczeń w największej firmie telefonii komórkowej w północnej Kalifornii, Mobile America.

E-mail od Shawna na temat usług łączności komórkowej, który Gillette znalazł w komputerze Phate’a, był przeglądem firm oferujących najlepsze usługi klientom, którzy chcieli łączyć się z Internetem za pośrednictwem komórek. Numerem jeden na liście był właśnie Mobile America, a zespół przyjął założenie, że Phate skorzystał z rekomendacji Shawna. Tony Mott zadzwonił do Hobbesa, z którym wydział przestępstw komputerowych współpracował już w przeszłości.

Hobbes potwierdził, że z usług jego firmy korzysta wielu hakerów, ponieważ do łączenia z Siecią potrzeba stabilnego sygnału o wysokiej jakości, który zapewnia Mobile America. Wskazując Stephena Millera, który pracował z Lindą Sanchez nad ponownym podłączeniem komputerów CCU do sieci, Hobbes powiedział:

– Steve i ja rozmawialiśmy o tym w zeszłym tygodniu. Mówił, że powinniśmy zmienić nazwę na Hacker America.

Bishop zapytał, jak mogą namierzyć Phate’a, skoro już wiadomo, że jest klientem, choć prawdopodobnie nielegalnym.

– Trzeba mieć tylko ESN i MIN telefonu, z którego korzysta – odrzekł Hobbes.

Gillette – który miał za sobą doświadczenia phreakera – wiedział, co oznaczają te skróty, więc wyjaśnił pozostałym członkom zespołu: każdy telefon komórkowy ma ESN (elektroniczny numer seryjny, który jest tajny) i MIN (numer identyfikacyjny – kod kierunkowy i siedmiocyfrowy numer samego telefonu).

Hobbes tłumaczył, że gdyby znał te numery i znalazł się w odległości mniej więcej jednej mili od działającego telefonu, mógłby dzięki sprzętowi radionamierzającemu określić pozycję użytkownika z dokładnością do kilku stóp. Czyli, według słów Hobbesa, „zajść go od tyłka”.

– Jak ustalimy numeru telefonu? – zapytał Bishop.

– Ha, z tym będzie ciężko. Zwykle znamy numery, bo klient zgłasza kradzież telefonu. Ale ten gość chyba nie jest kieszonkowcem. Jakoś jednak musicie zdobyć numery. Inaczej nie damy rady wam pomóc.

– Jak szybko możecie go znaleźć, jeśli będziemy mieli numery?

– My? Migiem. Zwłaszcza jeżeli będę mógł jeździć samochodem z migającymi światłami na dachu – zażartował. Wręczył im wizytówkę. Hobbes miał dwa służbowe numery, numer faksu, pager i dwa telefony komórkowe. Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Mojej dziewczynie podoba się, że zawsze można się ze mną skontaktować. Mówię jej, że to z miłości do niej, ale tak naprawdę to firma chce, żebym był zawsze osiągalny, bo co chwila coś się dzieje. Możecie mi wierzyć, kradzież impulsów w łączności komórkowej to będzie poważna zbrodnia nowego wieku.

– Albo jedna z poważniejszych – mruknęła Linda Sanchez, spoglądając przelotnie na zdjęcie Andy’ego Andersona i jego rodziny stojące na biurku.

Hobbes wyszedł, a zespół wrócił do badania dokumentów, które udało się wydrukować, zanim Phate zaszyfrował dane.

Milles oznajmił, że zaimprowizowana sieć CCU już działa. Gillette sprawdził ją, a potem pilnował instalacji kopii zapasowych z taśm – chciał się upewnić, czy maszyna nadal nie będzie miała połączenia z ISLEnetem. Gdy tylko skończył ostatni test diagnostyczny, komputer zaczął wydawać sygnał dźwiękowy.Gillette spojrzał na ekran, ciekaw, czy jego bot znalazł coś nowego. Jednak sygnał oznaczał nadejście e-mailu. OdTrzy-X. Czytając wiadomość na głos, Gillette powiedział: – Mamy coś dobrego na temat naszego przyjaciela.

– Myślałem, że Trzy-X boi się i będzie korzystał tylko z telefonu – rzekł Bishop.

– Nie wymienił imienia Phate’a, a sam plik jest zaszyfrowany. – Gillette dostrzegł, że agent z Departamentu Obrony poruszył się niespokojnie. – Przykro mi pana rozczarować, agencie Backle, ale to nie Standard 12, tylko komercyjny program szyfrowania kluczem publicznym. – Zmarszczył brwi. – Ale nie przysłał nam klucza. Ktoś dostał wiadomość od Trzy-X?

Haker z nikim się nie kontaktował.

– Masz jego numer? – zapytał Bishopa Gillette.

Detektyw poinformował go, że gdy Trzy-X do niego dzwonił, podając adres Phate’a, wyświetlacz telefonu wskazywał, że haker dzwoni z automatu.

Mimo to Gillette obejrzał program szyfrujący. Zaśmiał się i rzekł:

– Założę się, że potrafię to złamać bez klucza. – Wsunął do napędu dyskietkę ze swoimi narzędziami i uruchomił program deszyfrujący, który napisał kilka lat temu.

Linda Sanchez, Tony Mott i Shelton przeglądali strony ze zrzutem ekranu, które Gillette zdążył wydrukować z katalogu „Następne projekty” w maszynie Phate’a.

Mott przykleił kartki na tablicy i zespół stanął przed nią, przyglądając się wydrukom.

– Tu jest dużo informacji o zarządzaniu budynkami i usługami – zauważył Bishop. – Dozór, parkowanie, ochrona, wyżywienie, personel, płace. Zdaje się, że wziął sobie na cel jakieś duży obiekt.

– Patrzcie na ostatnią stronę – odezwał się Mott. – Usługi medyczne.

– Szpital – powiedział Bishop. – Zamierza zaatakować szpital.

– To ma sens – dodał Shelton. – Ochrona, sporo ofiar do wyboru. Patricia Nolan skinęła głową.

– Rzeczywiście, pasuje do jego sylwetki psychologicznej: podejmowanie wyzwań i gra. Mógłby tam udawać kogokolwiek – lekarza, pielęgniarza, stróża. Jest jakaś wskazówka, który szpital mógł wybrać?

Nikt nie znalazł jednak żadnego śladu takich informacji.

Bishop wskazał fragment druku na jednym z arkuszy.

Numery wniosków CSGEI – Jednostka 44 [18]

– To mi wygląda znajomo.

Pod nagłówkiem ciągnęła się długa lista liczb – prawdopodobnie numerów ubezpieczeń.

– CSGEI – powiedział w zadumie Shelton, usiłując przypomnieć sobie, skąd zna skrót. – Tak, gdzieś słyszałem.

Nagle odezwała się Linda Sanchez:

– No jasne, już wiem: to nasz ubezpieczyciel, Towarzystwo Ubezpieczeniowe Pracowników Administracji Stanu Kalifornia. A dalej pewnie numery ubezpieczeń pacjentów.

Bishop podniósł słuchawkę i zadzwonił do biura CSGEI w Sacramento. Opowiedział specjaliście od odszkodowań o ich odkryciu i spytał, co oznacza znaleziona informacja. Wysłuchał wyjaśnień i uniósł głowę.

– To są ostatnie wnioski za usługi medyczne świadczone pracownikom stanowym. A co to jest „Jednostka 44”? – powiedział do słuchawki.

Po chwili zmarszczył brwi i spojrzał na zespół.

– Jednostka 44 to policja stanowa – biuro w San José. Czyli my. To poufna informacja… jak Phate ją zdobył?

– Jezu – powiedział cicho Gillette. – Spytaj, czy kartoteki tej jednostki są w ISLEnecie.

Bishop przekazał pytanie, a po chwili rzekł:

– Jasne, że są.

– Niech to szlag – syknął Gillette. – Kiedy Phate włamał się do ISLEnetu, wcale nie był tam tylko czterdzieści sekund – cholera, zmienił logi, żebyśmy tak myśleli. Pewnie ściągnął gigabajty danych. Powinniśmy…

– O nie – szepnął nabrzmiały przerażeniem męski głos.

Cały zespół zobaczył, jak Frank Bishop, łapiąc otwartymi ustami powietrze, pokazuje na listę numerów przyklejoną na tablicy.

– Co się dzieje, Frank? – spytał Gillette.

– On zaatakuje Centrum Medyczne Stanford-Packard – wyszeptał detektyw.

– Skąd wiesz?

– Widzicie ten numer ubezpieczenia, drugi wiersz od dołu? To numer mojej żony. Jennie jest teraz w szpitalu.


Do sali, w której leżała Jennie Bishop, wszedł jakiś mężczyzna.

Oderwała wzrok od telewizora, w którym nieuważnie oglądała melodramatyczne zbliżenia twarzy i fryzur bohaterek serialu. Spodziewała się zobaczyć w drzwiach doktora Willistona, ale zjawił się ktoś inny – mężczyzna w granatowym uniformie. Był młody i nosił gęsty czarny wąsik, który nie bardzo pasował do rudo-blond czupryny. Prawdopodobnie zarost miał dodawać powagi jego młodzieńczym rysom.

– Pani Bishop? – Mówił z lekkim południowym akcentem, rzadko słyszanym w tej części Kalifornii.

– Owszem.

– Nazywam się Hellman. Pracuję w ochronie szpitala. Dzwonił pani mąż i prosił, żebym został w pani pokoju. – Dlaczego?

– Nie mówił. Powiedział tylko, żebyśmy pilnowali, aby nikt nie wchodził do sali poza nim, policją i pani lekarzem.

– Dlaczego? – Nie powiedział.

– Czy wszystko w porządku z moim synem? Z Brandonem?

– Nie słyszałem, żeby coś było z nim nie w porządku. – Dlaczego Frank nie zadzwonił bezpośrednio do mnie? Hellman bawił się zawieszonym na pasie pojemnikiem z gazem.

– Pół godziny temu zepsuły się telefony w całym szpitalu. Właśnie je naprawiają. Pani mąż połączył się z nami przez radio, przez które rozmawiamy z karetkami.

Jennie miała w torebce telefon komórkowy, ale zobaczyła na ścianie ostrzeżenie, aby nie używać komórek w szpitalu – ponieważ czasem sygnał zakłócał pracę rozruszników serca i innych urządzeń.

Strażnik rozejrzał się, a potem przysunął do łóżka krzesło i usiadł. Jennie nie patrzyła na niego, lecz czuła na sobie jego badawczy wzrok, jak gdyby chciał zajrzeć w rozcięcie koszuli w kropki i zobaczyć jej piersi. Posłała mu piorunujące spojrzenie, ale zdążył odwrócić wzrok.

Do sali wszedł doktor Williston, krągły, łysiejący mężczyzna pod sześćdziesiątkę.

– Witaj, Jennie, jak się czujesz tego ranka?

– W porządku – odparła niepewnie.

Lekarz zauważył strażnika i uniósł pytająco brwi.

– Detektyw Bishop prosił mnie, żebym został z jego żoną w sali – wyjaśnił pospiesznie młodzieniec.

Doktor Williston zlustrował go i spytał: – Pracuje pan w ochronie szpitala?

– Tak jest.

– Czasem miewamy kłopoty z powodu spraw, nad którymi pracuje Frank – powiedziała Jennie. – Woli być ostrożny.

Lekarz skinął głową i uśmiechnął się pokrzepiająco.

– No dobrze, Jennie. Badania nie potrwają długo, ale najpierw chcę ci powiedzieć, co zamierzamy zrobić i czego będziemy szukać. – Pokazał opatrunek na ramieniu, w miejscu, gdzie zrobiono jej zastrzyk. – Widzę, że krew już pobrali, tak więc…

– Nie. To po szprycy.

– Po czym?

– No, po zastrzyku.

– Jak to? – spytał, marszcząc brwi.

– Dwadzieścia minut temu. Podobno na pana polecenie.

– Nie ordynowałem żadnego zastrzyku.

– Ale… – Poczuła przeszywający dreszcz strachu, lodowaty jak lek płynący w jej żyłach. – Pielęgniarka miała wydruk komputerowy… wynikało z niego, że to pan kazał zrobić zastrzyk.

– Co to za środek? Powiedziała ci? Tracąc w panice oddech, wyszeptała: – Nie wiem. Doktorze, dziecko…

– Nie martw się – rzekł. – Wszystkiego się dowiem. Która to pielęgniarka?

– Nie zauważyłam nazwiska. Niska, krępa, ciemnowłosa. Latynoska. Miała wózek. – Jennie zaczęła płakać.

Strażnik się nachylił.

– Coś się stało? Mogę coś dla pani zrobić?

Oboje nie zwrócili na niego uwagi. Mina lekarza śmiertelnie ją przeraziła, on też wpadł w panikę. Nachylił się nad nią, wyciągając latarkę. Zaświecił jej w oczy i zmierzył puls. Potem zerknął na monitor.

– Puls i ciśnienie trochę podwyższone. Ale na razie nie ma powodów do obaw. Pójdę sprawdzić, co się stało.

Wybiegł z sali.

Na razie nie ma powodów do obaw…

Strażnik wstał i zamknął za nim drzwi.

– Nie – zaprotestowała. – Niech zostaną otwarte.

– Przykro mi – odparł. – Ale tak kazał mąż.

Usiadł z powrotem, przysuwając krzesło bliżej łóżka.

– Trochę tu cicho. Może dam głośniej telewizor? Jennie nie odpowiedziała.

Na razie nie ma powodów do obaw…

Strażnik wziął pilota i zrobił głośniej. Przełączył telewizor na inny serial i wygodnie usiadł na krześle.

Jennie znów poczuła na sobie jego wzrok, ale prawie nie zwracała uwagi na strażnika. Myślała tylko o dwóch rzeczach: o okropnym lodowatym zastrzyku i o dziecku. Zamknęła oczy, modląc się, żeby wszystko dobrze się skończyło, i tuląc wypukłość brzucha, gdzie spoczywało dwumiesięczne maleństwo – może spało, może unosiło się bez ruchu, słuchając oszalałego bicia serca matki, które na pewno wypełniało teraz jego cały ciemny świat.

Rozdział 0010000l/trzydziesty trzeci

Zesztywniały i zirytowany agent Departamentu Obrony Arthur Backle przysunął sobie bliżej krzesło, by mieć lepszy widok na komputer Wyatta Gillette’a.

Na dźwięk skrzypnięcia krzesła na linoleum haker zerknął przelotnie w stronę agenta, ale zaraz wrócił wzrokiem na ekran, nie przerywając stukania. Jego palce zdawały się fruwać na klawiaturze.

Obaj mężczyźni zostali sami w biurze CCU. Kiedy Bishop dowiedział się, że jego żona może być następną ofiarą mordercy, natychmiast pognał do szpitala. Reszta ruszyła za nim z wyjątkiem Gillette’a, który został, aby rozszyfrować wiadomość od człowieka o dziwacznym pseudonimie Trzy-X. Haker zasugerował, że Backle może się okazać bardziej przydatny w szpitalu, lecz agent posłał mu tylko zagadkowy półuśmiech, który, jak dobrze wiedział, doprowadzał podejrzanych do szaleństwa, i przysunął sobie krzesło bliżej Gillette’a.

Backle nie potrafił nadążyć za szybkością, z jaką zgrubiałe opuszki palców hakera tańczyły po klawiszach.

Co ciekawe, agent potrafił docenić talent stukania w klawisze. Jego pracodawca, Departament Obrony, był agencją federalną mającą najdłuższe związki ze światem komputerów (a także – jak szybko przypomnieliby rzecznicy Departamentu – jednym z twórców Internetu). Poza tym Backle w ramach szkolenia brał udział w różnych kursach organizowanych przez CIA, Departament Sprawiedliwości i Departament Obrony, a dotyczących przestępstw komputerowych. Spędził wiele godzin, oglądając na taśmach hakerów przy pracy.

Obserwując teraz Gillette’a, przypomniał sobie niedawno ukończony kurs w Waszyngtonie.

Siedząc przy stołach z płyt pilśniowych w jednej z sal konferencyjnych w Pentagonie, agenci z wydziału dochodzeniowego spędzili wiele godzin z dwoma młodymi wykładowcami, którzy raczej nie przypominali typowych instruktorów wojskowych. Jeden miał włosy do ramion, nosił sznurkowe sandały, szorty i wymięty podkoszulek. Drugi ubierał się bardziej konserwatywnie, ale w różnych miejscach ciała nosił kolczyki, a krótko obcięte włosy miał ufarbowane na zielono. Obaj należeli do „zespołu tygrysów”, jak nazwano grupę byłych „złych” hakerów, którzy porzucili Ciemną Stronę na rzecz działalności legalnej (gdy zdali sobie sprawę, ile można zarobić, chroniąc firmy i agencje rządowe przed swoimi byłymi kolegami).

Mimo że Backle z początku sceptycznie odnosił się do tych punków, potem się zorientował, że świetnie potrafią uprościć niezrozumiałe dotąd zagadnienia szyfrowania i hakerki. Były to najlepiej i najprzystępniej prowadzone wykłady, w których agent uczestniczył w ciągu sześciu lat pracy w wydziale dochodzeniowym Departamentu Obrony.

Backle nie uważał się za eksperta, lecz dzięki tamtym zajęciom rozumiał mniej więcej, co robi teraz program Gillette’a, który najwyraźniej nie miał nic wspólnego z systemem szyfrowania Standard 12. Jednak pan Zielonowłosy tłumaczył im, jak można kamuflować programy. Można na przykład włożyć Standard 12 do powłoki, która sprawi, że będzie wyglądał jak zupełnie inny program – gra czy nawet edytor tekstów. Dlatego właśnie agent nachylał się teraz nad monitorem, głośno dając wyraz swojej irytacji.

Gillette znów znieruchomiał i przestał stukać w klawisze. Spojrzał na Backle’a.

– Naprawdę muszę się skoncentrować. Nie ułatwia mi pan, dysząc mi nad głową.

– Powiedz mi jeszcze raz, co to za program?

– Nie „jeszcze raz”, bo w ogóle nie mówiłem, co to jest.

Znów lekki uśmieszek.

– A więc powiedz mi, dobrze? Jestem ciekawy.

– Program szyfrująco/deszyfrujący, który ściągnąłem ze strony HackerMart i trochę zmodyfikowałem. Jest bezpłatny, więc chyba nie naruszyłem praw autorskich. Zresztą to chyba i tak nie należy do pańskich kompetencji. Co, mam podać algorytm, według którego działa?

Backle nie odpowiedział, tylko patrzył w ekran, pilnując, aby denerwujący uśmieszek nie znikał z jego twarzy.

– Słuchaj, Backle – rzekł Gillette. – Muszę to skończyć. Może pójdziesz do kuchenki na kawę i obwarzanka, czy co tam jeszcze mają, i pozwolisz mi pracować, dobra? Kiedy skończę, będziesz mógł sprawdzić i aresztować mnie pod jakimś nowym gównianym zarzutem – dorzucił wesoło.

– Oho, troszkę jesteśmy przewrażliwieni – rzekł Backle, skrzypiąc głośno krzesłem. – Robię tylko, co do mnie należy.

– Ja też. – Haker wrócił do przerwanej pracy.

Backle wzruszył ramionami. Postawa hakera bynajmniej go nie uspokoiła, ale myśl o kawie i obwarzanku wydała mu się zachęcająca. Agent wstał, przeciągnął się i ruszył w głąb korytarza, kierując się zapachem kawy.


Frank Bishop z piskiem opon zatrzymał forda crown victoria na parkingu Centrum Medycznego Stanford-Packard i wyskoczył z samochodu, zapominając wyłączyć silnik i zamknąć drzwi.

W połowie drogi przed wejściem do budynku zorientował się, co zrobił, zatrzymał się i odwrócił. Usłyszał kobiecy głos:

– Idź, szefie. Zajmę się tym.

Była to Linda Sánchez. Ona, Bob Shelton i Tony Mott przyjechali nieoznakowanym wozem zaraz po Bishopie, który tak się spieszył do żony, że wybiegł z biura CCU, nie czekając na resztę zespołu. Trzecim samochodem przyjechali Patricia Nolan i Stephen Miller.

Bishop co tchu popędził do głównego wejścia.

W recepcji minął kilkunastu czekających pacjentów. Przy biurku obok dyżurnej tłoczyły się trzy pielęgniarki, patrząc w ekran komputera. Żadna nie spojrzała na detektywa. Coś było nie tak. Wszystkie miały zatroskane miny i zmieniały się przy klawiaturze.

– Przepraszam, policja – rzucił krótko, pokazując odznakę. – Muszę wiedzieć, w której sali jest Jennie Bishop. Jedna z pielęgniarek uniosła głową.- Przykro mi, ale sf iksował nam cały system. Nie wiemy, co się dzieje, ale nie możemy podać żadnych informacji o pacjentach.

– Muszę ją znaleźć. Natychmiast.

Pielęgniarka zauważyła rozpacz w jego oczach i wyszła zza biurka.

– Stała czy ambulatoryjna?

– Słucham?

– Czy pacjentka zostaje na noc w szpitalu?

– Nie. Miała tylko zrobić parę badań. Przyszła na godzinę albo dwie. Jest pacjentką doktora Willistona.

– Ambulatoryjna na onkologii – oznajmiła pielęgniarka. – To będzie trzecie piętro w zachodnim skrzydle. Proszę tędy. – Pokazała mu i chciała coś jeszcze powiedzieć, lecz Bishop pobiegł już korytarzem. Z boku mignęło coś białego. Spojrzał i stwierdził, że już cała koszula wyszła mu ze spodni. Wepchnął ją z powrotem, nie zatrzymując się.

Schodami w górę i do zachodniego skrzydła przez korytarz, który wydawał się ciągnąć przez milę.

Na jego końcu znalazł pielęgniarkę, która skierowała go do sali. Na twarzy młodej blondynki malowała się troska, choć Bishop nie wiedział, czy z powodu Jennie, czy na widok jego miny.

Wpadł z impetem do sali, niemal zderzając się z młodym, szczupłym strażnikiem, który siedział przy łóżku. Młodzieniec zerwał się na nogi, sięgając po pistolet.

– Kochanie! – krzyknęła Jennie.

– W porządku – powiedział do strażnika Bishop. – Jestem jej mężem.

Jennie płakała cicho. Przypadł do niej i chwycił w ramiona.

– Pielęgniarka dała mi zastrzyk – szepnęła. – Ale wcale nie na polecenie lekarza. Nie wiedzą, co to było. Co się dzieje, Frank?

Spojrzał na strażnika, który miał na piersi plakietkę z nazwiskiem „R. Hellman”. Młody człowiek rzekł:

– To się zdarzyło, zanim tu przyszedłem. Szukają tej pielęgniarki.

Bishop był wdzięczny, że strażnik w ogóle tu trafił. Detektyw miał ogromne trudności w skontaktowaniu się z ochroną szpitala, żeby poprosić o wysłanie kogoś do pokoju Jennie. Phate włamał się do centrali telefonicznej szpitala, a w połączeniu radiowym były takie zakłócenia, że Bishop nie wiedział za bardzo, co mówi do niego człowiek po drugiej stronie. Okazało się jednak, że zrozumieli wiadomość. Bishop z ulgą zauważył też, że strażnik – w przeciwieństwie do innych, których widywał w szpitalach – ma broń.

– Co się dzieje, Frank? – powtórzyła Jennie.

– To ten człowiek, którego szukamy. Dowiedział się, że jesteś w szpitalu. Być może gdzieś tu jest.

Do sali wbiegła Linda Sanchez. Strażnik spojrzał na legitymację policyjną, którą nosiła na łańcuszku na szyi, i wpuścił ją. Obie kobiety znały się, ale Jennie była zbyt zdenerwowana, by się z nią przywitać.

– Frank, co z dzieckiem? – szlochała. – A jeżeli dał mi coś, co zrobi krzywdę dziecku?

– Co powiedział lekarz?

– Nic nie wie!

– Wszystko będzie dobrze, kochanie. Na pewno nic ci nie będzie.

Bishop powiedział Lindzie Sanchez, co się stało. Krępa kobieta usiadła na łóżku, wzięła Jennie za rękę, nachyliła się i powiedziała ciepło, lecz stanowczo:

– Spójrz na mnie, skarbie. Spójrz na mnie… – Gdy Jennie posłuchała, Linda ciągnęła: – Jesteśmy w szpitalu, prawda? Jennie skinęła głową.

– Gdyby więc ktokolwiek zrobił ci coś złego, masz pomoc na miejscu. Od razu się tobą zajmą. – Ciemne, krótkie palce policjantki energicznie pocierały jej rękę, jakby Jennie przyszła zziębnięta prosto z deszczu. – Tu jest więcej lekarzy na cal kwadratowy niż gdziekolwiek w dolinie. Mam rację? Spójrz na mnie. Mam rację?

Jennie otarła oczy i znów skinęła głową. Trochę się uspokoiła.

Bishop też poczuł ulgę, obserwując, jak Linda pociesza jego żonę. Jednak przemknęła mu przez głowę inna myśl: gdyby Jennie lub dziecku stała się krzywda, ani Shawn, ani Phate nie trafią do aresztu żywi.

W drzwiach pojawił się Tony Mott, ani trochę nie zdyszany po biegu przez korytarze, w przeciwieństwie do Boba Sheltona, który wtoczył się do sali, opierał o framugę i z trudem łapał powietrze.

– Phate mógł coś zrobić z lekarstwem Jennie – powiedział Bishop. – Lekarze właśnie to sprawdzają.

– Jezu – mruknął Shelton. Tym razem Bishop ucieszył się na widok Tony’ego Motta w akcji i chromowanego colta na jego biodrze. Doszedł do wniosku, że gdy ma się takich przeciwników jak Phate i Shawn, sojuszników i broni nigdy nie jest za dużo.Sanchez nadal pocieszała Jennie, szepcząc jej różne głupstwa. Mówiła jej, że świetnie wygląda, że jedzenie pewnie będzie okropne i że tamten sanitariusz w korytarzu to prawdziwy przystojniak. Bishop pomyślał, że córka Sanchez jest wybrańcem losu, mając taką matkę – która na pewno będzie na posterunku podczas porodu, gdy dziewczyna w końcu wyda na świat swoje leniwe dziecko.

Mott zachował na tyle przytomności umysłu, by zabrać ze sobą zdjęcia Hollowaya z Massachusetts. Rozdał je strażnikom na dole, a oni przekazali je personelowi. Jednak jak dotąd nikt w szpitalu nie widział mordercy.

– Patricia Nolan i Miller są w dziale komputerowym – powiedział do Bishopa młody policjant. – Szacują straty.

Detektyw skinął głową i zwrócił się do Sheltona i Motta:

– Chciałbym, żebyście…

Nagle monitor na ścianie zaczął głośno buczeć. Linia pokazująca rytm serca Jennie skakała jak oszalała w górę i w dół. Potem na ekranie wyświetlił się czerwony komunikat:

UWAGA: Arytmia

Wstrzymując oddech, Jennie przechyliła głowę i spojrzała na monitor.

– Chryste! – krzyknął Bishop, złapał przycisk przywołujący pielęgniarkę i gorączkowo zaczął go wduszać. Bob Shelton wybiegł na korytarz z wrzaskiem:

– Na pomoc! Szybko! Niech ktoś tu przyjdzie!

Linie na monitorze nagle się spłaszczyły. Sygnał ostrzegawczy przeszedł w przeraźliwy pisk i pojawił się nowy komunikat:

UWAGA: Zatrzymanie akcji serca

Kochanie – załkała Jennie. Bishop objął ją mocno, czując się zupełnie bezradny. Pot lał się z twarzy Jennie, która drżała, ale była przytomna. Linda Sanchez podbiegła do drzwi i krzyknęła:

– Sprowadźcie tu lekarza, do jasnej cholery!

Po chwili do sali wpadł doktor Williston. Rzucił okiem na monitor, potem na pacjentkę, a następnie sięgnął i wyłączył aparat. – Proszę coś zrobić! – krzyknął Bishop.

Williston osłuchał Jennie i zmierzył jej ciśnienie. Potem odsunął się i oznajmił:

– Wszystko w porządku.

– W porządku? – zdziwił się Mott.

Sanchez posłała lekarzowi takie spojrzenie, jakby miała zamiar złapać go za kołnierz i siłą przyciągnąć z powrotem do pacjentki.

– Niech pan ją zbada jeszcze raz!

– Nie dzieje się nic złego – zapewnił policjantkę lekarz. – Ale monitor… – wykrztusił Bishop.

– Awaria – wyjaśnił doktor Williston. – Coś się stało z głównym systemem komputerowym. Wszystkie monitory na tym piętrze tak się zachowują.

Jennie zamknęła oczy, wciskając głowę w poduszkę. Bishop wciąż mocno trzymał żonę.

– Dowiedziałem się, co to był za zastrzyk – ciągnął lekarz. – Oddział dystrybucji leków dostał polecenie podania witaminy. Niczego więcej.

– Witaminy?

Drżąc z ulgi, Bishop powstrzymywał łzy.

– Nie ma żadnego zagrożenia dla ciebie ani płodu – dodał lekarz, kręcąc głową. – Bardzo dziwne – polecenie rzekomo wydałem ja. Ten, kto to zrobił, zdobył moje hasło, żeby je autoryzować. Trzymałem hasło w prywatnym pliku w komputerze. Nie wyobrażam sobie, jak ktoś mógłby je wykraść.

– Nie wyobraża pan sobie – powtórzył z przekąsem Tony Mott, spoglądając na Bishopa.

Do sali wszedł pięćdziesięciokilkuletni mężczyzna o sylwetce żołnierza ubrany w klasyczny garnitur. Przedstawił się jako Les Allen. Był szefem ochrony szpitala. Hellman, strażnik obecny w sali, skinął zwierzchnikowi głową, lecz Allen nie zareagował.

– Co tu się dzieje, detektywie? – zapytał Bishopa.

Bishop poinformował go, co się stało z jego żoną i monitorami.

– A więc dostał się do naszego głównego komputera – powiedział Allen. – Będę to musiał poruszyć na dzisiejszym zebraniu ochrony. Ale co możemy w tej chwili zrobić? Sądzi pan, że ten człowiek może tu gdzieś być?

– Tak, na pewno tu jest. – Wskazał monitor nad głową Jennie. – Zrobił to, żeby odwrócić naszą uwagę, byśmy skupili się na Jennie i tym skrzydle budynku. Czyli jego ofiarą ma być inny pacjent.

– Albo pacjenci – wtrącił Bob Shelton.

– Albo ktoś z personelu – dodał Mott.- Podejrzany bardzo lubi wyzwania – rzekł Bishop. – Dokąd w szpitalu najtrudniej się dostać?

Doktor Williston i Les Allen zamyślili się. – Jak pan sądzi, doktorze? Bloki operacyjne? Dostęp do wszystkich jest kontrolowany.

– Też tak przypuszczam.

– Gdzie są bloki operacyjne?

– W oddzielnym budynku, przechodzi się tam tunelem z tego skrzydła.

– Większość lekarzy i pielęgniarek na bloku nosi maski i fartuchy, prawda? – spytała Linda Sanchez.

– Tak.

A więc Phate bez kłopotu mógł się tam poruszać.

– Odbywa się teraz jakaś operacja? – zapytał Bishop. Doktor Williston parsknął śmiechem.

– Jakaś operacja? Pewnie w tej chwili trwa ze dwadzieścia. Wrócę za dziesięć minut – powiedział do Jennie. – Zrobimy badania i będziesz mogła iść do domu. – Wyszedł z sali.

– Chodźmy przeczesać szpital – zwrócił się do Motta, Sanchez i Sheltona Bishop. Jeszcze raz przytulił Jennie. Kiedy wychodził, młody strażnik przysunął sobie krzesło bliżej łóżka. Znaleźli się w korytarzu, strażnik zamknął drzwi, a potem detektyw usłyszał szczęk zasuwki.

Ruszyli szybkim krokiem. Mott trzymał rękę blisko swojego automatu i rozglądał się, jak gdyby miał zamiar zastrzelić każdego, kto będzie choć trochę podobny do Phate’a.

Bishop też czuł się wytrącony z równowagi, gdy przypominał sobie, że morderca to prawdziwy kameleon i być może w tym momencie mija ich korytarzem, a oni nawet o tym nie wiedzą.

Doszli już do windy, gdy Bishopowi przyszła do głowy pewna myśl. Zaniepokojony obejrzał się na drzwi, z którymi została Jennie. Nie wdając się w szczegóły sztuczek socjotechnicznych Phate’a, powiedział do Allena:

– Podejrzany ma tę szczególną cechę, że nigdy nie jesteśmy pewni, jak będzie wyglądał. Nie przyjrzałem się uważnie strażnikowi w pokoju mojej żony. Jest mniej więcej w tym samym wieku co morderca i wzrost ma podobny. Jest pan pewien, że pracuje w ochronie?

– Kto? Dick Hellman? – Allen wolno pokiwał głową. – Mogę panu z całą pewnością powiedzieć, że jest mężem mojej córki i znam go od ośmiu lat. A jeżeli chodzi o „pracę” w pana pytaniu, jeśli można nazwać pracą poświęcanie jej czterech godzin w ciągu ośmiogodzinnej zmiany, to odpowiedź brzmi: tak.

W małej kuchence wydziału przestępstw komputerowych agent Art Backle szperał w lodówce, bez skutku szukając mleka albo śmietanki. Od czasu pojawienia się nad zatoką Starbucksa Backle nie pił innej kawy i wiedział, że mdły płyn o zapachu spalenizny będzie smakował obrzydliwie, jeśli się czegoś do niego nie doda. Z niesmakiem wsypał do kubka dużą porcję śmietanki w proszku.

Wziął z talerza obwarzanek i ugryzł. Niech to szlag, guma… Cisnął atrapę na podłogę, myśląc oczywiście, że Gillette wysłał go tu, żeby spłatać mu figla. Postanowił, że kiedy haker wróci do więzienia…

Co to za hałas?

Zaczął się odwracać w stronę drzwi.

Jednak zanim zdążył zidentyfikować odgłos biegnących kroków, napastnik rzucił się na niego. Pchnął szczupłego agenta w plecy, rzucając go o ścianę. Backle poczuł, że z płuc uszło mu całe powietrze.

Napastnik zgasił światło. Pozbawione okien pomieszczenie zalała zupełna ciemność. Potem chwycił agenta za kołnierz i rzucił go twarzą na podłogę. Głowa Backle’a uderzyła w beton z głuchym łoskotem.

Łapiąc oddech, agent sięgnął po pistolet.

Ale wcześniej znalazła się tam inna ręka i wyszarpnęła broń.


Kim chcesz być?

Phate szedł wolno korytarzem biura wydziału przestępstw komputerowych policji stanowej. Miał na sobie sfatygowany i poplamiony uniform firmy Pacific Gas and Electric oraz kask. W kombinezonie ukrył nóż Ka-bar i duży pistolet automatyczny – glock – z trzema magazynkami. Miał coś jeszcze, choć na pierwszy rzut oka trudno byłoby uznać to za broń, zwłaszcza w rękach mechanika: duży klucz francuski.

Kim chcesz być?

Kimś, komu gliny zaufają, kimś, kogo obecność nie wzbudziłaby w nich żadnych podejrzeń. Oto kim chcę być.

Phate rozejrzał się, zdziwiony, że CCU urządziło sobie siedzibę w zagrodzie dinozaura. Zbieg okoliczności? Czy świadoma i celowa decyzja nieżyjącego Andy’ego Andersona?

Zatrzymał się, żeby określić kierunek, po czym ruszył dalej wolno – i cicho – w kierunku boksu z terminalem w ocienionym kącie pomieszczenia. Dobiegał stamtąd odgłos szaleńczego walenia w klawiaturę.

Zdziwił się też na widok takiej pustki w biurze. Spodziewał się spotkać tu co najmniej trzy lub cztery osoby – dlatego wziął pistolet i zapas amunicji – lecz wszyscy najprawdopodobniej pojechali do szpitala, gdzie żona Franka Bishopa przeżywa zapewne katusze z powodu zaaplikowania zastrzyku z witaminą B, który zlecił dziś rano.

Z początku Phate zastanawiał się, czy ją zabić – wystarczyło wydać polecenie oddziałowi dystrybucji leków, by na przykład podano jej dużą dawkę insuliny – lecz nie byłaby to najszczęśliwsza taktyka w tej fazie gry. Lepiej, aby żywa i wrzeszcząca z przerażenia przyciągnęła ich uwagę. Gdyby zmarła, policja mogłaby dojść do wniosku, że to pani Bishop była jego celem i od razu wróciłaby do biura. A teraz gorączkowo przeszukiwali szpital, próbując odnaleźć prawdziwą ofiarę.

W rzeczywistości ofiara była gdzie indziej. Ale nie była ani pacjentem, ani członkiem personelu Centrum Medycznego Stanford-Packard. Była właśnie tu, w biurze CCU.

I nazywała się Wyatt Gillette.

Znajdowała się ledwie dwadzieścia stóp od Phate’a, w tym ciemnym boksie.

Phate słuchał zdumiewającego staccata klawiatury. Valleyman walił w klawisze bez chwili przerwy, jak gdyby wszystkie myśli miały ulecieć jak dym, gdyby natychmiast nie wstukał ich do centralnego procesora.

Phate powoli zbliżył się do boksu, mocniej ściskając masywny klucz.

W czasach gdy obaj byli Rycerzami Dostępu, Gillette często mówił, że hakerzy muszą biegle znać sztukę improwizacji.

Phate posiadł tę umiejętność i dziś improwizował.

Uznał, iż istnieje za duże ryzyko, że Gillette dowiedział się o ataku na szpital, gdy włamał się do maszyny Phate’a. Zmienił więc trochę plany. Zamiast zabić kilku pacjentów na bloku operacyjnym, jak wcześniej zamierzał, postanowił złożyć wizytę w biurze CCU.

Oczywiście, Gillette mógł pojechać z policją do szpitala, więc wcześniej Phate przysłał jakiś zaszyfrowany bełkot, wiadomość rzekomo odTrzy-X, żeby Gillette został i próbował ją zdeszyfrować.

Doskonała runda. Samo dostanie się do CCU było dla Phate’a prawdziwym wyzwaniem – wartym dwadzieścia pięć punktów w grze – ale jeśli szczęście będzie mu sprzyjać, zniszczy człowieka, którego ścigał od wielu lat.

Znów rozejrzał się, nasłuchując. Poza judaszem Valleymanem w pomieszczeniu nie było żywej duszy. Zabezpieczenia okazały się o wiele słabsze, niż przypuszczał. Mimo to nie żałował, że zadał sobie tyle trudu – przebrał się w uniform PG &E, sfałszował zlecenie sprawdzenia jakichś skrzynek rozdzielczych, starannie spreparował na swojej maszynie zalaminowaną legitymację, poświęcił mnóstwo czasu na otwarcie drzwi wytrychem. Gdy grasz w Dostęp z prawdziwym czarodziejem, ostrożności nigdy nie za wiele, zwłaszcza gdy czarodziej ukrywa się w lochu wydziału policji.

Już tylko parę stóp dzieliło go od przeciwnika, którego powolną śmierć w męczarniach oglądał w wyobraźni wiele razy, rozkoszując się nią całymi godzinami.

Jednak w przeciwieństwie do tradycyjnego Dostępu, gdzie przebija się serce ofiary, dla Gillette’a Phate wymyślił coś innego.

Oko za oko…

Najpierw szybki cios kluczem w głowę, żeby go ogłuszyć, a potem, trzymając Valleymana za głowę, potraktuje go swoim nożem. Wziął ten pomysł od małego „trapdoora” ze szkoły im. św. Franciszka, Jamiego Turnera. Młody człowiek napisał kiedyś w e-mailu do swojego brata:

JamieTT: Wyobrażasz sobie, ze hakera może spotkać cos straszniejszego niz ślepota?

Nie, Jamie, nie wyobrażam sobie, odpowiedział bezgłośnie Phate.

Przystanął przed boksem i kucnął, słuchając miarowego stukotu klawiszy. Wziął głęboki oddech i szybko wszedł do środka, biorąc szeroki zamach ręką, w której trzymał klucz.

Rozdzial 00100010/trzydziesty czwarty

Z kluczem wzniesionym nad głową Phate wszedł do pustego boksu.

– Nie! – wyszeptał.

Stukot klawiszy nie dobiegał wcale spod palców Wyatta Gillette’a. Dźwięki wydawał podłączony do komputera głośnik. Boks był pusty.

Kiedy jednak Phate upuścił klucz i sięgnął po schowany w kieszeni kombinezonu pistolet, z boksu obok wyszedł Gillette i przycisnął do jego szyi lufę broni, odebraną przed chwilą biednemu agentowi Backle’owi, wyrywając jednocześnie pistolet z ręki mordercy.

– Nie ruszaj się, Jon – powiedział Gillette i obszukał jego kieszenie. Wyciągnął dysk ZIP, przenośny odtwarzacz CD ze słuchawkami, kluczyki do samochodu oraz portfel. Wreszcie znalazł nóż. Wszystko położył na biurku.

– Niezłe to było – rzekł Phate, wskazując ruchem głowy komputer. Gillette wcisnął klawisz i stukot ucichł.

– Nagrałeś się na pliku WAV. Żebym myślał, że jesteś w środku.

– Zgadza się.

Phate uśmiechnął się z goryczą, kręcąc głową.

Gillette cofnął się i obaj czarodzieje przyjrzeli się sobie. Ich pierwsze spotkanie twarzą w twarz. Kiedyś dzielili się setkami tajemnic i planów, wymienili miliony słów, ale nie były to kontakty osobiste; słowa w cudowny sposób zmieniały się w strumienie elektronów płynące miedzianymi przewodami albo światłowodami.

Gillette doszedł do wniosku, że Phate sprawia wrażenie dość sprawnego i zdrowego człowieka jak na hakera. Miał lekko opaloną twarz, lecz Gillette był przekonany, że to sztuczna opalenizna; żaden haker na świecie nie zamieniłby nawet dziesięciu minut spędzonych przy maszynie na relaks na plaży. Phate wydawał się rozbawiony, ale jego oczy spoglądały na niego z zimną nieugiętością.

– Dobry krawiec – zauważył Gillette, wskazując na uniform PG &E. Wziął dysk ZIP, który przyniósł Phate, i pytająco uniósł brwi.

– Moja wersja Hide and Seek – wyjaśnił Phate. Był to niebezpieczny wirus, który mógłby zaatakować wszystkie komputery CCU i zakodować pliki z danymi i system operacyjny. Kłopot w tym, że nie było klucza, aby je dekodować.

– Skąd wiedziałeś, że tu przyjdę? – zapytał Gillette’a.

– Początkowo przypuszczałem, że chcesz zabić kogoś w szpitalu. Ale przecież zaniepokoiłeś się, że mogłem widzieć twoje notatki, kiedy dostałem się do maszyny. Wtedy zmieniłeś plany. Wywabiłeś stąd wszystkich i przyszedłeś rozprawić się ze mną.

– Mniej więcej się zgadza.

– Żeby mieć pewność, że zostanę, przysłałeś mi zaszyfrowany e-mail – rzekomo od Trzy-X. Tym się zdradziłeś. Trzy-X nie przysłałby e-mailu, tylko zadzwonił. Panicznie bał się Trapdoora i tego, że się dowiesz o jego współpracy.

– I tak się dowiedziałem – odparł Phate. – On nie żyje. Trzy-X.

– Co?

– Wstąpiłem do niego po drodze. – Wskazał nóż. – To jego krew. W Realu nazywał się Peter C. Grodsky i mieszkał sam w Sunnyvale. W ciągu dnia pracował jako programista w agencji badania zdolności kredytowej, a w nocy hakował. Umarł przed swoją maszyną, jeśli to coś znaczy.

– Jak się dowiedziałeś?

– Że wymieniacie się informacjami na mój temat? – Phate prychnął z pogardą. – Wydaje ci się, że jest jakiś fakt na świecie, o którym nie mogę się dowiedzieć?

– Sukinsynu. – Gillette gwałtownym ruchem wysunął broń w jego kierunku, spodziewając się, że Phate krzyknie ze strachu albo skuli się odruchowo. Nic takiego się nie stało. Z kamienną twarzą patrzył prosto w oczy Gillette’a i ciągnął:

– Zresztą Trzy-X musiał umrzeć. Był zdrajcą.

– Kim?

– W naszej grze. MUD. Trzy-X był renegatem. Wszyscy odstępcy muszą umrzeć – jak Judasz albo Boromir we „Władcy pierścieni”. Twoja postać też jest dość czytelna. Wiesz, kim jesteś?

Postacie… Gillette przypomniał sobie wiadomość towarzyszącą zdjęciu umierającej Lary Gibson. Świat jest MUD-em, postaciami ludzie…

– Słucham.

– Jesteś bohaterem ze skazą, słabym punktem, przez który pakujesz się w kłopoty. Och, pod koniec gry dokonasz bohaterskiego czynu, uratujesz czyjeś życie i publiczność będzie płakać ze wzruszenia. Ale nigdy nie dostaniesz się na najwyższy poziom w grze.

– Co jest moim słabym punktem?

– Nie wiesz? Ciekawość.

– A ty, jaką jesteś postacią? – zapytał Gillette.

– Jestem przeciwnikiem, lepszym i silniejszym od ciebie, nie przeszkadzają mi żadne skrupuły ani dylematy moralne. Ale wszystkie siły dobra sprzymierzyły się przeciw mnie. Dlatego cholernie ciężko mi wygrać… Kto tam jeszcze? Andy Anderson? Mędrzec, który umiera, ale pozostaje jego duch. Obi-Wan Kenobi. Frank Bishop to żołnierz…

Do diabła, mogliśmy dać ochronę Trzy-X. Mogliśmy zrobić cokolwiek, pomyślał Gillette.

Phate spojrzał z rozbawieniem na pistolet w dłoni Gillette’a.

– Pozwolili ci nosić broń?

– Pożyczyłem – wyjaśnił Gillette. – Od faceta, który tu został, żeby mnie pilnować.

– I co, leży ogłuszony? Związany i zakneblowany?

– Coś w tym rodzaju. Phate skinął głową.

– Nie widział, że to ty, więc powiesz im, że to byłem ja. – Mniej więcej.

Gorzki śmiech.

– Zapomniałem, jaki był z ciebie kurewsko dobry taktyk. W Rycerzach Dostępu zawsze byłeś spokojny i cichy, poeta. Ale, niech cię szlag, dobrze grałeś.

Gillette wyciągnął z kieszeni kajdanki, które też zdjął z pasa Backle’a po tym, jak zaatakował agenta w biurowej kuchence.

Miał o wiele mniejsze wyrzuty sumienia z powodu tej napaści, niż – jak sądził – powinien. Rzucił kajdanki Phate’owi i cofnął się o krok.

– Skuj się.

Haker wziął kajdanki, ale nie zatrzasnął ich na przegubach. Patrzył tylko przez dłuższą chwilę na Gillette’a. – Powiedz mi, po co przechodzisz na drugą stronę?

– Kajdanki – mruknął Gillette.

Spoglądając na niego błagalnym wzrokiem, Phate powiedział z naciskiem:

– Daj spokój, stary. Jesteś hakerem. Urodziłeś się, żeby żyć w tej swojej Błękitnej Pustce. Po co dla nich pracujesz?

– Pracuję dla nich, bo jestem hakerem – warknął Gillette. – Odwrotnie niż ty. Ty jesteś cholernym odmieńcem, który używa maszyn, żeby zabijać. Nie na tym polega hakerka.

– Hakerka polega na uzyskaniu dostępu. Wchodzisz do czyjegoś systemu, jak najgłębiej się da.

– Ale tobie nie wystarcza czyjś dysk C, Jon. Musisz iść dalej, aż wejdziesz w jego ciało. – Ze złością pokazał tablicę, do której były przyklejone zdjęcia Lary Gibson i Willema Boethe’a. – Ty zabijasz ludzi. To nie są postacie, nie bajty. To żywe ludzkie istoty.

– No i co? Nie widzę żadnej różnicy między kodem programu a istotą ludzką. Jedno i drugie zostało stworzone, żeby czemuś służyć, potem ludzie umierają, a kod zastępuje nowsza wersja. W maszynie czy poza maszyną, wewnątrz czy na zewnątrz ciała, komórki czy elektrony – nie ma żadnej różnicy.

– Ależ jest różnica, Jon.

– Naprawdę? – spytał, jak gdyby zakłopotany jego uwagą. – Pomyśl. Jak zaczęło się życie? Piorun uderzył w bulion pierwotny

– mieszaninę węgla, wodoru, azotu, tlenu, fosforu i siarki. Wszystkie żywe istoty składają się z tych pierwiastków, wszystkie żywe stworzenia funkcjonują dzięki impulsom elektrycznym. Każdy z tych pierwiastków, w takiej czy innej formie, znajdziesz też w maszynie, która funkcjonuje dzięki impulsom elektrycznym.

– Zachowaj tę pseudofilozofię dla dzieciaków na czatach, Jon. Maszyny to cudowne zabawki; zmieniły świat na zawsze. Ale nie są żywe. Nie mają rozumu.

– A od kiedy warunkiem życia jest rozum? – Phate się zaśmiał.

– Połowa ludzi na ziemi jest głupia, Wyatt. Więcej rozumu od nich mają tresowane psy i delfiny.- Na litość boską, co się z tobą stało? Do tego stopnia zagubiłeś się w Świecie Maszyn, że nie potrafisz dostrzec różnicy?

W oczach Phate’a zamigotał gniew.

– Zagubiłem się w Świecie Maszyn? Nie mam innego świata! Czyja to wina?

– Co masz na myśli?

– Jon Patrick Holloway miał swoje życie w Realu. Mieszkał w Cambridge, pracował na Harvardzie, miał przyjaciół, chodził do restauracji na kolację, chodził na randki. Miał tak samo cholernie rzeczywiste życie jak każdy. I wiesz co? Podobało mu się! Chciał kogoś poznać, chciał mieć rodzinę! – Głos mu się załamał. – Ale co się stało? To ty wciągnąłeś go w to i zniszczyłeś. I został mu tylko Świat Maszyn.

– Nie – odparł spokojnie Gillette. – To ty włamywałeś się do Sieci, kradłeś kod i sprzęt, spowodowałeś awarię centrali 911. Ty prawdziwy. A życie Jona Hollowaya było od początku do końca zmyślone.

– Ale to było coś! Już nigdy więcej nie byłem tak bliski prawdziwego życia! – Phate przełknął ślinę i Gillette’owi zdawało się przez chwilę, że zaraz się rozpłacze. Jednak morderca szybko opanował emocje i z uśmiechem rozejrzał się po zagrodzie dinozaura. Zauważył leżące w kącie dwie zepsute klawiatury. – Tylko dwie rozwaliłeś? – Roześmiał się.

Gillette też nie umiał powstrzymać uśmiechu.

– Jestem tu dopiero parę dni. Daj mi trochę czasu. – Pamiętam, jak mówiłeś, że nie nauczyłeś się lekkiego dotyku.

– Hakowałem kiedyś, jakieś pięć lat temu, i złamałem mały palec. Nawet o tym nie wiedziałem. Stukałem jeszcze parę godzin, dopóki nie zauważyłem, że ręka mi sczerniała.

– Jaki jest twój rekord wytrzymałości?

Gillette zamyślił się.

– Kiedyś stukałem przez trzydzieści dziewięć godzin bez przerwy.

– Ja trzydzieści siedem – odpowiedział Phate. – Byłoby dłużej, ale zasnąłem. Kiedy się obudziłem, przez dwie godziny nie mogłem ruszać rękami… Kurczę, ale robiliśmy numery, nie?

– Pamiętasz tamtego faceta – generała lotnictwa? Widzieliśmy go w CNN. Mówił, że ich witryna dla kandydatów jest szczelniejsza niż Fort Knox i żaden punk nigdy się do niej nie włamie.

– I dostaliśmy się do ich VAX-a po dziesięciu minutach, nie?

Młodzi hakerzy umieścili na stronie reklamy firmy Kimberly-Clark; zamiast zdjęć wspaniałych myśliwców odrzutowych i bombowców internauci mogli obejrzeć fotografie podpasek Kotex.

– To był niezły hak – powiedział Phate.

– A tamten, gdy zmieniliśmy główną linię Biura Prasowego Białego Domu w automat telefoniczny? – przypomniał Gillette.

Zamilkli na chwilę. Wreszcie Phate rzekł:

– Byłeś lepszy ode mnie… tylko zszedłeś na złą drogę. Ożeniłeś się z tą grecką dziewczyną. Jak jej było – Ellie Papándolos? – Wymawiając jej imię i nazwisko, przyglądał się Gillette’owi badawczo. – Rozwiodłeś się… ale ciągle ją kochasz, prawda? Widać.

Gillette nadal milczał.

– Jesteś hakerem, stary – ciągnął Phate. – Nie masz po co wiązać się z kobietą. Kiedy twoim życiem są maszyny, nie potrzebujesz kochanki. Wszystkie tylko przeszkadzają.

– A Shawn? – odparował Gillette. Przez twarz Phate’a przemknął cień.

– To co innego. Shawn świetnie rozumie, kim jestem. W przeciwieństwie do wielu innych ludzi.

– Kim on jest?

– Nic ci do Shawna – odparł groźnie Phate, lecz po chwili znów się uśmiechnął. – Daj spokój, Wyatt, możemy razem pracować. Wiem, że chcesz się czegoś dowiedzieć o Trapdoorze. Pewnie dałbyś wszystko, żeby się dowiedzieć, jak działa?

– Wiem, jak działa. Używasz snifferà, żeby przekierować wiadomość. Potem steganograficznie osadzasz w pakietach demona. Demon sam się uaktywnia, gdy tylko znajdzie się w czyjejś maszynie i resetuje protokoły komunikacyjne. Ukrywa się w jakiejś grze, a jak ktoś zaczyna go szukać, sam się niszczy.

Phate się roześmiał.

– To tak jakbyś powiedział: „O, ten człowiek zamachał rękami i poleciał”. Ale nie wiesz, jak to zrobiłem. Nikt tego nie wie… Nie ciekawi cię kod źródłowy? Nie chciałbyś go zobaczyć? To jakby spojrzeć na Boga, Wyatt. Przecież chcesz.

Przez moment w myślach Gülette’a przesuwały się wiersze programu, jakie by napisał, aby skopiować Trapdoora. Kiedy jednak dotarł do pewnego miejsca, ekran w jego myślach stał się pusty. Nie potrafił zobaczyć, co jest dalej. Poczuł, że zżera go ciekawość. Och, tak, bardzo chciał zobaczyć kod źródłowy. Ale powiedział tylko:

– Nałóż kajdanki.Phate zerknął na zegar ścienny.

– Pamiętasz, co mówiłem o zemście, kiedy razem hakowaliśmy?

– „Zemsta hakera to zemsta cierpliwa”. Co z tego?

– Chcę ci to zostawić do przemyślenia. Aha, jeszcze jedno… Czytałeś kiedyś Marka Twaina?

Gillette zmarszczył brwi i nie odpowiedział.

– „Jankes na dworze króla Artura”. Nie? O człowieku z dziewiętnastego wieku, który przenosi się w czasie do średniowiecznej Anglii. Jest tam totalna gigascena, gdy bohater albo ktoś inny siedzi w jakimś ukropie, a rycerze chyba chcą go zabić.

– Jon, nałóż kajdanki. – Gillette wycelował w niego broń. – Ale wtedy… to naprawdę dobre. Ma przy sobie almanach, sprawdza w nim datę i widzi, że tego dnia było całkowite zaćmienie słońca. Mówi więc rycerzom, że jeśli go nie zostawią w spokoju, zmieni dzień w noc. Oczywiście, nie wierzą mu, a tu nagle robi się zaćmienie, wszyscy głupieją ze strachu i bohater jest ocalony. – Ico?

– Niepokoiłem się, że i ja mogę tu wpaść do wrzątku.

– Co masz na myśli?

Phate milczał, ale po kilku sekundach stało się jasne, co miał na myśli. Zegar pokazał dokładnie wpół do pierwszej, a wirus, który Phate najprawdopodobniej umieścił w komputerze elektrowni, odciął dopływ prądu do CCU.

Pomieszczenie pogrążyło się w nieprzeniknionej ciemności.

Gillette odskoczył, unosząc pistolet Backle’a i usiłując odnaleźć w mroku cel. Pięść Phate’a wylądowała z impetem na jego szyi, ogłuszając go. Potem morderca przycisnął Gillette’a do ściany boksu i powalił na podłogę.

Gillette usłyszał brzęk, gdy Phate porwał z biurka kluczyki i resztę rzeczy. Gillette sięgnął, próbując złapać jego portfel. Lecz Phate zdążył go zabrać i hakerowi udało się przytrzymać tylko odtwarzacz CD. Poczuł nowy przeszywający ból – klucz francuski rąbnął go w goleń. Gillette z trudem wygramolił się na kolana, uniósł broń Backle’a w kierunku, gdzie, jak sądził, stał Phate i pociągnął za spust.

Nic się jednak nie stało. Pewnie pistolet nie był odbezpieczony. Gillette zaczął przy nim manipulować, ale dostał kopniaka w szczękę. Broń wypadła mu z ręki, a on znów runął na podłogę.

Загрузка...