ROZDZIAŁ 5

5 marca 1997 roku

godzina 10.15

Cogo, Gwinea Równikowa


Kevin włożył probówki z hodowlą tkanek do inkubatora i zamknął drzwi. Pracował od świtu. Jego zadaniem było odnalezienie na chromosomie Y transferazy odpowiadającej za przenoszenie pojedynczego genu zgodności tkankowej. Cel wymykał się Kevinowi od ponad miesiąca mimo zastosowania nowoczesnej techniki, dzięki której odnalazł i wyizolował transferazy współpracujące z krótszym ramieniem chromosomu szóstego.

Zazwyczaj zjawiał się w laboratorium około ósmej trzydzieści, lecz tego dnia obudził się już o czwartej nad ranem i nie zdołał ponownie zasnąć. Kręcił się i przewracał z boku na bok przez jakieś trzy kwadranse, w końcu doszedł do wniosku, że może spędzić czas bardziej pożytecznie. O piątej wszedł do laboratorium. Na dworze panował jeszcze półmrok.

Sumienie nie dawało Kevinowi spać. Uporczywie wracała myśl, że popełnił błąd Prometeusza i że spotka go za to straszna zemsta. Chociaż doktor Lyons wspomniał o budowie własnego laboratorium, uśmierzając początkowe obawy, chwilowe uspokojenie minęło. Laboratorium marzeń czy nie, nie mógł zaprzeczyć, że strach, który odczuwał, wiązał się z Isla Francesca.

Uczucia Kevina nie miały nic wspólnego z widzianymi przez niego kolejnymi smugami dymu. Nie, to nie był powód, ale gdy świt nadszedł, świadomie unikał spoglądania przez okno w kierunku wyspy.

Zdał sobie sprawę, że nie może brnąć w to dalej. Najbardziej racjonalnym zachowaniem będzie przekonać się, czy obawy są usprawiedliwione, zdecydował. A najlepszą do tego drogą, podsumował, będzie przedstawienie całej sytuacji komuś, kto potrafiłby wnieść nieco optymizmu i rozwiać obawy Kevina. Ale nie czuł się swobodnie, rozmawiając z pracownikami ze Strefy. Nigdy nie należał do ludzi towarzyskich, szczególnie tu, w Cogo, gdzie był jedynym naukowcem. Jednak w Strefie pracował ktoś, w czyim towarzystwie czuł się nieco swobodniej – Bertram Edwards, szef służby weterynaryjnej.

Pod wpływem impulsu wstał, zdjął fartuch, przewiesił go przez krzesło i opuścił gabinet. Zszedł na dół i wyszedł na parking pod szpitalem. Przywitała go prawdziwa parówka – upalne i wilgotne powietrze. Rano pogoda był znakomita, czyste niebo z białymi, pierzastymi chmurkami nad głową. Teraz nadciągały ciemne chmury deszczowe, zbite w ciężką masę wzdłuż wybrzeża oceanicznego nad zachodnim horyzontem. Jeżeli mają przynieść deszcz, trzeba będzie na niego poczekać aż do popołudnia.

Wsiadł do swojej toyoty z napędem na cztery koła, skręcił w prawo i wyjechał z parkingu. Przejeżdżając północną stroną miejskiego placu, minął stary kościół katolicki. GenSys odrestaurowało budynek i zaadaptowało na centrum rekreacyjne. W piątkowe i sobotnie wieczory wyświetlano tam filmy, w poniedziałek wieczorem urządzano salon gry w bingo, a na co dzień znajdowała się tam kantyna, w której serwowano różne dania, na przykład amerykańskie hamburgery.

Gabinet Bertrama Edwardsa znajdował się w centrum weterynaryjnym, które było częścią olbrzymiego obszaru określanego jako Strefa Zwierząt lub Strefa Druga. Obszar Strefy Drugiej przekraczał powierzchnię całego Cogo. Zorganizowano ją w głębokiej dżungli na północ od miasta i oddzielono od niego również szerokim pasem dziewiczego, tropikalnego lasu.

Kevin jechał na wschód w stronę garaży i warsztatów mechanicznych, za nimi skręcił na północ. Droga poprowadzona specjalnie do odległej od miasta Strefy, przypomniała Kevinowi, jak trudnym zadaniem było zorganizowanie tak wielkiego przedsięwzięcia. Wszystko, począwszy od papieru toaletowego aż po wirówki laboratoryjne, musiało być importowane, a to oznaczało konieczność przewiezienia mnóstwa towarów. Większość wyposażenia przyjechała ciężarówkami z Bata, gdzie znajdował się port morski zdolny do przyjmowania statków o dużej wyporności i sporych rozmiarów lotnisko. Estuario del Muni, połączone z Libreville w Gabonie, było obsługiwane jedynie przez łodzie motorowe.

Na granicy miasta brukowana kostką granitową droga przechodziła w szosę wylaną nowym asfaltem. Kevin odetchnął z ulgą. Hałas i wibracje, które przenosiły się do kabiny w czasie jazdy po bruku, stawały się naprawdę męczące.

Po piętnastu minutach jazdy w kanionie utworzonym przez ciemnozieloną roślinność zobaczył pierwsze zabudowania artystycznie wręcz zaprojektowanego kompleksu weterynaryjnego. Użyto zbrojonego betonu i bloków żużlowych pokrytych sztukateriami, a wszystko pomalowano na biało. Projekt nawiązywał do kolonialnego, hiszpańskiego stylu miasta.

Główny budynek był ogromny i przypominał raczej terminal lotniczy niż ośrodek badań nad naczelnymi. Przedni segment gmachu był wysoki na dwa piętra i długi na jakieś sto pięćdziesiąt metrów. Od tyłu wychodziły z niego zbudowane z wielu segmentów skrzydła, które wprost znikały w ścianie zieleni. Kilka mniejszych budynków stało naprzeciwko największego. Poza dwoma środkowymi, Kevin nie znał ich przeznaczenia. Jeden służył jako kwatera gwinejskich żołnierzy. Podobnie jak ich koledzy z miasta, ci tutaj także kręcili się bez celu, palili papierosy i pili kameruńskie piwo. W drugim budynku mieszkali marokańscy najemnicy, których Kevin bał się nawet bardziej niż nastoletnich żołnierzy. Stanowili oni część oddziałów ochronnych gwinejskiego prezydenta. Jak się okazało, nawet prezydent nie miał całkowitego zaufania do własnej armii.

Ci komandosi, tworzący oddziały specjalnego przeznaczenia, ubrani byli w niestosowne do okoliczności i źle skrojone czarne ubrania i krawaty. Wybrzuszenia pod pachami marynarek wskazywały, gdzie nosili broń. Wszyscy mieli ciemną skórę, przenikliwe oczy i grube wąsy. Inaczej niż żołnierze prawie się nie pokazywali, ale ich obecność była wyczuwalna jak złowieszcza, diabelska siła.

Potężne rozmiary centrum weterynaryjnego GenSys były haraczem złożonym na poczet przyszłych sukcesów. Orientując się w trudnościach towarzyszących badaniom biomedycznym nad naczelnymi, GenSys zdecydowało się założyć bazę naukową w Gwinei Równikowej, gdzie zwierzęta były na miejscu, w dżungli. To sprytne posunięcie pozwoliło uniknąć krępujących restrykcji importowo-eksportowych obowiązujących na Zachodzie wobec badań nad naczelnymi, a równocześnie sprawiało, że nie narażali się na uciążliwe akcje obrońców praw zwierząt. Dodatkowo niezwykle zachęcające było to, że głodny obcej waluty miejscowy rząd i jego skorumpowani urzędnicy byli niezwykle podatni na oferty takich kompanii jak GenSys. Niewygodne prawa były omijane lub uchylane dla wygody firmy. Legislatywa okazała się tak przyjazna, że uchwaliła nawet prawo, według którego mieszanie się w sprawy GenSys miało być traktowane jako obraza państwa.

Operacja okazała się tak niewiarygodnie błyskotliwym sukcesem, że GenSys rozszerzyło ją w celu uzyskania wygodnej bazy do współpracy z innymi kompaniami zajmującymi się biotechnologią, szczególnie z farmaceutycznymi gigantami, dla których można było poza kontrolą wykonywać testy na małpach. Rozwój zaszokował planistów GenSys. Z każdego punktu widzenia Strefa stawała się imponującym sukcesem finansowym.

Kevin zaparkował samochód obok innego, również terenówki z napędem na cztery koła. Poznał go po napisie na zderzaku: "Człowiek to małpa". Przeszedł przez podwójne oszklone drzwi oznaczone szyldem: CENTRUM WETERYNARII. Za nimi właśnie znajdowały się gabinet Edwardsa i sale badań.

Przywitała go Martha Blummer.

– Doktor Edwards jest w skrzydle szympansów – poinformowała. Martha była sekretarką na weterynarii. Jej mąż pełnił funkcję kierownika jednego z warsztatów.

Kevin skierował się do szympansiarni. To było jedno z niewielu miejsc, z którymi dobrze się zaznajomił. Przeszedł przez kolejne drzwi i szedł długim, centralnym korytarzem do szpitala weterynaryjnego. Otoczenie wyglądało zupełnie jak w normalnym szpitalu łącznie z personelem, ubranym w szpitalne uniformy, a u wielu osób zauważył nawet stetoskopy.

Niektórzy z mijanych witali go skinieniem głowy, inni uśmiechem, jeszcze inni serdecznym: "Jak się pan ma". Kevin, onieśmielony, odpowiadał na pozdrowienia. Nikogo z tych ludzi nie znał z imienia.

Następne drzwi wprowadziły go do głównej części budynku zajmowanego przez małpy. Powietrze przesycał łatwo wyczuwalny odór zwierząt. Na korytarzu dawało się słyszeć sporadyczne krzyki i piski. Przez drzwi ze zbrojoną szybą Kevin widział duże klatki z małpami. Po sali krzątali się ludzie w gumowych fartuchach i wysokich, gumowych butach, zmywający pomieszczenia zwierząt wodą z węży.

Szympansiarnia mieściła się w jednym z tych wysokich na dwa piętra skrzydeł, które wychodziły z tyłu budynku pod kątem prostym i niknęły w lesie. Kevin znajdował się teraz na parterze. Nagle odgłosy zmieniły się. Oprócz wycia do jego uszu zaczęły dochodzić pohukiwania.

Uchylił drzwi do sali i zwrócił się z pytaniem o doktora Bertrama Edwardsa do jednego z pracowników ubranych w odzież ochronną. Dowiedział się, że weterynarz jest u małp bonobo.

Kevin wyszedł na klatkę schodową i wszedł na piętro. Pomyślał, że to niezwykły zbieg okoliczności, iż doktor Edwards znajduje się u bonobo. Właśnie w związku z tymi małpami mieli się spotkać.

Sześć lat wcześniej Kevin nie słyszał jeszcze o bonobo. Sytuacja zmieniła się gwałtownie, kiedy bonobo zostały wybrane jako materiał doświadczalny dla jego projektu. Teraz wiedział, że są to istoty wyjątkowe. Kuzyni szympansów, od ponad półtora miliona lat żyjący na izolowanym obszarze około dwudziestu pięciu tysięcy mil kwadratowych Zairu. W odróżnieniu od szympansów społeczność bonobo miała strukturę matriarchalną z wyraźnie słabszą samczą agresją. Z tego też powodu bonobo potrafiły żyć w większych grupach. Niektórzy nazywali je pigmejszympansami, ale w systematyce tworzyły osobny gatunek.

Kevin zastał doktora Edwardsa przed stosunkowo niedużą klatką aklimatyzacyjną. Wkładał rękę przez pręty, starając się nawiązać przyjacielski kontakt z dorosłą samicą bonobo. Inna samica siedziała pod przeciwległą ścianą klatki. Oczy nerwowo biegały po nowym dla niej otoczeniu. Kevin wręcz wyczuwał jej przerażenie.

Doktor Edwards pohukiwał delikatnie, naśladując dźwięki, którymi szympansy i bonobo porozumiewały się. Był dość wysokim mężczyzną, dobre osiem, dziesięć centymetrów wyższym niż Kevin. Włosy miał szokująco jasne. Tworzyły dramatyczny kontrast z prawie czarnymi brwiami i rzęsami. Ostro i wyraźnie zarysowane brwi oraz wiecznie zmarszczone czoło nadawały mu wygląd człowieka zawsze zdziwionego.

Kevin przyglądał się przez moment. Przyjazny stosunek Edwardsa do zwierząt od samego początku niezwykle ujął Kevina. Rozumiał, że musiało to być coś intuicyjnego, nie wyuczonego, i zawsze robiło na nim wrażenie.

– Przepraszam – odezwał się w końcu.

Doktor Edwards podskoczył jak oparzony. Nawet samica bonobo wrzasnęła i pognała w drugi koniec klatki.

– Najmocniej przepraszam – powtórzył Kevin.

Edwards uśmiechnął się i przyłożył rękę do piersi.

– Nie ma potrzeby przepraszać. Byłem tak pochłonięty, że nie usłyszałem, jak pan wchodzi.

– Naprawdę nie zamierzałem pana przestraszyć, doktorze Edwards – zaczął Kevin – ale…

– Kevin, proszę, mówiłem już raz, powtarzałem tuzin razy, na imię mi Bertram. Znamy się przecież od pięciu lat. Nie uważasz, że mówienie sobie po imieniu byłoby w takiej sytuacji bardziej na miejscu?

– Oczywiście – przyznał Kevin.

– Twoje zjawienie się jest niezwykle fortunne – stwierdził Bertram. – Możesz poznać nasze dwie nowe podopieczne. – Wskazał na małpy wiercące się nerwowo pod ścianą klatki. Nadejście Kevina zdenerwowało je, ale powoli górę brała ciekawość.

Kevin spojrzał w dramatycznie człowiecze oblicza dwóch przedstawicielek naczelnych. U bonobo szczęki były mniej wysunięte do przodu niż u szympansów, a przez to ich twarze nabierały bardziej ludzkiego wyrazu. Gdy patrzył w oczy tych małp, czuł trudny do określenia niepokój.

– Wyglądają zdrowo – zauważył, nie wiedząc, co odpowiedzieć.

– Dopiero co dostarczyli je z Zairu. Dzisiaj rano przyjechały ciężarówką. To jakieś tysiąc mil w prostej linii. Ale że musieli przejechać naokoło, przez granicę Konga i Gabonu, to pewnie pokonali dystans trzy razy dłuższy.

– To mniej więcej jak przejechać przez Stany Zjednoczone – stwierdził Kevin.

– Tak to pewnie będzie – zgodził się Bertram. – Tylko że tutaj trafili najwyżej na krótkie odcinki utwardzonej nawierzchni. Jazda musiała być bardzo ciężka, jak by na to nie patrzeć.

– Wyglądają jednak na dość żywotne – stwierdził Kevin. Zastanowił się, jak on sam wyglądałby po takiej przejażdżce, zamknięty w klatce i zostawiony na pace ciężarówki.

– Udało mi się już dobrze wyszkolić kierowców. Traktują te małpy lepiej niż własne żony. Wiedzą, że jeśli zwierzęta zdechną, nie dostaną zapłaty. To wystarczająco dobra zachęta.

– Przy rosnącym zapotrzebowaniu mogą się przydać – powiedział Kevin.

– Obyś miał rację – odpowiedział Bertram. – Zresztą na te dwie są już konkretne zamówienia, jak wiesz. Jeśli te małpy przejdą wszystkie testy, a wierzę, że tak będzie, za kilka dni znajdą się w twoim laboratorium. Chcę to znowu zobaczyć. Wiesz, myślę, że jesteś geniuszem. I Melanie… Tak, jeszcze nigdy dotąd nie widziałem takiej koordynacji oka i ręki, nawet jeśli uwzględnię chirurga okulistę, którego znałem w Stanach.

Kevin zarumienił się, słysząc takie pochwały pod swoim adresem.

– Melanie jest bardzo utalentowana – stwierdził, chcąc zmienić temat. Melanie Becket była technologiem od reprodukcji. GenSys zatrudniło ją głównie ze względu na projekt Kevina.

– Jest dobra – potwierdził Bertram. – Ale wielu z nas, szczęśliwie wybranych do twojego przedsięwzięcia wie, że to ty jesteś bohaterem. – Bertram rozejrzał się po korytarzu i upewnił się, że nikogo z obsługi nie ma w zasięgu głosu. – Wiesz, kiedy zdecydowałem się tu przyjechać, żona i ja byliśmy przekonani, że postępujemy właściwie. Z finansowego punktu widzenia propozycja wydała się tak lukratywna jak praca w Arabii Saudyjskiej. Ale rzeczywistość przekroczyła nasze oczekiwania. Dzięki twojemu projektowi i wszystkim możliwościom, jakie się przy tym otworzyły, zostaniemy bogaczami. Nie dalej jak wczoraj Melanie mówiła, że mamy dwóch kolejnych klientów z Nowego Jorku. Zapłacą ponad setkę.

– Nie słyszałem o tym – zaprzeczył Kevin.

– Nie? To prawda. Melanie powiedziała mi zeszłej nocy, kiedy natknąłem się na nią w centrum rekreacyjnym. Mówiła, że rozmawiała z Raymondem Lyonsem. Cieszę się, że mnie o tym poinformowała, bo mogłem zawczasu wysłać kierowców do Zairu po kolejny ładunek. Pozostaje mi tylko wyrazić nadzieję, że nasi kooperanci z Lomako zdołają nadal wywiązywać się ze swojej części interesu.

Kevin znowu spojrzał na dwie małpy zamknięte w klatce. Odwzajemniły spojrzenie z tak błagalnym wyrazem oczu, że aż coś ścisnęło go za serce. Chciałby im powiedzieć, że nie muszą się niczego obawiać. Groziło im jedynie to, że w ciągu miesiąca zajdą w ciążę. W czasie ciąży będą trzymane w pomieszczeniu i traktowane w specjalny sposób. Przede wszystkim zapewni się im bardzo pożywną dietę. Kiedy małe przyjdą na świat, małpy zostaną przeniesione na olbrzymi, choć zamknięty wybieg, gdzie zajmą się wychowaniem potomstwa. Gdy młode osiągną wiek trzech lat, cykl powtórzy się.

– Bez wątpienia mają ludzkie spojrzenie – Bertram przerwał zamyślenie Kevina. – Czasami nie można się powstrzymać od pytania, o czym też myślą.

– Albo od obaw wywołanych tym, co mogą sobie pomyśleć ich dzieci – dodał Kevin.

Bertram spojrzał na niego. Jego czarne brwi uniosły się bardziej niż zwykle.

– Nie nadążam – stwierdził.

– Słuchaj, Bertram – zaczął niepewnie Kevin. – Właściwie przyszedłem tu specjalnie, żeby porozmawiać z tobą o projekcie.

– Co za cudowny zbieg okoliczności – uznał Bertram. – Miałem zamiar zadzwonić dzisiaj do ciebie i prosić, żebyś przyszedł zobaczyć nasze postępy. A ty sam się zjawiasz. Chodź!

Bertram pchnął najbliższe drzwi i wyszedł na korytarz, zachęcając gestem Kevina, żeby poszedł za nim. Bertram stawiał długie kroki, więc Kevin musiał się nieźle starać, by nie zostać w tyle.

– Postępy? – zapytał Bertrama. Chociaż podziwiał Edwardsa, to jednocześnie wyczuwał u niego niepokojącą skłonność do zachowań maniakalnych. W najlepszym razie podczas rozmowy na tematy zawodowe Bertram miał trudności ze zrozumieniem, co Kevin ma na myśli. Zresztą poruszane zagadnienia były trudne i Bertram nie mógł mu pomóc. Było to zupełnie niemożliwe.

– Jeszcze jakie! – odpowiedział pełen entuzjazmu. – Rozwiązaliśmy techniczne problemy z siecią czujników na wyspie. Wszystko działa, sam zobaczysz. Możemy zlokalizować każde stworzenie, naciskając odpowiedni guzik. W samą porę, mogę dodać. Mamy tu sto osobników na dwunastu milach kwadratowych. Szybko okazałoby się, że tropienie ich na piechotę jest niemożliwe. Kłopot wziął się częściowo stąd, że nie mogliśmy przewidzieć, iż zwierzęta podzielą się na dwie osobno żyjące społeczności. Liczyliśmy, że stworzą jedną, dużą, szczęśliwą rodzinkę.

– Bertram – Kevin odezwał się, kiedy tamten zamilkł, aby zaczerpnąć oddechu. – Chciałem z tobą porozmawiać, ponieważ jestem pełen niepokoju…

– Nic dziwnego – wtrącił Bertram. – Ja także byłbym niespokojny, gdybym pracował tyle godzin co ty bez żadnego odpoczynku czy relaksu. Do diabła, przecież czasami widzę światło w twoim laboratorium, kiedy o północy wychodzimy z żoną z kina. Nawet rozmawialiśmy o tym. Zapraszaliśmy cię do nas na obiad wiele razy. Dlaczego nigdy nie przyszedłeś?

Kevin chrząknął zakłopotany. Rozmowa nie potoczyła się tak, jak zamierzał.

– Dobra, nie musisz odpowiadać – powiedział Bertram. – Nie chcę się jeszcze dokładać do twoich niepokojów. Z radością się z tobą spotkamy, więc umówmy się, że jak będziesz miał chwilę czasu i ochotę, zadzwonisz. Ale co z salą gimnastyczną, centrum rekreacyjnym czy choćby basenem? Nigdy cię tam nie widziałem. Siedzenie w tym afrykańskim kotle jest samo w sobie dość nieprzyjemne, więc robienie z siebie jeszcze więźnia laboratorium albo domu wykracza poza granice zdrowego rozsądku.

– Bez wątpienia masz rację – zgodził się Kevin. – Ale…

– Oczywiście, że mam rację. A co do twojego ale… to muszę jeszcze dodać jedną uwagę. Ludzie zaczynają gadać.

– Co masz na myśli? – zapytał Kevin. – O czym gadają?

– Ludzie mówią, że jesteś samotnikiem, bo uważasz się za kogoś lepszego. No wiesz, naukowiec, z tymi wszystkimi tytułami z Harvardu i MIT. Łatwo opacznie odczytać twoje zachowanie, szczególnie jeśli się jest zazdrosnym.

– A dlaczego ktokolwiek miałby być zazdrosny? – To, co usłyszał, zaszokowało go.

– Mnóstwo powodów. Jesteś specjalnie traktowany przez górę. Co dwa lata dostajesz nowy samochód, zajmujesz tak komfortową kwaterę jak Siegfried Spallek, szef całej operacji. To wystarczy, aby niektórzy zaczęli się zastanawiać, szczególnie ludzie pokroju Camerona McIversa, który był dostatecznie głupi i sprowadził tutaj całą swoją cholerną rodzinkę. Do tego dostałeś magnetyczny rezonans jądrowy. Dyrektor szpitala i ja staramy się o zwykły od pierwszego dnia i do dzisiaj nic.

– Starałem się powiedzieć im, żeby nie przydzielali mi takiego domu – tłumaczył się Kevin. – Mówiłem, że jest za duży.

– Ależ nie musisz mi tego tłumaczyć, stary. Rozumiem wszystko, bo jestem wprowadzony w twój projekt, jednak niewielu wie, o co w tym wszystkim chodzi, i niektórzy nie są zadowoleni. Nawet Spallek nie całkiem rozumie, chociaż z radością partycypuje w zyskach, jakie twój projekt przynosi tym wszystkim, którzy mieli dość szczęścia, aby ci pomagać.

Zanim Kevin zdołał odpowiedzieć, Bertram został kilkakrotnie zatrzymany na krótkie konsultacje. Przechodzili przez szpital weterynaryjny. W tych niespodziewanych przerwach w rozmowie Kevin zastanawiał się nad tym, co przed chwilą usłyszał. Zawsze zdawało mu się, że jest raczej niewidzialny, że nikt go nie dostrzega. Świadomość, że jest źródłem animozji, była trudna do zaakceptowania.

– Przepraszam – powiedział Bertram po kolejnej rozmowie. Pchnął ostatnie z podwójnych drzwi. Kevin podążał za nim.

Mijając Marthę, swoją sekretarkę, Bertram wziął z biurka stos telefonicznych informacji. Przejrzał je w drodze do gabinetu. Machnął na Kevina, żeby wszedł, i zamknął za nim drzwi.

– Będziesz zachwycony – stwierdził Bertram, odkładając karteczki na bok. Usiadł przed komputerem i wywołał na ekranie mapę Isla Francesca. – A teraz podaj mi numer zwierzaka, którego chcesz zlokalizować.

– O rety. Niech będzie numer jeden.

– Szukamy – zawołał Bertram. Wprowadził informację i kliknął. Nagle na mapie wyspy pojawił się czerwony, świecący punkt. Znajdował się na północ od wapiennego grzbietu, ale na południe od strumyka nazwanego dowcipnie Rio Diviso. Strumień, płynąc ze wschodu na zachód, dzielił wyspę wzdłuż na dwie części. Isla Francesca miała sześć mil długości i dwie szerokości. W samym środku znajdowało się bajoro z oczywistych względów nazwane przez nich Lago Hippo.

– Całkiem szybko, co? – zapytał dumny Bertram.

Kevin był zafascynowany. Nie tyle z powodu zaawansowanej techniki, chociaż i to go zainteresowało. Przede wszystkim dlatego, że czerwone światełko zapaliło się w tym miejscu, z którego, jak sobie wyobrażał, unosił się dym.

Bertram wstał i otworzył jedną z szafek. Wypełniona była małymi, ręcznymi urządzeniami elektronicznymi przypominającymi z wyglądu miniaturowe notesy z ekranami z ciekłych kryształów. Z każdego wystawała wysuwana antena.

– To działa w podobny sposób – powiedział Bertram. Jedno z urządzeń wręczył Kevinowi. – Nazywamy je lokatorami. Oczywiście są przenośne, więc można je zabrać w teren. To prawdziwa rewelacja w porównaniu z tym, co mieliśmy na początku.

Kevin spróbował uruchomić urządzenie. Z pomocą Bertrama szybko uzyskał obraz wyspy z czerwonym, migającym punktem. Edwards pokazał jeszcze, jak zejść z mapy ogólnej, pomniejszając skalę, aż uzyska się obraz kwadratu o boku około piętnastu metrów.

– Kiedy jesteś tak blisko, używasz tego – powiedział Bertram i wręczył Kevinowi instrument wyglądający jak lampa błyskowa z panelem cyfrowym niczym z pilota telewizyjnego. – Wpisujesz w to te same dane. To działa jak kierunkowa radiolatarnia. Im bliżej znajdujesz się poszukiwanego zwierzęcia, tym głośniej popiskuje. Kiedy obraz obiektu jest czysty, dźwięk będzie jednostajny. W takiej sytuacji musisz jedynie użyć pistoletu z nabojem usypiającym.

– Jak działa ten system? – zapytał Kevin. Zatopiwszy się całkowicie w biomolekularnych aspektach swojego projektu, zupełnie nie zwracał uwagi na zagadnienia logistyczne. Odwiedził wyspę raz, pięć lat temu, kiedy rozpoczynano przedsięwzięcie, ale to było wszystko. Nigdy nie wypytywał o wszystkie szczegóły prowadzonych prac.

– To system satelitarny – wyjawił Bertram. – Oczywiście nie zamierzam twierdzić, że znam detale. Każde zwierzę ma wszczepiony pod skórę mikroprocesor z wysokiej jakości baterią o wydłużonym czasie działania. Sygnał wysyłany z mikroprocesora jest słaby, ale wyłapuje go sieć założona na wyspie, sygnał ulega wzmocnieniu i jest transmitowany w postaci mikrofal.

Kevin chciał oddać Bertramowi urządzenia, ale weterynarz podniósł ręce i powiedział:

– Nie, nie, zatrzymaj je, Kevin. Mamy tego sporo.

– Ale ja tego nie potrzebuję – zaprotestował Kevin.

– Coś ty, Kevin – połajał go żartobliwie Bertram, klepiąc jednocześnie po plecach. Uderzenie było jednak na tyle silne, że Kevin zrobił krok do przodu. – Wyluzuj się, stary! Jesteś stanowczo zbyt poważny. – Bertram usiadł przy biurku, sięgnął po informacje telefoniczne i zaczął je przeglądać, jakby był w gabinecie sam.

Kevin spojrzał na elektroniczne gadżety, które trzymał w rękach, i zastanawiał się, co ma z nimi zrobić. Bez wątpienia były drogimi urządzeniami.

– O czym chciałeś ze mną porozmawiać w związku z projektem? – zapytał nagle Bertram. Spojrzał znad karteczek. – Ludzie zawsze narzekają, że nie dopuszczam ich do słowa. Co ci chodzi po głowie?

– Jestem zaniepokojony – przyznał Kevin.

– Czym? Sprawy nie mogłyby iść lepiej.

– Znowu widziałem dym.

– Co? Masz na myśli taką smugę dymu, o której wspominałeś w zeszłym tygodniu?

– Rzeczywiście – przyznał Kevin. – I z tego samego rejonu wyspy.

– Ach, to nic poważnego – zlekceważył informację Bertram i machnął ręką. – Właściwie co noc mamy burze z wyładowaniami elektrycznymi. Każdy wie, że pioruny mogą wywoływać pożary.

– W tak mokrym środowisku? – zapytał Kevin. – Sądziłem, że pioruny wywołują pożary na sawannie, w porze suchej, a nie w czasie deszczów w tropikalnej dżungli.

– Piorun może wzniecić ogień wszędzie – twierdził uparcie Bertram. – Pomyśl o temperaturze, jaka towarzyszy takiemu wyładowaniu. Pamiętaj, że piorun to nic innego jak wypromieniowana energia o niesamowicie wysokiej temperaturze. To niewiarygodne zjawisko.

– Cóż, może – Kevin nie był przekonany. – Ale nawet gdyby ten ogień pochodził od pioruna, czy długo by się utrzymał?

– Ależ ty jesteś zawzięty – stwierdził Bertram. – Dzieliłeś się z kimś swoimi strachami?

– Rozmawiałem tylko z Raymondem Lyonsem. Dzwonił wczoraj w innej sprawie.

– I co odpowiedział?

– Żebym nie puszczał wodzy fantazji – przyznał Kevin.

– Powiedziałbym, że to dobra rada. Popieram wniosek.

– No, nie wiem. Może powinniśmy tam pójść i sprawdzić – zaproponował Kevin.

– Nie! – Bertram aż sapnął. Na krótką, ulotną chwilę usta ułożyły mu się w cienką kreskę, a jego niebieskie oczy spojrzały przeszywająco. Natychmiast jednak twarz mu się rozluźniła. – Nie chcę iść na wyspę, chyba że po to, co tam trzymamy. Takie były założenia planu i, do cholery, będziemy się ich trzymać. Dopóki wszystko dobrze się układa, nie chcę ryzykować. Zwierzęta mają pozostać w izolacji, nie niepokojone. Jedynie Pigmej Alphonse Kimba, może tam chodzić, i to wyłącznie po to, aby rozłożyć na wyspie dodatkowe pożywienie.

– Może mógłbym tam pójść sam – zasugerował Kevin. – Nie zabierze mi to wiele czasu i może uspokoi moje obawy.

– Absolutnie nie! – powiedział Bertram z naciskiem. – Ta część projektu jest pod moją ochroną i zabraniam tobie i wszystkim innym wchodzenia na wyspę.

– Nie wydaje mi się, żeby to miało aż tak wielkie znaczenie – Kevin obstawał przy swoim. – Nie chcę przecież niepokoić zwierząt.

– Nie! – kategorycznie rzucił Bertram. – Nie będzie żadnych wyjątków. Chcemy, żeby to były dzikie zwierzęta, a to oznacza ograniczenie kontaktów do minimum. Poza tym tworzymy tak małą społeczność, że podobne wizyty wywołają plotki, a tego także nie chcemy. No i wreszcie, taka wyprawa mogłaby się okazać niebezpieczna.

– Niebezpieczna? Trzymałbym się z daleka od hipopotamów i krokodyli. Bonobo przecież nie są groźne.

– Nie chciałem o tym wspominać z oczywistych względów – powiedział Bertram – ale w czasie ostatniego odłowu jeden z naszych tragarzy, Pigmej, został zabity.

– Jak to się mogło stać? – zapytał zaskoczony Kevin.

– Któraś małpa rzuciła kamieniem.

– Czy to nie jest niezwykłe?

Bertram wzruszył ramionami.

– Szympansy czasami rzucają gałęziami, kiedy są zaniepokojone czy przestraszone. Nie, nie uważam, że to niezwykłe zachowanie. Prawdopodobnie był to odruch bezwarunkowy. Pod ręką był kamień, więc małpa nim rzuciła.

– Ale to objaw agresji – stwierdził Kevin. – To niezwykłe u bonobo, szczególnie naszych.

– Wszystkie małpy bronią swojej grupy, gdy zostaje zaatakowana – upierał się Bertram.

– Ale dlaczego miałyby sądzić, że zostały zaatakowane?

– To była już czwarta wyprawa – odpowiedział Edwards. Wzruszył ramionami. – Pewnie nauczyły się, że może je spotkać coś złego. Ale jakikolwiek byłby powód, nie chcemy, żeby ktokolwiek chodził na wyspę. Spallek i ja przedyskutowaliśmy całą sprawę i zgadzamy się co do tego.

Bertram wstał zza biurka i objął Kevina ramieniem. Kevin chciał się wyzwolić z uścisku, ale Edwards przytrzymał go.

– No, Kevin! Zrelaksuj się! Takie niezdrowe objawy wybujałej wyobraźni to skutek tego, o czym wcześniej mówiłem. Wyjdź z tego laboratorium i zajmij się czymś przyjemnym, co odciągnie złe myśli. Inaczej wpadniesz w obsesję, zwariujesz. Mówię ci, że ten gówniany ogień to nic ważnego. Program rozwija się wspaniale. A co do zaproszenia na obiad, to jak? Przemyślisz to jeszcze raz? Oboje z Trish będziemy zachwyceni.

– Poważnie się nad tym zastanowię – obiecał Kevin. Czuł się niezwykle skrępowany w uścisku Bertrama, który tymczasem chwycił go dłonią za kark.

– Dobrze – odparł Edwards i jeszcze raz klepnął Kevina w plecy. – Może moglibyśmy pójść w trójkę do kina. W tym tygodniu zapowiedzieli aż dwa pełnometrażowe filmy. Weź pod uwagę, że mamy tu najnowsze produkcje. Powinieneś z tego skorzystać. GenSys bardzo się stara, przysyłając je samolotem co tydzień. Co ty na to?

– Zastanowię się – odpowiedział Kevin wymijająco.

– Dobrze. Wspomnę o tym Trish, zadzwoni do ciebie. Okay?

– Okay – zgodził się Kevin. Uśmiechnął się słabo.


Kiedy pięć minut później Kevin wsiadał do samochodu, był bardziej zakłopotany niż wtedy, gdy zdecydował się odwiedzić doktora Edwardsa. Nie wiedział, co myśleć. Może to tylko wybujała wyobraźnia… To było możliwe, ale mógł się o tym przekonać jedynie, udając się na Isla Francesca. A na dodatek martwiły go nieprzychylne uczucia innych ludzi wobec jego osoby.

Przy wyjeździe z parkingu zatrzymał się i rozejrzał w górę i w dół drogi biegnącej przed Strefą Zwierząt. Przepuścił przejeżdżającą ciężarówkę. Kiedy miał zdjąć nogę z hamulca, kątem oka dostrzegł mężczyznę stojącego nieruchomo w oknie kwatery Marokańczyków. Kevin nie mógł go dobrze widzieć, bo słońce odbijało się od szyby, ale z pewnością był to jeden z wąsatych ochroniarzy. I z pewnością przyglądał się właśnie jemu.

Nie wiedzieć dlaczego, dreszcz przeszedł mu po grzbiecie.

Droga powrotna minęła szybko i bez przygód, jednak nieprzeniknione ściany zieleni wywołały u Kevina niespodziewane uczucie klaustrofobii. W odpowiedzi nacisnął pedał gazu. Z ulgą wjechał do miasta.

Zaparkował na swoim miejscu. Otworzył drzwi, ale zawahał się. Dochodziło południe i rozważał, czy pojechać do domu na lunch, czy też wpaść jeszcze na godzinkę do laboratorium. Praca wygrała. Esmeralda nigdy nie oczekiwała go przed pierwszą.

Krótki spacer z samochodu do szpitala dał mu pełne wyobrażenie o tym, czym jest południowe słońce. Było jak ciężki koc, który krępował wszelkie ruchy, nawet oddychanie. Przed przyjazdem do Afryki nigdy nie doświadczył prawdziwego tropikalnego upału. Wewnątrz, w chłodnym, klimatyzowanym pomieszczeniu, natychmiast rozpiął kołnierzyk i odlepił koszulę od ciała.

Ruszył schodami na górę, ale nie zaszedł daleko.

– Doktorze Marshall! – dobiegło go wołanie.

Kevin obejrzał się za siebie. Nie był przyzwyczajony, aby nagabywano go na schodach.

– Wstyd, panie doktorze! – powiedziała kobieta stojąca u podnóża schodów. W jej głosie było coś wesołego, co sugerowało, że nie mówi całkiem serio. Ubrana była w odzież ochronną. Rękawy fartucha miała podwinięte prawie po łokcie.

– Przepraszam? – odparł Kevin. Kobieta wyglądała znajomo, ale nie potrafił sobie przypomnieć, kto to jest.

– Nie przyszedł pan zobaczyć pacjenta. Przy innych przypadkach zjawiał się pan codziennie.

– Tak, rzeczywiście, ma pani rację – odpowiedział półprzytomny. Wreszcie rozpoznał kobietę. To była pielęgniarka, Candace Brickmann. Należała do zespołu chirurgicznego przydzielonego pacjentowi. To była jej czwarta podróż do Cogo. Kevin widywał ją przy trzech poprzednich przypadkach.

– Uraził pan uczucia pana Winchestera – powiedziała Candace, grożąc Kevinowi palcem. Była pełną werwy, atrakcyjną, dwudziestokilkuletnią kobietą o chłopięcej posturze i krótkich, bardzo jasnych włosach. Na jej twarzy zawsze gościł uśmiech.

– Nie sądziłem, że zauważy – zająknął się.

Candace odchyliła głowę do tyłu i roześmiała się. Nagle zasłoniła usta dłonią, aby ukryć rozbawienie, gdyż spostrzegła na twarzy Kevina prawdziwe zakłopotanie.

– Tylko żartuję – zapewniła go. – Nie jestem nawet pewna, czy pan Winchester pamięta spotkanie z panem w dniu przyjazdu.

– Miałem zamiar przyjść i zapytać, jak się czuje, ale byłem zbyt zajęty.

– Zbyt zajęty w tym miejscu, w samym środku "nie-wiadomo-gdzie"? – zapytała z niedowierzaniem Candace.

– No, może należało powiedzieć zapracowany. Zaszło wiele okoliczności.

– Jakiego rodzaju? – Pytanie okrasiła kolejnym uśmiechem. Lubiła tego nieśmiałego, skromnego naukowca.

Kevin wykonał jakieś nieskoordynowane ruchy rękoma i zarumienił się.

– Różne – wykrztusił w końcu.

– Och, wy, naukowcy, załamujecie mnie. No, ale żarty na bok. Cieszę się, że mogę poinformować o dobrym samopoczuciu pana Winchestera, a ze słów chirurga wynika, że zawdzięcza je przede wszystkim pańskim staraniom.

– Aż tak to znowu nie – zaprzeczył Kevin.

– Ach, i do tego skromny! – skomentowała Candace. – Inteligentny, miły i skromny. Toż to zabójcza kombinacja. Kevin zająknął się, ale w końcu nic nie odpowiedział.

– Czy byłoby z mojej strony nietaktem zaprosić pana na lunch? – zapytała Candace. – Chciałam wyskoczyć na hamburgera. Trochę już mnie znudziło jedzenie podawane w szpitalnej stołówce, a poza tym chętnie wyjdę na powietrze. Słońce, zdaje się, zaszło. Co pan na to?

W głowie Kevina kłębiły się myśli. Zaproszenie było zupełnie niespodziewane i w normalnych warunkach znalazłby powód, aby odmówić i jakoś to uzasadnić. Ale ciągle miał w pamięci uwagi Bertrama, więc wahał się.

– Co się stało? Zgubił pan język? – Pochyliła głowę i zalotnie spojrzała spod uniesionych uroczo brwi.

Kevin wskazał na laboratorium, wymamrotał też cośo czekającej na niego Esmeraldzie.

– Nie może pan do niej zadzwonić? – Intuicyjnie wyczuwała, że Kevin chciałby z nią pójść, więc nalegała konsekwentnie.

– Tak – przyznał – mogę zadzwonić z gabinetu.

– Świetnie – uznała Candace. – Mam poczekać tutaj czy pójść z panem na górę?

Kevin nigdy jeszcze nie spotkał tak otwartej i rzutkiej kobiety, zresztą nie miał w tym względzie ani licznych doświadczeń, ani nawet okazji do ich zdobycia. Jego ostatnią i jedyną miłością, nie licząc szkolnych sympatii, była doktorantka, Jacqueline Morton. Ich związek dojrzewał miesiącami podczas długich godzin wspólnie spędzanych przy pracy. Jacqueline była równie nieśmiała jak on.

Candace pokonała pięć stopni i stanęła przy Kevinie. Miała około metra sześćdziesięciu.

– Jeśli nie może pan zdecydować, a nie sprawi to panu różnicy, to może wejdę?

– Tak, oczywiście – zgodził się.

Nerwowość Kevina szybko ustępowała. Normalnie w towarzyskich kontaktach z kobietami w szczególne zakłopotanie wprawiało go ciągłe szukanie tematu do rozmowy. Przy Candace nie miał czasu na takie rozmyślania, bo to ona wzięła na siebie obowiązek podtrzymywania rozmowy. W drodze na drugie piętro omówili temat pogody, miasta, szpitala i operacji chirurgicznej.

– Oto moje laboratorium – powiedział Kevin, otwierając drzwi.

– Fantastyczne! – zawołała szczerze zaskoczona Candace.

Kevin uśmiechnął się. Widział, że naprawdę zrobiło na niej wrażenie.

– Niech pan idzie zadzwonić, a ja się trochę rozejrzę – zaproponowała.

– Jak pani sobie życzy – zgodził się.

Bał się, że zbyt późno informuje Esmeraldę o tym, że nie przyjdzie na lunch, więc z zadowoleniem przyjął jej spokój. Zapytała tylko, o której przyjdzie na obiad.

– Jak zwykle – odparł. Nagle, ku własnemu zaskoczeniu dodał: – Może będzie ze mną jeszcze ktoś. Czy to nie sprawi kłopotu?

– Żadnego. Ile osób?

– Tylko jedna – odpowiedział, odłożył słuchawkę i wytarł lekko spocone dłonie.

– Możemy iść na lunch?! – zawołała z laboratorium Candace.

– Chodźmy – odpowiedział.

– To dopiero laboratorium! – z uznaniem powiedziała Candace. – Nigdy bym nie przypuszczała, że tu, w sercu tropikalnej Afryki, można znaleźć coś takiego. Proszę mi powiedzieć, do czego panu służy całe to fantastyczne wyposażenie?

– Próbuję udoskonalić świat.

– Mógłby pan być trochę bardziej dokładny?

– Naprawdę chce pani wiedzieć?

– Tak. Jestem tym szczerze zainteresowana.

– Na obecnym etapie zajmuję się pojedynczymi antygenami odpowiedzialnymi za zgodność tkankową. Rozumie pani, białka, które definiują panią jako osobnika unikatowego, jedynego w swoim rodzaju.

– I co pan z nimi robi?

– Lokalizuję odpowiadające im geny na właściwym chromosomie. Następnie szukam transferazy współpracującej z danym genem, jeśli jakaś jest, po to, abym mógł go przenosić.

Candace lekko się roześmiała.

– Obawiam się, że już się pogubiłam – przyznała. – Nie mam zielonego pojęcia, co to takiego transferaza. Prawdę powiedziawszy, cała biologia molekularna znajduje się chyba poza moim zasięgiem.

– Na pewno nie – stwierdził z przekonaniem Kevin. – Podstawy nie są tak bardzo skomplikowane. Sprawą zasadniczą, z której nieliczni zdają sobie naprawdę sprawę, jest to, że niektóre geny mogą wędrować w obrębie swego chromosomu. Dzieje się tak szczególnie w limfocytach B, co zwiększa różnorodność przeciwciał. Niektóre geny są bardziej mobilne i potrafią zmieniać pozycję ze swoim genem bliźniaczym. Pamięta zapewne pani, że posiadamy dokładną kopię każdego genu.

– Tak – przytaknęła Candace. – Mamy też po dwa identyczne chromosomy. Nasze komórki zawierają dwadzieścia trzy pary chromosomów.

– Dokładnie – potwierdził Kevin. – Jeżeli geny zmieniają pozycję w obrębie swojej pary chromosomów, nazywamy to transpozycją homologiczną. Jest to niezwykle ważny proces podczas powstawania komórek rozrodczych, zarówno jaja, jak i plemnika. Zjawisko podnosi stopień genetycznej różnorodności i w efekcie umożliwia ewolucję gatunków.

– To znaczy, że transpozycja homologiczna bierze udział w ewolucji – skonstatowała Candace.

– Jak najbardziej – przytaknął Kevin. – Precyzując, segment z genami, który się przemieścił, to transpozon, a enzymy katalizujące proces przemieszczania nazywane są trasferazami.

– W porządku – powiedziała dziewczyna. – Jak dotąd łapię.

– No więc obecnie interesuję się traspozonami zawierającymi geny dla antygenów zgodności komórkowej – wyjaśnił Kevin.

– Rozumiem – przytaknęła Candace. – Rysuje mi się obraz całości. Twoim celem jest przesunięcie genu odpowiedzialnego za antygen zgodności tkankowej z jednego chromosomu do innego.

– O to właśnie chodzi! – potwierdził Kevin. – Cała sztuka w znalezieniu i wyizolowaniu transferazy. To trudny etap. Ale gdy tylko znajdę transferazę, stosunkowo łatwo będzie odszukać sam gen. A kiedy znajdę i wyizoluję gen, będę mógł użyć standardowej procedury do rekombinacji DNA do jego produkcji.

– To znaczy kazać bakterii pracować na twoje potrzeby – zgadła Candace.

– Bakterii albo kulturom tkankowym jakiegoś ssaka, zależy, co się lepiej do tego nada.

– Phii! – skomentowała Candace. – Ta umysłowa rozrywka pobudziła tylko mój apetyt. Zjedzmy po hamburgerze, bo poziom cukru we krwi osiągnie u mnie stan krytyczny.

Kevin uśmiechnął się. Ta kobieta spodobała mu się. Nawet nieco się rozluźnił i odprężył.

Schodząc po schodach szpitalnych, Kevin odczuwał lekki zawrót głowy, wywołany nieustającym potokiem pytań i komentarzy Candace. Ciągle nie mógł uwierzyć, że oto idzie na lunch z tak atrakcyjną i ujmującą kobietą. Miał wrażenie, że w ciągu ostatnich kilku dni wydarzyło się w jego życiu więcej niż przez poprzednie pięć lat pobytu w Cogo. Był tak zaprzątnięty myślami, że nie zwrócił nawet uwagi na gwinejskich żołnierzy, kiedy wraz z Candace przechodził przez plac.

Od początku pobytu ani razu nie był w centrum rekreacyjnym. Zapomniał też, jakim bluźnierstwem było zamienienie kościoła na centrum światowych rozrywek. Ołtarz zniknął, ale ambona ciągle była na swoim miejscu, po lewej stronie. Używali jej lektorzy, a prowadzący grę w bingo odczytywali z niej numery. W miejscu ołtarza umieszczono kinowy ekran, ot, taki znak czasów.

Kantyna mieściła się w suterenie, do której wchodziło się po schodach przez kruchtę. Kevina zaskoczył tłok panujący w sali. Gwar rozmów odbijał się echem od szorstkiego, tynkowanego sufitu. Musieli stanąć w długiej kolejce, zanim udało im się złożyć zamówienie. A kiedy otrzymali dania, zaczęli intensywne poszukiwania miejsca przy stole. Były to długie, drewniane stoły z ławami, jak na amerykańskich piknikach.

– Tam są wolne miejsca! – zawołała Candace, przekrzykując hałas rozmów. Tacą wskazała na drugi koniec sali. Kevin skinął głową. Idąc za swoją nową znajomą, ukradkiem zerkał na twarze siedzących w kantynie gości. Onieśmielony, mając w pamięci opinię Bertrama na swój temat, stwierdził, że jednak nikt nie zwraca na niego najmniejszej uwagi.

Przecisnął się tuż za Candace między dwoma stołami. Trzymał tacę wysoko, aby nikogo nie zahaczyć, teraz wreszcie mógł ją postawić na wolnym miejscu. Musiał się nieźle nagimnastykować, żeby przełożyć nogi na drugą stronę ławy i siadając, schować je pod stół. Zanim się uporał ze wszystkim, Candace już zdążyła zawrzeć znajomość z dwoma osobami siedzącymi w przejściu. Kevin także kiwnął im głową. Nikogo jednak nie rozpoznał.

– Urocze miejsce – zagaiła Candace. Sięgnęła po ketchup. – Często pan tu przychodzi?

Zanim zdążył odpowiedzieć, ktoś zawołał go po imieniu. Odwrócił się i ujrzał znajomą twarz. To była Melanie Becket, technolog, specjalistka od reprodukcji.

– Kevin Marshall! – zawołała jeszcze raz. – Jestem wstrząśnięta. Co ty tu robisz?

Melanie była mniej więcej w tym samym wieku co Candace, w zeszłym miesiącu obchodziła uroczyście swoje trzydzieste urodziny. Candace była blondynką, Melanie brunetką, miała śniadą cerę, typową dla mieszkańców basenu Morza Śródziemnego. Jej ciemnobrązowe oczy wydawały się niemal czarne.

Kevin chciał przedstawić swoją towarzyszkę i przez chwilę przeżył horror, nie mogąc przypomnieć sobie jej imienia.

– Jestem Candace Brickmann – przedstawiła się dziewczyna, nie tracąc rezonu. Wyciągnęła rękę na powitanie. Melanie także się przedstawiła i zapytała, czy może do nich dołączyć.

– No jasne – odparła Candace.

Candace i Kevin siedzieli obok siebie, Melanie zajęła miejsce naprzeciwko.

– To ty jesteś odpowiedzialna za zwabienie naszego miejscowego geniusza do jaskini zła i zepsucia? – zapytała Melanie. Była bystrą, inteligentną kobietą traktującą wszystko z żartobliwym lekceważeniem. Wychowała się na Manhattanie.

– Zdaje się – odparła Candace. – A to coś niezwykłego?

– To wydarzenie roku. Zdradź mi swój sekret. Tyle razy bez skutku prosiłam go, żeby ze mną przyszedł, że w końcu poddałam się, a to było kilka lat temu.

– Nigdy jakoś szczególnie mnie nie prosiłaś – wtrącił Kevin we własnej obronie.

– Och, naprawdę? A co miałam takiego szczególnego zrobić? Narysować ci mapę, jak tu trafić? Pytałam, czy nie chcesz wrzucić na ruszt małego hamburgera. Czy to nie było wystarczająco szczególne zaproszenie?

– No, no – Candace aż się wyprostowała. – Zdaje się, że to mój szczęśliwy dzień.

Melanie i Candace z łatwością nawiązały kontakt. Opowiedziały sobie, czym się zajmują. Kevin słuchał, ale uwagę skoncentrował na hamburgerze.

– Więc wszyscy jesteśmy częścią tego samego projektu – stwierdziła Melanie, kiedy dowiedziała się, że Candace jest pielęgniarką z zespołu chirurgicznego z Pittsburgha, pracującą na oddziale intensywnej opieki medycznej. – Trzy ziarenka groszku w strączku.

– Jesteś wspaniałomyślna – odparła Candace. – Jestem tylko jednym z mniejszych trybików pracujących na etapie terapeutycznym. Nie mogłabym stawiać siebie na tym samym poziomie co wy, moi drodzy. To wy sprawiacie, że całe przedsięwzięcie jest możliwe. Jeśli mogę zapytać, jak wy to na miłość boską robicie?

– Ona jest tutaj numer jeden – odezwał się Kevin i wskazał na Melanie.

– Coś ty, Kevin! – zaprotestowała pochwalona. – To ty jesteś nie zastąpiony. To, co ja robię, może wykonać wielu innych ludzi, ale twoją część możesz wykonać tylko ty sam. To twoje osiągnięcia stały się kluczem do sukcesu.

– Nie spierajcie się – wtrąciła się Candace. – Po prostu powiedzcie, jak to działa. Umieram z ciekawości od pierwszego dnia, ale wszystko trzymane jest w takiej tajemnicy. Kevin wyjaśnił mi podstawy teoretyczne, ale ciągle nie wiem, jak to jest zastosowane w praktyce.

– Kevin pobiera szpik kostny pacjenta – zaczęła Melanie. – Z niego wyodrębnia komórkę przygotowaną do podziału, jeśli się orientuję, najlepiej tak zwaną komórkę macierzystą, w której podczas podziału jądra następuje wyróżnicowanie się chromosomów.

– Bardzo rzadko udaje się znaleźć komórkę macierzystą – wtrącił Kevin.

– Lepiej ty jej wyjaśnij, co robisz – powiedziała Melanie, machając z rezygnacją ręką. – Ja bym to wszystko zaraz pomieszała.

– Pracuję z transferazą, którą odkryłem jakieś siedem lat temu. Katalizuje homologiczne transpozycje i wzajemną wymianę segmentów między chromosomami krótkich ramion chromosomu szóstego.

– Co to takiego krótkie ramię chromosomu szóstego? – zapytała Candace.

– Chromosomy mają coś, co nazywamy centromerem, który dzieli je na dwa segmenty – objaśniła znowu Melanie. – Chromosom szósty ma dwa nierówne segmenty. Mniejszy nazywa się krótkim ramieniem.

– Dziękuję – powiedziała Candace.

– No więc – Kevin zawiesił głos, chcąc uporządkować własne myśli. – Ja dodaję moją sekretną transferazę do pobranej od pacjenta komórki przygotowanej do podziału. Ale nie prowadzę do rekombinacji kompletnej. Zatrzymuję cały proces w chwili oderwania się krótkich ramion od ich własnych chromosomów. Wtedy je ekstrahuję, wyciągam.

– O rety! – zawołała Candace. – Wyciągasz te drobiny, te mikroskopijne niteczki z jąder komórkowych? Jak to możliwe?

– To zupełnie inna historia – odparł Kevin. – Wykorzystuję system antyciał monoklonalnych, który rozpoznaje ukryty enzym, transferazę.

– To już wykracza poza moje możliwości zrozumienia – oświadczyła zrezygnowana Candace.

– Jasne, zapomnij, jak dobiera się do krótkiego ramienia – zaproponowała Melanie – i przyjmij jedynie, że tak jest.

– Zgoda. Co robisz z tymi oderwanymi ramionami?

Kevin wskazał na Melanie.

– Czekam, aż ona wykona swoje magiczne sztuczki.

– To nie magia. Jestem jedynie technikiem. Wykorzystuję technikę zapłodnienia in vitro u bonobo, tę samą, którą stosowano do zapładniania goryli górskich trzymanych w niewoli. Dokładniej mówiąc, Kevin i ja musimy skoordynować nasze wysiłki, ponieważ on potrzebuje zapłodnionego jaja, które zacznie się dzielić. Czynnik czasu jest niezwykle ważny.

– Chcę, żeby było gotowe do podziału – wtrącił Kevin. – Tak więc rozkład czynności Melanie determinuje moje działania. Nie zacznę swojej pracy, dopóki Melanie nie zapali zielonego światła. Kiedy dostarczy zygotę, wykonuję wszystko według tej samej procedury, którą stosowałem w wypadku komórek pacjenta. Po pobraniu krótkiego ramienia z chromosomu bonobo umieszczam w zygocie krótkie ramię chromosomu pacjenta. Dzięki transferazie łączą się dokładnie w tym miejscu, w którym oczekujemy.

– I to wszystko? – zapytała Candace.

– No cóż, nie do końca – stwierdził Kevin. – Właściwie używam czterech transferaz, nie jednej. Krótkie ramię chromosomu szóstego jest najważniejszym segmentem, który transferujemy, ale przenosimy również relatywnie mniejsze fragmenty chromosomów dziewiątego, dwunastego i czternastego. Zawierają geny grup krwi ABO i kilka mniej ważnych antygenów zgodności tkankowej jak CD-31 adhezji cząsteczkowej. Ale to już zbyt skomplikowane. Miej na uwadze jedynie chromosom szósty. To najważniejsza część operacji.

– Dlatego, że chromosom szósty zawiera geny w największym stopniu odpowiedzialne za cały splot procesów związanych ze zgodnością tkankową – stwierdziła celnie Candace, dając do zrozumienia, że zorientowała się, w czym rzecz.

– Dokładnie o to chodzi – pochwalił ją Kevin. Był pod olbrzymim wrażeniem. Okazała się nie tylko duszą towarzystwa, ale także osobą inteligentną i żądną wiedzy.

– Czy takie postępowanie można zastosować także wobec innych zwierząt? – zapytała Candace.

– Co masz na myśli? – Kevin nie zrozumiał pytania.

– Świnie. Wiem, że w niektórych ośrodkach amerykańskich i angielskich próbują zredukować niebezpieczeństwo odrzutu przeszczepu, używając świńskich organów po wszczepieniu ludzkich genów.

– Nie, to stara metoda, która reaguje na skutki, a nie likwiduje przyczyn – wyjaśniła Melanie.

– To prawda. W naszej metodzie nie ma żadnych obaw związanych reakcją immunologiczną. System zgodności tkankowej, który oferujemy, jest inteligentny, daje podwójne zabezpieczenie immunologiczne, szczególnie że potrafię włączać więcej antygenów.

– Nie rozumiem, po co się nad tym męczysz – zauważyła Melanie. – U naszych trzech pierwszych pacjentów z przeszczepami nie było żadnych reakcji sygnalizujących odrzucenie. Zero kłopotów!

– Chcę, żeby system był doprowadzony do perfekcji – stwierdził Kevin.

– Pytałam o świnie z kilku powodów – wróciła do tematu Candace. – Po pierwsze sądzę, że wykorzystywanie małp bonobo może niepokoić wielu ludzi. Po drugie domyślam się, że nie są one zbyt liczne.

– To prawda – zgodził się Kevin. – Cała światowa populacja bonobo liczy sobie tylko około dwudziestu tysięcy osobników.

– O tym właśnie mówię, podczas gdy świnie zabija się dla szynki w setkach tysięcy sztuk.

– Nie sądzę jednak, żeby mój system zadziałał w wypadku świń – wyznał Kevin. – Nie wiem tego na pewno, ale wątpię. Bonobo i szympansy mają genotyp niezwykle podobny do naszego. Tak naprawdę różnimy się pod tym względem tylko o jakieś półtora procent. Dlatego wszystko tak dobrze się udaje.

– Tylko tyle? – zapytała Candace z niedowierzaniem.

– To upokarzające, czyż nie?

– To więcej niż upokarzające.

– To pokazuje, jak blisko siebie w procesie ewolucji znalazły się bonobo, szympansy i ludzie – stwierdziła Melanie. – To dowodzi, że my i nasi prymitywni kuzyni mieliśmy wspólnego przodka około siedmiu milionów lat temu.

– Ale i stawia poważne pytania natury etycznej co do wykorzystania istot tak blisko z nami spokrewnionych i wyjaśnia, dlaczego ten proceder niepokoi wielu ludzi – zauważyła Candace. – Te małpy wyglądają tak ludzko. Nie macie wyrzutów, kiedy musicie je zabić?

– Ta, której wątrobę wszczepiliśmy panu Winchesterowi, była dopiero drugą uśmierconą – odpowiedziała Melanie. – Od dwóch poprzednich pobraliśmy nerki i obecnie mają się całkiem dobrze.

Kevin popatrzył na Melanie. W ustach miał sucho. Candace zmusiła go do spojrzenia prosto w twarz problemowi, od którego ze wszystkich sił pragnął uciec. Między innymi dlatego dym unoszący się nad Isla Francesca tak bardzo go niepokoił.

– Tak, trochę mnie to porusza – przyznała Melanie. – Ale jestem tak podekscytowana zawiłościami naukowymi i tym, co możemy zrobić dla pacjentów, że staram się nie myśleć o innych trudnościach. Poza tym nigdy nie zakładaliśmy, że będziemy musieli wszystkie wykorzystać. To raczej rodzaj ubezpieczenia, na wypadek gdyby klient ich potrzebował. Nie przyjmujemy ludzi, którzy wymagali transplantacji natychmiast i nie mogą czekać trzech lat, aż nasz dawca osiągnie optymalny wiek. Nie musimy także obcować ze zwierzętami. Żyją same na wyspie. Tak to zostało zaplanowane, żeby nikt nie zdołał się do nich przywiązać.

Kevin miał trudności z przełykaniem. Oczami wyobraźni widział smużkę dymu leniwie wijącą się w stronę ciężkiego, ołowianego nieba. Widział wystraszoną bonobo chwytającą za kamień i rzucającą nim ze śmiertelną precyzją w Pigmeja, który wyruszył na łowy.

– Jak to się nazywa, kiedy zwierzę nosi w sobie ludzkie geny? – zapytała Candace.

– Transgeniczność – odparła Melanie.

– No właśnie. Chciałabym, żeby można było używać transgenicznych świń zamiast bonobo. Ta cała procedura nie daje mi spokoju. Chociaż bardzo lubię pieniądze i podobają mi się warunki, jakie stworzyło GenSys, to jednak nie jestem pewna, czy dalej będę pracować przy tym programie.

– To z pewnością nie spodoba się firmie – zauważyła Melanie. – Pamiętaj, że podpisałaś kontrakt. Jest dla mnie jasne, że będą chcieli zatrzymać pracownika zgodnie z wcześniej podjętymi zobowiązaniami.

Candace wzruszyła ramionami.

– Zwrócę im wszystko. Mogę bez tego żyć. Przede wszystkim muszę zachować dobre samopoczucie. Czułabym się lepiej, gdyby używali do tego świń. Kiedy usypialiśmy ostatnią bonobo, mogłabym przysiąc, że próbowała się z nami porozumieć. Musieliśmy zastosować dodatkową dawkę środka uspokajającego.

– Och, dajmy już temu spokój! – zareagował niespodziewanie energicznie Kevin. Twarz mu płonęła.

Melanie szeroko otworzyła oczy.

– A w ciebie co za diabeł wstąpił?

Kevin natychmiast się uspokoił i przeprosił za wybuch.

– Przepraszam. – Serce ciągle mu waliło. Nie znosił tego, że zawsze był w swych odruchach tak szczery i łatwy do przejrzenia, a w każdym razie zdawało mu się, że tak jest. Melanie spojrzała znacząco na Candace, ale ta zdawała się tego nie dostrzegać. Patrzyła na Kevina.

– Mam wrażenie, że czujesz to samo co ja – zauważyła Candace.

Kevin głośno wypuścił powietrze i szybko ugryzł hamburgera, żeby nie powiedzieć czegoś, czego mógłby potem żałować.

– Dlaczego nie chcesz o tym porozmawiać? – naciskała Candace.

Kevin pokręcił głową, przeżuwając kęs hamburgera. Domyślał się, że jest czerwony jak burak.

– Nie martw się nim. Wróci do siebie – pocieszyła koleżankę Melanie.

Candace spojrzała teraz na nią.

– Bonobo są tak ludzkie – powiedziała, wracając do przerwanej rozmowy – że właściwie nie powinniśmy się dziwić tej maleńkiej, półtoraprocentowej różnicy w genotypie. Ale coś mi przyszło do głowy. Moi drodzy, jeżeli tak łatwo przenosicie krótsze ramię chromosomu szóstego czy inne małe segmenty ludzkiego DNA do komórek bonobo, to jak wam się zdaje, z jakim procentem mamy wtedy do czynienia?

Melanie spojrzała na Kevina, robiąc równocześnie rachunek w myślach. Zmarszczyła czoło.

– Hmmm – mruknęła pod nosem. – To ciekawe pytanie. W grę wchodzi pewnie ponad dwa procent.

– Tak, ale te półtora procent nie mieści się wyłącznie w krótkim ramieniu szóstego chromosomu – niemal warknął Kevin.

– Hola, miły panie, wyluzuj się – Melanie starała się lekkim tonem pohamować coraz bardziej zdenerwowanego Kevina. Odstawiła sok i po przyjacielsku położyła dłoń na ramieniu kolegi. – Nie trać panowania nad sobą. My jedynie rozmawiamy. No wiesz, wymiana poglądów, taka rozrywka normalnych ludzi, siedzieć i mówić. Wiem, że dla kogoś, kto cały czas spędza z wirującymi w maszynach probówkami, takie kontakty stają się irytujące, ale mimo wszystko nie rozumiem, co takiego się stało.

Kevin westchnął. Chociaż było to wbrew jego naturze, postanowił zwierzyć się tym dwóm miłym, godnym zaufania kobietom. Przyznał, że się zdenerwował.

– Tak jakbyśmy tego nie widziały! – odparła Melanie, wywracając oczami. – A nie mógłbyś być nieco bardziej dokładny? Co cię tak wkurzyło?

– Właśnie to, o czym mówiła Candace – wyznał.

– Mówiła mnóstwo rzeczy.

– I wszystkie one świadczyć mogą, że popełniłem piramidalną pomyłkę.

Melanie cofnęła dłoń i zajrzała głęboko w ciemnobłękitne oczy Kevina.

– W jakiej sprawie?

– W dodawaniu tak dużej porcji ludzkiego DNA. Krótkie ramię szóstego chromosomu zawiera setki genów nie mających nic wspólnego z zespołem zgodności tkankowej. Powinienem raczej wyizolować wyłącznie potrzebny kompleks, a nie iść drogą na skróty.

– A więc te stworzenia otrzymują nieco więcej ludzkich protein – dopowiedziała Melanie. – A to ci dopiero historia!

– Tak się właśnie poczułem w pierwszej chwili – przyznał Kevin. – Przynajmniej do momentu, w którym wszedłem do Internetu, aby się dowiedzieć, czy ktokolwiek wie coś na temat zawartości krótkiego ramienia chromosomu szóstego. Niestety, jeden z badaczy poinformował mnie, że znajduje się tam spory segment genów ewolucyjnych. No i teraz zupełnie nie wiem, co stworzyłem.

– Ależ oczywiście, że wiesz – zaprzeczyła Candace. – Stworzyłeś transgeniczną małpę.

– To wiem – odpowiedział Kevin, a jego oczy płonęły. Zaczął szybko oddychać, na jego czole pojawiły się krople potu. – Ale obawiam się, że przekroczyłem granicę.

Загрузка...