ROZDZIAŁ 14

6 marca 1997 roku

godzina 6.45

Nowy Jork


Jack nacisnął na pedały i bez zwalniania przejechał na zielonym świetle całe skrzyżowanie Pierwszej Avenue z Trzydziestą Ulicą. Skręcił w stronę kostnicy i nie zwolnił aż do ostatniej chwili. Kilka sekund później rower stał już zabezpieczony kłódkami, a Jack zmierzał do biura Janice Jaeger, która pełniła w nocy dyżur wywiadowcy.

Jack był pełen zapału. Po ostatecznym zidentyfikowaniu "topielca" jako Carla Franconiego nie spał wiele. W nocy dzwonił do Janice i w końcu ubłagał ją, żeby zdobyła wszystkie dokumenty Franconiego z Manhattan General Hospital. Wcześniej ustalono, że był tam leczony. Poprosił ją także o sprawdzenie na biurku Barta Arnolda numerów telefonu do europejskich banków organów do transplantacji. Z powodu sześciogodzinnej różnicy w czasie zaczął dzwonić do nich po trzeciej nad ranem. Najpierw zainteresowała go Europejska Fundacja Transplantacji z Holandii, ale że nie mieli żadnych danych na temat Carla Franconiego jako biorcy wątroby, zaczął wydzwaniać po wszystkich organizacjach, których numery otrzymał. Były wśród nich instytuty i organizacje z Francji, Anglii, Włoch, Szwecji, Węgier i Hiszpanii. Nikt nie słyszał o Carlu Franconim. Na dodatek większość rozmówców zwróciła uwagę na to, że raczej nie przekazuje się organów do transplantacji obcokrajowcom, gdyż w każdym kraju jest długa lista własnych obywateli oczekujących na przeszczep.

Przespał się kilka godzin, ale obudziła go rosnąca ciekawość. Nie mógł już zasnąć, więc postanowił pojechać wcześniej do pracy i przejrzeć zgromadzone przez Janice materiały.

– Daję słowo, jesteś naprawdę napalony – przywitała go Janice.

– To jeden z tych przypadków, które czynią tę pracę zabawną. Co znalazłaś w MGH?

– Mnóstwo materiałów. W ostatnim roku przebywał u nich wielokrotnie. Głównie z powodu zapalenia wątroby i marskości wątroby.

– Ach, więc trop staje się wyraźniejszy. Kiedy był tam po raz ostatni?

– Jakieś dwa miesiące temu. Ale nie chodziło o transplantację. Jest o tym wzmianka, ale jeżeli ją przeszedł, to nie w tym szpitalu. – Wręczyła Jackowi grubą teczkę.

Odebrał ją z uśmiechem.

– Zdaje się, że mam zapewnioną lekturę na kilka godzin.

– Według mnie jest tam sporo powtórzeń.

– Co mówi jego lekarz? Miał jakiegoś stałego lekarza?

– Leczył go doktor Daniel Levitz. Ma gabinet na Piątej Avenue między Sześćdziesiątą Czwartą a Sześćdziesiątą Piątą Ulicą. Numer masz napisany na odwrocie teczki.

– Jesteś niezastąpiona – pochwalił Jack.

– Pracuję najlepiej jak potrafię – odparła z uśmiechem. – Europejczycy pomogli w czymś?

– Kompletnie chybiony strzał – przyznał. – Niech Bart zadzwoni do mnie, gdy tylko się zjawi. Musimy jeszcze raz skontaktować się z krajowymi organizacjami, skoro wiemy już, o kogo chodzi.

– Jeżeli nie przyjdzie do mojego wyjścia, zostawię mu na biurku wiadomość.

Idąc przez korytarz, Jack gwizdał. Już czuł błogi smak kawy, którą zaraz miał wypić. Ale kiedy wszedł do pokoju lekarzy, stwierdził, że jest zbyt wcześnie. Vinnie Amendola dopiero ją przyrządzał.

– Pośpiesz się z kawą – powiedział, kładąc ciężką teczkę na stoliku, przy którym Vinnie zwykle czytał poranną prasę. – Mamy dziś sytuację nadzwyczajną.

Vinnie nie zareagował, co nie było u niego typowe.

– Nadal masz zły humor? – zapytał kolegę.

Vinnie dalej nie odpowiadał, ale Jacka pochłonęło już co innego. Dostrzegł nagłówek w gazecie Vinniego: ODNALEZIONO CIAŁO FRANCONIEGO. Pod nagłówkiem nieco mniejszą czcionką napisano: Ciało Carla Franconiego leżało w miejskiej kostnicy całą dobę, zanim zdołano je zidentyfikować.

Jack usiadł, żeby przeczytać artykuł. Jak zwykle napisany był w sarkastycznym tonie i sugerował, że patolodzy z Zakładu Medycyny Sądowej to niezguły. Zastanowiło go, że dziennikarz miał dość informacji na napisanie artykułu, ale nie był łaskaw się pofatygować, aby się dowiedzieć, że trup nie miał głowy ani rąk, co dość poważnie utrudniało jego identyfikację. Nie wspominał także o ranach postrzałowych zadanych po śmierci.

Vinnie zaparzył kawę, podszedł do stołu i stanął obok, podczas gdy Jack czytał. Niecierpliwie przestępował z nogi na nogę. Kiedy wreszcie Jack spojrzał na niego, Vinnie powiedział:

– Nie masz nic przeciwko temu, żebym zabrał swoją gazetę?

– Czytałeś? – zapytał Jack, uderzając dłonią w artykuł o Franconim.

– Ta, czytał.

Jack zrezygnował z pokusy poprawienia jego fatalnej angielszczyzny. Zamiast tego spytał:

– I co? Zaskoczony? Czy wczoraj, kiedy robiliśmy autopsję, przeszło ci przez głowę, że to może być zaginione ciało Franconiego?

– Nie, a powinno?

– Nie mówię, że powinno. Pytam tylko, czy ci przyszło do głowy.

– Nie – odpowiedział Vinnie. – Oddaj gazetę! Dlaczego nie kupisz sobie własnej? Zawsze czytasz moją.

Jack wstał i podał gazetę koledze. Zabrał ze stołu teczkę i powiedział:

– Ostatnio jesteś wyraźnie nie w sosie. Może powinieneś wziąć sobie wolne. Jak tak dalej pójdzie, szybko staniesz się zgryźliwym starcem.

– Przynajmniej nie jestem dusigroszem – powiedział Vinnie. Rozłożył gazetę i uporządkował pomieszane przez Jacka strony.

Jack podszedł do ekspresu i nalał sobie pełen kubek. Zabrał go do biurka, przy którym szef zmiany ustalał zawsze harmonogram prac na dany dzień. Popijając kawę małymi łykami, zaczął przeglądać materiały dotyczące Franconiego. Na początek chciał uzyskać podstawowe dane, więc czytał karty wypisu ze szpitala z krótkim opisem choroby. Tak jak wspomniała Janice, chodziło głównie o dolegliwości związane z zapaleniem wątroby, którego nabawił się podczas pobytu w Neapolu, we Włoszech.

Laurie przyjechała jako druga. Jeszcze zanim zdjęła płaszcz, zapytała Jacka, czy czytał poranną gazetę albo słuchał wiadomości. Powiedział, że czytał "Post".

– To twoja robota? – zapytała, przewieszając płaszcz przez poręcz krzesła.

– O czym mówisz?

– O przecieku do prasy, że zidentyfikowaliśmy ciało Franconiego.

Jack zaśmiał się z niedowierzania.

– Dziwię się, że mnie o to pytasz. Po co miałbym to robić?

– Nie wiem, ale wczoraj byłeś taki poruszony odkryciem. Nie czuję urazy. Byłam tylko zaskoczona, widząc, że prasa już o tym pisze.

– Ja także. Może to Lou?

– Myślę, że w takim wypadku byłabym jeszcze bardziej zaskoczona.

– Dlaczego ja? – Z tonu Jacka mogło wynikać, że czuje się dotknięty niesłusznym podejrzeniem.

– W zeszłym roku wygadałeś się o tej historii z dżumą.

– Przecież to była zupełnie inna sytuacja. Wtedy chodziło o uratowanie ludzi.

– Dobra, nie wściekaj się. – Chcąc zmienić temat, zapytała: – Co mamy na dzisiaj?

– Nie przyglądałem się – odparł Jack. – Ale teczek jest niewiele i miałbym w związku z tym prośbę. Jeśli to możliwe, chciałbym mieć dzisiaj dzień na papierkową robotę, a ściślej biorąc, na poszukiwania.

Laurie schyliła się i przejrzała teczki.

– Tylko dziesięć przypadków, nie ma sprawy – zgodziła się. – Myślę, że sama też przeprowadzę tylko jedną autopsję. Teraz, kiedy mamy z powrotem ciało Franconiego, jestem jeszcze bardziej zainteresowana odkryciem, jak opuściło nas za pierwszym razem. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonana, że ktoś od nas maczał w tym palce.

Rozległ się trzask i głośne przekleństwa. Oboje z Laurie spojrzeli na Vinniego, który podskoczył na równe nogi. Rozlał kawę na całe biurko, ochlapując sobie przy tym spodnie.

– Uważaj na Vinniego. Znów jest w złym nastroju – Jack ostrzegł Laurie.

– Vinnie, wszystko w porządku? – zawołała Laurie.

– Nic się nie stało – zapewnił. Na sztywnych nogach podszedł do stolika z ekspresem, żeby wziąć kilka papierowych ręczników.

– Nie bardzo rozumiem, dlaczego odnalezienie ciała Franconiego jeszcze bardziej pobudziło twoją ciekawość? – spytał Jack.

– Głównie z powodu tego, co odkryłeś w czasie autopsji. Najpierw sądziłam, że ktokolwiek wykradł ciało, zrobił to z czystej chęci dokuczenia zmarłemu, powiedzmy, że zabójca nie chciał pozwolić na normalny pochówek czy coś takiego. Ale teraz wygląda na to, że wykradziono zwłoki, żeby zniszczyć wątrobę. To zastanawiające. Początkowo uważałam, że odkrycie, w jaki sposób wyniesiono zwłoki, jest swego rodzaju wyzwaniem. Teraz jednak uważam, że jeśli dowiemy się, jak ciało zniknęło, dowiemy się również, kto mu w tym pomógł i dlaczego.

– Zaczynam rozumieć, co Lou miał na myśli, gdy powiedział, że twoja zdolność kojarzenia sprawia, że czuje się głupio. Cały czas sądziłem, że "dlaczego" jest ważniejsze od "jak". Z tego, co mówisz, wynika jednak, że to sprawa względna.

– No właśnie. "Jak" doprowadzi nas do "kto", a "kto" odpowie na pytanie "dlaczego".

– I podejrzewasz, że któryś z naszych pracowników jest w to wmieszany? – zapytał Jack.

– Obawiam się, że tak. Nie wyobrażam sobie, jak mogli wynieść ciało bez pomocy z wewnątrz. Ciągle jednak nie mam pojęcia, jak to się mogło odbyć.


Po telefonie do Siegfrieda umysł Raymonda nie mógł już dłużej opierać się środkom nasennym krążącym coraz szybciej we krwi. Przespał twardo cały poranek. Dopiero odsłonięcie zasłon przez Darlene i potok dziennego światła przywróciły mu świadomość. Była ósma rano. O tej godzinie kazał się obudzić.

– Czujesz się lepiej, kochanie? – spytała Darlene. Pomogła Raymondowi usiąść i poprawiła mu poduszkę pod plecami.

– Owszem – przytaknął, chociaż ciągle szumiało mu w głowie od tabletek.

– Przygotowałam twoje ulubione śniadanie. – Wzięła z komody wyplataną z trzciny tacę. Przyniosła ją do łóżka i położyła na nogach Raymonda.

Przyjrzał się dokładnie jej zawartości. Świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy, dwa plasterki bekonu, omlet z jednego jajka, tost i ciepła kawa. Z boku leżała gazeta.

– No i jak? – zapytała z dumą.

– Doskonale. Pochylił się i pocałował ją.

– Zawołaj, jeśli będziesz chciał więcej kawy – powiedziała i wyszła z sypialni.

Z dziecięcą przyjemnością posmarował tost masłem i wziął łyk soku. Jeśli o niego chodziło, nie potrafił sobie wyobrazić niczego równie cudownego jak zapach kawy i bekonu wczesnym rankiem.

Ugryzł równocześnie kawałek bekonu i odrobinę omletu. Delektując się tą mieszanką smaków, sięgnął po gazetę, otworzył ją i rzucił okiem na nagłówki.

Zakrztusił się i zakasłał, wypluwając przy tym jedzenie. Łapiąc oddech, kaszlał tak mocno, że zrzucił z łóżka tacę. Całe śniadanie wylądowało na dywanie.

Darlene wbiegła do pokoju i stanęła jak wryta, załamując ręce, podczas gdy Raymond, czerwony jak pomidor, walczył z atakiem kaszlu.

– Wody! – wykrztusił wreszcie.

Darlene zniknęła w łazience i w jednej chwili wróciła ze szklanką wody. Raymond złapał ją chciwie, ale upił tylko mały łyk.

– Dobrze się czujesz? Może mam zadzwonić po pogotowie?

– Wpadło nie do tej dziurki – odparł zachrypniętym głosem i wskazał na jabłko Adama.

Przez pięć minut dochodził do siebie. Gardło miał obolałe, a głos szorstki. Darlene tymczasem posprzątała resztki śniadania oprócz plam z kawy na białym dywanie.

– Przeglądałaś gazetę? – zapytał.

Zaprzeczyła, więc Raymond pokazał jej tytułową stronę.

– O rety – szepnęła.

– O rety! – powtórzył sarkastycznie. – A ty jeszcze się zastanawiasz, dlaczego nadal mnie niepokoi sprawa Franconiego! – Ze złością zmiął gazetę.

– Co teraz zamierzasz?

– Myślę, że muszę jeszcze raz zobaczyć się z Vinniem Dominickiem. Obiecał mi, że ciało zniknie. Spartaczył robotę!

Zadzwonił telefon i Raymond aż podskoczył.

– Chcesz, żebym odebrała?

Skinął głową. Zastanawiał się, kto może dzwonić tak wcześnie.

Darlene podniosła słuchawkę, powiedziała "halo", po którym nastąpiło kilka przytaknięć. Przykryła mikrofon dłonią i powiedziała:

– To doktor Waller Anderson – rzekła z uśmiechem. – Chce się włączyć do interesu.

Raymond odetchnął z ulgą. Do tej chwili nawet nie zdawał sobie sprawy, że wstrzymuje oddech.

– Powiedz, że się cieszymy i że oddzwonię do niego później.

Darlene przekazała, co jej kazał, i odłożyła słuchawkę.

– Wreszcie jakaś dobra wiadomość – stwierdziła.

Raymond potarł czoło i jęknął.

– Żeby wszystko szło równie dobrze jak interes.

Telefon znowu zadzwonił. Raymond gestem kazał Darlene odebrać. Po chwili uśmiech zwiędł na jej ustach. Znowu zakryła mikrofon dłonią i poinformowała, że dzwoni Taylor Cabot.

Raymond przełknął z trudem. W podrażnionym przed chwilą gardle nagle mu zaschło. Wziął łyk wody i sięgnął po słuchawkę.

– Tak? Słucham pana – odezwał się. Głos miał ciągle chropowaty.

– Dzwonię z samochodu – powiedział Taylor. – Nie będę więc się rozwodził. Ale właśnie zostałem poinformowany o tym, że kłopot, który uznałem za rozwiązany, powrócił. To, co mówiłem wcześniej na ten temat, ciągle obowiązuje. Mam nadzieję, że rozumie mnie pan.

– Oczywiście, sir – wykrztusił Raymond. – Będę… – Zamilkł. Odjął słuchawkę od ucha i spojrzał na nią zaskoczony. Taylor przerwał połączenie. – Tego mi było trzeba – powiedział do Darlene, oddając jej słuchawkę. – Kolejna groźba zamknięcia programu.

Spuścił nogi z łóżka. Kiedy wstawał i wkładał szlafrok, czuł jeszcze resztki wczorajszego bólu głowy.

– Muszę znaleźć numer do Vinniego Dominicka. Potrzebuję jeszcze jednego cudu.


Przed ósmą Laurie i inni znaleźli się na parterze przy stołach autopsyjnych. Jack pozostał u siebie i czytał informacje o Carlu Franconim. Kiedy zorientował się, która godzina, postanowił sprawdzić, dlaczego Bart Arnold nie przyszedł do pracy. Zdziwił się więc, gdy zobaczył go w biurze.

– Czy Janice nie rozmawiała z tobą dziś rano? – zapytał. Jack i Bart byli zaprzyjaźnieni, więc Jack mógł bez ceregieli wejść do pokoju i usiąść na krześle.

– Przyszedłem ledwie przed kwadransem. Janice już nie było.

– Nie znalazłeś informacji na biurku?

Bart popatrzył na biurko, przesunął kilka papierów. Jego biurko do złudzenia przypominało biurko Jacka. Znalazł notatkę i przeczytał na głos: "Ważne! Zadzwoń natychmiast do Jacka Stapletona". Podpisano "Janice".

– Przepraszam! W końcu jednak znalazłbym ją – uśmiechnął się słabo, wiedząc, że to żadna odpowiedź.

– Domyślam się, że słyszałeś już o ostatecznym zidentyfikowaniu mojego "topielca" jako Carla Franconiego.

– Tak, słyszałem – przyznał Bart.

– A to znaczy, że musimy wrócić do poszukiwań w UNOS i innych centrach i sprawdzić jeszcze raz transplantacje wątroby, tym razem z nazwiskiem pacjenta.

– To o wiele łatwiejsze niż prosić ich, żeby sprawdzili, czy któryś z ich pacjentów z przeszczepem wątroby ostatnio zginął. Skoro mam już wszystkie telefony pod ręką, uwinę się w mgnieniu oka.

– Sporą część nocy spędziłem na wydzwanianiu do europejskich organizacji zajmujących się usługami transplantacyjnymi. Wynik negatywny – poinformował Jack.

– Rozmawiałeś z Eurotransplantem w Holandii?

– Od nich zacząłem. Nie mają żadnego Franconiego.

– To z dużą pewnością możemy stwierdzić, że nie przechodził transplantacji w Europie. Eurotransplant prowadzi archiwum dotyczące zabiegów w całej Europie.

– Następną sprawą, którą chciałbym załatwić, jest wysłanie kogoś do matki Franconiego i poproszenie jej o próbkę krwi. Ted Lynch potrzebuje jej, żeby skonfrontować mitochondrialne DNA z DNA "topielca". W ten sposób definitywnie potwierdzi identyfikację. Niech nasz człowiek spyta ją także, czyjej syn przeszedł transplantację wątroby. Ciekawe, co ona ma na ten temat do powiedzenia.

Bart zapisywał sugestie Jacka na karteczce.

– Coś jeszcze? – spytał.

– Myślę, że na razie wystarczy. Janice powiedziała, że lekarzem Franconiego był Daniel Levitz. Czy kiedykolwiek miałeś z nim do czynienia?

– Jeśli to ten Levitz z Piątej Avenue, to owszem, miałem.

– Jakie odniosłeś wrażenie?

– Ekskluzywny gabinet dla zamożnych klientów. Jeśli potrafię to ocenić, jest dobrym internistą. Świadczy usługi wielu przestępczym rodzinom, więc nic dziwnego, że wśród jego pacjentów był także Franconi.

– Różnych rodzin? Nawet tych, które się nawzajem zwalczają? – zapytał Jack.

– Dziwne, nie? – odpowiedział Bart. – Dla recepcjonistki musi to być jeden wielki i nieustający ból głowy, kiedy zabiera się do umawiania wizyt. Wyobrażasz sobie, że w tym samym czasie w poczekalni czeka dwóch mafioso z ochroniarzami?

– Życie bywa dziwniejsze niż fikcja – zauważył Jack.

– Chcesz, żebym poszedł do Levitza i wyciągnął z niego jakieś informacje o Franconim?

– Myślę, że zrobię to osobiście – zdecydował Jack. – Mam takie wewnętrzne przeczucie, że w czasie rozmowy z panem doktorem to, co nie zostanie powiedziane, będzie miało większe znaczenie od tego, co mi powie. Ty się skoncentruj na wyjaśnieniu, gdzie przeszedł transplantację. To powinna być kluczowa informacja w tym wypadku. Kto wie, może dzięki temu wszystko się wyjaśni.

– Bardzo proszę! – zagrzmiał nad ich głowami mocny głos. Obaj, Jack i Bart, odwrócili się i podnieśli wzrok. Otwór drzwi był dosłownie wypełniony potężną postacią doktora Calvina Washingtona, zastępcy szefa.

– Wszędzie cię szukam, Stapleton – oznajmił Calvin. – Chodź! Szef chce cię widzieć.

Jack mrugnął do Barta, zanim wstał.

– Pewnie chodzi o kolejną nagrodę, którymi szef mnie ostatnio tak szczodrze obdarowuje.

– Na twoim miejscu bardziej bym uważał na to, co mówię – upomniał go Calvin. – Jeszcze raz udało ci się wkurzyć starego.

Jack poszedł z Calvinem do działu administracyjnego. Zanim weszli do sekretariatu, Jack rzucił okiem w stronę poczekalni. Siedziało w niej znacznie więcej dziennikarzy niż zwykle.

– Stało się coś? – zapytał Jack

– Jakbym musiał ci mówić – warknął Calvin.

Jack nie zrozumiał, ale nie miał okazji zadać drugiego pytania. Calvin pytał już panią Sanford, sekretarkę Binghama, czy mogą wejść do gabinetu szefa.

Okazało się, że muszą zaczekać, więc Jack został poproszony o zajęcie miejsca na kanapie naprzeciwko biurka pani Sanford. Oczywiście była tak samo poirytowana jak jej szef i obdarzyła Jacka kilkoma nieprzyjemnymi spojrzeniami. Poczuł się jak szkolny urwis czekający na rozmowę z dyrektorem. Calvin tymczasem zniknął w swoim gabinecie i załatwiał jakieś sprawy przez telefon.

Mając jakie takie pojęcie, o co szef może się wściekać, Jack starał się ułożyć sobie odpowiednie wyjaśnienie. Niestety nic mu nie przychodziło do głowy. Koniec końców mógł do rana poczekać na zdjęcia rentgenowskie Franconiego.

– Teraz może pan wejść – odezwała się pani Sanford, nie odrywając wzroku od maszyny do pisania. Zauważyła, że lampka kontrolna na jej aparacie telefonicznym zgasła, co oznaczało, że szef skończył rozmowę.

Jack wszedł do gabinetu i poczuł typowe déja vu. Rok temu podczas serii zakażeń chorobami śmiertelnymi, udało się Jackowi wyprowadzić szefa z nerwów. Kilkakrotnie starli się ze sobą.

– Wchodź i siadaj – zaczął ostro Bingham.

Jack usiadł przed biurkiem szefa. Bingham znacznie się postarzał w ciągu ostatnich kilku lat. Wyglądał na znacznie starszego niż sześćdziesiąt trzy lata. Spoglądał na Jacka przez okulary w drucianej oprawce. Pomimo że twarz mu płonęła, oczy miał jak zawsze wyraziste i inteligentne.

– Już myślałem, że zacząłeś się do nas dopasowywać, a tu nagle to – powiedział Bingham.

Jack nie odpowiedział. Uznał, że najlepiej się nie odzywać, dopóki nie usłyszy konkretnego pytania.

– Czy mógłbym w końcu dowiedzieć się dlaczego? – Bingham zapytał swoim stanowczym, głębokim i ochrypłym głosem.

Jack wzruszył ramionami.

– Ciekawość. Byłem niezwykle podekscytowany i nie potrafiłem zaczekać.

– Ciekawość! – wrzasnął Bingham. – To samo beznadziejne wytłumaczenie co w zeszłym roku, kiedy zlekceważyłeś moje polecenie i poszedłeś do Manhattan General Hospital.

– Przynajmniej jestem konsekwentny – odparł Jack.

Bingham jęknął.

– A ponadto impertynencki. Jak widzę, tak naprawdę niewiele się zmieniłeś.

– Nieco lepiej gram w kosza.

Jack usłyszał odgłos otwieranych drzwi. Odwrócił się i zobaczył wchodzącego do pokoju Calvina. Założył ręce na piersi i stanął z boku niczym strażnik w haremie.

– Nie mogę z nim dojść do ładu – Bingham poskarżył się Calvinowi, jakby Jacka nie było już w pokoju. – Wydaje mi się, że gwarantowałeś jego poprawę.

– Bo tak było aż do tego zdarzenia. – Calvin spojrzał na winowajcę. – A najbardziej mnie wkurza to, że doskonale wiesz, iż wiadomości od nas wychodzą okresowo albo przez doktora Binghama, albo przez komórkę do spraw kontaktów z środkami masowego przekazu! Wy, gaduły z patologii, nie macie prawa rozpowiadać nikomu o niczym. Prawda jest taka, że nasza praca bywa czasami wyjątkowo upolityczniana, a w związku z ostatnimi kłopotami nie potrzebujemy jeszcze złej prasy.

– Czas dla drużyny przeciwnej – wtrącił Jack. – Coś tu nie jest w porządku. Nie jestem pewny, czy rozmawiamy tym samym językiem.

– Możesz to powtórzyć jeszcze raz – zapewnił go Bingham.

– Miałem na myśli to, że nie rozmawiamy na ten sam temat. Kiedy tu wszedłem, sądziłem, że zostałem postawiony na dywaniku, bo naciągnąłem portiera i wziąłem od niego klucz do pańskiego biura, szperałem tutaj i znalazłem zdjęcie Franconiego.

– Do diabła, nie! – krzyknął Bingham. Wyciągnął palec wskazujący w stronę nosa Jacka. – Jesteś tu, bo przekazałeś informację o odnalezieniu w kostnicy zwłok Franconiego po tym, jak zostały stąd wykradzione. Myślisz, że pomożesz w ten sposób swojej karierze?

– Chwileczkę – zaprotestował Jack. – Po pierwsze nie bardzo dbam o robienie jakiejś tam kariery. Po drugie nie jestem odpowiedzialny za przedostanie się tej historii do mediów.

– Nie jesteś? – zapytał Bingham.

– Z pewnością nie chcesz zasugerować, że odpowiedzialna jest Laurie Montgomery? – dodał Calvin.

– W żadnym razie. Ale to również nie byłem ja. Prawdę powiedziawszy, nawet nie myślę o tym jak o jakiejś historii do opowiadania.

– Media jednak mają inne odczucia, podobnie zresztą i burmistrz – zauważył Bingham. – Dwukrotnie dzisiaj dzwonił do mnie i pytał co za cyrki sobie tu urządzamy. Sprawa Franconiego stawia nas w wyjątkowo złym świetle w oczach całego miasta, szczególnie jeśli wiadomości o tym, co się tu dzieje, zaskakują nawet nas samych.

– Nocne wędrówki zwłok Franconiego z kostnicy i do kostnicy nie są tu najważniejsze. Naprawdę chodzi o prawdopodobną transplantację wątroby, o której nikt nic nie wie, której nie można potwierdzić testami na DNA i którą ktoś bardzo chce ukryć.

Bingham spojrzał na Calvina, ale ten tylko uniósł ręce w geście poddania się.

– Pierwsze słyszę o tym wszystkim – przyznał się.

Jack szybko streścił wyniki swojej autopsji i opowiedział o kłopotach Teda Lyncha z analizą DNA.

– To wariactwo – powiedział Bingham. Zdjął okulary i przetarł zmęczone oczy. – To również brzmi niedobrze, zważywszy, że chciałem całą sprawę Franconiego zatuszować. Jeżeli w tej teorii o rzekomej i potajemnej transplantacji jest coś prawdziwego, to nie uda mi się.

– Dzisiaj będę wiedział więcej. Prosiłem Barta Arnolda o kontakt ze wszystkimi centrami transplantacji w kraju, John DeVries zajmuje się oznaczeniem ciał odpornościowych, Maureen O'Conner z histologii bada próbki, a Ted bada sześć chromosomów za pomocą polimarkerów, co ostatecznie potwierdzi prawdę, jakakolwiek by była. Jeszcze dzisiejszego popołudnia będziemy wiedzieli na sto procent, czy przeszczep miał miejsce, a jeśli tak, zapewne dowiemy się również gdzie.

Bingham pochylił się nad biurkiem w stronę Jacka.

– I jest pan pewny, że nie przekazał żadnych informacji do mediów?

– Słowo harcerza – odpowiedział Jack, podnosząc palce jak do przysięgi.

– W porządku, przepraszam – powiedział Bingham. – Ale, Stapleton, trzymaj to wszystko dla siebie. I nie drażnij nikogo pod słońcem, żebym nie zaczął odbierać telefonów z narzekaniami na twoje zachowanie. Z wyjątkowym talentem potrafisz zaleźć człowiekowi za skórę. Na koniec obiecaj, że nic nie przedostanie się do mediów, zanim trafi do mnie. Zrozumiałeś?

– Jasne jak słońce – odparł Jack.


Jackowi rzadko udawało się znaleźć odpowiednią wymówkę i dosiąść roweru w ciągu dnia, z tym większą więc przyjemnością pedałował teraz w górę Pierwszą Avenue, aby odwiedzić doktora Levitza. Co prawda słońce nie świeciło, ale temperatura oscylowała wokół dziesięciu stopni, co zwiastowało nadchodzącą wiosnę. Dla Jacka wiosna była najlepszą porą roku w Nowym Jorku.

Po bezpiecznym przymocowaniu roweru do znaku zakazu parkowania, Jack wszedł do prywatnej przychodni doktora Levitza. Najpierw zadzwonił, aby się upewnić, czy doktor jest u siebie, ale nie umówił się na spotkanie. Czuł, że zaskoczenie będzie bardziej owocne. Jeżeli Franconi miał przeszczep, było coś tajemniczego wokół całej historii.

– Pańskie nazwisko? – zapytała siwowłosa recepcjonistka. Wyglądała na prawdziwą matronę.

Jack błysnął swoją odznaką lekarza Zakładu Medycyny Sądowej. Jej lśniąca powierzchnia i oficjalny wygląd wprawiały większość ludzi w zakłopotanie, gdyż sądzili, że to odznaka policyjna. W takich razach Jack nie starał się wyjaśniać różnicy. Odznaka jeszcze nigdy go nie zawiodła.

– Muszę się widzieć z panem doktorem – oznajmił Jack, chowając do kieszeni odznakę. – Im szybciej, tym lepiej.

Kiedy recepcjonistka odzyskała głos, zapytała Jacka jeszcze raz o nazwisko. Przedstawił się, lecz nie chcąc zdradzić profesji, pominął "doktor" przy nazwisku.

Kobieta bez zwłoki odsunęła krzesło, wstała i zniknęła w głębi korytarza.

Jack przyjrzał się pomieszczeniu. Było duże i elegancko urządzone. Nie wyglądało jak zwykła poczekalnia, jaką Jack miał w swoim gabinecie, kiedy był jeszcze samodzielnie praktykującym okulistą. Było to jeszcze, zanim musiał się przekwalifikować z powodu inwazji wielkich kompani medycznych. Jack myślał o tym jak o poprzednim wcieleniu, i w pewnym sensie tak było. W poczekalni siedziało pięciu dobrze ubranych ludzi. Nie przerywając przeglądania magazynów, wszyscy skrycie obserwowali Jacka. Kiedy głośno przewracali strony, Jack wyczuwał wyraźnie atmosferę irytacji, jakby wiedzieli, że zburzy harmonogram i zmusi ich do dłuższego czekania na wizytę. Pozostało mu mieć nadzieję, że żaden z pacjentów nie był kryminalistą, który w owej niedogodności znalazłby wystarczający powód do zemsty.

Recepcjonistka wróciła i z pełnym zakłopotania wyrazem twarzy usłużnie zaprowadziła Jacka do prywatnego biura doktora Levitza. Gdy tylko wszedł do środka, zamknęła za nim drzwi.

Doktora Levitza nie było w pokoju. Jack usiadł na jednym z dwóch krzeseł stojących przed biurkiem i rozejrzał się wokół siebie. Na ścianach wisiały typowe w takich miejscach dyplomy i świadectwa, zdjęcia rodzinne, a na biurku leżał stos nie czytanych czasopism medycznych. Wszystko to zdawało się Jackowi znajome, wywołało w nim dziwny dreszcz. Z obecnego, wygodnego punktu widzenia zastanawiał się jak mógł tak długo tkwić w podobnie ograniczonym świecie.

Doktor Daniel Levitz wszedł do gabinetu przez drugie drzwi. Ubrany był w biały fartuch, w kieszeni miał pełno długopisów, z szyi zwisał mu stetoskop. W porównaniu z muskularnym, szerokim w ramionach, liczącym ponad metr osiemdziesiąt wzrostu Jackiem, doktor Levitz wydawał się człowiekiem małym, prawie kruchym.

Jack natychmiast zauważył nerwowy tik mężczyzny, lekkie wykręcanie głowy z równoczesnym podrzucaniem jej. Jednak Levitz nie zdradził się niczym, że sytuacja w jakikolwiek sposób go niepokoi. Mocno uścisnął dłoń Jacka i prawie zniknął za ogromnym biurkiem.

– Jestem bardzo zajęty – stwierdził. – Ale dla policji oczywiście zawsze mam czas.

– Nie jestem z policji – oświadczył Jack. – Jestem doktor Stapleton z Biura Głównego Inspektora Zakładu Medycyny Sądowej dla Miasta Nowy Jork.

Doktorowi Levitzowi drgnęła głowa i nerwowo poruszył rzadkimi wąsami. Z trudem przełknął ślinę.

– Och – powiedział.

– Chciałbym krótko porozmawiać z panem o jednym z pańskich pacjentów.

– Sprawy moich pacjentów są poufne.

– Rzecz jasna – uśmiechnął się Jack. – Tak się sprawy mają, dopóki pacjent nie umrze i nie trafi do Zakładu Medycyny Sądowej. Widzi pan, chcę zapytać o pana Carla Franconiego.

Jack dostrzegł kilka kolejnych nerwowych tików i pomyślał, że to wielkie szczęście, iż jego rozmówca jest internistą, a nie neurochirurgiem.

– Mimo wszystko respektuję prywatność moich pacjentów.

– Z etycznego punktu widzenia mogę zrozumieć pańskie podejście, jednak muszę panu przypomnieć, że my, lekarze z Biura Głównego Inspektora Zakładu Medycyny Sądowej dla Miasta Nowy Jork, mamy prawo wezwać do stawienia się przed sądem pod groźbą kary. Więc dlaczego nie mielibyśmy porozmawiać? Kto wie, może w ten sposób uda nam się wyjaśnić pewne sprawy.

– Co chciałby pan wiedzieć? – zapytał.

– Z karty chorobowej pana Franconiego wyciągniętej ze szpitala dowiedziałem się, że cierpiał on od dawna na kłopoty związane z wątrobą, które doprowadziły do marskości.

Doktor Levitz skinął potakująco. Przy tym kilka razy zadrżało wyraźnie jego prawe ramię. Jack poczekał, aż te mimowolne drgania miną.

– Przechodząc wprost do rzeczy, podstawowe pytanie brzmi, czy pan Franconi przeszedł operację transplantacji wątroby, czy nie.

W pierwszej chwili doktor Levitz nic nie powiedział. Jedynie nerwowo podrygiwał. Jack postanowił poczekać, aż lekarz się uspokoi.

– Nic mi nie wiadomo o transplantacji wątroby – odpowiedział w końcu zapytany.

– Kiedy widział się pan z nim po raz ostatni?

Doktor Levitz podniósł słuchawkę i poprosił jedną z asystentek o przyniesienie karty Carla Franconiego.

– To nie potrwa długo – zapewnił Jacka.

– W jednej z opinii sprzed trzech lat, znalazłem ją wśród szpitalnych dokumentów, napisał pan, że transplantacja będzie nieodzowna. Przypomina pan sobie?

– Nie bardzo. Ale poważnie martwiłem się pogarszającym się stanem jego zdrowia oraz tym, że nie udało mu się przestać pić.

– Nigdy później nie wspomniał pan o tym. Bardzo mnie to zaskoczyło wobec wykazywanego przez badania funkcji wątroby stałego pogarszania się stanu zdrowia pacjenta w kolejnych latach.

– Lekarz może zrobić jedynie tyle, na ile pozwala mu pacjent.

Drzwi do gabinetu otworzyły się i pokorna recepcjonistka przyniosła grubą teczkę. Bez słowa położyła ją na biurku i wyszła.

Doktor Levitz wziął kartotekę Franconiego i rzucił okiem na ostatni zapis, po czym powiedział, że widział się z pacjentem w zeszłym miesiącu.

– Jaki był powód wizyty?

– Infekcja górnych dróg oddechowych. Zapisałem antybiotyki. Pomogły.

– Badał go pan?

– Oczywiście! – odpowiedział doktor Levitz z oburzeniem. – Zawsze badam swoich pacjentów.

– Był po transplantacji?

– No cóż, nie badałem całego ciała. Badałem tylko zgodnie z objawami i sugestiami pacjenta.

– Nie sprawdził pan jego wątroby, znając historię choroby?

– Nawet jeżeli badałem, nie zapisałem tego.

– Przeprowadził pan jakieś badania krwi dla sprawdzenia funkcji wątroby?

– Tylko bilirubinę.

– Dlaczego tylko bilirubinę?

– Przedtem miał żółtaczkę. Jego stan znacznie się poprawił, ale chciałem to mieć udokumentowane.

– Jaki był wynik?

– W dopuszczalnych granicach.

– Więc poza górnymi drogami oddechowymi miał się całkiem dobrze – stwierdził Jack.

– Tak, sądzę, że można tak powiedzieć.

– Prawie cud – zauważył Jack. – Tym bardziej, że jak pan powiedział, nie zamierzał zrezygnować z alkoholu.

– Może w końcu przestał. Przecież, cokolwiek by sądzić, ludzie czasami się zmieniają.

– Nie miałby pan nic przeciwko temu, żebym spojrzał do kartoteki? – spytał Jack.

– Owszem, miałbym – odparł Levitz. – Już złamałem moje zasady etyczne co do poufności danych pacjenta. Jeżeli chce pan tę kartotekę, będzie musiał pan uzyskać nakaz sądowy. Przykro mi. Nie zamierzam przeszkadzać, ale…

– Ależ wszystko w porządku – powiedział przyjaźnie Jack i wstał. – Poinformuję biuro prokuratora stanowego o pańskiej sugestii. Tymczasem dziękuję za poświęcony czas i jeśli pan pozwoli, na pewno zechcę z panem jeszcze porozmawiać. Sądzę, że w niedalekiej przyszłości. Jest coś dziwnego w tym przypadku i mam zamiar dotrzeć do sedna sprawy.

Jack uśmiechał się do siebie, kiedy zdejmował kłódki zabezpieczające rower. Było oczywiste, że doktor Levitz wie więcej niż chce powiedzieć. Jak dużo, tego Jack nie wiedział, ale bez wątpienia podsycało to tylko jego zaintrygowanie. Miał jakieś wewnętrzne przeczucie, że to najbardziej interesująca sprawa w jego karierze patologa sądowego, a może i w całym życiu.

Wrócił do kostnicy, rower zostawił tam gdzie zwykle, wjechał windą na swoje piętro, zdjął kurtkę, zostawił ją w pokoju i bez zwłoki poszedł do laboratorium DNA. Jednak Ted nie był jeszcze gotów.

– Potrzebuję jeszcze dwóch godzin – oświadczył. – Zadzwonię do ciebie! Nie musisz przychodzić.

Rozczarowany, ale nie zniechęcony, Jack zszedł piętro niżej do histologii i sprawdził, co słychać w dziale badań mikroskopowych w sprawie oznaczonej już nazwiskiem Franconiego.

– Mój Boże! – jęknęła Maureen. – Czego się spodziewasz, cudu? Oglądam twoje próbki, ale i tak będziesz miał dużo szczęścia, jeżeli wyniki dostaniesz dzisiaj.

Ciągle nie tracąc nadziei i utrzymując w ryzach ciekawość, zjechał windą na pierwsze piętro i odszukał w laboratorium Johna DeVriesa.

– Oznaczenia na cyklosporiny A i FK506 nie są łatwe – stwierdził John. – Poza tym zostawiamy to na razie, jak jest. Nie oczekujesz chyba ekstrausług z tym budżetem, z jakim muszę pracować.

– Rozumiem – odparł Jack. Wyszedł z laboratorium. Wiedział, że John jest drażliwy i skory do wybuchów, a gdy już do nich dochodzi, potrafi przyjmować postawę pasywno-agresywną. W takim wypadku Jack mógłby tygodniami czekać na wyniki.

Zszedł kolejne piętro, poszedł do biura Barta Arnolda i błagał go o jakiekolwiek informacje, zanim odwiedzi inne miejsca.

– Wykonałem mnóstwo telefonów. Ale wiesz, jak to jest w takich razach. Nigdy nie możesz zastać potrzebnej osoby. Zostawiłem więc pełno pytań z prośbą o oddzwonienie.

– Psiakrew – zaklął pod nosem Jack. – Czuję się jak nastolatka w nowej sukience, czekająca na zaproszenie do tańca.

– Przykro mi. Jeżeli to cię pocieszy, udało nam się dostać próbkę krwi matki Franconiego. Mają ją już w laboratorium DNA.

– Czy matka potwierdziła, że syn miał transplantację wątroby?

– Mówi, że pojechał do uzdrowiska i wrócił niczym nowy człowiek.

– Może powiedziała, dokąd pojechał?

– Nie wiedziała. Przynajmniej tak powiedziała naszej wywiadowczym, a ona twierdzi, że matka mówiła prawdę.

Jack skinął i wstał z krzesła.

– Tego oczekiwałem. Otrzymanie od matki szczerej i poufnej informacji byłoby zbyt łatwe.

– Będę cię informował na bieżąco, jak tylko zaczną oddzwaniać – obiecał Bart.

– Dzięki.

Sfrustrowany chwilowym niepowodzeniem wrócił do pokoju lekarzy. Pomyślał, że może odrobina kawy postawi go na nogi. Zaskoczył go widok porucznika Lou Soldano nalewającego sobie kawy do kubka.

– Aha. Złapany na gorącym uczynku – przywitał go Lou.

Jack przyjrzał się detektywowi z wydziału zabójstw. Wyglądał lepiej niż w ostatnich dniach. Nie tylko górny guzik koszuli miał zapięty, ale nawet krawat znalazł się na właściwym miejscu, do tego przyzwoicie związany. Jakby tego było mało, Lou był ogolony i uczesany.

– Wyglądasz dzisiaj prawie jak człowiek – skomentował Jack.

– I tak się czuję – odparł Lou. – Przespałem pierwszą noc od wielu dni. Gdzie Laurie?

– Podejrzewam, że przy autopsji.

– Muszę ją jeszcze raz poklepać za to skojarzenie z "topielcem". W komendzie wszyscy wierzą, że to będzie przełom w sprawie. Już dostaliśmy kilka tropów od naszych informatorów, bo gazety wzbudziły wiele plotek na ulicy, szczególnie w Queens.

– Laurie i ja byliśmy zaskoczeni, widząc poranną prasę. Stało się to znacznie szybciej, niż oczekiwaliśmy. Wiesz może, kto mógł być źródłem tych informacji?

– Ja – odrzekł niewinnie Lou. – Ale byłem ostrożny i nie podałem żadnych detali, jedynie to, że ciało zostało zidentyfikowane. Dlaczego, macie jakiś problem?

– Nie. Tylko Bingham prawie wyleciał w powietrze, a ja zostałem postawiony w stan oskarżenia.

– O rety, przepraszam. Nie przyszło mi do głowy, że mogę sprawić wam kłopot. Chyba powinienem to przedtem skonsultować z wami. Mam wobec was dług.

– Zapomnij. To już załatwione. – Jack nalał sobie kawy, wsypał cukru i dolał śmietanki.

– W każdym razie na ulicy wywołaliśmy pożądany efektstwierdził Lou. – No i już dowiedzieliśmy się paru ważnych rzeczy. Ci, którzy go zastrzelili, to bez wątpienia nie byli ci sami, którzy potem wykradli ciało i okaleczyli je.

– Nie dziwi mnie to – przyznał Jack.

– Nie? – zdziwił się Lou. – Myślałem, że byliście zgodni w opiniach. Przynajmniej Laurie tak mówiła.

– Teraz Laurie uważa, że ci, którzy zabrali stąd ciało, chcieli ukryć przed światem fakt, że Franconi przeszedł transplantację wątroby. Ja ciągle skłaniam się do tezy o próbie uniemożliwienia identyfikacji.

– Czyżby – powiedział zamyślony detektyw, popijając kawę małymi łykami. – Według mnie to nie ma sensu. Widzisz, jesteśmy z pewnych powodów pewni, że ciało zostało zabrane na polecenie rodziny Lucia, bezpośrednich rywali Vaccarro, którzy, jak podejrzewamy, zastrzelili Franconiego.

– Jasna cholera! – wykrzyknął Jack. – Jesteś tego pewny?

– Raczej tak. Informator, który przekazał te dane, jest dość wiarygodny. Oczywiście nie mamy żadnych nazwisk. To ta frustrująca część sprawy.

– Świadomość, że zorganizowana przestępczość wmieszała się w to, jest przerażająca – stwierdził Jack. – To oznacza również, że ludzie rodziny Lucia są jakoś wplątani w sprawę transplantacji organów. Jeżeli to nie przeszkadza ci spać, to znaczy, że nic już nie przeszkodzi.


– Uspokój się! – krzyknął Raymond do słuchawki. W chwili, gdy miał już wyjść z mieszkania, zadzwonił telefon. Kiedy okazało się, że to doktor Daniel Levitz, wziął słuchawkę do ręki.

– Nie mów mi, żebym się uspokoił! – odpowiedział równie podniesionym głosem Levitz. – Czytałeś gazety. Wiesz, że mają ciało Franconiego! I już był u mnie lekarz z sądówki, jakiś doktor Stapleton, i chciał oglądać kartotekę Franconiego.

– Chyba mu jej nie dałeś, co?

– Jasne, że nie! – sapnął rozzłoszczony Daniel. – Ale wprost oświadczył, że może ją uzyskać nakazem sądowym. Mówię ci, ten facet był bardzo bezpośredni i natarczywy i przyrzekł dotrzeć do sedna sprawy. Podejrzewa, że Franconi miał transplantację. Wprost mnie o to zapytał.

– Czy w twoich kartotekach są jakieś wzmianki o transplantacji albo naszym programie? – zapytał Raymond.

– Nie, w tej kwestii zastosowałem się ściśle do twoich sugestii. Ale jeżeli ktoś zajrzy do kartoteki, na pewno się zdziwi. Przecież leczyłem go od lat i jego stan zdrowia był dokładnie opisany. I nagle wszystkie funkcje wątroby są normalnie wypełniane, bez jakiegokolwiek wyjaśnienia! Nawet bez komentarza. Mówię ci, zaczną zadawać pytania, a ja nie jestem pewny, czy poradzę sobie z odpowiedziami. Jestem poważnie zaniepokojony. Żałuję, że dałem się w to wszystko wplątać.

– Nie dajmy się ponieść emocjom – powiedział Raymond ze spokojem, którego jednak tak naprawdę nie odczuwał. – Nie ma sposobu, żeby ten Stapleton dotarł do samego dna sprawy. Nasze obawy związane z autopsją były czysto hipotetyczne i wynikały z nieprawdopodobnie małej szansy, że ktoś z ilorazem inteligencji równym Einsteinowi byłby w stanie odkryć źródło transplantu. To się nie zdarzy. Ale doceniam, że poinformowałeś mnie o wizycie Stapletona. Kiedy zadzwoniłeś, właśnie wychodziłem na spotkanie z Vinniem Dominickiem. Z jego możliwościami będzie w stanie zająć się wszystkim. W końcu, gdyby się bliżej przyjrzeć obecnej sytuacji, to w pewnym stopniu sam ponosi odpowiedzialność za komplikacje.

Odłożył słuchawkę tak szybko, jak tylko mógł. Uspokajanie doktora Levitza w najmniejszym stopniu nie uciszyło jego własnego niepokoju. Poinformował Darlene, co ma powiedzieć, gdyby przypadkiem Taylor Cabot zadzwonił jeszcze raz, i wyszedł z mieszkania. Złapał taksówkę na rogu Madison i Sześćdziesiątej Czwartej Ulicy i poinstruował kierowcę, jak dojechać na Corona Avenue w Elmhurst.

Sceneria w "Restauracji Neapolitańskiej" była dokładnie taka sama jak poprzedniego dnia, może tylko doszedł zapach kilkuset spalonych od tego czasu papierosów. Vinnie Dominick siedział przy tym samym stoliku, a jego ulubieni goryle na tych samych stołkach przy barze. Otyły, zarośnięty barman jak wtedy zajęty był czyszczeniem szkła.

Raymond nie tracił czasu. Odsunął ciężką, czerwoną aksamitną zasłonę wiszącą za drzwiami, podszedł do stolika Vinniego i bez zaproszenia usiadł. Rzucił na stolik gazetę i starannie ją wygładził.

Vinnie nonszalancko rzucił okiem na nagłówki.

– Jak widać, problem nadal jest – zauważył Raymond. – Obiecaliście, że ciało zniknie. Najwyraźniej spartaczyliście robotę.

Vinnie wziął papierosa, zaciągnął się głęboko i wypuścił w górę strużkę dymu.

– Doktorze – zaczął. – Nie przestaje mnie pan zadziwiać. Albo ma pan nerwy ze stali, albo jest pan kompletnie szalony. Nie toleruję takiego braku szacunku nawet u najbardziej zaufanych ludzi. Albo cofnie pan słowa, które właśnie pan powiedział, albo wstanie pan i zniknie stąd, zanim naprawdę się zdenerwuję.

Raymond ciężko przełknął ślinę i wsunął palec za kołnierzyk, żeby go nieco poluźnić. Przypomniał sobie, z kim rozmawia, i dreszcz przeszedł mu po krzyżu. Jedno małe skinienie Vinniego Dominicka i mogą znaleźć jego zwłoki w East River.

– Przepraszam – powiedział potulnie. – Nie jestem sobą. Jestem bardzo zdenerwowany. Ledwie zdążyłem przeczytać tytuły w prasie, a już zadzwonił do mnie dyrektor z GenSys, grożąc zamknięciem całego programu. Miałem też telefon od lekarza Franconiego. Mówił, że nękał go jeden z patologów sądowych, jakiś Jack Stapleton, i pytał o kartotekę Franconiego.

– Angelo! – zawołał Vinnie. – Podejdź tu!

Powłócząc nogami, Angelo podszedł do stolika. Vinnie spytał, czy zna doktora Stapletona z kostnicy, ale Angelo zaprzeczył.

– Nigdy go nie widziałem. Ale Vinnie Amendola wspominał o nim dziś rano przez telefon. Powiedział, że ten Stapleton jest napalony na Franconiego, bo Franconi to jego przypadek.

– Jak pan widzi, ja też odebrałem kilka telefonów – odparł Vinnie. – Dzwonił Amendola, który ciągle się boi, bo pomógł nam wynieść ciało Franconiego. Dzwonił też brat mojej żony. Prowadzi dom pogrzebowy i to oni wywieź ciało. Zdaje się, że odwiedziła ich Laurie Montgomery i wypytywała o nie istniejące zwłoki.

– Przykro mi, że wszystko zaczyna się tak źle układać – powiedział Raymond.

– Panu i mnie również. Prawdę powiedziawszy, nie mam pojęcia, skąd wzięli to ciało. Wiedzieliśmy, że nie zakopiemy zbyt głęboko, bo ziemia w Westchester jest jeszcze za twarda, więc wyrzuciliśmy go daleko od Coney Island prosto do oceanu.

– Najwyraźniej coś poszło nie tak. Co możemy zrobić, biorąc pod uwagę istniejące okoliczności? – zapytał Raymond.

– Skoro ciało zostało zidentyfikowane, nic nie możemy zrobić. Vinnie Amendola powiedział Angelowi, że wykonali już autopsję. Więc z tym koniec.

Raymond ciężko westchnął i potarł głowę. Ból wyraźnie się wzmagał.

– Ale chwileczkę, doktorze. Chcę pana jeszcze o czymś zapewnić. Kiedy się dowiedziałem, że powodem, dla którego należy uniknąć autopsji, jest wątroba, kazałem ją Angelowi zniszczyć.

Raymond podniósł głowę. Promyk nadziei pojawił się nad horyzontem.

– Jak to zrobiliście? – spytał.

– Strzałem. Rozstrzelaliśmy ją w cholerę. Została całkiem zniszczona jak zresztą wszystkie bebechy. Zgadza się Angelo?

Angelo przytaknął.

– Cały zapas amunicji z remingtona. Kichy faceta wyglądały jak hamburger.

– Więc nie ma pan się o co tak bardzo martwić, doktorze – zauważył Vinnie.

– Jeżeli wątroba została całkowicie zniszczona, dlaczego Stapleton pytał, czy Franconi przeszedł transplantację?

– Pytał? – zdziwił się Vinnie.

– Pytał wprost doktora Levitza.

Vinnie wzruszył ramionami.

– Musiał na to wpaść w jakiś inny sposób. W każdym razie nasz problem skupia się teraz na dwóch osobach: na Jacku Stapletonie i Laurie Montgomery.

Raymond uniósł pytająco brwi.

– Jak już kiedyś mówiłem, gdyby nie chodziło o Vinniego juniora i jego chorą nerkę, nigdy bym się nie wplątał w tę sprawę. Odkąd skorzystałem z pomocy szwagra, stało się to także moim problemem. Skoro go w to wmieszałem, nie mogę zostawić teraz zawieszonego w niepewności, rozumie pan, co mam na myśli? No więc, myślę tak. Wyślę Angela i Franca do tych dwojga lekarzy i niech zadbają o sprawy. Co ty na to, Angelo?

Raymond z nadzieją spojrzał na Angela, który uśmiechnął się po raz pierwszy, od kiedy się poznali. Nie był to pełny uśmiech, bo blizny unieruchomiły częściowo mięśnie twarzy, ale i tak był to uśmiech.

– Od pięciu lat czekam na spotkanie z Laurie Montgomery – rzucił.

– Spodziewam się – odparł Vinnie. – Możesz dostać ich adresy od Vinniego Amendoli?

– Jestem pewny, że z radością wystawi nam Stapletona – stwierdził Angelo. – On chyba jak nikt inny chce, żeby powietrze się oczyściło. A co do Laurie Montgomery, to znam jej adres.

Vinnie zgasił papierosa i uniósł brwi, spoglądając w stronę Raymonda.

– Tak więc, doktorze, co pan sądzi o pomyśle, żeby Angelo i Franco odwiedzili tych wścibskich lekarzy sądowych i przekonali ich, aby zaczęli patrzeć na tę sprawę z naszego punktu widzenia? Muszą uwierzyć, że są powodem naszego poważnego zakłopotania, jeśli rozumie pan, co mam na myśli. – Mrugnął okiem i na ustach pojawił mu się szczególny uśmieszek.

Raymond także lekko się uśmiechnął, z ulgą.

– Chyba nie ma lepszego rozwiązania. – Wstał zza stołu. – Dziękuję, panie Dominick. Jestem wielce zobowiązany i jeszcze raz przepraszam za mój nieprzemyślany wybuch na początku rozmowy.

– Chwileczkę, doktorze. Musimy jeszcze uzgodnić formę rekompensaty.

– Sądziłem, że zostanie to dopisane do poprzedniego rachunku i pokryte zgodnie z wcześniejszym ustaleniem. – Raymond starał się mówić jak biznesmen, nie obrażając rozmówcy. – Przecież ciało Franconiego nie miało się już pojawić.

– Nie widzę tego w ten sposób – stwierdził Vinnie. – To ekstrarobota. Skoro odstąpił pan już od honorarium, obawiam się, że będziemy musieli porozmawiać o moim wpisowym. Co pan powie na dwadzieścia tysięcy? To ładna, okrągła sumka.

Raymond poczuł się urażony, ale zdołał utrzymać nerwy na wodzy i nie odpowiedział od razu. Poza tym pamiętał, co stało się ostatnim razem, kiedy próbował się targować z gangsterem: cena się podwoiła.

– Zebranie takiej kwoty może zabrać mi trochę czasu – powiedział po chwili.

– W porządku. W takim razie uzgodniliśmy całą rzecz. Jeśli o mnie chodzi, wyślę Angela i Franca natychmiast.

– Znakomicie – powiedział Raymond i wyszedł.

– Mówisz poważnie? – Angelo zwrócił się do Vinniego.

– Obawiam się, że tak. Zdaje się, że to nie był dobry pomysł wciągać w sprawę szwagra, chociaż wtedy nie mieliśmy wielkiego wyboru. Tak czy siak, muszę uporządkować sprawy, bo inaczej żona urwie mi jaja. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że doktor zapłaci mi za robotę, którą i tak musiałbym wykonać.

– Kiedy mamy się zająć tą dwójką? – zapytał Angelo.

– Im szybciej, tym lepiej. Właściwie moglibyście załatwić to dziś w nocy – zdecydował Vinnie Dominick.

Загрузка...