III Socjotechnika

Jedną z rzeczy, jakie zlikwiduje następna fala komputeryzacji, będzie anonimowość.

„Newsweek”


Rozdział 0010010/osiemnasty

Rozbiera wszystkie rzeczy na części.

Zdyszany Wyatt Gillette biegi chodnikiem w Santa Clara w chłodnym wieczornym deszczu, czując ostry ból w piersi. Minęło już wpół do dziesiątej, a jego dzieliły od biura CCU prawie dwie mile.

Znał tę dzielnicę – niedaleko stał dom, w którym mieszkał jako chłopiec – i przypomniał sobie, jak kiedyś matka powiedziała przyjaciółce, która spytała ją, czy dziesięcioletni Wyatt woli baseball czy piłkę nożną: „Och, on w ogóle nie lubi sportu. Ma chyba tylko jedno zainteresowanie. Rozbiera wszystkie rzeczy na części”.

Zbliżył się do niego radiowóz, więc Gillette zwolnił do szybkiego marszu, chowając głowę pod parasolem, który znalazł w laboratorium.

Samochód zniknął, mijając go z pełną prędkością. Haker znów przyspieszył. System lokalizujący jego bransoletę nie będzie działał przez kilka godzin, ale nie mógł sobie pozwolić na marudzenie.

Rozbiera wszystkie rzeczy na części…

Natura pokarała Wyatta Edwarda Gillette’a chorobliwą ciekawością, która zdawała się gwałtownie rosnąć z każdym kolejnym rokiem. Na szczęście obdarowała go równocześnie zręcznymi dłońmi i wyjątkową bystrością, które w większości wypadków pozwalały mu zaspokoić obsesję.

Celem jego życia stało się zrozumienie, jak wszystko działa, a istniał tylko jeden sposób, aby to osiągnąć: rozebrać wszystko na części.

Nic w domu Gillette’ów nie mogło się obronić przed chłopcem i jego zestawem narzędzi.

Po powrocie z pracy matka zastawała małego Wyatta siedzącego przed robotem kuchennym i wnikliwie badającego elementy urządzenia.

– Wiesz, ile to kosztowało? – pytała go ze złością. Nie wiedział i nic go to nie obchodziło.

Lecz dziesięć minut później maszyna była cała i sprawna, jak gdyby w ogóle jej nie demontowano.

Operacja na robocie „Cuisinart” odbyła się, gdy chłopiec miał zaledwie pięć lat.

Później rozebrał i złożył z powrotem wszystkie urządzenia mechaniczne, jakie były w domu. Zrozumiał działanie wielokrążków, kół, przekładni i silników, które zaczęły go nudzić, więc zabrał się do elektroniki. W ciągu następnego roku polował na radia, gramofony i magnetofony.

Rozbierał je na części, składał z powrotem…

W niedługim czasie zgłębił tajniki lamp elektronowych i płytek drukowanych i jego ciekawość znów ruszyła na poszukiwania jak tygrys, w którym obudził się głód.

Wtedy odkrył komputery.

Pomyślał o swoim ojcu, wysokim mężczyźnie, który po służbie w lotnictwie zachował nienaganną postawę i zawsze miał starannie przystrzyżone włosy. Kiedy Wyatt miał osiem lat, ojciec wziął go sklepu sieci Radio Shack i powiedział, że może sobie coś wybrać.

– Możesz wziąć, co tylko zechcesz.

– Co zechcę? – spytał chłopiec, oglądając setki rzeczy na półkach.

Co tylko zechcesz…

Wybrał komputer.

Doskonały wybór dla chłopca, który wszystko rozbiera na części – ponieważ niewielki komputer TRS-80 był bramą do Błękitnej Pustki, świata nieskończenie głębokiego i wielowarstwowego, złożonego z elementów wielkości cząsteczek i ogromnego jak wybuchający Wszechświat. Tam ciekawość mogła wędrować wiecznie.

Ale szkoły wolały, aby uczniowie byli przede wszystkim posłuszni, a dopiero potem ciekawi, jeżeli w ogóle stawiały taki wymóg. Przechodząc z klasy do klasy, młody Wyatt Gillette zaczął tonąć.

Zanim jednak sięgnął dna, mądry pedagog wyłuskał go z tłumu uczniów szkoły średniej, ocenił i wysłał do specjalistycznej szkoły nr 3 w Santa Clara.

Szkołę nazywano „azylem dla utalentowanych, ale trudnych uczniów z Doliny Krzemowej” – co oczywiście można było tłumaczyć tylko w jeden sposób: raj dla hakerów. W ciągu typowego dnia w „Trójce” typowy uczeń zwykle opuszczał lekcje wychowania fizycznego i angielskiego, znosił historię i zbierał piątki na matematyce i fizyce, koncentrując się przede wszystkim na swoim głównym szkolnym zajęciu: niekończących się rozmowach z kumplami o Świecie Maszyn.

Maszerując teraz mokrym chodnikiem niedaleko tej właśnie szkoły, wspominał swoje pierwsze doświadczenia z Błękitnej Pustki.

Gillette doskonale pamiętał, jak siedział na podwórku szkoły, godzina za godziną ćwicząc gwizdanie. Jeżeli udało się wydobyć z gwizdka dźwięk o właściwej wysokości do zabezpieczonego automatu telefonicznego, można było oszukać centralę, która brała dzwoniącego za inną centralę i nagradzała złotym pierścieniem DOSTĘPU. (Wszyscy słyszeli o Kapitanie Crunchu – młodym hakerze, który przybrał pseudonim po nazwie płatków śniadaniowych. Dołączano do nich gwizdki, które, jak odkrył haker, wydają tony o częstotliwości 2600 herców, akurat takie, aby można uzyskiwać dostęp do zamiejscowych linii i dzwonić za darmo).

Przypominał sobie godziny spędzone w szkolnej stołówce pachnącej mokrym surowym ciastem albo we wspólnej sali, albo w zielonych korytarzach, na długich rozmowach o jednostkach centralnych, kartach graficznych, BBS-ach, wirusach, dyskach wirtualnych, hasłach, rozszerzalnej pamięci RAM i o biblii – czyli powieści Williama Gibsona „Neuromancer”, która spopularyzowała termin „cyberprzestrzeń”.

Przypominał sobie, jak pierwszy raz włamał się do komputera rządowego i jak pierwszy raz został zatrzymany i aresztowany za hakerstwo – miał siedemnaście lat, więc nie był jeszcze pełnoletni. (Mimo to musiał odsiedzieć wyrok; sędzia był surowy dla chłopców, którzy przejmują root mainframe’u spółki Ford Motor Company, zamiast grać w baseball – a jeszcze większą surowość okazywał chłopcom, którzy mieli czelność pouczać go, że świat byłby dziś w zupełnie innym miejscu rozwoju, gdyby Thomas Alva Edison zamiast wynalazkami zajmował się sportem).Jednak najbardziej wyraziste wspomnienie, jakie stanęło mu przed oczami, wiązało się z wydarzeniem, do którego doszło kilka lat po ukończeniu przez niego Berkeley: pierwsze spotkanie na kanale IRC-u #hack z młodym hakerem używającym pseudonimu CertainDeath, czyli Jonem Patrickiem Hollowayem.

Gillette w ciągu dnia pracował jako programista. Lecz jak wielu stukaczy nudziło go to zajęcie i liczył godziny do chwili, gdy mógł wrócić do domu i wyruszać w Błękitną Pustkę, gdzie spotykał bratnie dusze, z których jedną na pewno był Holloway; ich pierwsza rozmowa online trwała cztery i pół godziny.

Z początku wymieniali się informacjami na temat phreakingu. Potem wypróbowali teorię w praktyce, dokonując według ich określenia „totalnych gigahaków” do central Pac Bell, AT &T i British Telecom.

Po tak skromnym starcie zaczęli grasować w komputerach różnych firm i agend rządowych. Było o nich coraz głośniej i wkrótce zaczęli ich szukać inni hakerzy, przeczesując Sieć uniksowym programem „finger”, aby potem siąść u wirtualnych stóp swoich guru i słuchać ich nauk. Mniej więcej po roku spotkań online w dość stałym gronie Gillette i Holloway zorientowali się, że zostali cybergangiem – i to nawet legendarnym. CertainDeath, przywódca i autentyczny czarodziej. Valleyman, zastępca głównodowodzącego, filozof grupy, prawie tak dobry kodolog jak CertainDeath. Sauron i Klepto, trochę mniej zdolni, ale szaleni i gotowi na wszystko. Byli też inni: Mosk, Replicant, Grok, NeRO, BYTEr…

Potrzebowali nazwy, którą wymyślił Gillette: „Rycerze Dostępu” przyszli mu do głowy po szesnastu godzinach spędzonych w średniowiecznej grze MUD.

Ich sława obiegła cały świat – głównie dlatego, że pisali programy, dzięki którym komputery dokonywały zdumiewających rzeczy. Bardzo wielu hakerów i cyberpunków w ogóle nie znało się na programowaniu – mówiło się o nich z pogardą „klikacze”. A przywódcy Rycerzy byli zdolnymi programistami obdarzonymi takim talentem, że nie zawracali sobie nawet głowy kompilowaniem swoich dzieł – robiąc działający program z surowego kodu źródłowego – bo świetnie wiedzieli, jak program będzie pracował. (Elana – była żona Gillette’a, którą poznał mniej więcej w tym czasie – była nauczycielką gry na fortepianie i mówiła, że Gillette i Holloway przypominają jej Beethovena, który tak doskonale wyobrażał sobie swoją muzykę, że jej wykonanie mogło się okazać wielkim rozczarowaniem).

Pomyślał o swojej byłej żonie. Niedaleko stąd było mieszkanie o beżowych ścianach, gdzie spędzili z Elaną kilka lat. Miał w pamięci tysiące niezwykle wyraźnych obrazów z tamtych czasów. Ale w przeciwieństwie do systemu operacyjnego Unix czy koprocesora matematycznego jego związek z Elaną był czymś, czego nie potrafił zrozumieć. Nie wiedział, jak go rozebrać na części i zbadać wszystkie elementy.

Nie miał pojęcia, jak go naprawić.

Wciąż zaprzątał sobie myśli tą kobietą, tęsknił za nią, chciał mieć z nią dziecko… lecz w dziedzinie miłości Wyatt Gillette nie był czarodziejem.

Porzucając te niewesołe refleksje, schronił się pod markizą odrapanego budynku, w którym mieścił się sklep z używaną odzieżą, niedaleko granicy Sunnyvale. Rozejrzawszy się, stwierdził, że jest sam, po czym sięgnął do kieszeni i wydobył małą płytkę z obwodem elektronicznym, którą nosił przy sobie cały dzień. Kiedy rano wrócił do celi w San Ho po czasopisma i wycinki, żeby je zabrać do biura CCU, przykleił płytkę taśmą do uda, tuż obok pachwiny.

Właśnie tę płytkę, nad którą pracował przez ostatnie pół roku, od początku zamierzał przemycić z więzienia – nie czerwoną skrzynkę, którą wsunął do kieszeni na przynętę, żeby znaleźli ją strażnicy i wypuścili go, nie każąc mu jeszcze raz przechodzić przez bramkę wykrywacza metali.

Czterdzieści minut temu w laboratorium CCU odkleił płytkę od skóry i sprawdził, działała bez zarzutu. Teraz w bladym świetle jarzeniówek padającym z wnętrza sklepu jeszcze raz obejrzał płytkę i uznał, że przetrwała jego bieg z CCU.

Wsunął ją z powrotem do kieszeni i wszedł do sklepu. Skinął głową sprzedawcy, który powiedział:

– Zamykamy o dziesiątej.

Gillette wiedział o tym – już wcześniej sprawdził godziny otwarcia sklepu.

– Nie zabawię długo – zapewnił sprzedawcę i ruszył między półki, by zgodnie z najlepszymi tradycjami socjotechniki wybrać takie rzeczy, których zwykle nie nosił.

Zapłacił pieniędzmi, które buchnął z czyjejś marynarki w biurze, a potem ruszył do drzwi. Zatrzymał się na progu i odwrócił do sprzedawcy.

– Przepraszam, tu niedaleko jest chyba przystanek autobusowy, prawda?

Starszy mężczyzna pokazał na zachód.

– Pięćdziesiąt stóp stąd. To punkt przesiadkowy. Może pan stąd pojechać, dokąd pan chce.

– Dokąd chcę? – spytał wesoło Wyatt Gillette. – Więcej nie można sobie chyba życzyć.

Wyszedł w deszcz, otwierając pożyczony parasol.

Po ujawnionej zdradzie w wydziale przestępstw komputerowych wszyscy milczeli.

Frank Bishop czuł wokół siebie palący dotyk ciszy. Bob Shelton koordynował akcję z miejscową policją. Tony Mott i Linda Sanchez też rozmawiali przez telefon, sprawdzając różne tropy. Cichy, niemal pokorny ton ich głosów wymownie świadczył, że nie pragną niczego innego, jak tylko schwytać zdrajcę.

Im lepiej cię znam, tym częściej wydaje mi się, że nie jesteś typowym hakerem…

Oprócz Bishopa na najbardziej zdenerwowaną wyglądała Patricia Nolan, która bardzo przejęła się ucieczką Gillette’a. Bishop wyczuł pewnego rodzaju więź między nimi – w każdym razie przynajmniej Patricia odczuwała pewnego rodzaju pociąg do hakera. Detektyw zastanawiał się, czy sprawa nie będzie przebiegać według znanego schematu: inteligentna, lecz niezbyt atrakcyjna kobieta zadurzy się bez pamięci w błyskotliwym renegacie, który zauroczy ją na chwilę, a potem zniknie z jej życia. Piętnasty raz w ciągu dnia Bishop pomyślał o swojej żonie Jennie, ciesząc się w duchu, że tak szczęśliwie się ożenił.

Napływały coraz to nowe raporty, lecz nie było żadnych tropów. Nikt w budynkach położonych w pobliżu CCU nie widział uciekającego Gillette’a. Z parkingu nie zniknął żaden samochód, ale biuro znajdowało się tuż obok głównej trasy autobusowej w okręgu, więc haker mógł uciec właśnie tamtędy. Żaden patrol policji okręgowej ani miejskiej nie zauważył przechodnia odpowiadającego rysopisowi.

Nie mając pewnych informacji na temat obecnego miejsca pobytu Gillette’a, Bishop postanowił przyjrzeć się historii hakera – spróbować odnaleźć jego ojca lub brata. A także przyjaciół i byłych współpracowników. Detektyw przejrzał papiery na biurku Andy’ego Andersona, szukając kopii dokumentów sądowych i kartoteki więziennej Gillette’a, ale nie mógł niczego znaleźć. Kiedy zgłosił błyskawiczną prośbę o kopie z centralnej ewidencji, dowiedział się, że zniknęły.

– Ktoś napisał notatkę służbową, żeby je zniszczyć, prawda? – spytał dyżurnego Bishop.

– Rzeczywiście, panie poruczniku. Skąd pan wie?

– Zgadłem. – Detektyw odłożył słuchawkę.

Ale coś mu przyszło do głowy. Przypomniał sobie, że haker został kiedyś skazany przez sąd dla nieletnich.

Zadzwonił więc do znajomego, który dyżurował w biurze sędziego pokoju. Ten sprawdził i rzeczywiście, znaleźli kartotekę Wyatta Gillette’a, który został aresztowany i skazany w wieku siedemnastu lat. Mieli jak najszybciej przesłać ją do CCU.

– Zapomniał wydać dyspozycje, żeby je zniszczono – powiedział Bishop do Patricii Nolan. – Przynajmniej coś mamy.

Nagle Tony Mott zerknął na jeden z terminali i skoczył jak oparzony, krzycząc:

– Patrzcie!

Podbiegł do komputera i zaczął walić w klawiaturę.

– Co jest? – zapytał Bishop.

– Program porządkujący zaczął właśnie czyścić puste miejsca na dysku – odrzekł bez tchu Mott, nie przerywając stukania. Wcisnął ENTER i uniósł głowę. – No, już przestał.

Bishop dostrzegł jego niepokój, ale nie miał pojęcia, o co chodzi.

Wyjaśniła mu Linda Sanchez:

– Prawie wszystkie dane w komputerze – nawet jeżeli je usuniesz albo znikną po wyłączeniu komputera – zostają w pustym miejscu na twardym dysku. Nie widać ich jako plików, ale łatwo można je odzyskać. W ten sposób łapiemy dużo sprawców, którym się wydaje, że usunęli obciążające ich dowody. Żeby zupełnie zniszczyć te informacje, trzeba uruchomić program, który „czyści” puste miejsca. Jak cyfrowa niszczarka. Przed ucieczką Wyatt musiał ustawić czas startu programu.

– Czyli – powiedział Tony Mott – nie chce, żebyśmy wiedzieli, co robił online.

– Mam program, który znajdzie to, co oglądał – odrzekła Linda Sanchez.

Przerzuciła dyskietki w pudełku, wyciągnęła jedną i załadowała do napędu. Jej grube palce zaczęły tańczyć na klawiszach, a po chwili ekran wypełniły zagadkowe symbole. Dla Franka Bishopa nie miały żadnego sensu, lecz detektyw zauważył, że chyba odnieśli jakieś zwycięstwo, bo Linda uśmiechnęła się lekko i przywołała gestem kolegów.

– Ciekawe – mruknął Mott.

Stephen Miller skinął głową i zaczął notować.

– Co takiego? – spytał Bishop.

Ale Miller był pochłonięty pisaniem, nie miał więc okazji odpowiedzieć.

Rozdział 00010011/dziewiętnasty

Phate siedział w jadalni swego domu w Pało Alto, słuchając na przenośnym odtwarzaczu „Śmierci komiwojażera”. Garbił się nad laptopem, ale nie potrafił się skupić. Był zbyt wstrząśnięty po tym, jak o mały włos nie został złapany w szkole im. św. Franciszka. Przypomniał sobie, jak stał, trzymając drżącego Jamiego Turnera – obaj przyglądali się Booty’emu miotającemu się w przedśmiertnych drgawkach – i mówił dzieciakowi, żeby nigdy więcej nie zbliżał się już do komputerów. Ale jego przekonujący monolog przerwał alarm Shawna, który ostrzegł go, że do szkoły jedzie policja.

Phate zdążył wybiec ze szkoły w ostatniej chwili, bo z trzech różnych stron nadjeżdżały radiowozy. Jakim cudem się domyślili?

Owszem, był wstrząśnięty, ale jako wytrawny strateg, ekspert gier MUD, Phate dobrze wiedział, że wobec niedoszłego sukcesu wroga może zrobić tylko jedno.

Znów zaatakować.

Musiał znaleźć nową ofiarę. Przewinął zawartość katalogu i otworzył folder opatrzony nazwą „Tydzień Univaca”, w którym przechowywał informacje na temat Lary Gibson, szkoły im. św. Franciszka i innych potencjalnych ofiar z Doliny Krzemowej. Zaczął czytać artykuły z witryn miejscowych gazet; o ogarniętych paranoicznym strachem gwiazdach rapu, które podróżowały z uzbrojoną po zęby świtą, o politykach wspierających niepopularne sprawy i dokonujących aborcji lekarzach, którzy mieszkali w prawdziwych fortecach.

Zastanawiał się, kogo wybrać. Kto może stanowić większe wyzwanie niż Boethe i Lara Gibson?

Zatrzymał wzrok na artykule, który Shawn przysłał mu mniej więcej przed miesiącem. O rodzinie mieszkającej w bogatej części Pało Alto.

Zaawansowane bezpieczeństwo w świecie zaawansowanej techniki

Czterdziestosiedmioletni Donald W. jest człowiekiem, który raz w życiu znalazł się na krawędzi. I stwierdził, że to nic przyjemnego.

Donald, który zgodził się rozmawiać z nami tylko pod warunkiem, że nie podamy jego nazwiska, jest dyrektorem naczelnym w jednej z nowych, świetnie prosperujących firm w Dolinie Krzemowej. Inni na jego miejscu zapewne przechwalaliby się sukcesem, jednak Donald ze wszystkich sił stara się go ukryć, podobnie jak inne fakty ze swojego życia.

Ma swoje powody: sześć lat temu podczas pobytu w Argentynie związanego z finalizacją transakcji z inwestorami został uprowadzony i był przez dwa tygodnie przetrzymywany. Firma musiała zapłacić za jego uwolnienie okup nieznanej wysokości.

Policja Buenos Aires znalazła go później całego i zdrowego, ale Donald twierdzi, że od tego czasu nie jest już taki jak dawniej.

„Zaglądasz w oczy śmierci i myślisz: w ile rzeczy wierzymy bez zastrzeżeń. Wydaje się nam, że żyjemy w cywilizowanym świecie, ale prawda jest zupełnie inna”.

Donald należy do coraz liczniejszej grupy bogaczy w Dolinie Krzemowej, którzy zaczynają traktować bezpieczeństwo bardzo poważnie.

Doszło do tego, że państwo W. wybrali z żoną szkołę dla swojej ośmioletniej córki Samanthy, kierując się przede wszystkim informacją o najnowocześniejszych zabezpieczeniach, jakie zapewniała uczniom jedna z prywatnych placówek.

Świetnie, pomyślał Phate i przełączył się w tryb online.

Oczywiście anonimowość bohaterów artykułu stanowiła tylko drobny kłopot. Po dziesięciu minutach dostał się do systemu komputerowego redakcji gazety i zaczął przeglądać notatki reportera, który napisał artykuł. Niedługo potem miał już wszystkie niezbędne dane na temat Donalda Wingate’a, który mieszkał w Palo Alto przy Hesperia Way 32983 z żoną Joyce (czterdzieści dwa lata, panieńskie nazwisko Shearer), a ich córka chodziła do trzeciej klasy szkoły Junípero Serra na Rio Del Vista 2346, także w Palo Alto. Phate dowiedział się też, że Wingate ma brata, Irvinga (jego żona miała na imię Kathy), oraz zatrudnia dwóch ochroniarzy.

Niektórzy gracze z MUD uznaliby, że kolejny atak na podobny cel – w tym wypadku na prywatną szkołę – to złe posunięcie strategiczne. Phate był odmiennego zdania; uważał, że to świetny pomysł, który zupełnie zaskoczy policję.

Znów wolno przewinął listę plików.

Kim chcesz być?


– Chyba nie zrobisz mu krzywdy? – spytała Patricia Nolan. – Przecież wiesz, że nie jest niebezpieczny.

Frank Bishop odburknął, że nie zamierzają strzelać Wyattowi Gillette’owi w plecy, lecz niczego więcej nie może zagwarantować. Jego odpowiedź nie zabrzmiała zbyt uprzejmie, ale w tym momencie miał tylko jeden cel – schwytać uciekiniera, a nie pocieszać zadurzone w nim konsultantki.

Zadzwonił aparat głównej linii CCU.

Tony Mott odebrał i słuchał, kiwając energicznie głową i otwierając oczy szerzej niż zwykle. Bishop zmarszczył brwi, zastanawiając się, kto może być po drugiej stronie.

– Proszę chwileczkę zaczekać – powiedział z respektem Mott i podał detektywowi słuchawkę takim gestem, jakby to była bomba. – Do ciebie – szepnął niepewnie. – Przykro mi.

Przykro? Bishop uniósł pytająco brew.

– To z Waszyngtonu, Frank. Pentagon.

Pentagon. Było już po pierwszej w nocy czasu wschodniego. Czyli szykują się kłopoty… Wziął słuchawkę. – Halo?

– Detektyw Bishop? – Tak jest.

– Tu David Chambers. Jestem szefem wydziału dochodzeniowego w Departamencie Obrony.

Bishop ujął słuchawkę drugą ręką, jak gdyby nowiny, które miał usłyszeć, bezpieczniej było przyjmować lewym uchem.- Z różnych źródeł doszły do mnie sygnały, że w północnym okręgu Kalifornii wydano nakaz zwolnienia na fikcyjne nazwisko. I że nakaz może dotyczyć osoby, na której nam zależy. Proszę nie wymieniać tego nazwiska przez telefon – dodał pospiesznie Chambers.

– Zgadza się – odrzekł Bishop.

– Gdzie on teraz jest?

W Brazylii, w Cleveland, w Paryżu, albo włamuje się do systemu giełdy nowojorskiej, żeby powstrzymać rozwój światowej gospodarki.

– Pod moim nadzorem – powiedział Bishop.

– Pan pracuje w policji stanowej Kalifornii, zgadza się? – Tak jest.

– Jak więc, u diabła, udało się wam wyciągnąć więźnia federalnego? A tym bardziej na anonim? Nawet naczelnik z San Jose o niczym nie wiedział… w każdym razie tak twierdzi.

– Prokurator jest moim przyjacielem. Kilka lat temu doprowadziliśmy razem do końca sprawę zabójstw Gonzalezów i od tej pory współpracujemy.

– Prowadzi pan teraz sprawę morderstwa?

– Tak jest. Pewien haker włamuje się do komputerów różnych osób i wykorzystuje zawarte tam informacje, żeby zbliżyć się do ofiar.

Bishop zerknął na przygnębioną minę Boba Sheltona i przesunął palcem po gardle. Shelton przewrócił oczami.

Przykro mi…

Wie pan, dlaczego się nim interesujemy, prawda? – zapytał Chambers.

– Podobno napisał jakiś program, który potrafi złamać wasz program. – Starał się wyrażać jak najmniej konkretnie. Przypuszczał, że w Waszyngtonie często toczy się dwie rozmowy równocześnie: tę, którą naprawdę chce się przeprowadzić, i tę, którą prowadzi się na głos.

– Czyli jeśli to zrobił, złamał prawo, a jeżeli kopia tego, co ten osobnik napisał, wydostanie się z kraju, będzie można mówić o zdradzie.

– Rozumiem. – Ciszę, która potem zapadła, Bishop wypełnił pytaniem. – I chce pan, żeby wrócił do więzienia, tak?

– Owszem.

– Nakaz obowiązuje trzy dni – rzekł stanowczo Bishop.

Na drugim końcu linii rozległ się śmiech.

– Wystarczy mój jeden telefon i ten nakaz będzie miał wartość papieru toaletowego.

– Przypuszczam, że istotnie jest pan w stanie to zrobić. Nastąpiła chwila milczenia.

– Ma pan na imię Frank, tak?

– Tak jest.

– A więc posłuchaj, Frank. Między nami gliniarzami. Czy ten człowiek pomógł wam w śledztwie?

Poza jednym drobiazgiem…

– Bardzo – odparł Bishop. – Widzi pan, sprawca to ekspert komputerowy. Nie dalibyśmy rady bez kogoś takiego jak osoba, o której rozmawiamy.

Znów chwila ciszy.

– Powiem tak – odezwał się Chambers. – Osobiście nie uważam go za diabła wcielonego, jak niektórzy go u nas odmalowują. Nie było żadnych pewnych dowodów na to, że złamał nasz system. Ale wiele osób w Waszyngtonie uważa, że to zrobił i w departamencie zanosi się na polowanie na czarownice. Jeśli naruszył prawo, pójdzie do więzienia. Ale ja jestem skłonny wierzyć w jego niewinność, jeśli nie udowodni mu się winy.

– Tak jest – powiedział Bishop, po czym dodał delikatnie. – Mógłby pan spojrzeć na to w ten sposób: jeżeli jakiś dzieciak może złamać wasz kod, to może lepiej napisać lepszy.

Pięknie, przez taką uwagę mogę pożegnać się z robotą, pomyślał detektyw.

Lecz Chambers parsknął śmiechem.

– Nie jestem pewien, czy Standard 12 rzeczywiście jest tak doskonały, jak go reklamują – powiedział. – Ale w szyfrowaniu pracuje u nas wiele osób, które nie chcą tego słuchać. Wolą pozostać w ukryciu i na pewno nie spodobałoby się im, gdyby zaczęły ich pokazywać media. Jest tu taki zastępca podsekretarza stanu, Peter Kenyon, który narobiłby w portki, gdyby się dowiedział, że nasz bezimienny wydostał się więzienia i mogą go pokazać w wiadomościach. Widzisz, Kenyon był szefem zespołu, który zamówił Standard 12.

– Tylko się głośno zastanawiałem.

– Kenyon nie wie, że ptaszek wyfrunął, ale słyszał plotki i jeżeli się dowie, może to się bardzo źle skończyć dla mnie i wielu innych osób. – Pozwolił Bishopowi przemyśleć przez chwilę subtelności wewnętrznych rozgrywek rządowych. – Zanim trafiłem do tego biurokratycznego bagna, byłem gliną – dodał Chambers.

– Gdzie?

– Byłem żandarmem w marynarce. Większość czasu spędzałem w San Diego.

– Rozdzielał pan ludzi, którzy wdawali się w bójki, tak?

– Tylko kiedy wygrywali żołnierze. Posłuchaj, Frank, jeżeli chłopak pomaga wam złapać mordercę, w porządku, niech robi to dalej. Może u was zostać do końca obowiązywania nakazu.

– Dziękuję panu.

– Nie muszę ci chyba jednak przypominać, że to ty pójdziesz do odstrzału, jeżeli włamie się na czyjąś stronę. Albo jeśli zniknie.

– Tak jest, rozumiem.

– Informuj mnie na bieżąco, Frank. Głos po drugiej stronie zamilkł.

Bishop odłożył słuchawkę i pokręcił głową.

Przykro mi…

– O co chodziło? – zapytał Shelton.

Wyjaśnienia detektywa przerwał triumfalny okrzyk Millera.

– Mam coś! – zawołał podniecony.

Linda Sanchez kiwała ze znużeniem głową.

– Udało się nam odzyskać listę witryn, na których logował się Gillette tuż przed ucieczką.

Podała Bishopowi kilka wydruków. Widniało na nich mnóstwo tajemniczych symboli komputerowych, fragmentów danych i tekstów, które nic nie mówiły detektywowi. Jednak w gąszczu maszynowego bełkotu dostrzegł numery linii lotniczych i informacje o wieczornych połączeniach zagranicznych z międzynarodowego lotniska San Francisco.

Miller podał mu jeszcze jeden arkusz.

– Ściągnął też sobie to – rozkład jazdy autobusów z Santa Clara na lotnisko. – Pękaty detektyw uśmiechnął się uradowany, prawdopodobnie ciesząc się z tego, że udało mu się zrewanżować za wcześniejszą gafę.

– Ale jak zamierza zapłacić za bilet? – zastanawiał się głośno Shelton.

– Pieniądze? Żartujesz? – odezwał się Tony Mott, parskając pogardliwym śmiechem. – Pewnie stoi już przy bankomacie i opróżnia twoje konto.

Bishopowi przyszła do głowy pewna myśl. Poszedł do laboratorium, podniósł słuchawkę telefonu i wcisnął przycisk powtórnego wybierania numeru.

Przez chwilę rozmawiał z kimś, kto zgłosił się po drugiej stronie. Potem odłożył słuchawkę.

Następnie zrelacjonował zespołowi przebieg rozmowy.

– Przed ucieczką Gillette dzwonił do lumpeksu w Santa Clara, kilka mil stąd. Sklep jest zamknięty, ale sprzedawca jeszcze w nim siedzi. Powiedział, że dwadzieścia minut temu był tam ktoś odpowiadający rysopisowi Gillette’a. Kupił czarny trencz, parę białych dżinsów, czapkę z logo A Oakland i torbę sportową. Sprzedawca zapamiętał go, bo facet cały czas rozglądał się nerwowo. Gillette pytał go jeszcze, gdzie jest najbliższy przystanek autobusowy. A na przystanku najbliżej sklepu zatrzymuje się autobus jadący na lotnisko.

– Droga na lotnisko trwa jakieś czterdzieści pięć minut – rzekł Tony Mott. Sprawdził pistolet i zaczął wstawać.

– Nie, Mott – powiedział Bishop. – Mamy w tym większe doświadczenie.

– Daj spokój – upierał się młody policjant. – Jestem w lepszej formie niż pozostałe dziewięćdziesiąt procent zespołu. Co tydzień robię na rowerze sto mil i biegam dwa maratony rocznie.

– Nie płacimy ci za to, żebyś zamęczył Gillette’a bieganiem. Zostaniesz tutaj. Albo jeszcze lepiej, pojedziesz do domu i trochę odpoczniesz. Ty też, Lindo. Bez względu na to, co się stanie z Gillette’em, sporo się jeszcze napracujemy, żeby znaleźć mordercę.

Mott pokręcił głową z dezaprobatą, niezadowolony z rozkazu detektywa. Ale musiał się zgodzić.

– Za dwadzieścia minut możemy być na lotnisku – powiedział Bob Shelton. – Zadzwonię na posterunek policji lotniska i podam jego rysopis. Obstawią wszystkie przystanki autobusowe. Ale sam chcę być przed terminalem międzynarodowym. Nie mogę się doczekać jego miny, gdy mnie zobaczy.

Na twarzy grubego detektywa zagościł uśmiech, jaki Bishop zobaczył u niego po raz pierwszy od wielu dni.

Rozdział 00010100/dwudziesty

Wyatt Gillette wysiadł z autobusu i przyglądał się, jak odjeżdża z przystanku. Spojrzał w ciemne niebo. Przesuwały się po nim szybko widma chmur, rosząc ziemię kroplami deszczu. Wilgoć wydobywała zapachy Doliny Krzemowej: spaliny i woń eukaliptusów przywodzącą na myśl lekarstwa.

Autobus – który wcale nie jechał na lotnisko, tylko objeżdżał okręg Santa Clara, zatrzymując się w różnych miejscach – wysadził go na ciemnej, pustej ulicy na ładnym przedmieściu Sunnyvale, dziesięć mil od lotniska San Francisco, gdzie Bishop, Shelton i kupa glin będą gorączkowo szukać fana drużyny A z Oakland ubranego w białe dżinsy i czarny płaszcz.

Gdy tylko wyszedł z lumpeksu, wyrzucił ten strój i ze skrzynki przed wejściem, gdzie składano darowaną odzież, ukradł inne rzeczy, w które zaraz potem się przebrał – beżową kurtkę i niebieskie dżinsy. Zostawił sobie tylko płócienną torbę sportową.

Otwierając parasol i ruszając w głąb słabo oświetlonej ulicy, Gillette wziął głęboki oddech, aby się uspokoić. Nie martwił się, że go złapią – dobrze zatarł za sobą ślady w CCU, odwiedzając strony internetowe linii lotniczych i sprawdzając informacje na temat połączeń międzynarodowych, a potem ustawiając czas uruchomienia programu czyszczącego – żeby skierować uwagę całego zespołu na fałszywy trop i utrzymać ich w przekonaniu, że chce uciec za granicę.

Nie, Gillette denerwował się jak diabli, gdy myślał o miejscu, do którego zmierzał.

Minęło wpół do jedenastej i w oknach wielu domów było już ciemno. Ich właściciele poszli już spać, ponieważ dzień w Dolinie Krzemowej zaczynał się bardzo wcześnie.

Szedł na północ, oddalając się od El Camino Real, wkrótce więc ucichły odgłosy dobiegające z tej ruchliwej i tętniącej życiem ulicy.

Po dziesięciu minutach zobaczył przed sobą ten dom i zwolnił kroku.

Nie, upomniał się w duchu. Nie zatrzymuj się… Nie zachowuj się podejrzanie. Znów ruszył, wbijając wzrok w chodnik, unikając spojrzeń nielicznych przechodniów. Jakaś kobieta w śmiesznym plastikowym kapeluszu przeciwdeszczowym spacerowała z psem. Dwóch mężczyzn zaglądało pod maskę samochodu. Jeden trzymał parasol i latarkę, drugi mocował się z kluczem.

Mimo to, zbliżając się do starego, klasycznego kalifornijskiego bungalowu, Gillette zwalniał coraz bardziej, zatrzymując się zupełnie w odległości dwudziestu stóp od domu. Płytka elektroniczna w torbie, która ważyła zaledwie kilka uncji, zaczęła mu nagle ciążyć jak ołów.

No, dalej, nakazał sobie. Musisz to zrobić. Idź.

Głęboki oddech. Zamknął oczy, opuścił parasol i zadarł głowę, wystawiając twarz na deszcz.

Zastanawiał się, czy to, co chce zrobić, to wspaniały pomysł, czy zupełna głupota. Co ryzykował?

Wszystko, pomyślał.

Uznał jednak, że to bez znaczenia. Nie miał wyboru. Gillette ruszył naprzód w stronę domu. Zdjęli go trzy sekundy później.

Kobieta odwróciła się nagle i zabiegła mu drogę, a jej pies – owczarek niemiecki – zaczął groźnie warczeć. Trzymała pistolet, krzycząc:

– Stać, Gillette! Stać!

Mężczyźni rzekomo naprawiający auto też wyciągnęli broń i ruszyli biegiem w jego stronę, oślepiając go blaskiem latarek.

Oszołomiony Gillette upuścił parasol i torbę sportową. Podniósł ręce i cofnął się wolno. Poczuł na ramieniu silny uścisk i odwrócił się. Zobaczył za sobą Franka Bishopa i Boba Sheltona, który trzymał wielki czarny pistolet wycelowany prosto w jego pierś.- Skąd wiedzie… – zaczął Gillette.

Ale wtedy wystrzeliła pięść Boba Sheltona, lądując prosto na jego szczęce. Głowa poleciała mu do tyłu i Gillette jak nieprzytomny runął na chodnik.


Frank Bishop podał mu chusteczkę, wskazując na jego szczękę. – Jeszcze tutaj. Nie, bardziej z prawej. Gillette starł krew.

Uderzenie Sheltona nie było bardzo silne, ale kostki detektywa rozcięły mu skórę i do rany dostały się krople deszczu, wzmagając piekący ból.

Jeśli nie liczyć zaoferowania mu chusteczki, Bishop w ogóle nie zareagował na cios zadany przez swojego partnera. Kucnął i otworzył płócienną torbę. Wyciągnął płytkę i zaczął ją obracać w palcach.

– A to co, bomba? – spytał z roztargnieniem świadczącym o tym, że nie spodziewa się usłyszeć odpowiedzi twierdzącej.

– Taka rzecz, którą zrobiłem – wymamrotał Gillette, przyciskając dłoń do nosa. – Wolałbym, żeby nie zmokła.

Bishop wstał i wsunął płytkę do kieszeni. Shelton patrzył na niego, a jego dziobata i poczerwieniała twarz lśniła od deszczu. Gillette lekko się skulił, zastanawiając się, czy detektyw nie straci panowania nad sobą i nie uderzy go ponownie.

– Skąd wiedzieliście? – spytał znowu Gillette.

– Byliśmy już w drodze na lotnisko – odrzekł Bishop – ale przemyślałem wszystko jeszcze raz. Gdybyś naprawdę sprawdzał coś związanego z prawdziwym celem ucieczki, od razu zniszczyłbyś twardy dysk. Nie ustawiałbyś tego programu, żeby włączył się dopiero później. W ten sposób naprowadziłeś nas tylko na wskazówki, według których powinniśmy cię szukać na lotnisku. Tak sobie zaplanowałeś, prawda?

Gillette skinął głową.

– I po co w ogóle miałbyś udawać, że lecisz do Europy? Przecież zatrzymaliby cię na kontroli celnej.

– Nie miałem zbyt wiele czasu na szczegółowe planowanie – mruknął Gillette.

Detektyw spojrzał na ulicę.

– Wiesz, jak się domyśliliśmy, że zamierzałeś tu przyjechać, prawda?

Oczywiście, że wiedział. Bishop zadzwonił do operatora telefonicznego i dowiedział się, z jakim numerem łączył się Gillette, zanim zadzwonił do sklepu. Potem dostał adres domu, przed którym stali, i zdążył urządzić zasadzkę.

Gdyby sposób, w jaki Bishop rozpracował jego ucieczkę i zorganizował zasadzkę, był programem komputerowym, Gillette jako haker musiałby go nazwać gigakludgem.

– Powinienem włamać się do centrali Pac Bell i zmienić rejestr rozmów lokalnych – powiedział. – I zrobiłbym to, gdybym miał czas.

Szok spowodowany aresztowaniem zaczął ustępować i Gillette’a zaczęła ogarniać rozpacz – zwłaszcza gdy spoglądał na kieszeń płaszcza Bishopa, gdzie pod materiałem rysował się kształt jego elektronicznego dzieła. A był już tak blisko celu, o którym myślał obsesyjnie od wielu miesięcy. Spojrzał na dom. Światła w oknach paliły się ciepło i zachęcająco.

– To ty jesteś Shawn, prawda? – zapytał Shelton. – Nie, to nie ja. Nie wiem, kim jest Shawn.

– Ale byłeś Valleymanem, zgadza się?

– Tak. Byłem członkiem Rycerzy Dostępu.

– Znasz Hollowaya?

– Znałem.

– Jezu – ciągnął korpulentny detektyw. – Oczywiście, że to ty jesteś Shawn. Wszyscy macie po kilkanaście różnych tożsamości. Właśnie jechałeś na spotkanie z Phate’em. – Złapał hakera za kołnierz kurtki z lumpeksu.

Tym razem wtrącił się Bishop, który dotknął ramienia partnera. Shelton puścił Gillette’a, lecz cały czas wskazywał dom i mówił cichym głosem, w którym pobrzmiewała nuta groźby. – Phate mieszka tu jako Donald Papándolos. To do niego dzwoniłeś z CCU – kilka razy zresztą. Żeby go ostrzec przed nami. Widzieliśmy billing od operatora.

Gillette pokręcił przecząco głową.

– Nie, ja…

– Budynek okrążają już oddziały specjalne – ciągnął Shelton. – A ty pomożesz nam go stamtąd wykurzyć.

– Nie mam pojęcia, gdzie jest Phate. Ale mogę wam przysiąc, że na pewno nie w tym domu.

– To kto tam mieszka? – spytał Bishop. – Moja żona. To dom jej ojca.

Rozdział 00010101/dwudziesty pierwszy

Dzwoniłem do Elany – wyjaśnił Gillette. – Miałeś rację. Rzeczywiście, byłem online, kiedy pierwszy raz przyjechałem do CCU – dodał, zwracając się do Sheltona. – Skłamałem wtedy. Dostałem się do DMV, żeby sprawdzić, czy nadal mieszka u ojca. Potem zadzwoniłem wieczorem, żeby sprawdzić, czy jest w domu.

– Myślałem, że jesteś rozwiedziony – powiedział Bishop. – Bo jestem. – Zawahał się. – Ale ciągle uważam ją za swoją żonę.

– Elana – rzekł Bishop. – Nosi nazwisko „Gillette”?

– Nie. Wróciła do panieńskiego nazwiska. Papándolos.

– Sprawdź – powiedział Bishop do Sheltona. Detektyw zadzwonił i po chwili skinął głową.

– To ona. Jej adres. Dom należy do Donalda i Irene Papandolosów. Czysty.

Bishop nałożył mikrofon ze słuchawką i powiedział do aparatu:

– Alonso? Tu Bishop. Jesteśmy prawie pewni, że tam są niewinni ludzie. Zajrzyj do domu i powiedz, co widzisz. – Na parę minut zapadła cisza. Potem Bishop spojrzał na Gillette’a. – Kobieta, sześćdziesiąt kilka lat, siwe włosy.

– To matka Elany, Irene.

– Dwudziestokilkuletni mężczyzna.

– Czarne, kręcone włosy?

Bishop powtórzył pytanie do mikrofonu i po chwili kiwnął głową.

– To jej brat, Christian.

– Jest jeszcze jakaś blondynka, trzydzieści kilka lat. Czyta dwóm małym chłopcom.

– Elana ma ciemne włosy. To pewnie Camilla, jej siostra. Była ruda, ale co parę miesięcy zmienia kolor włosów. Dzieci są jej. Ma czworo.

– Dobra, wygląda na to, że wszystko w porządku. Przekaż wszystkim, że się wycofujemy. Koniec akcji. O co tu w ogóle chodzi? – spytał Gillette’a detektyw. – Miałeś sprawdzić komputer ze świętego Franciszka, a ty uciekasz.

– Sprawdziłem tę maszynę. Nie znalazłem nic, co pomogłoby nam go złapać. Gdy tylko odpaliłem komputer, demon coś wyczuł – może to, że modem był odłączony – i się zniszczył. Gdybym coś znalazł, zostawiłbym wam wiadomość.

– Wiadomość? – warknął Shelton. – Mówisz, jakbyś wyskoczył na róg po papierosy. Facet, uciekłeś z aresztu.

– Nie uciekłem. – Wskazał na swoją bransoletkę na nodze. – Możecie zajrzeć do systemu lokalizacji. Miał się włączyć po godzinie. Chciałem później zadzwonić do was z jej domu i poprosić, żebyście kogoś po mnie przysłali. Po prostu musiałem zobaczyć się z Ellie.

Bishop przyglądał mu się przez chwilę uważnie, po czym spytał:

– A ona chciała się z tobą widzieć? Haker zawahał się.

– Pewnie nie. Nie wie, że do niej szedłem.

– Przecież mówisz, że dzwoniłeś – zauważył Shelton.

– I odłożyłem słuchawkę, kiedy się tylko odezwała. Chciałem mieć tylko pewność, że jest wieczorem w domu.

– Dlaczego mieszka u rodziców?

– Przeze mnie. Nie ma ani grosza. Wszystko wydała na adwokata i grzywnę… – Wskazał kieszeń płaszcza Bishopa. – Dlatego pracowałem nad tym – drobiazgiem, który przemyciłem z więzienia.

– Schowałeś to pod tamtą skrzynką do telefonów, tak? Gillette skinął głową.

– Powinienem wtedy kazać sprawdzić cię detektorem jeszcze raz. Nie dopilnowałem. Ale co ta płytka ma wspólnego z twoją żoną?- Chciałem ją dać Ellie. Mogłaby ją opatentować, sprzedać licencję jakiejś firmie produkującej sprzęt i trochę na tym zarobić. To nowy typ modemu bezprzewodowego, który można używać z laptopem. Można pracować online w drodze bez telefonu komórkowego. Modem wykorzystuje GPS, dzięki któremu podaje centrali komórkowej pozycję, a potem automatycznie łączy użytkownika z najlepszym sygnałem transmisji danych. Może…

Bishop machnął ze zniecierpliwieniem ręką, powstrzymując potok technicznego żargonu.

– Sam to zrobiłeś? Z rzeczy znalezionych w więzieniu?

– Znalezionych albo kupionych.

– Albo ukradzionych – dodał Shelton.

– Znalezionych albo kupionych – powtórzył Gillette. – Dlaczego nam nie powiedziałeś, że to ty byłeś Valleymanem? – spytał Bishop. – I że razem z Phate’em należeliście do Rycerzy Dostępu?

– Bo od razu odesłalibyście mnie do więzienia. I nie mógłbym pomóc go znaleźć. – Zamilkł na moment. – I nie miałbym okazji zobaczyć się z Ellie… Posłuchajcie, gdybym wiedział o Phacie coś, co mogłoby pomóc go złapać, na pewno bym wam powiedział. Fakt, obaj byliśmy Rycerzami Dostępu, ale wiele lat temu. Ludzie z cybergangów nie spotykają się osobiście – w ogóle nie wiedziałem, jak wygląda, czy jest homo-, czy heteroseksualny, czy jest żonaty, czy samotny. Znałem tylko jego prawdziwe nazwisko i wiedziałem, że mieszka w Massachusetts. Ale sami dowiedzieliście się o tym wtedy, kiedy ja. Poza tym aż do dziś nigdy nie słyszałem o Shawnie.

– Czyli byłeś jednym z tych gnojków, którzy wysyłali wirusy i instrukcje budowy bomby i blokowali centralę pogotowia 911? – spytał ze złością Shelton.

– Nie – odparł stanowczo Gillette. Zaczął im tłumaczyć, że w pierwszym roku swojej działalności Rycerze Dostępu stanowili jeden z najważniejszych cybergangów na świecie, ale nigdy nie robili krzywdy cywilom. Toczyli bitwy z innymi gangami i włamywali się do systemów firm i agend rządowych. – Nasze największe przestępstwo polegało na tym, że napisaliśmy własny darmowy program, który robił to samo co drogie komercyjne oprogramowanie i rozdaliśmy kopie. Kilka dużych firm straciło parę tysięcy dolców, i tyle.

Ale Gillette zaczął sobie zdawać sprawę, że za pseudonimem CertainDeath, którego używał wówczas Holloway, kryje się ktoś inny. Ktoś, kto stawał się niebezpieczny i mściwy, kto szukał nowego, szczególnego rodzaju dostępu, który pozwalałby mu krzywdzić innych.

– Zaczęło mu się mieszać, kto jest prawdziwy, a kto jest postacią z gier komputerowych, w których brał udział.

Gillette spędził wiele godzin na wirtualnych rozmowach z Hollowayem, starając się odwieść go od złego hakowania i planów „wyrównania rachunków” z ludźmi, których uważał za swoich wrogów.

W końcu włamał się do komputera Hollowaya i ze zgrozą stwierdził, że jego towarzysz z gangu pisze zabójcze wirusy – programy takie jak ten, który wyłączył system centrali 911 w Oakland albo które mogły blokować transmisję między naziemną kontrolą lotów a pilotami. Gillette ściągnął wirusy, napisał do nich szczepionki i umieścił je w Sieci. Znalazł też w komputerze Hollowaya oprogramowanie ukradzione z Uniwersytetu Harvarda. Przesłał kopię do szkoły i do policji stanowej Massachusetts, dołączając adres poczty elektronicznej CertainDeath. Holloway został aresztowany.

Gillette porzucił pseudonim Valleymana – w pełni zdając sobie sprawę z mściwej natury Hollowaya – i wrócił do hakowania, przybierając kilka różnych tożsamości.

– Odstawmy tę gnidę z powrotem do San Ho – powiedział Shelton. – Zmarnowaliśmy już dość czasu.

– Nie, proszę, nie róbcie tego!

Bishop przyglądał mu się nie bez rozbawienia.

– Chcesz dalej z nami pracować?

– Muszę. Przekonaliście się, do czego jest zdolny Phate. Nie powstrzymacie go bez kogoś tak dobrego jak ja.

– Nie ma co, skromny jesteś – rzucił ze śmiechem Shelton.

– Wiem, że jesteś dobry, Wyatt – rzekł Bishop. – Ale nie zapominaj, że właśnie mi uciekłeś, przez co mogli mnie wylać. Nie sądzisz, że trudno nam będzie teraz ci zaufać? Damy sobie radę, ktoś inny nam pomoże.

– Nie można „dać sobie rady” z kimś takim jak Phate. Stephen Miller sobie nie poradzi. To go przerasta. Patricia Nolan zna się na zabezpieczeniach – ludzie od zabezpieczeń są dobrzy, ale zawsze zostają krok za hakerami. Potrzebujecie kogoś, kto już był w okopach.

– W okopach – powtórzył cicho Bishop. Wyglądał, jakby rozbawiło go to określenie. Zamilkł, a po chwili rzekł: – Chyba dam ci jeszcze jedną szansę.W oczach Sheltona błysnęła uraza.

– Poważny błąd.

Bishop nieznacznie skinął głową, jak gdyby częściowo przyznawał mu rację. Potem zwrócił się do Sheltona:

– Powiedz wszystkim, żeby coś przegryźli i przespali się kilka godzin. Na noc odwiozę Wyatta do San Ho.

Shelton pokręcił głową, rozczarowany planami partnera, ale poszedł spełnić jego prośbę.

Gillette potarł szczękę i rzekł:

– Daj mi z nią pogadać dziesięć minut.

– Z kim?

– Z moją żoną.

– Mówisz serio?

– Proszę tylko o dziesięć minut.

– Nie dalej jak godzinę temu dzwonił do mnie David Chambers z Departamentu Obrony, który jest o krok od uchylenia nakazu zwolnienia.

– Już się dowiedzieli?

– No pewnie. To, że jeszcze oddychasz świeżym powietrzem i masz wolne ręce, synu, to wygrana na loterii. Na dobrą sprawę powinieneś teraz spać na więziennym materacu. – Detektyw chwycił hakera za nadgarstek, ale zanim szczęknął metal kajdanek, Gillette zapytał:

– Jesteś żonaty, Bishop?

– Tak.

– Kochasz swoją żonę?

Policjant milczał przez chwilę. Spojrzał na chmury, z których wciąż siąpił deszcz, a potem schował kajdanki.

– Dziesięć minut.


Najpierw zobaczył oświetloną od tyłu sylwetkę.

Nie miał jednak wątpliwości, że to Ellie. Zmysłowa figura, burza długich, ciemnych włosów, które spływając do połowy pleców, wydawały się jeszcze gęstsze i bardziej splątane. Okrągła twarz.

Jedyną oznaką napięcia był kurczowy uścisk jej dłoni na klamce. Przez siatkę na drzwiach widział, że jej palce pianistki poczerwieniały od wysiłku.

– Wyatt… – szepnęła. – Czy oni…?

– Zwolnili mnie? – Pokręcił przecząco głową.

Błysnęły jej oczy, gdy spojrzała ponad jego ramieniem i dostrzegła czujnego Franka Bishopa, który czekał na chodniku.

– Wyszedłem tylko na parę dni – ciągnął Gillette. – Coś w rodzaju zwolnienia warunkowego. Pomagam im kogoś znaleźć – Jona Hollowaya.

– Kumpla z gangu – mruknęła.

– Miałaś od niego jakieś wiadomości? – spytał.

– Ja? Nie. Po co miałby się ze mną kontaktować? Zresztą nie widuję już żadnych twoich kumpli. – Obejrzała się przez ramię na dzieci siostry i wyszła przed dom, zamykając za sobą drzwi, jak gdyby chciała jednoznacznie oddzielić Gillette’a – i całą przeszłość – od swego obecnego życia.

– Co ty tu robisz? Skąd wiedziałeś, że… Zaraz. To te głuche telefony. Na wyświetlaczu cały czas było „połączenie zablokowane”. To ty.

Skinął głową.

– Chciałem się upewnić, że jesteś w domu.

– Dlaczego? – spytała z goryczą.

Jej ton zabrzmiał okropnie. Gillette pamiętał go z procesu. I przypomniał sobie to pytanie. „Dlaczego?”. Zanim trafił do więzienia, często je od niej słyszał.

Dlaczego nie rzuciłeś tych cholernych komputerów? Nie trafiłbyś do więzienia, nie straciłbyś mnie. Dlaczego?

– Chciałem z tobą porozmawiać – powiedział.

– Nie mamy o czym, Wyatt. Mieliśmy parę dobrych lat na rozmowy, ale ty miałeś inne rzeczy do roboty.

– Proszę – rzekł, wyczuwając, że Ellie za chwileczkę cofnie się do domu. Usłyszał we własnym głosie rozpacz, ale miał w nosie dumę. – Wyrósł. – Gillette wskazał bukszpan. Elana spojrzała na krzew i na chwilę jej zacięta mina złagodniała. Parę lat temu, pewnego ciepłego wieczoru w listopadzie kochali się pod tym krzewem, podczas gdy jej rodzice oglądali w domu wyniki wyborów.

Wróciło do niego więcej wspomnień z ich wspólnego życia – restauracja ze zdrową żywnością w Pało Alto, którą odwiedzali w piątki, wyprawy o północy po pudełko poptartów i pizzę, przejażdżki rowerowe po kampusie Stanforda. Przez moment Wyatt Gillette beznadziejnie zatracił się w tych obrazach z przeszłości.

Później jednak twarz Elany znów stężała. Jeszcze raz zajrzała do domu przez przysłonięte firanką okno. Dzieci, ubrane już w piżamy, pobiegły truchtem w głąb domu, znikając im z oczu. Elana odwróciła się, spoglądając na tatuaż na jego ramieniu przedstawiający palmę i mewę. Przed laty powiedział jej, że chciałby go usunąć. Wtedy spodobał się jej ten pomysł, ale on nigdy się nie zdecydował. Teraz odniósł wrażenie, że ją rozczarował.

– Co u Camilli i dzieci? – W porządku.

– A u rodziców?

– Czego chcesz, Wyatt? – spytała zirytowana Elana.

– Przyniosłem ci to.

Podał jej płytkę elektroniczną i wyjaśnił, co to jest. – Po co mi to dajesz?

– Jest warte dużo pieniędzy. – Dał jej kartkę ze specyfikacją techniczną, którą napisał w autobusie. – Poszukaj sobie adwokata na Sand Hill Road i sprzedaj jakiejś dużej firmie. Compaq, Apple czy Sun. Będą chcieli licencję, w porządku, ale niech najpierw zapłacą ci dużą zaliczkę. Bezzwrotną. Nie tylko tantiemy. Adwokat będzie wiedział.

– Nie chcę tego.

– To nie jest prezent. Oddaję dług. Przeze mnie straciłaś dom i oszczędności. Dzięki temu możesz odzyskać jedno i drugie.

Popatrzyła na płytkę leżącą na jego otwartej dłoni, ale jej nie wzięła.

– Powinnam już iść.

– Zaczekaj – rzekł. Miał jej jeszcze tyle do powiedzenia. Całe dni ćwiczył sobie tę przemowę, próbując nadać swoim argumentom jak najlepszą formę.

Jej silne palce o paznokciach pomalowanych na jasny fiolet ściskały teraz mokrą poręcz werandy. Elana spojrzała na zalane deszczem podwórko.

Patrzył na jej ręce, włosy, podbródek, stopy.

Nie mów tego, nakazał sobie. Nie. Mów. Tego.

Jednak powiedział.

– Kocham cię.

– Nie – odrzekła ostro, podkreślając swój sprzeciw gwałtownym gestem, jak gdyby chciała odbić jego słowa.

– Chcę spróbować jeszcze raz.

– Za późno, Wyatt.

– Myliłem się. To, co zrobiłem, już się nigdy nie powtórzy.

– Za późno – powtórzyła.

– Poniosło mnie. Nie miałem dla ciebie czasu. Teraz będę miał. Obiecuję. Chciałaś dzieci. Możemy jeszcze mieć dzieci.

– Ty masz komputery. Po co ci dzieci?

– Zmieniłem się.

– Siedzisz w więzieniu. Nie miałeś jeszcze okazji komukolwiek udowodnić – nawet sobie – że w ogóle potrafisz się zmienić.

– Chcę założyć z tobą rodzinę.

Podeszła do drzwi i uchyliła osłonę z siatki.

– Też tego chciałam. Sam widzisz, jak to się skończyło.

– Nie wyjeżdżaj do Nowego Jorku – wyrzucił z siebie nagle. Elana stanęła jak wryta i odwróciła się.

– Do Nowego Jorku?

– Przeprowadzasz się do Nowego Jorku ze swoim przyjacielem Edem.

– Skąd wiesz o Edzie?

Tracąc nad sobą panowanie, spytał: – Wyjdziesz za niego?

– Skąd o nim wiesz? – powtórzyła. – I skąd wiesz o Nowym Jorku?

– Nie rób tego, Elano. Zostań. Daj mi…

– Skąd? – syknęła.

Gillette spuścił głowę, spoglądając na krople deszczu rozpryskujące się na szarych deskach werandy.

– Włamałem się na twoje konto e-mailowe i przeczytałem pocztę.

– Co? – Puściła siatkową osłonę, która się zatrzasnęła. Grecki temperament zaróżowił jej piękną twarz.

Nie było odwrotu.

– Kochasz Eda? – wyrzucił z siebie. – Wyjdziesz za niego?

– Chryste, nie wierzę! Z więzienia? Włamałeś się na moje konto z więzienia?

– Kochasz go?

– Nic ci do Eda. Miałeś okazję założyć ze mną rodzinę, ale postanowiłeś inaczej. Nie masz żadnego prawa wtrącać się w moje życie osobiste!

– Proszę…

– Nie! Ed i ja rzeczywiście jedziemy do Nowego Jorku. Za trzy dni. I choćbyś nie wiem co zrobił, nie powstrzymasz mnie. Żegnaj, Wyatt. Nie zawracaj mi więcej głowy.

– Kocham…

– Nikogo nie kochasz – przerwała mu. – To tylko socjotechnika. Weszła do domu, zamykając za sobą cicho drzwi.

Gillette zszedł po schodkach do Bishopa.

– Jaki jest numer telefonu do CCU? – zapytał.

Bishop podał mu numer, który haker zapisał na specyfikacji i zanotował obok „Zadzwoń, proszę”. Potem owinął płytkę w arkusz i zostawił w skrzynce na listy.

Ruszyli z Bishopem w kierunku samochodu po mokrym chodniku z grubego piaskowca. Detektyw ani słowem nie skomentował tego, co przed chwilą rozegrało się na werandzie.

Gdy zbliżyli się do forda – jeden o nienagannej postawie, drugi wiecznie zgarbiony – z cienia po drugiej stronie ulicy wyłonił się jakiś mężczyzna.

Był szczupły, miał pod czterdziestkę, staranną fryzurę i wąsy. W pierwszej chwili Gillette odniósł wrażenie, że jest gejem. Miał na sobie płaszcz, ale był bez parasola. Haker zauważył, że kiedy mężczyzna do nich podszedł, ręka detektywa zawisła nad pistoletem.

Nieznajomy zwolnił i ostrożnym ruchem wyjął portfel, pokazując odznakę i legitymację.

– Charlie Pittman, biuro szeryfa okręgu Santa Clara. Bishop uważnie obejrzał legitymację i uznał, że dokumenty Pittmana są w porządku.

– Jesteście ze stanowej? – zapytał Pittman.

– Frank Bishop.

Pittman zerknął na Gillette’a. – A pan…

Zanim haker zdążył się odezwać, Bishop spytał:

– Czym możemy ci służyć, Charlie?

– Prowadzę śledztwo w sprawie Petera Fowlera.

Gillette przypomniał sobie, że to handlarz bronią, którego Phate zabił na Kopcu Hakerów po zamordowaniu Andy’ego Andersona.

– Dowiedzieliśmy się, że miała tu być jakaś akcja związana z naszą sprawą.

Bishop pokręcił głową.

– Fałszywy alarm. Raczej ci nie pomożemy. Dobranoc. Chciał go wyminąć, dając znak Gillette’owi, by poszedł za nim, lecz Pittman rzekł:

– Śledztwo ma pod górkę, Frank. Każda informacja będzie na wagę złota. Ludzie ze Stanforda są zaszokowani tym, że ktoś sprzedawał broń w kampusie. I my dostajemy za to w tyłek.

– Nie zajmujemy się bronią w tej sprawie. Szukamy faceta, który zabił Fowlera, ale jeżeli potrzebujesz informacji, będziesz musiał zwrócić się do centrali w San José. Znasz procedurę.

– Tam jest centrum dowodzenia akcją?

Bishop znał pewnie zasady działania policji równie dobrze jak mroczne strony życia na ulicach Oakland. Odpowiedział więc wymijająco:

– Z nimi powinieneś pogadać. Kapitan Bernstein na pewno chętnie ci pomoże.

Ciemne oczy Pittmana zmierzyły Gillette’a od stóp do głów. Potem spojrzały w mroczne niebo.

– Niedobrze mi od tej pogody. Mogłoby już przestać padać. – Ponownie spojrzał na Bishopa. – Dobrze wiesz, Frank, że my, ludzie z prowincji, zawsze dostajemy czarną robotę. Przegrywamy w każdym rozdaniu i kończy się na tym, że robimy coś, co ktoś już wcześniej zrobił. Czasem zaczyna mnie to męczyć.

– Bernstein to chodząca szlachetność. Pomoże wam, jeżeli tylko będzie mógł.

Pittman jeszcze raz popatrzył na Gillette’a, zastanawiając się zapewne, co tutaj robi chudzielec w brudnej kurtce – na pewno nie glina.

– Powodzenia – powiedział Bishop.

– Dzięki, detektywie. – Pittman zniknął w ciemnościach nocy. Kiedy wsiedli do radiowozu, Gillette powiedział:

– Naprawdę nie mam ochoty wracać do San Ho.

– Ja wracam do CCU przejrzeć to, co już mamy, i trochę się zdrzemnąć. Nie widziałem tam aresztu.

– Już więcej nie ucieknę – obiecał Gillette. Bishop nie odpowiedział.

– Nie chcę wracać do pudła. – Detektyw nadal milczał, więc haker dodał: – Jeśli mi nie ufasz, przykuj mnie do krzesła.

– Zapnij pas – rzekł Bishop.

Rozdział 00010110/dwudziestydrugi

W porannej mgle szkoła Junípero Serra wyglądała idyllicznie. Ekskluzywna placówka prywatna zajmowała osiem akrów położone między centrum badawczym Xerox w Palo Alto a jednym z wielu budynków Hewlett Packarda niedaleko Uniwersytetu Stanforda. Cieszyła się doskonałą reputacją i prawie wszyscy jej uczniowie trafiali do wybranych przez siebie (no, właściwie przez rodziców) szkół. Otoczenie było niezwykle malownicze, a pracownicy zarabiali wyjątkowo dobrze.

Jednak w tym momencie kobieta, która od kilku lat pracowała jako recepcjonistka szkoły, w ogóle nie myślała o dobrodziejstwach, jakie dawała jej lukratywna posada; miała oczy pełne łez i z trudem opanowywała drżenie głosu.

– Boże, mój Boże – szepnęła. – Joyce była tu ledwie pół godziny temu, przywiozła małą. Widziałam ją, czuła się doskonale. Pół godziny temu.

Stał przed nią młody mężczyzna o rudawych włosach i wąsach, ubrany w drogi garnitur. Miał zaczerwienione oczy, jakby też płakał i zaciskał dłonie gestem zdradzającym wielkie zdenerwowanie.

– Jechała z Donem do Napa. Do winnicy. Mieli się spotkać z inwestorami Dona na lunchu.

– Co się stało? – spytała niemal bez tchu.

– Autobus wiozący sezonowych robotników… skręcił ostro i wjechał prosto w nich.

– Boże – powtórzyła. Widząc przechodzącą obok kobietę, recepcjonistka powiedziała: – Amy, chodź tutaj.

Kobieta była ubrana w jaskrawoczerwony kostium i trzymała w dłoni kartkę opatrzoną nagłówkiem „Plan lekcji”. Kiedy podeszła, recepcjonistka poinformowała ją szeptem:

– Joyce i Don Wingate mieli wypadek. – Nie!

– Wygląda na to, że poważny. – Recepcjonistka wskazała mężczyznę. – To brat Dona, Irv.

Powitali się skinieniem głowy, po czym wstrząśnięta Amy spytała:

– Co z nimi?

Brat przełknął ślinę przez ściśnięte gardło i odchrząknął.

– Będą żyć. Tak przynajmniej mówią lekarze. Ale wciąż oboje są nieprzytomni. Mój brat złamał kręgosłup. – Powstrzymał szloch.

Recepcjonistka otarła łzy.

– Joyce tak aktywnie działa w stowarzyszeniu nauczycieli i rodziców. Wszyscy ją uwielbiają. Możemy coś zrobić?

– Jeszcze nie wiem. – Irv pokręcił głową. – Nie potrafię zebrać myśli.

– No tak, oczywiście.

– Ale wszyscy w szkole będą do dyspozycji, gdy tylko będzie pan potrzebował pomocy – powiedziała Amy i po chwili przywołała postawną pięćdziesięciokilkuletnią kobietę. – Och, pani Nagler!

Dama w szarym kostiumie zbliżyła się i spojrzała na Irva, który skinął jej głową.

– Pani Nagler – rzekł. – To pani jest tu dyrektorem, zgadza się?

– Owszem.

– Jestem Irv Wingate, wuj Samanthy. Poznaliśmy się w zeszłym roku na wiosennych występach w szkole. Podała mu rękę.

Wingate streścił historię wypadku. – Boże, nie – wyszeptała pani Nagler. – Tak mi przykro. – Jest tam teraz Kathy, moja żona – powiedział Irv. – Przyjechałem po Samanthę.

– Oczywiście.

Mimo swego współczucia pani Nagler rządziła w szkole twardą ręką i nie zamierzała odstąpić od obowiązujących reguł. Pochyliła się nad komputerem i wstukała coś palcami o krótko obciętych i pozbawionych lakieru paznokciach. Zerknęła na monitor i powiedziała:

– Jest pan na liście krewnych upoważnionych do odbierania Samanthy. – Wcisnęła kolejny klawisz, a na ekranie pojawiło się zdjęcie Irvinga Wingate’a z prawa jazdy. Dyrektorka porównała jego twarz – wszystko świetnie się zgadzało. – Obawiam się jednak, że musimy sprawdzić jeszcze jedną rzecz – powiedziała. – Mogę zobaczyć pańskie prawo jazdy?

– Oczywiście. – Irv pokazał jej dokument. Zdjęcie zgadzało się z rzeczywistością i fotografią w komputerze.

– Przykro mi, ale jeszcze jedno. Wie pan, że pański brat przykładał wielką wagę do zabezpieczeń.

– Ach tak, naturalnie. Hasło. SHEP – szepnął do pani Nagler. Dyrektorka skinęła głową. Irv utkwił spojrzenie w oknie, patrząc na promienie słońca padające na żywopłot z bukszpanu. – Tak wabił się pierwszy airedäle terier Donalda. Dostaliśmy go, kiedy Don miał dwanaście lat. Shep to był wspaniały pies. Don dalej hoduje airedale.

– Wiem – odrzekła ze smutkiem pani Nagler. – Czasem wymieniamy się w e-mailach zdjęciami naszych psów. Mam dwa wyżły weimarskie.

Głos jej zadrżał i powstrzymując smutne myśli, zadzwoniła do nauczycielki dziewczynki i poprosiła ją, by przyprowadziła do holu Samanthę.

– Proszę o niczym nie mówić Sammie – powiedział Irv. – Sam jej powiem w drodze.

– Oczywiście.

– Zatrzymamy się gdzieś na śniadanie. Najbardziej lubi Egg McMuffiny.

Słysząc to, Amy stłumiła szloch.

– Jadła je na wycieczce klasowej do Yosemite… – Zasłoniła oczy i przez chwilę płakała bezgłośnie.

Azjatka – prawdopodobnie nauczycielka Samanthy – przyprowadziła chudą rudowłosą dziewczynkę. Pani Nagler uśmiechnęła się i powiedziała:

– Przyszedł twój wujek Irving.

– Irv – poprawił ją Wingate. – Nazywa mnie wujkiem Irvem. Cześć, Sammie.

– Jeju, ale szybko ci wąsy odrosły. Wingate się zaśmiał.

– Ciocia Kathy mówi, że wyglądam bardziej dystyngowanie. – Kucnął. – Posłuchaj, mama i tata postanowili, że możesz sobie dzisiaj zrobić wolne. Pojedziemy spędzić z nimi dzień w Napa. – Pojechali do winnicy?

– Zgadza się.

Dziewczynka zmarszczyła brwi, krzywiąc piegowatą twarz. – Tata mówił, że pojadą dopiero w przyszłym tygodniu. Przez malarzy.

– Zmienili zdanie. A ty pojedziesz tam ze mną.

– Super!

– Idź teraz po książki, dobrze? – powiedziała nauczycielka. Dziewczynka odbiegła, a pani Nagler streściła nauczycielce, co się stało.

– Och, nie – szepnęła kobieta, przyjmując ze zgrozą wiadomość o tragedii. Kilka minut później wróciła Samantha, taszcząc na ramieniu ciężką torbę. Razem z wujkiem Irvem ruszyła do drzwi. Recepcjonistka zwróciła się do pani Nagler:

– Dzięki Bogu, że będzie w dobrych rękach.

Irv Wingate musiał to słyszeć, bo odwrócił się i skinął głową. Recepcjonistce zdawało się przez chwilę, że uśmiechnął się w dziwny sposób, jak gdyby z mściwym triumfem. Uznała jednak, że się pomyliła, składając to na karb okropnego stresu, jaki przeżywał ten biedak.


– Wstawaj – odezwał się burkliwy głos.

Gillette otworzył oczy i spojrzał na Franka Bishopa, ogolonego i po prysznicu, który odruchowo wpychał do spodni niesforną połę koszuli.

– Jest wpół do dziewiątej – powiedział Bishop. – Pozwalają wam spać do tej godziny w więzieniu?

– Zasnąłem dopiero po czwartej – wyjęczał haker. – Niewygodnie mi było. Ale chyba nic w tym dziwnego, co? – Wskazał wymownie na żelazne krzesło, do którego przykuł go Bishop.

– Pomysł z krzesłem i kajdankami był twój.

– Nie sądziłem, że zrozumiesz to dosłownie.

– A jak to inaczej rozumieć? – odparł Bishop. – Albo kogoś przykuwasz do krzesła, albo nie.

Detektyw uwolnił Gillette’a z kajdanek i haker podniósł się zesztywniały, masując nadgarstek. Poszedł do kuchni, gdzie nalał sobie kawy i wziął wczorajszego obwarzanka.

– Nie macie tu przypadkiem pop-tartów? – zawołał Gillette, wracając do głównego biura.

– Nie wiem – odpowiedział Bishop. – Nie jestem tu u siebie, pamiętasz? Poza tym nie przepadam za słodyczami. Ludzie powinni jeść na śniadanie bekon i jajka. Wiesz, coś konkretnego. – Pociągnął łyk kawy. – Przyglądałem ci się, jak spałeś.

Gillette nie wiedział, jak ma to rozumieć. Uniósł pytająco brew.

– Pisałeś przez sen na komputerze.

– Stukałem. Już się nie mówi „pisać na komputerze”.

– Wiedziałeś, że to robisz? Haker skinął głową.

– Ellie często mi o tym mówiła. Czasami mam sny w kodzie.

– Co?

– Widzę skrypt – wiesz, kod źródłowy programu. W Basicu, C++ albo Javie. – Rozejrzał się. – Gdzie są wszyscy?

– Linda i Tony już jadą. Miller też. Linda ciągle nie została babcią. Patricia Nolan dzwoniła z hotelu. – Na moment utkwił wzrok w oczach Gillette’a. – Pytała, czy nic ci nie jest.

– Naprawdę?

Detektyw z uśmiechem pokiwał głową.

– Ochrzaniła mnie za to, że cię przykułem do krzesła. Powiedziała, że mogłeś nocować na kanapie w jej pokoju hotelowym. Możesz to rozumieć, jak chcesz.

– A Shelton?

– Jest w domu z żoną. Dzwoniłem, ale nikt nie odbierał. Czasami musi na chwilę zniknąć i spędzić z nią trochę czasu – wiesz, po tym, co się stało. Po śmierci syna.

Komputer stojący blisko nich wydał sygnał dźwiękowy. Gillette wstał, podszedł i popatrzył na ekran. Jego niezmordowany bot pracował przez noc, podróżując po całym świecie, i chciał się pochwalić nowym znaleziskiem. Haker odczytał wiadomość i poinformował Bishopa:

– Trzy-X znowu jest online. Wrócił na kanał hakerów. Gillette zasiadł przed komputerem.

– Znowu weźmiemy go na socjotechnikę? – zapytał detektyw.

– Nie, mam inny pomysł.

– Jaki?

– Spróbujemy prawdy.

Tony Mott pędził swoim drogim rowerem Fisher na wschód, jadąc Sevens Creek Boulevard i wyprzedzając po drodze wiele samochodów i ciężarówek. Wreszcie skręcił na parking pod biurem wydziału przestępstw komputerowych.

Zawsze w niezłym tempie pokonywał ponad sześć mil ze swojego domu w Santa Clara – szczupły i muskularny policjant jeździł na rowerze z taką samą energią, z jaką uprawiał inne sporty – narciarstwo w A Basin w Kolorado, narciarstwo wysokogórskie w Europie, rafting czy wspinaczkę skałkową na nagich ścianach, co wręcz uwielbiał.

Ale dziś jechał jeszcze szybciej niż zwykle, myśląc, że prędzej czy później zmęczy Franka Bishopa – Andy’ego Andersona nie udało mu się zmęczyć – i doczeka chwili, gdy będzie mógł nałożyć kamizelkę kuloodporną i zabrać się do prawdziwej policyjnej roboty. W akademii uczył się bardzo pilnie i choć był dobrym cyber-gliną, przydział do CCU okazał się podobnie ekscytujący jak pisanie pracy magisterskiej. Jak gdyby dyskryminowano go za to, że w MIT miał średnią 4,97.

Zapinając na ramie roweru starą i zniszczoną blokadę Kryptonite, Tony zauważył szczupłego mężczyznę z wąsikiem i w płaszczu, który zmierzał w jego stronę.

– Cześć – odezwał się z uśmiechem nieznajomy.

– Cześć.

– Jestem Charlie Pittman, biuro szeryfa okręgu Santa Clara. Mott uścisnął jego wyciągniętą dłoń. Znał wielu detektywów z okręgu, ale tego sobie nie przypominał. Zerknąwszy jednak szybko na zawieszoną na jego szyi odznakę, stwierdził, że zdjęcie się zgadza.

– Pewnie jesteś Tony Mott.

– Zgadza się.

Gliniarz z okręgu spojrzał z podziwem na fishera. – Podobno niesamowicie jeździsz.

– Tylko z górki – odparł ze skromnym uśmiechem Mott, chociaż rzeczywiście, jeździł niesamowicie z górki, pod górkę i po płaskim, bez wyjątku.

Pittman parsknął śmiechem.

– Ja nie mam nawet w połowie tyle ruchu, ile powinienem. Zwłaszcza kiedy szuka się takiego ptaszka jak ten komputerowiec.

Zabawne – Mott nie słyszał, żeby ktokolwiek z okręgu współpracował z nimi w tej sprawie.

– Wchodzisz? – spytał Mott, zdejmując kask.

– Już tam byłem. Frank informował mnie o postępach śledztwa. Pokręcona sprawa.

– No – zgodził się Mott, wsuwając za pasek spodenek ze spandeksu rękawice do strzelania, które spełniały też funkcję rękawiczek kolarskich.

– Ten facet, konsultant, który pomaga Frankowi… ten młody.

– Pytasz o Wyatta Gillette’a?

– Tak, tak się nazywa. Gość naprawdę zna się na rzeczy, nie?

– To czarodziej – rzekł Mott.

– Jak długo będzie wam pomagał? – Pewnie dopóki nie złapiemy tego gnojka. Pittman spojrzał na zegarek.

– Będę leciał. Wpadnę do was później.

Tony Mott skinął mu na pożegnanie głową, a Pittman odszedł, wyciągając po drodze telefon komórkowy i dzwoniąc do kogoś. Przeciął cały parking CCU i wszedł na sąsiedni. Mott dostrzegł to i przez moment wydawało mu się to trochę dziwne, że zaparkował tak daleko, skoro przed budynkiem jest tyle pustych miejsc. Po chwili jednak ruszył w stronę biura, myśląc już tylko o sprawie i o tym, że w końcu uda mu się jakoś dostać do brygady specjalnej, która rozwali drzwi i złapie Jona Patricka Hollowaya.


– Ani, Ani, Animorphy – powiedziała dziewczynka.

– Co? – spytał z roztargnieniem Phate. Jechali hondą acura legend – niedawno ukradzioną, ale potem sumiennie zarejestrowaną na jedno z jego licznych nazwisk – zmierzając do piwnicy jego domu w Pało Alto, gdzie na przyjazd Samanthy Wingate czekała taśma izolacyjna, nóż Ka-bar i kamera cyfrowa.

– Ani, Ani, Animorphy. Wujku Irv, lubisz Animorphy?

Nie, kurwa, ani trochę, pomyślał Phate. Ale wujek Irv odrzekł:

– Ma się rozumieć.

– Czemu pani Gitting była zdenerwowana? – zapytała Sammie Wingate.

– Kto?

– Pani za biurkiem.

– Nie wiem.

– Mama i tata już są w Napa?

– Aha.

Phate nie miał zielonego pojęcia, gdzie są jej rodzice. W każdym razie na pewną cieszą się ostatnimi chwilami spokoju, bo niedługo ogarnie ich taka panika, jakiej w życiu nie doznali. Na pewno już za parę minut ktoś ze szkoły Junípero Serra zacznie dzwonić do przyjaciół i rodziny Wingate’ów i dowie się, że nie było żadnego wypadku.

Phate zastanawiał się, kto będzie bardziej przerażony: rodzice zaginionego dziecka czy dyrekcja i nauczyciele, którzy sami oddali je w ręce mordercy?

– Ani, Ani, Ani, Ani, Animorphy. Kto jest twoim ulubionym?

– Ulubionym kim? – spytał Phate.

– A jak myślisz? – odparła Samantha. Obaj, Phate i wujek Irv, uznali, że zabrzmiało to trochę lekceważąco.

– Ulubionym Animorphem. Ja chyba najbardziej lubię Rachel. Zmienia się w lwa. Wymyśliłam o niej taką bajkę. Zobaczysz, jest super. To było tak…

Trajkotała dalej, opowiadając mu jakąś bezsensowną historyjkę, bez najmniejszej zachęty ze strony wujka Irva, którego jedynym pokrzepieniem była myśl o ostrym nożu w domu i o minie Donalda Wingate’a, kiedy jeszcze dziś dostanie dość makabryczną przesyłkę w torbie foliowej. Według zasad gry „Dostęp”, kurierem UPS, który podrzuci paczkę i zdobędzie na pokwitowaniu podpis D. Wingate’a, będzie sam Phate. Zdobędzie w ten sposób dwadzieścia pięć punktów, maksimum za jedno morderstwo.

Przypomniał sobie numer socjotechniczny przeprowadzony przed chwilą w szkole. Naprawdę niezły hak. Niełatwy, ale czysty (mimo że nieużyty wujek Irv zgolił wąsy po zrobieniu sobie ostatniego zdjęcia do prawa jazdy).

Dziewczynka podskakiwała na siedzeniu w obrzydliwy sposób.

– Myślisz, że będziemy mogli pojeździć na kucyku, którego dał mi tata? Jej, ale fajnie. Billy Tomkins cały czas gadał o tym swoim głupim psie, ale co z tego? Wszyscy mają psy. A ja mam kucyka.

Phate zerknął na dziewczynkę. Nienagannie ułożona fryzura. Drogi zegarek, którego skórzany pasek zeszpeciła jakimiś nieczytelnymi rysunkami. Buty wyczyszczone przez kogoś innego. Oddech o zapachu sera.

Uznał, że Sammie w niczym nie przypomina Jamiego Turnera, którego nie miał ochoty zabijać, bo za bardzo przypominał mu jego samego. Nie, ten dzieciak był taki sam jak banda bachorów, która zmieniła szkolne życie Jona Patricka Hollowaya w prawdziwe piekło.

Był pewien, że prawdziwą przyjemność sprawi mu zrobienie paru zdjęć małej Samancie przed wycieczką do piwnicy i później.

– Chcesz się przejechać na Charizardzie, wujku?

– Na kim? – spytał Phate.

– No nie mogę, na moim kucyku. Tata dał mi go na urodziny. Przecież byłeś tam wtedy.

– Ach tak, zapomniałem.

– Jeździmy czasem z tatą na przejażdżki. Charizard jest super. Sam zna drogę do stajni. Wiem, mógłbyś wziąć konia taty i razem pojeździlibyśmy sobie dookoła jeziora. Jak mnie dogonisz.

Phate zastanawiał się, czy uda mu się doczekać chwili, gdy weźmie małą do piwnicy.

Dziewczynka dalej paplała o przepoczwarzających się psach i lwach, gdy nagle wnętrze samochodu wypełnił sygnał pagera. Phate zdjął z paska aparat i przewinął tekst na wyświetlaczu.

Zaparło mu dech.

W wiadomości Shawn informował go, że w centrali CCU jest Wyatt Gillette.

Phate poczuł wstrząs, jakby dotknął przewodu pod napięciem. Musiał zjechać na pobocze.

Chryste panie… Gillette – Valleyman – pomagał glinom! To dlatego tyle o nim wiedzieli i deptali mu po piętach. W jednej chwili stanęły mu przed oczami setki wspomnień z czasów Rycerzy Dostępu. Niewiarygodne haki. Długie godziny wypełnione gorączkowymi rozmowami, szalone stukanie w klawiaturę w obawie, żeby nie uronić żadnej myśli. Paranoja. Ryzyko. Radosne podniecenie, gdy docierali do sieciowych zakamarków, do których nikt nie mógł się dostać.

Zaledwie wczoraj myślał o artykule, który napisał Gillette. Przypomniał sobie ostatnie linijki: „Gdy spędziłeś pewien czas w Błękitnej Pustce, już nigdy nie dasz rady w pełni wrócić do Realu”.

Valleyman – którego dziecinna ciekawość i upór nie pozwalały mu usiedzieć spokojnie, dopóki nie zrozumiał w najdrobniejszym szczególe czegoś, czego wcześniej nie znał.

Valleyman – którego błyskotliwy talent pisania kodów dorównywał, a czasem nawet przewyższał umiejętności Phate’a.

Valleyman – którego zdrada zniszczyła Hollowayowi życie i obróciła w gruzy Wielką Socjotechnikę. I który żył tylko dlatego, że Phate jeszcze nie zaplanował zamordowania go.

– Wujku, czemu się tu zatrzymaliśmy? Coś… coś się stało z samochodem?

Spojrzał na dziewczynkę. Potem rozejrzał się po pustej drodze.

– Wiesz co, Sammie – chyba rzeczywiście coś się stało. Może zobaczysz?

– Ja? – Tak.

– Nie wiem za bardzo, co robić.

– Sprawdź, czy nie mamy kapcia – poradził uprzejmie wujek Irv. – Mogłabyś?

– Chyba tak. Które koło?

– Prawe tylne.

Dziewczynka popatrzyła w lewo. Phate wskazał w drugą stronę.

– Aha, tu. Mam coś znaleźć?

– A czego szukałyby Animorphy?

– Nie wiem. Może gwoździa albo czegoś takiego. – Doskonale. Zobacz, czy nie najechaliśmy na jakiś gwóźdź.

– Dobra.

Phate odpiął pas dziewczynki. Potem sięgnął do klamki po jej stronie.

– Sama to umiem zrobić – burknęła. – Nie musisz mi otwierać. – Dobrze. – Phate cofnął rękę i przyglądał się, jak mała niezdarnie szarpie za klamkę i otwiera sobie drzwi.

Sammie wysiadła i podeszła do tyłu samochodu.

– Wygląda całkiem normalnie – zawołała.

– To dobrze – odpowiedział Phate i wcisnął gaz do dechy. Drzwi zatrzasnęły się, a samochód ruszył z kopyta, osypując Samanthę żwirem i pyłem spod kół. Dziewczynka zaczęła krzyczeć:

– Zaczekaj, wujku Irv…

Hondą lekko zarzuciło i Phate wyjechał na autostradę.

Dziewczynka ze szlochem biegła za autem, ale po chwili zasłonił ją obłok pyłu spod kół. A Phate przestał myśleć o Samancie Wingate, gdy tylko zatrzasnęły się drzwi.

Rozdział 00010111/dwudziesty trzeci

Renegat334: Trzy-X, to znowu ja. Chce pogadać. NBS.

- Akronim oznacza „Bez kitu” [11]- wyjaśniła Bishopowi Patricia Nolan. Patrzyli w ekran monitora, przed którym siedział Wyatt Gillette.

Nolan przyjechała z hotelu przed kilkoma minutami w momencie, gdy Gillette szybkim krokiem zmierzał do komputera. Przez chwilę stała obok niego, jakby chciała uścisnąć go na dzień dobry. Lecz zmieniła zamiar, widząc jego całkowite skupienie. Przysunęła sobie krzesło i usiadła blisko monitora. Tony Mott też zajął miejsce nieopodal. Bob Shelton dzwonił wcześniej i powiedział Bishopowi, że żona źle się czuje, więc trochę się spóźni.

Gillette wstukał następną wiadomość i wcisnął klawisz ENTER.

Renegat334: Jesteś tam? Chce pogadać.

– No już – poganiał go szeptem Gillette. – Odezwij się wreszcie. Wreszcie otworzyło się okno ICQ i Trzy-X odpowiedział.

Trzy-X: Teraz piszesz o wiele lepiej. Pisownia i gramatyka bez zarzutu. BTW, nadaje z anonimowej platformy w Europie. Nie namierzysz mnie.

Renegat334: Wcale nie chcemy cie namierzać. Przepraszam za tamten numer. Jesteśmy w kropce. Potrzebujemy twojej pomocy. Proszę cie o pomoc.

Trzy-X: Kim kurwa jesteś?

Renegat334: Słyszałeś o Rycerzach Dostępu?

Trzy-X: WSZYSCY słyszeli o RD. Mówisz, ze byles w grupie?

Renegat334: Jestem Valleyman.

Trzy-X: Jesteś Valłeyman? NFW.

– Pieprzysz [12]- przetłumaczył akronim Tony Mott.

Otworzyły się drzwi i w biurze zjawili się Stephen Miller i Linda Sanchez. Bishop poinformował ich krótko, co się dzieje.

Renegat334: To naprawdę ja.

Trzy-X: W takim razie powiedz, gdzie się włamałeś szesc lat temu – chodzi o ten duzy hak.

– Chce mnie sprawdzić – powiedział Gillette. – Pewnie słyszał od Phate’a o haku Rycerzy i chce zobaczyć, czy wiem. Wstukał:

Renegat334: Do Fort Meade.

Fort Meade był siedzibą NSA, Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, gdzie znajdowało się więcej superkomputerów niż gdziekolwiek indziej na świecie. Miał też szczelniejsze zabezpieczenia niż inne systemy rządowe.

– Jezu – szepnął Mott. – Włamałeś się do Meade? Gillette wzruszył ramionami.

– Pokonaliśmy tylko łącze internetowe. Nie dostaliśmy się do czarnych skrzynek.

– Mimo wszystko. Jezu…

Trzy-X: Jak pokonaliście firewalle?

Renegat334: Słyszeliśmy, ze NSfl instaluje nowy system.

Dostaliśmy sie przez dziurę pocztowa w Uniksie. Mieliśmy trzy minuty po zainstalowaniu maszyny, dopóki nie załadowali laty. I zdążyliśmy.

Znana dziura pocztowa była błędem we wcześniejszej wersji systemu Unix, który później został naprawiony, i pozwalała przysyłać pewien typ e-maili do administratora systemu, umożliwiający czasem nadawcy przejęcie kontroli nad komputerem.

Trzy-X: Jesteś czarodziejem. Wszyscy o tobie słyszeli. Myślałem, ze siedzisz w wiezieniu.

Renegat334: Bo siedzę. Teraz w areszcie policyjnym, file nie martw sie – do ciebie nic nie maja.

– Proszę, tylko nie uciekaj – szepnął Tony Mott.

Trzy-X: Czego chcesz?

Renegat334: Próbujemy znalezę Phate’a – Jona Hollowaya.

Trzy-X: Po co wam Phate?

Gillette zerknął na Bishopa, który skinął przyzwalająco głową.

Renegat334: Bo zabija ludzi.

Kolejna przerwa. Przez trzydzieści sekund Gillette poruszał palcami w powietrzu, wpisując niewidzialne wiadomości, wreszcie Trzy-X odpowiedział:

Trzy-X: Słyszałem plotki. Szuka ludzi tym swoim programem, Trapdoorem, nie?

Renegat334: Tak.

Trzy-X: WIEDZIRLEM, że wykorzysta go przeciw ludziom. Ten facet to chory S.K.S.

Gillette uznał, że nie ma potrzeby tłumaczenia tych inicjałów.

Trzy-X: Czego ode mnie chcecie?

Renegat334: Zebys pomogl nam go znaleźć.

Trzy-X: IDTS.

– „Nie sądzę” [13]- spróbował Bishop.

Linda Sanchez parsknęła śmiechem.

– Brawo, szefie. Uczysz się slangu. – Gillette zauważył, że Bishop zasłużył sobie wreszcie na tytuł „szefa”, który Linda rezerwowała wcześniej dla Andy’ego Andersona.

Renegat334: Potrzebujemy pomocy.

Trzy-X: Nie macie pojęcia, jaki to niebezpieczny skurwiel. Psychol. Będzie sie na mnie mscil.

Renegat334: Możesz zmienić nicka i adres.

Trzy-X: LTW.

– „Jakby to mogło pomóc” [14] – powiedziała do Bishopa Patricia Nolan. – Z przekąsem.

Trzy-X: Znalazłby mnie w dziesięć minut.

Renegat334: To zostań offline, dopóki go nie złapiemy.

TrzyX: W czasach hakerki miałeś kiedyś jeden dzień bez Netu?

Teraz Gillette zamilkł na moment. W końcu napisał:

Renegat334: Nie.

Trzy-X: I chcesz, żebym ryzykował życie i trzymał się z daleka od sieci, bo nie umiesz znaleźć gnojka? Renegat334: On ZBBIJA cywili.

Trzy-X: Możliwe, ze teraz na nas patrzy. Możesz miec w maszynie Trapdoora. Albo ja. Mozę teraz widzieć wszystko, co piszemy.

Renegat334: Nie, na pewno nie widzi. Poczułbym to. Ty chyba tez. Masz wyczucie, nie?

Trzy-X: Zgadza sie.

Renegat334: Wiemy, ze lubi fotki zamordowanych ludzi i zdjęcia z miejsc zbrodni. Masz cos od niego?

Trzy-X: Nie, skasowałem wszystko. Nie chciałem miec z nim

nic wspólnego.

Renegat334: Znasz Shawna?

Trzy-X: Wiem tylko, ze zadaje sie z Phate’em. Podobno Phate nie umiał dac sobie rady z Trapdoorem i Shawn mu pomogl.

Renegat334: Tez jest czarodziejem?

Trzy-X: Tak słyszałem. I tez jest cholernie straszny.

Renegat334: Gdzie jest Shawn?

Trzy-X: Moim zdaniem w okolicy Zatoki, file wiem tylko tyle.

Renegat334: Jesteś pewien, ze to mężczyzna?

Trzy-X: Nie, ale ilu znasz hakerów w spódnicy?

Renegat334: Pomożesz nam? Musimy znaleźć prawdziwy adres e-mailowy Phate’a, adres internetowy, strony i serwisy FTP, które odwiedza, i tak dalej.

– Nie będzie chciał się z nami kontaktować ani online, ani tu, w CCU – powiedział do Bishopa Gillette. – Podaj mi numer swojej komórki.

Bishop podyktował mu numer i Gillette przekazał go hakerowi. Ten w ogóle nie zareagował na tę informację, wystukując tylko:

Trzy-X: Wyloguje sie. Za długo gadamy. Pomyśle o tym.

Renegat334: Potrzebujemy twojej pomocy. Proszę…

Trzy-X: Dziwne.

Renegat334: Co?

Trzy-X: Jeszcze chyba nie widziałem, zeby haker pisał proszę.

Połączenie zostało zakończone.


Kiedy Phate dowiedział się, że glinom pomaga Wyatt Gillette i zostawił małego Animorpha na poboczu drogi, porzucił samochód – ten zapłakany bachor mógłby go rozpoznać – a potem za gotówkę kupił starego gruchota i nim pognał do położonego niedaleko San Jose magazynu, który wynajmował.

Kiedy grał w Dostęp w Realu, zwykle jechał do innego miasta i na jakiś czas urządzał tam sobie dom, ale magazyn stanowił mniej więcej stały adres. To tu trzymał wszystko, co było dla niego ważne.

Gdyby za tysiąc lat archeolodzy przekopali się przez warstwy ziemi i piasku i znaleźliby zasnute pajęczynami i zakurzone pomieszczenie, mogliby dojść do wniosku, że odkryli świątynię z początku epoki komputerów – równie ważne znalezisko historyczne jak grobowiec Tutenchamona odkryty przez Howarda Cartera w Egipcie.

W zimnej i pustej dawnej zagrodzie dinozaura Phate trzymał wszystkie swoje skarby. Kompletny EAITR-20, analogowy komputer z lat sześćdziesiątych, elektroniczny analogowy zestaw komputerowy Heath z 1956 roku, komputery Altair 8800 i 680b, dwudziestopięcioletni przenośny IBM 510, Commodore KIM-1, słynny TRS-80, przenośny Kaupro, COSMAC VIP, kilka maszyn Apple’a i maców, lampy z oryginalnego Univaca, mosiężne elementy i dysk liczbowy z prototypu nigdy nieukończonej maszyny różnicowej Charlesa Babbage’a z XIX wieku i notatki na jej temat sporządzone przez Adę Byron – córkę lorda Byrona i towarzyszkę Babbage’a – która napisała instrukcje do jego urządzeń; dlatego uważa się ją za pierwszego na świecie programistę komputerowego. Poza tym w magazynie było kilkadziesiąt sztuk innego sprzętu.

Na półkach stały wszystkie książki wydane przez Rainbow Books – podręczniki techniczne omawiające wszystkie aspekty sieci komputerowych i bezpieczeństwa. Ich obwoluty wyróżniały się w półmroku tęczą barw na grzbietach, mieniącą się pomarańczowo, czerwono, żółto, zielono, fioletowo, błękitno i turkusowo.

Chyba najbardziej ulubionym eksponatem Phate’a był oprawiony w ramki plakat z nagłówkiem firmy Traf-O-Data, pierwotną nazwą Microsoftu Bilia Gatesa.

Lecz magazyn nie był tylko muzeum. Pełnił również funkcję użytkową. Znajdowało się tu mnóstwo ustawionych w długie rzędy pudełek z dyskietkami, kilkanaście działających komputerów i wiele części elektronicznych wartych ze dwa miliony dolarów – głównie do budowy i naprawy superkomputerów. Jednym z głównych źródeł dochodów Phate’a był handel tymi częściami prowadzony za pośrednictwem fikcyjnych spółek.

Także tu mieściła się baza operacyjna, gdzie Phate planował każdą rozgrywkę, zmieniał wygląd i osobowość. Miał tu większość swoich kostiumów i środków do charakteryzacji. W kącie stał ID 4000 – urządzenie do produkcji kart identyfikacyjnych – wraz z wypalarką pasków magnetycznych. Dzięki innym maszynom mógł sobie zrobić aktywne karty identyfikacyjne, które transmitowały hasła dostępowe do szczególnie strzeżonych systemów. Maszyny i szybki hak do wydziału pojazdów silnikowych, różnych szkół i instytucji prowadzących potrzebne kartoteki pozwalały mu przeistoczyć się w kogokolwiek zechciał i sfabrykować wszystkie potrzebne dokumenty. Mógł nawet wypisać sobie paszport. Kim chcesz być?

Przyjrzał się całemu sprzętowi. Z półki nad biurkiem zdjął telefon komórkowy i kilka szybkich laptopów Toshiby – do jednego załadował plik JPEG, skompresowane zdjęcie. Znalazł też duże pudło na dyskietki, które idealnie nadawało się do jego celów.

Początkowy szok na wieść, że po stronie przeciwnika znalazł się Valleyman, minął, ustępując miejsca parzącemu jak prąd elektryczny podekscytowaniu. W grze nastąpił dramatyczny zwrot, dobrze znany każdemu, kto brał udział w Dostępie czy innych grach MUD: akcja odwróciła się o sto osiemdziesiąt stopni i ścigający stali się ofiarą.


Przemierzając Błękitną Pustkę jak delfin, penetrując przybrzeżne zatoki i zapuszczając się na otwarte morze, wyskakując nad powierzchnię i szperając w wodorostach porastających dno, niezmordowany bot Wyatta Gillette’a wysłał swemu panu pilną wiadomość.

W centrali CCU odezwał się sygnał komputera.

– Co tam mamy? – zapytała Pątricia Nolan. Gillette wskazał na ekran.

Wyniki wyszukiwania:

Poszukiwane wyrażenie: Phate

Lokalizacja: Grupa dyskusyjna: alt.pictures.true.crime

Status: Zamieszczona wiadomość

Twarz Gillette’a stężała.

– Phate sam coś wywiesił – zawołał do Bishopa. Otworzył wiadomość.

Message-ID:

<1000423454210815.NP16015@k2rdka>

X-Newsposter: newspost-1.2

Newsgroups: alt.pictures.true.crime

From:

To: Group

Subject: Ostatnia postać

Encoding: Jpg

Lines:1276

NNTP-Posting-Date: 2 kwietnia

Date: 2 kwie 11:22

Path:news.newspost.com!southwest.com!newscom.mesh.ad.jp!counterculturesystems.com!larivegauche.fr.net!frankfrt.de.net!swip.net!newsserve.deluxe.interpost.net!internet.gateway.net!roma.internet.it!globalsystems.uk!

Pamiętaj: Świat jest MUD-em, postaciami ludzie.

Nikt się nie domyślał, co może oznaczać ta parafraza Szekspira [15].


Dopóki Gillette nie ściągnął fotografii będącej załącznikiem wiadomości.

Powoli ukazywała się na ekranie.

– O Boże – powiedziała cicho Linda Sanchez, patrząc na straszne zdjęcie.

– Skurwysyn – szepnął Tony Mott. Stephen Miller milczał, a po chwili odwrócił głowę.

Monitor wyświetlał zdjęcie Lary Gibson. Była na wpół naga i leżała na wyłożonej płytkami podłodze – chyba w jakiejś piwnicy. Na zakrwawionym ciele miała cięte rany. Zasnute mgłą oczy patrzyły z rozpaczą w obiektyw. Czując ogarniające go mdłości, Gillette pomyślał, że zdjęcie zostało zrobione na kilka minut przed jej śmiercią. Podobnie jak Stephen Miller, on też musiał odwrócić wzrok.

– A ten adres – Phate@icsnet.com – może być prawdziwy? Gillette uruchomił program HyperTrace i sprawdził adres.

– Fałszywy – oznajmił, co nikogo nie zdziwiło.

– Wiemy, że Phate jest gdzieś w okolicy – odezwał się Miller. – Może by wysłać ludzi, żeby sprawdzili punkty ekspresowego wywoływania zdjęć? Mogliby je rozpoznać.

Zanim Gillette zdążył odpowiedzieć, Patricia Nolan odparła zniecierpliwiona:

– Nie będzie ryzykował wizyt w zakładzie fotograficznym. Używa aparatu cyfrowego.

Domyślił się tego nawet mało obeznany z techniką Frank Bishop.

– Czyli nic nam po tym tropie – powiedział detektyw. – Może jednak nie – odrzekł Gillette. Nachylił się, pokazując na monitorze wers „Path” oznaczający ścieżkę. Przypomniał Bishopowi, że nagłówek wiadomości zawiera informacje na temat sieci, jakie pokonała wiadomość Phate’a w drodze do serwera, z którego ją ściągnęli.

– To jak zapis adresów na kopercie. Pamiętasz tego hakera z Bułgarii, Vlasta? U niego zapis ścieżki był od początku do końca fałszywy. Ale ten może być prawdziwy, a przynajmniej może zawierać informacje o niektórych sieciach, z których Phate naprawdę korzystał, wysyłając zdjęcie Lary Gibson.

Gillette zaczął sprawdzać HyperTrace’em wszystkie sieci wymienione w nagłówku. Według programu jedna z nich była autentyczna.

– Jest, z tą siecią łączył się komputer Phate’a: newsserve.de-luxe.interpost.net.

Gillette polecił HyperTrace’owi zdobyć więcej informacji na temat tej firmy. Po chwili na ekranie pojawił się komunikat:

Nazwa domeny: Interpost.net

Zarejestrowany dla: Interpost Europę SA

23443 Grand Palais

Brugia, Belgia

Usługi: dostawca usług internetowych,

host, anonimowe przeglądanie i przesyłanie wiadomości.

To przekaźnik łańcuchowy – rzekł Gillette, kręcąc głową. – Wcale się nie dziwię.

Patricia Nolan wytłumaczyła Bishopowi powód zniechęcenia hakera:

– Dzięki przekaźnikom poczty anonimowej można ukryć swoją tożsamość, wysyłając e-maile albo zamieszczając wiadomości w grupach.

– Phate wysłał fotografię do Interposta – ciągnął Gillette – a ich komputery usunęły prawdziwy adres zwrotny, dodały fałszywe i puściły dalej.

– Nie można tego namierzyć? – zapytał Bishop.

– Nie – odparła Nolan. – To martwy punkt. Dlatego Phate nie zawracał sobie głowy pisaniem fałszywego nagłówka tak jak Vlast.

– Ale Interpost wie, gdzie jest komputer Phate’a – zauważył detektyw. – Zadzwońmy do nich, to się dowiemy. Haker znów pokręcił głową.

– Przekaźniki anonimowe działają w Sieci dzięki gwarancji, że nikt nie dowie się, kim jest nadawca – nawet policja.

– Czyli stoimy pod ścianą – podsumował Bishop.

– Niekoniecznie – powiedział Wyatt Gillette. – Myślę, że powinniśmy jeszcze trochę pogrzebać. – Po czym uruchomił w komputerze CCU jedną ze swoich wyszukiwarek.

Rozdział 00011000/dwudziesty czwarty

Gdy komputer w wydziale przestępstw komputerowych policji stanowej wysyłał prośbę o informacje na temat Interposta, Phate siedział w pokoju motelu Bay View, ruderze przy piaszczystym pasażu handlowym we Fremont na północ od San José. Ze wzrokiem utkwionym w monitor laptopa, obserwował postęp poszukiwań Gillette’a.

Gillette naturalnie będzie wiedział, że zagraniczny przekaźnik anonimowy taki jak Interpost nie wyświadczy uprzejmości amerykańskiemu gliniarzowi i nie poda mu tożsamości swojego klienta. Zatem Gillette, zgodnie z przewidywaniami Phate’a, zaczął przeczesywać Sieć za pomocą wyszukiwarki, rozglądając się za informacjami na temat Interpostu, które pozwoliłyby prośbą lub groźbą nakłonić belgijski serwis do współpracy.

W ciągu kilku sekund wyszukiwarka Gillette’a odnalazła kilkadziesiąt stron ze wzmiankami o Interpoście i zaczęła przesyłać ich nazwy i adresy do komputera CCU. Ale pakiety danych trafiały tam drogą okrężną – przez laptop Phate’a. Trapdoor modyfikował je, umieszczając w nich demona, po czym odsyłał do CCU.

Phate otrzymał wiadomość:

Trapdoor

Połączenie nawiązane

Chcesz wejść do komputera celu? Y/N

Phate wcisnął Y, potem ENTER, a chwilę później wędrował już po systemie CCU.

Wstukał jeszcze kilka poleceń i zaczął przeglądać pliki, myśląc mimochodem o swojej sztuczce – gliny doszły do wniosku, że on, jako opętany obsesją seryjny morderca, umieścił w Sieci zdjęcie umierającej Gibson, żeby ich nastraszyć albo zaspokoić jakieś chore sadystyczno-ekshibicjonistyczne żądze. Tymczasem on podsunął fotografię na przynętę, żeby poznać adres internetowy maszyny CCU. Wydał polecenie botowi, aby przekazał mu adres każdego, kto ściągnąłby zdjęcie z grupy dyskusyjnej. Jeden z adresów należał do komputera instytucji stanowej Kalifornii z zachodniej części San Jose – Phate odgadł, że to biuro CCU, mimo iż nazwa domeny sugerowała, że chodzi o firmę turystyczną.

Phate przerzucał zawartość policyjnego komputera, kopiując informacje, a potem otworzył folder opatrzony nazwą Akta Personalne – Wydział Przestępstw Komputerowych.

Dane – nic dziwnego – były zaszyfrowane. Phate przeciągnął okno na Trapdoora i kliknął przycisk „Deszyfruj”. Program zabrał się do łamania kodu.

Gdy twardy dysk zaczął wydawać jęki, Phate wstał i z chłodziarki na podłodze wziął puszkę mountain dew. Wrzucił do napoju pastylkę No-Doz z kofeiną i popijając słodką ciecz, podszedł do okna, za którym spoza burzowych chmur przebijały się jasne promienie słońca. Poraził go oślepiający blask, więc szybko opuścił żaluzję i wrócił, żeby spojrzeć na stonowane barwy monitora, które były dla niego znacznie piękniejsze niż jakakolwiek stworzona przez Boga paleta barw.


– Mamy go – oznajmił wszystkim Gillette. – Phate jest w naszej maszynie. Zaczynamy namierzać.

– Świetnie! – rzekł Tony Mott, wydając przenikliwy gwizd triumfu.

Gillette uruchomił HyperTrace’a i na ekranie zaczęła się powoli rysować cienka żółta linia łącząca komputer CCU z maszyną Phate’a.

– Dobry jest, co, szefie? – powiedziała z podziwem Linda Sanchez, wskazując Gillette’a.

– Chyba zna się na rzeczy – przytaknął Bishop.

Dziesięć minut wcześniej hakerowi przyszła do głowy pewna myśl: może wiadomość Phate’a to fortel. Uznał, że morderca zastawia na nich pułapkę jak wytrawny gracz MUD i zamieścił w grupie dyskusyjnej zdjęcie Lary Gibson nie po to, aby z nich zadrwić czy ich przestraszyć, ale żeby zdobyć adres internetowy CCU i dostać się do ich komputera.

Gillette podzielił się swoimi podejrzeniami z zespołem, dodając:

– I puścimy go, kiedy zapuka.

– A potem namierzymy – rzekł Bishop.

– Otóż to – potwierdził Gillette.

– Ależ nie możemy go wpuścić do naszego systemu – zaprotestował Stephen Miller, machnięciem ręki wskazując wszystkie komputery CCU.

– Przeniosę wszystkie prawdziwe dane na taśmy – odparł krótko Gillette – i załaduję jakieś zakodowane pliki. Będzie je próbował rozkodować, a wtedy go znajdziemy.

Bishop się zgodził i Gillette przeniósł najważniejsze dane, takie jak akta osobowe, na taśmę, zastępując je zaszyfrowanymi plikami. Potem zaczął szukać informacji o serwisie Interpost i kiedy dostał odpowiedź, był w niej demon Trapdoor.

– Facet zachowuje się jak gwałciciel – zauważyła Linda Sanchez, patrząc, jak katalogi w ich systemie otwierają się i zamykają, gdy Phate sprawdzał ich zawartość.

Zbrodnia nowego wieku to gwałt…

Szybciej, szybciej – zachęcał Gillette HyperTrace’a, który wydawał ciche odgłosy sonaru za każdym razem, gdy identyfikował nowe ogniwo w łańcuchu połączeń.

– A jeżeli używa anonimizera? – zapytał Bishop.

– Wątpię. Na jego miejscu stosowałbym taktykę pojedynczego ataku i ucieczki. Prawdopodobnie loguje się z automatu telefonicznego albo hotelu. I pewnie używa gorącej maszyny.

– To komputer, z którego korzysta się tylko raz, a potem się go porzuca – wyjaśniła Patricia Nolan. – Nie ma żadnych cech, które pozwoliłyby zidentyfikować użytkownika.

Gillette pochylił się ze spojrzeniem utkwionym w monitorze, na którym żółta linia wolno pełzła w kierunku Phate’a. Wreszcie zatrzymała się w miejscu położonym niedaleko na północny wschód od siedziby CCU.

– Mam jego dostawcę! – krzyknął haker, czytając informacje z ekranu. – Wdzwania się przez ContraCosta On-Line w Oakland. Połącz się z Pac Bell – zwrócił się do Stephena Millera.Operator telefoniczny miał wykonać ostatni krok i zamknąć łańcuch ostatnim ogniwem łączącym ContraCosta On-Line z komputerem Phate’a. Miller zaczął gorączkowo rozmawiać z działem zabezpieczeń Pac Bella.

– Jeszcze tylko kilka minut – powiedziała zdenerwowanym głosem Nolan. – Nie rozłączaj się, nie rozłączaj…

Stephen Miller znieruchomiał na moment, po czym na jego twarzy pojawił się uśmiech.

– Pac Bell już go ma – powiedział. – Jest w motelu Bay View we Fremont.

Bishop zadzwonił z telefonu komórkowego do centrali, żeby ogłosiła alarm dla brygady specjalnej.

– Cicha akcja – rozkazał. – Oddział ma się tam zjawić w ciągu pięciu minut. Facet pewnie siedzi przy oknie, obserwując parking, i ma włączony silnik w samochodzie. Przekażcie to chłopakom. – Potem skontaktował się z Huertem Ramirezem i Timem Morganem, których też skierował do motelu.

Tony Mott uznał, że to kolejna okazja, by wystąpić w roli prawdziwego gliny. Tym razem jednak zdziwiła go reakcja Bishopa.

– Dobra, możesz się włączyć w tę akcję. Ale trzymaj się z tyłu.

– Tak jest – odrzekł poważnie młody policjant, wyciągając z szuflady biurka pudełko zapasowej amunicji.

Bishop wskazał głową pas Motta.

– Wydaje mi się, że te dwa magazynki w zupełności wystarczą.

– Jasne, w porządku. – Jednak gdy Bishop się odwrócił, Tony Mott ukradkiem wsypał garść naboi do kieszeni wiatrówki.

– Pojedziesz ze mną – powiedział do Gillette’a Bishop. – Wstąpimy po Boba Sheltona. To po drodze. Potem ruszamy na polowanie.


Detektyw Robert Shelton mieszkał na skromnym osiedlu w San Jose, niedaleko autostrady 280.

Na przydomowych podwórkach było pełno plastikowych zabawek, na podjazdach stały niedrogie samochody – toyoty, fordy i chevrolety.

Frank Bishop zatrzymał wóz obok domu. Nie wysiadł od razu, jak gdyby nad czymś się zastanawiał. Wreszcie powiedział:

– Chciałbym, żebyś wiedział coś o żonie Boba… Pamiętasz, że ich syn zginął w wypadku? Nigdy nie doszła po tym do siebie. Trochę za dużo pije. Bob twierdzi, że jest chora. Ale sprawy mają się inaczej.

– Rozumiem.

Podeszli do drzwi. Bishop nacisnął guzik dzwonka. W domu nie rozległ się żaden dźwięk, usłyszeli za to przytłumione głosy pełne złości.

Potem krzyk.

Bishop zerknął na Gillette’a, zawahał się przez moment, po czym nacisnął klamkę. Drzwi były otwarte. Wszedł do środka z ręką na pistolecie. Gillette wkroczył za nim.

W środku panował bałagan. W salonie walały się brudne naczynia, czasopisma i ubrania. Wszędzie unosił się kwaśny zapach – niewypranych ubrań i alkoholu. Na stole stał posiłek dla dwóch osób – nędzne kanapki z serem. Była pora lunchu – wpół do pierwszej – lecz Gillette nie potrafił stwierdzić, czy jedzenie zostało przygotowane dziś, czy stało tu od wczoraj albo jeszcze dłużej. Nie widzieli nikogo, tylko z pokoju w głębi domu dobiegł ich jakiś trzask i odgłos kroków.

Obaj drgnęli na dźwięk krzyku.

– Nic mi nie jest! Zdaje ci się, że możesz mi, kurwa, rozkazywać. Nich ci się nie wydaje… To przez ciebie tak ze mną źle – bełkotał kobiecy głos.

– Nie przeze mnie… – powiedział głos Boba Sheltona. Jednak słowa zagłuszył kolejny huk: coś spadło na podłogę albo zostało zrzucone przez jego żonę. – Jezu! – krzyknął Shelton. – Zobacz, co zrobiłaś!

Haker i detektyw stali bezradnie w salonie, nie wiedząc, jak się zachować w tej sytuacji.

– Posprzątam – mruknęła żona Sheltona. – Nie, ja sam…

– Daj mi spokój! Niczego nie rozumiesz. Nigdy cię nie ma. Jak możesz rozumieć?

Gillette zajrzał przez uchylone drzwi do pokoju obok. Zmrużył oczy. W pokoju było ciemno i wydobywała się stamtąd przykra woń stęchlizny. Uwagi hakera nie zwrócił jednak zapach, ale przedmiot stojący przy drzwiach. Kanciasta metalowa skrzynka.

– Spójrz.

– Co to jest? – zapytał Bishop.

Gillette obejrzał skrzynkę i zaśmiał się zaskoczony.

– Stary twardy dysk typu Winchester. Duży. Już się takich nie używa, ale parę lat temu to był najnowocześniejszy sprzęt. Ludzie używali ich do prowadzenia BBS-ów – komputerowych tablic ogłoszeń – i pierwszych stron WWW. Zdawało mi się, że Bob nie za bardzo zna się na komputerach. Bishop wzruszył ramionami.

Pytanie, po co Bob Shelton miał dysk serwera, nie znalazło jednak odpowiedzi, ponieważ właśnie w tym momencie detektyw wyszedł do holu i na widok Bishopa i Gillette’a stanął jak wryty.

– Dzwoniliśmy – wyjaśnił krótko Bishop.

Shelton ani drgnął, jak gdyby starał się ocenić, ile intruzi usłyszeli.

– Jak Emma? – spytał Bishop. – Dobrze – odrzekł ostrożnie detektyw. – Słychać było jednak… – zaczął Bishop.

– Złapała lekką grypę – powiedział szybko. Zmierzył zimnym wzrokiem Gillette’a. – A on co tu robi?

– Przyjechaliśmy po ciebie, Bob. Mamy sygnał, że Phate jest we Fremont. Musimy brać się do roboty.

– Macie sygnał?

Bishop wyjaśnił, że w motelu Bay View szykuje się akcja.

– Dobra – powiedział detektyw, oglądając się na drzwi, za którymi jego żona chyba zaczęła cicho płakać. – Będę gotowy za minutę. Możecie zaczekać w samochodzie?

– Jasne, Bob.

Shelton zaczekał, aż Bishop i Gillette zbliżą się do drzwi wyjściowych, a potem zawrócił do sypialni. Wahał się przez moment, jak gdyby zbierając się na odwagę, wreszcie wszedł do pokoju.

Rozdział 00011001/dwudziesty piąty

Wszystko sprowadza się do jednego…

Tak powiedział kiedyś do nieopierzonego gliniarza Franka Bishopa jeden z jego mentorów z policji stanowej tuż przed szturmem na mieszkanie na piętrze niedaleko przystani Oakland. W mieszkaniu znajdowało się pięć czy sześć kilogramów substancji, z którą lokatorzy nie mieli się ochoty rozstać, i parę sztuk broni automatycznej, z której mieli ogromną ochotę skorzystać.

– Wszystko sprowadza się do jednego – mówił stary policjant. – Zapomnij o wsparciu, zapomnij o helikopterach ratunkowych, o dziennikarzach i sprawach publicznych, o dowództwie w Sacramento, radiach i komputerach. Wszystko sprowadza się do jednego: stajesz oko w oko z przestępcą, tylko ty i on. Wyważasz drzwi, osaczasz kogoś w ślepej uliczce, podchodzisz do samochodu, w którym za kierownicą siedzi facet i patrzy prosto przed siebie, może porządny obywatel, może trzyma w ręce portfel i prawo jazdy, może swojego fiuta, a może odbezpieczonego browninga.380 z odciągniętym kurkiem, ustawionego na pojedynczy strzał. Rozumiesz, o czym mówię?

Och tak, Bishop rozumiał doskonale: sens bycia gliniarzem polegał właśnie na pokonaniu tych drzwi.

Pędząc do motelu Bay View we Fremont, skąd Phate atakował komputer CCU, Frank Bishop myślał o tym, co wiele lat temu usłyszał od starszego policjanta.

Myślał też o tym, co zauważył w kartotece Wyatta Gillette’a, którą pokazał im naczelnik San Ho – artykuł, który napisał haker, nazywając w nim świat komputerów Błękitną Pustką. Zdaniem Franka Bishopa to określenie mogłoby się również odnosić do świata policji.

Błękitny - od barwy munduru.

Pustka - miejsce za drzwiami, które masz wyważyć, albo w głębi ślepego zaułka, albo za kierownicą samochodu, który właśnie zatrzymałeś, zupełnie inne, niż wszystkie znane ci dotąd miejsca.

Wszystko sprowadza się do jednego…

Prowadził Shelton, wciąż w złym humorze po incydencie w domu. Bishop siedział z tyłu, a Gillette z przodu (Shelton nie chciał słyszeć, żeby więzień bez kajdanek miał siedzieć za plecami dwóch funkcjonariuszy).

– Phate wciąż jest online, próbuje się dostać do plików CCU – powiedział Gillette. Haker siedział wpatrzony w ekran laptopa, który podłączył do Sieci za pomocą telefonu komórkowego.

Przyjechali do motelu Bay View. Bob Shelton ostro zahamował, a potem wjechali z poślizgiem na boczny parking, gdzie skierował ich umundurowany policjant.

Stało tu już kilkanaście wozów policji stanowej i radiowozów patroli, wokół których tłoczyło się wielu gliniarzy w mundurach, rynsztunku bojowym albo po cywilnemu. Parking znajdował się obok budynku, lecz nie było go widać z okien motelu.

W drugim fordzie crown victoria siedziała Linda Sanchez z Tonym Mottem, który przesłonił twarz ciemnymi okularami – mimo mgły i zaciągniętego chmurami nieba – a na dłoniach miał wykończone gumą rękawice strzeleckie. Bishop zastanawiał się, co ma zrobić, żeby podczas akcji Mott nie skrzywdził siebie ani nikogo innego.

Zauważył ich szykowny jak zawsze Tim Morgan, dziś ubrany w dwurzędowy oliwkowy garnitur, którego nienaganny krój psuła kamizelka kuloodporna. Podbiegł do samochodu i pochylił się nad oknem. Łapiąc oddech, powiedział:

– Dwie godziny temu zameldował się facet, którego wygląd zgadza się z rysopisem Hollowaya. Przedstawił się jako Fred Lawson. Zapłacił gotówką. Wpisał do karty motelu dane samochodu, ale na parkingu nie ma takiego wozu. Numery były fałszywe. Jest w pokoju sto osiemnaście. Opuścił żaluzje, ale ciągle ma zajęty telefon.

Bishop zerknął na Gillette’a.

– Ciągle jest online?

Gillette spojrzał na ekran laptopa. – Tak.

Bishop, Shelton i Gillette wysiedli z samochodu. Po chwili dołączyli do nich Sanchez i Mott.

– Al! – zawołał Bishop do dobrze zbudowanego czarnego funkcjonariusza. Alonso Johnson dowodził oddziałem specjalnym policji stanowej w San Jose. Bishop lubił go, bo był spokojny i zorganizowany, w przeciwieństwie do narwanych młodzieńców w rodzaju Tony’ego Motta. – Jaki plan? – spytał detektyw.

Dowódca otworzył schemat motelu.

– Moi ludzie są tu, tu i tu. – Wskazał kilka punktów wokół budynku i w korytarzu na pierwszym piętrze. – Ale mamy za mało swobody. To będzie standardowe zatrzymanie w pokoju motelowym. Zabezpieczymy pokoje po obu stronach i nad nim. Weźmiemy klucz uniwersalny i przecinak. Po prostu wejdziemy przez drzwi i go zdejmiemy. Jeśli będzie próbował uciec przez patio, będzie tam na niego czekać drugi oddział. Snajperzy są w pogotowiu, w razie gdyby miał broń.

Bishop zauważył, że Tony Mott nakłada kamizelkę. Potem wziął krótki karabinek automatyczny i przyjrzał mu się tęsknym wzrokiem. W ciemnych okularach na gumce i spodenkach kolarskich przypominał bohatera jakiegoś kiepskiego filmu science fiction. Bishop przywołał młodego policjanta gestem, po czym spytał go, wskazując karabinek:

– Co zamierzasz z tym zrobić?

– Pomyślałem sobie, że powinienem mieć lepsze uzbrojenie.

– Strzelałeś już kiedyś z broni gładkolufowej? – Każdy to potrafi…

– Strzelałeś? – powtórzył cierpliwie Bishop.

– Jasne.

– Od treningów na strzelnicy w akademii policyjnej?

– Niezupełnie. Ale…

– Odłóż to – uciął krótko Bishop.

– I ściągnij te okulary – mruknął Alonso Johnson, przewracając oczami.

Mott oddalił się i oddał karabinek policjantowi z oddziału specjalnego.

Linda Sanchez, rozmawiająca teraz przez telefon komórkowy – na pewno ze swoją ciężarną córką – trzymała się daleko z tyłu.

Przynajmniej jej nie trzeba było przypominać, że akcje szturmowe to nie jej domena.

Nagle Johnson zaczął pilnie słuchać meldunku w słuchawkach. Lekko skinął głową i spojrzał na Bishopa.

– Jesteśmy gotowi.

– Proszę, zaczynajcie – rzekł detektyw takim tonem, jakby przepuszczał kogoś przodem w windzie.

Dowódca oddziału szturmowego powiedział coś do małego mikrofonu. Potem dał znak paru ludziom, żeby ruszyli za nim i wszyscy pobiegli przez krzaki w stronę motelu. Tony Mott biegł za nimi, trzymając się z tyłu, tak jak mu rozkazano.

Bishop wrócił do samochodu i ustawił radio na częstotliwość operacyjną.

Wszystko sprowadza się do jednego…

Nagle w słuchawkach usłyszał głos Alonsa Johnsona:

– Naprzód!

Bishop stężał w napięciu. Czy Phate czeka na nich z bronią? Może będzie zupełnie zaskoczony? Co się stanie? Ale odpowiedź brzmiała: nic.

W radiu słychać było elektryczne trzaski, a potem Alonso Johnson powiedział:

– Frank, pokój jest pusty. Nie ma go.

– Nie ma? – powtórzył z niedowierzaniem Bishop. Może pomylili numer pokoju?

Chwilę później ponownie zgłosił się Johnson. – Uciekł.

Bishop odwrócił się do Gillette’a, który zerknął na ekran komputera w samochodzie. Phate wciąż był online, a Trapdoor nadal próbował się dostać do plików z danymi osobowymi. Haker pokazał monitor i wzruszył ramionami.

Detektyw powiedział przez mikrofon do Johnsona:

– Widzimy, że nadaje z motelu. Musi tam być.

– Nie, Frank – odpowiedział Johnson. – Pokój jest pusty, jeśli nie liczyć komputera podłączonego do telefonu. Jest parę pustych puszek po mountain dew. I kilka pudełek dyskietek. Nic więcej. Żadnej walizki ani ubrań.

– Dobra, Al, idziemy zobaczyć – powiedział Bishop.


W dusznym pokoju motelowym kręciło się kilku policjantów, otwierając szuflady i zaglądając do szaf. Tony Mott stał w kącie, szukając tak samo pilnie jak reszta. Gillette uznał, że młody glina wygląda w hełmie z kevlaru mniej naturalnie niż w kasku kolarskim.

Bishop dał znak Gillette’owi, żeby podszedł do komputera stojącego na biurku. Na ekranie haker zobaczył program deszyfrujący. Wstukał kilka poleceń i zmarszczył brwi.

– Cholera, to atrapa. Program deszyfruje ciągle ten sam fragment.

– Nabrał nas, żebyśmy myśleli, że jest tutaj – podsumował Bishop. – Ale po co?

Zastanawiali się przez kilka minut, lecz żaden z nich nie potrafił odpowiedzieć – dopóki Wyatt Gillette nie uniósł wieczka dużego plastikowego pudełka na dyskietki i zajrzał do środka. Zobaczył szarooliwkową metalową skrzynkę z wymalowanym przez szablon napisem:

SIŁY ZBROJNE USA ŁADUNEK PRZECIWPIECHOTNY SILNY MATERIAŁ WYBUCHOWY ŁADOWAĆ TĄ STRONĄ

Do skrzynki była podłączona mniejsza, czarna, w której zaczęło szybko mrugać czerwone oko.

Rozdzial 00011010/dwudziesty szósty

W tym momencie Phate był jednak w motelu. We Fremont w Kalifornii. I siedział przed laptopem.

Ale motel nazywał się Ramada Inn i był oddalony o dwie mile od Bay View, gdzie Gillette – judasz Valleyman – i gliny na pewno spieprzają z pokoju, uciekając przed bombą, która w ich przekonaniu miała lada chwila wybuchnąć.

Nic im jednak nie groziło; skrzynka była wypełniona piaskiem i mogła co najwyżej śmiertelnie przerazić każdego, kto ujrzał ją z bliska i dostrzegł lampkę na domniemanym detonatorze, mrugającą sugestywnie jak bomby w filmach telewizyjnych.

Naturalnie, Phate nigdy nie zabiłby przeciwników w tak nieelegancki sposób. Byłby to wysoce nietaktowny manewr w wykonaniu kogoś, kto jako wytrawny uczestnik gry w Dostęp miał jasno określony cel – znaleźć się tak blisko ofiar, by wbijając w ich ciała ostrze noża, poczuć drżenie ich serca. Poza tym gdyby zabił kilkunastu gliniarzy, zaraz pojawiłaby się masa federalnych i Phate musiałby zakończyć rozgrywkę w Dolinie Krzemowej. Nie, wystarczyło zająć czymś Gillette’a i gliniarzy z CCU mniej więcej przez godzinę, bo zapewne tyle potrwa operacja wyniesienia podejrzanego urządzenia z Bay View przez pirotechników, a tymczasem Phate miał okazję zrobić to, co od początku planował: wykorzystać komputer CCU do włamania się do ISLEnetu. Dzięki temu ISLEnet rozpozna go jako administratora systemu i da mu nieograniczony dostęp do Sieci.

Phate rozegrał wiele partii MUD z Valleymanem i wiedział, że Gillette przewidzi jego włamanie do komputera CCU i będzie go próbował namierzyć.

Kiedy więc tylko Trapdoor dostał się do maszyny CCU, Phate wyszedł z motelu Bay View i przyjechał tu, gdzie czekał już włączony drugi laptop, niemal niewykrywalny, bo podłączony do Sieci przez telefon komórkowy za pośrednictwem dostawcy z Karoliny Południowej, który miał dodatkowe łącze z platformą w Pradze zapewniającą użytkownikowi zupełną anonimowość.

Phate przeglądał pliki skopiowane wcześniej z systemu CCU. Zostały skasowane, ale nie wymazane – czyli trwale usunięte – więc bez trudu przywrócił je dzięki Restore8, bardzo skutecznemu programowi do odzyskiwania danych. Znalazł numer identyfikacyjny komputera CCU, a po dalszych poszukiwaniach, następujące dane:

System: ISLEnet

Login: RobertSShelton

Hasło: NiebieskiFord

Baza danych: Archiwa Kryminalne Policji Stanowej Kalifornii

Poszukiwane wyrażenie: [Wyatt Gillette LUB Gillette, Wyatt LUB Rycerz* Dostępu LUB Gillette, W.] I [kompute* LUB hak*].

Następnie zmienił numer identyfikacyjny swojego laptopa i adres internetowy na zgodny z danymi maszyny CCU, a potem polecił modemowi wybrać numer ogólnego dostępu do sieci ISLEnet. Usłyszał gwizd i szum elektronicznego sygnału potwierdzenia. W tym momencie firewall ISLEnetu powinien odmówić dostępu użytkownikowi z zewnątrz, ale ponieważ komputer Phate’a udawał komputer CCU, ISLEnet rozpoznał go jako „zaufany system” uprawniony do superdostępu i natychmiast powitał Phate’a. Po chwili system zapytał:

Nazwa użytkownika?

Phate wpisał: RobertSShelton

Hasło?

Wpisał: NiebieskiFord

Potem z ekranu zniknął obraz i po chwili pojawiła się okropnie nudna grafika i napis:

Zintegrowana Sieć Agencji Egzekwowania Prawa Stanu Kalifornia

Menu główne

Wydział Pojazdów Silnikowych Policja Stanowa

Wydział Danych Demograficznych

Zakłady kryminalistyki

Lokalne Agencje Egzekwowania Prawa

Los Angeles

Sacramento

San Francisco

San Diego

Okręg Monterey

Okręg Orange

Okręg Santa Barbara

Inne

Urząd Prokuratora Stanowego

Agencje Federalne

FBI

ATF

Służby skarbowe

Służby szeryfów federalnych

IRS

Urząd Pocztowy Inne

Koordynacja prawna

Administracja systemów

Jak lew rzucający się na szyję gazeli, Phate od razu zaatakował plik administracji systemów. Złamał hasło i przejął root w ISLEnecie i wszystkich systemach, z którymi ISLEnet był połączony.

Następnie wrócił do menu głównego i kliknął następną pozycję.

Policja stanowa

Wydział ruchu drogowego

Wydział kadr

Księgowość

Przestępstwa komputerowe

Przestępstwa przeciw zdrowiu i życiu

Przestępstwa nieletnich

Archiwum kryminalne

Przetwarzanie danych

Służby administracyjne

Operacje oddziałów specjalnych

Szczególnie groźne przestępstwa

Wydział prawny

Zarząd nieruchomości

Listy gończe

Phate nie musiał się namyślać ani chwili. Doskonale wiedział, dokąd chce iść.


Pirotechnicy zabrali szarą skrzynkę z motelu Bay View i po rozmontowaniu stwierdzili, że w środku jest tylko piasek.

– Cholera, co to ma być? – burknął wściekle Shelton. – Część jego pieprzonej gry? Żeby nam namieszać w głowach?

Bishop wzruszył ramionami.

Pirotechnicy zbadali też komputer Phate’a sondami wykrywającymi azot i oświadczyli, że nie ma w nim materiałów wybuchowych. Gillette przejrzał pobieżnie zawartość laptopa. Były w nim setki plików – otwierał różne na chybił trafił.

– Bełkot.

– Zaszyfrowane? – spytał Bishop.

– Nie – popatrz, po prostu strzępy książek, stron internetowych, grafiki. Zwykłe wypełniacze. – Gillette uniósł głowę i spojrzał w sufit, poruszając w powietrzu palcami, jakby pisał na niewidzialnej klawiaturze. – Co to może znaczyć, fałszywa bomba, śmieci w komputerze…

Tony Mott, który zdążył się już pozbyć hełmu i kamizelki, powiedział:

– No dobrze. Phate wymyślił to wszystko, żeby nas wyciągnąć z biura… Ale po co?

– Jezu Chryste! – krzyknął Gillette. – Już wiem po co! Frank Bishop też już wiedział. Spojrzał szybko na Gillette’a. – Próbuje się dostać do ISLEnetu!

– Właśnie! – potwierdził Gillette. Chwycił telefon i zadzwonił do CCU.

– Przestępstwa komputerowe, sierżant Miller.

– Tu Wyatt. Posłuchaj…

– Znaleźliście go?

– Nie, posłuchaj. Zadzwoń do sysadmina ISLEnetu i każ mu zawiesić całą sieć. Natychmiast. Na moment zapadła cisza.

– Nie zrobią tego – powiedział Miller. – To przecież…

– Muszą. W tej chwili! Phate próbuje się tam włamać. Pewnie już to zrobił. Niech nie zamykają systemu, tylko wstrzymają. Wtedy będę mógł ocenić szkody.

– Ale cały stan funkcjonuje dzięki…

– Musisz to zrobić!

Bishop zabrał mu słuchawkę.

– To rozkaz, Miller. Wykonać.

– Już, w porządku. Zadzwonię. Nie będą zachwyceni. Ale zadzwonię.

Gillette westchnął.

– Wykiwał nas. Wszystko od początku do końca było podstępem – wystawienie na przynętę zdjęcia Lary Gibson, żeby zdobyć nasz adres, włamanie do komputera CCU, zwabienie nas tutaj. Kurczę, a zdawało mi się, że to my wyprzedzamy go o krok.

Linda Sanchez zabezpieczyła wszystkie dowody, dołączając do nich karty identyfikacyjne, i załadowała dyskietki i komputer do składanych pudeł kartonowych, które nosiła ze sobą, jak gdyby na co dzień zajmowała się przeprowadzkami. Potem spakowali wszystkie narzędzia i wyszli z pokoju.

Wracając do samochodu, Frank Bishop i Gillette zauważyli szczupłego mężczyznę z wąsikiem, który przyglądał im się z drugiego końca parkingu.

Wydawał się znajomy i po chwili Gillette przypomniał sobie: Charles Pittman, detektyw z okręgu Santa Clara.

– Nie mogę pozwolić, żeby ten gość cały czas wtrącał się do naszych działań – powiedział Bishop. – Połowa chłopaków z okręgów prowadzi obserwację, jakby się przyglądali imprezie bractwa absolwentów.

Ruszył w stronę Pittmana, ale detektyw zdążył wsiąść do swojego nieoznakowanego samochodu, uruchomić silnik i odjechać.

Bishop zadzwonił do biura szeryfa okręgu. Połączył się z pocztą głosową Pittmana i zostawił mu wiadomość, aby jak najszybciej się z nim skontaktował.

Zadzwonił telefon Boba Sheltona. Po chwili rozmowy detektyw powiedział:

– To Miller. Administrator systemu był wściekły jak diabli, ale zawiesił ISLEnet. Mówiłeś, że zadbałeś o to, żeby nie dostał się do tej sieci – warknął do Gillette’a.

– I zadbałem – odparł Gillette. – Odłączyłem system od sieci i usunąłem wszystkie informacje o nazwach użytkowników i hasłach. Prawdopodobnie Phate włamał się do ISLEnetu dlatego, że sam wszedłeś do sieci, żeby mnie sprawdzić. W ten sposób zdobył numer identyfikacyjny komputera CCU, pokonał firewall i zalogował się, używając twojej nazwy i hasła.

– Niemożliwe, wszystko skasowałem.

– A wymazałeś wolne miejsce na dysku? Nadpisałeś tymczasowe i niepotrzebne pliki? Zaszyfrowałeś logi i nadpisałeś?

Shelton milczał. Odwrócił głowę, unikając spojrzenia Gillette’a i utkwił wzrok w strzępach mgły płynącej w stronę zatoki San Francisco.

– Nie zrobiłeś tego – rzekł Gillette. – Dlatego Phate dostał się do sieci. Wykorzystał program do odzyskiwania skasowanych danych i zdobył wszystko, czego potrzeba do włamania. Mógłbyś nie wciskać mi kitów na ten temat.

– Gdybyś nie kłamał i powiedział, że byłeś Valleymanem i znałeś Phate’a, nie sprawdzałbym cię – bronił się Shelton.

Gillette odwrócił się ze złością i ruszył w stronę samochodu. Bishop go dogonił.

– Jeżeli naprawdę dostał się do ISLEnetu, wiesz, do czego ma dostęp? – spytał detektywa Gillette.

– Do wszystkiego – odrzekł Bishop. – Ma dostęp do wszystkiego.


Wyatt wyskoczył na parking CCU, zanim Bishop zdążył zatrzymać samochód. Sprintem wbiegł do budynku.

– Jakie szkody? – spytał. Miller i Patricia Nolan siedzieli przy komputerach, lecz haker skierował pytanie tylko do Patricii.

– Ciągle są offline – odparła – ale jeden z asystentów sysadmina podrzucił nam dyskietkę z logami. Właśnie ją sprawdzam.

Pliki rejestrowe – logi – przechowują informacje o tym, jacy użytkownicy łączyli się z systemem, jak długo, co robili i czy podczas połączenia logowali się do innego systemu.

Gillette zasiadł przed monitorem i zaczął wściekle walić w klawiaturę. Z roztargnieniem podniósł kubek ze swoją poranną kawą, napił się i wzdrygnął, czując gorzki smak zimnego płynu. Odstawił kubek i wrócił do przeglądania logów ISLEnetu, tłukąc w klawisze.

Chwilę później uświadomił sobie, że siedzi obok niego Patricia Nolan. Postawiła przed nim kubek świeżo parzonej kawy. Zerknął na konsultantkę.

– Dzięki.

Uśmiechnęła się. W odpowiedzi kiwnął głową i na moment zatrzymał spojrzenie na jej twarzy. Siedząc blisko niej, Gillette dostrzegł, że Patricia ma bardzo napiętą skórę twarzy. Być może potraktowała swój plan odnowy na tyle poważnie, że poddała się operacji plastycznej. Pomyślał przelotnie, że gdyby używała mniej pudru, zaczęła kupować nieco lepsze ubrania i przestała co kilka minut odgarniać sobie włosy z twarzy, można by ją uznać za całkiem ładną kobietę. Nie przesadnie piękną, ale atrakcyjną.

Wrócił do pracy. Jego palce grzmociły ze złością w klawisze. Gillette cały czas myślał o Bobie Sheltonie. Jakim cudem ktoś, kto miał pewne pojęcie o komputerach i był właścicielem dysku Winchester, mógł się zachować tak lekkomyślnie?

Wreszcie uniósł wzrok i oznajmił:

– Nie jest tak źle. Phate faktycznie był w ISLEnecie, ale zdążył tam spędzić zaledwie czterdzieści sekund, zanim Stephen zawiesił system.

– Czterdzieści sekund. To chyba za mało, żeby mógł coś zdobyć, nie? – zapytał Bishop.

– Jasne – odrzekł haker. – Mógł co najwyżej popatrzeć na menu główne i otworzyć kilka plików, ale żeby się dostać do zastrzeżonych informacji, musiałby znać inne hasła. Mógłby je złamać specjalnym programem, ale to zajęłoby co najmniej pół godziny.

Bishop skinął głową.

– No to udało się przynajmniej jedno.


W zewnętrznym świecie dochodziła siedemnasta, znów padało, a na ulicach powoli zaczynał się popołudniowy szczyt. Dla hakera nie istnieje jednak popołudnie ani ranek, ani noc. Jest czas spędzony w Świecie Maszyn i poza nim. Phate był w tym momencie offline.

Choć oczywiście nadal siedział przed komputerem w ślicznym, udającym dom budynku przy EL Monte w Los Altos. Przeglądał strony zawierające dane, które ściągnął z ISLEnetu.

Wszyscy w wydziale przestępstw komputerowych byli przekonani, że Phate spędził w ISLEnecie zaledwie czterdzieści dwie sekundy. Nie wiedzieli jednak, że gdy tylko dostał się do systemu, jeden ze sprytnych demonówTrapdoora przejął kontrolę nad wewnętrznym zegarem i nadpisał wszystkie logi z informacjami o połączeniach i pobieraniu danych. W rzeczywistości Phate był w ISLEnecie pięćdziesiąt dwie minuty i bez pośpiechu ściągnął stamtąd gigabajty informacji.

Sporo wiadomości było nudnych, ale niektóre – ze względu na to, że komputer CCU miał dostęp na prawach administratora systemu – były ściśle tajne i mogła je znać tylko garstka osób z instytucji stanowych i federalnych: numery dostępu i hasła do supertajnych komputerów rządowych; kody operacji specjalnych; zaszyfrowane akta toczących się operacji; zasady działań inwigilacyjnych; reguły prowadzenia akcji i poufne informacje o policji stanowej, FBI, ATF, Secret Service i większości innych agencji pilnujących egzekwowania prawa.

Deszcz cicho spływał po szybach, a Phate przeglądał zawartość jednego z tajnych folderów – ewidencji kadr policji stanowej. Były tu dane na temat wszystkich osób zatrudnionych w policji stanowej Kalifornii. Wśród wielu podfolderów Phate’a szczególnie interesował jeden, który właśnie czytał. Nosił nazwę „Wydział detektywów” i zawierał bardzo przydatne informacje.

Загрузка...