ROZDZIAŁ 21

9 marca 1997 roku

godzina 4.30

Bata, Gwinea Równikowa


Jack obudził się o czwartej trzydzieści i nie mógł już zasnąć. Paradoksalnie hałas, jaki czyniły żaby nadrzewne i świerszcze, dochodzący z rosnącego w pobliżu bananowego zagajnika okazał się zbyt trudny do zniesienia nawet dla kogoś przywykłego do wycia klaksonów i nowojorskiego rejwachu.

Sięgnął po ręcznik i mydło, wyszedł na werandę i poszedł pod prysznic. W połowie drogi wpadł niemal na Laurie wracającą do swojego pokoju.

– Co ty tu robisz?! – zapytał. Na dworze jeszcze było ciemno.

– Poszliśmy spać około ósmej. Osiem godzin to wystarczająco długa noc jak dla mnie.

– Masz rację – powiedział Jack. Zapomniał, o jak wczesnej porze padli zmęczeni w łóżkach.

– Idę na dół, do kuchni, zobaczyć, czy uda mi się zdobyć trochę kawy – poinformowała Laurie.

– Ja też zaraz schodzę.

Gdy zszedł na dół, do jadalni, z zaskoczeniem zobaczył resztę grupy już przy śniadaniu. Jack sięgnął po filiżankę kawy i chleb i usiadł między Warrenem i Estebanem.

– Arturo wspomniał, że musisz chyba być szalony, skoro chcesz jechać do Cogo bez zaproszenia – odezwał się Esteban.

Z pełnymi ustami Jack mógł tylko skinąć głową.

– Twierdzi, że nie dostaniesz się tam – dodał Esteban.

– Zobaczymy – odpowiedział Jack, przełknąwszy. – Jeśli dotarłem tak daleko, nie zamierzam się wycofywać przynajmniej bez spróbowania.

– Przynajmniej droga jest dobra dzięki GenSys – powiedział Esteban.

– W najgorszym razie odbędziemy więc przyjemną przejażdżkę – stwierdził Jack.

Godzinę później znowu wszyscy spotkali się w jadalni. Na wstępie Jack przypomniał, że wyprawa do Cogo nie jest obowiązkowym punktem programu i każdy, kto ma ochotę, może pozostać w Bata. Wyjaśnił też, że według zdobytych przez niego informacji droga może trwać cztery godziny w każdą stronę.

– Uważasz, że dasz sobie radę sam? – zapytał Esteban.

– Całkowicie. Nie ma możliwości, żebyśmy się zgubili. Według mapy jest tylko jedna główna droga na południe. Nawet ja sobie poradzę.

– W takim razie ja bym został – zdecydował Esteban. – Mam dużą rodzinę, z którą chciałbym się zobaczyć.

Chwilę później jechali drogą na południe. Warren siedział obok kierowcy, a kobiety z tyłu. Niebo na wschodzie zaczęło jaśnieć. Zaszokowani byli liczbą ludzi maszerujących poboczem do miasta. Były to przede wszystkim kobiety i dzieci. Większość kobiet dźwigała na głowach duże tobołki.

– Chyba nie mają wiele, a wydają się szczęśliwi – zauważył Warren. Dzieci często zatrzymywały się i machały w stronę przejeżdżającego samochodu. Warren zawsze odwzajemniał pozdrowienie.

Mijali peryferie miasta. Betonowe domy ustąpiły miejsca białym domkom z gliny, przykrytym trzciną. Z trzcinowych mat były też zrobione zagrody dla kóz.

Kiedy minęli Bata, przed ich oczyma pojawiła się bujna dżungla.

Ciężarówki jadące w stronę miasta pędziły tak, że minivanem szarpały podmuchy.

– Człowieku, ci to jeżdżą – skomentował Warren.

Piętnaście mil na południe od Bata Warren wyjął mapę. Mieli przed sobą jedno rozwidlenie i jeden zakręt, które musieli pokonać prawidłowo, jeśli nie chcieli tracić czasu. Znaków drogowych właściwie nie było.

Kiedy wzeszło słońce, sięgnęli po okulary przeciwsłoneczne. Okolica stała się monotonna. Dżungla, od czasu do czasu kilka chat z trzcinowymi dachami. Prawie dwie godziny od wyjazdu z Bata skręcili w drogę prowadzącą do Cogo.

– Droga jest znacznie lepsza – stwierdził Warren, gdy Jack nacisnął pedał gazu i wóz znacznie przyspieszył.

– Wygląda na nową – odparł Jack. Droga, z której zjechali, była dość równa, ale od ciągłego naprawiania wyglądała jak połatany pled.

Oddalali się teraz od wybrzeża w kierunku południowo-wschodnim. Wjeżdżali w coraz gęściejszą dżunglę. Zaczęły się wzniesienia, na które musieli się wspinać. W oddali dostrzegli niewysokie, pokryte lasem góry.

Niespodziewanie rozległ się grzmot. Tuż przedtem na niebie zakotłowały się ciemne chmury. W ciągu kilku minut dzień zamienił się w noc. Zwykły deszcz szybko zamienił się w oberwanie chmury. Wycieraczki starego samochodu nie nadążały zbierać strumieni wody. Jack musiał zwolnić do około trzydziestu kilometrów na godzinę.

Po kwadransie przez gęste chmury przedarły się promienie słońca, zamieniając mokrą szosę w parującą wstęgę. Tuż przed nimi przez drogę przechodziła grupa pawianów. Wyglądały jakby szły w chmurach.

Gdy minęli góry, droga skręciła na południowy zachód. Warren sprawdził na mapie i poinformował wszystkich, że są jakieś dwadzieścia mil od celu.

Minęli kolejny zakręt i zobaczyli w oddali biały budynek, który wyrastał pośrodku drogi.

– Co, u diabła? – odezwał się Warren. – Przecież niemożliwe, żebyśmy już dotarli.

– To posterunek, jak przypuszczam – odparł Jack. – Dowiedziałem się o nim dopiero wczoraj wieczorem. Trzymajcie kciuki. Być może będziemy musieli realizować plan B.

Gdy podjechali bliżej, zobaczyli, że centralną część budynku zajmują ogromne skrzydła bramy osadzone na kółkach. Można było je przesuwać, robiąc miejsce dla pojazdów.

Jack przyhamował i zatrzymał samochód około sześciu metrów przed bramą. Z piętrowego budynku-strażnicy wyszło trzech żołnierzy ubranych tak samo jak ci pilnujący na lotnisku prywatnego odrzutowca. Tak jak tamci, uzbrojeni byli w karabiny, tyle że tym razem zawieszone na wysokości bioder i wycelowane w ich samochód.

– Nie podoba mi się to – stwierdził Warren. – Wyglądają na dzieciaki.

– Spokojnie – odparł Jack i spuścił szybę w drzwiach. – Cześć, chłopcy. Miły dzień, co?

Żołnierze nie ruszyli się. Ich spojrzenia pozostały obojętne.

Jack miał już zamiar poprosić o otwarcie bramy, gdy w słońcu stanął czwarty mężczyzna. Ku zaskoczeniu Jacka miał na sobie czarną marynarkę, a pod nią białą koszulę i krawat. W środku parującej dżungli to był absurd. Kolejną zaskakującą rzeczą było to, że nie był Murzynem, lecz Arabem.

– Mogę w czymś pomóc? – zapytał Arab. Jego ton nie był przyjazny.

– Tak sądzę – odpowiedział Jack. – Chcemy odwiedzić Cogo.

Arab spojrzał na przednią szybę pojazdu, prawdopodobnie szukając jakiegoś znaczka identyfikacyjnego. Nie widząc go, zapytał, czy Jack ma przepustkę.

– Nie mam żadnej przepustki – przyznał Jack. – Jesteśmy grupą lekarzy interesujących się wykonywanymi tu pracami.

– Jak się pan nazywa? – spytał Arab.

– Jestem doktor Jack Stapleton. Przyleciałem z Nowego Jorku.

– Chwileczkę. – Arab zniknął w budynku.

– To nie wygląda dobrze – Jack odezwał się do Warrena kątem ust. Jednocześnie uśmiechnął się do żołnierzy. – Ile powinienem mu zaproponować? Nie jestem dobry w tym łapówkowym interesie.

– Tutaj pieniądze muszą znaczyć znacznie więcej niż w Nowym Jorku – odparł Warren. – Spróbuj go kupić za sto dolarów. No, jeśli to tyle warte dla ciebie.

Jack przeliczył w pamięci sto dolarów na franki i wyjął banknoty z portfela. Po kilku minutach Arab wrócił.

– Szef mówi, że nie zna pana i nie zaprasza – odparł.

– Też coś – odparł Jack. Wyciągnął lewą rękę z pieniędzmi, które trzymał między palcem wskazującym i dużym. – Nie ma wątpliwości, że docenimy pańską pomoc.

Arab dojrzał pieniądze i w ułamku sekundy znalazły się one w jego kieszeni.

Jack przyglądał mu się przez chwilę, ale mężczyzna ani drgnął. Trudno było odczytać z twarzy jego zamiary, bo gęste wąsy zasłaniały usta.

Jack odwrócił się do Warrena.

– Za mało?

Warren potrząsnął głową.

– To chyba nie zadziała.

– Chcesz powiedzieć, że wziął moją forsę i już?

– Na to wygląda.

Jack znowu popatrzył w stronę mężczyzny w czarnej marynarce. Zauważył, że ważył najwyżej z siedemdziesiąt kilo, należał raczej do szczuplejszych. Przez moment pomyślał nawet, czy nie powinien wysiąść i zażądać zwrotu pieniędzy, ale jeden rzut oka na żołnierzy odwiódł go od tego zamiaru.

Z westchnieniem rezygnacji Jack zawrócił i ruszył przed siebie drogą, którą przyjechał.

– Phi! – odezwała się Laurie. – Nie podobało mi się to.

– Nie podobało ci się? – odparł Jack. – Teraz jestem wkurzony.

– Jaki jest plan B? – zapytał Warren.

Jack przedstawił im pomysł dostania się do Cogo łodzią z Acalayong. Poprosił Warrena, żeby spojrzał w mapę i spróbował określić, ile czasu zajmie im podróż do Acalayong.

– Powiedziałbym, że ze trzy godziny – uznał Warren. – Jeżeli droga nadal będzie taka dobra. Kłopot w tym, że zanim skręcimy do Acalayong, musimy się spory kawał cofnąć.

Jack spojrzał na zegarek. Dochodziła dziewiąta.

– To znaczy, że dotrzemy tam około południa. Sądzę, że z Acalayong do Cogo dostaniemy się w godzinę, nawet najwolniejszą łódką na świecie. Powiedzmy, że w Cogo zostaniemy przez dwie godziny. Myślę, że i tak zdążymy wrócić o przyzwoitej porze. Co wy na to?

– Jestem za – odparł Warren.

Jack popatrzył we wsteczne lusterko.

– Mógłbym zawieźć panie z powrotem do Fata i wrócić tu jutro.

– Mam opory, gdy pomyślę, że tam też jest pełno żołnierzy z bronią maszynową – powiedziała Laurie.

– Nie uważam, że to stanowi jakiś problem – odparł Jack. – Jeżeli trzymają żołnierzy przy wjeździe do miasta, nie ma ich chyba zbyt wielu w samym mieście. Oczywiście jest możliwe, że patrolują też wodny szlak, i będę musiał zastosować plan C.

– Na czym on polega? – zapytał Warren.

– Jeszcze nie wiem – przyznał Jack. – Jak dotąd nie rozważałem takiej możliwości. Natalie, co ty sądzisz?

– Dla mnie to wszystko jest bardzo interesujące. Zrobię to co inni.

Po godzinie dotarli do miejsca, w którym trzeba było podjąć decyzję. Jack zjechał na pobocze.

– No i co? – zapytał. Chciał mieć absolutną pewność. – Wracamy do Bata czy jedziemy do Acalayong?

– Myślę, że bardziej bym się bała, gdybyś pojechał sam. Możesz mnie brać pod uwagę – zdecydowała Laurie.

– Natalie? – Jack zwrócił się w stronę drugiej pasażerki. – Nie ulegaj wpływom tych wariatów. Czego naprawdę chcesz?

– Pojadę – odpowiedziała.

– Dobra – powiedział Jack, wrzucił bieg i skręcił w lewo na drogę do Acalayong.


Siegfried wstał od biurka i podszedł do okna wychodzącego na szpital. W ręku trzymał kubek z kawą czarną jak smoła. Nie wiedział, co myśleć. Operacja w Cogo zaczęła się sześć lat temu i od tamtego czasu rozwijała się nieprzerwanie, a nigdy nie zdarzyło się, by ktoś stanął przed posterunkiem na szosie i żądał prawa do wjazdu. Gwinea Równikowa nie należała do tych miejsc na świecie, które odwiedzano bez przyczyny.

Wziął łyk kawy i zastanowił się, czy między tym dziwnym zdarzeniem a przyjazdem dyrektora GenSys, Taylora Cabota, jest jakiś związek. Oba wydarzenia były nie do przewidzenia i obu nie życzono sobie szczególnie w chwili, kiedy pojawił się poważny problem z bonobo. Dopóki sytuacja nie zostanie opanowana, Siegfried nie chciał widzieć żadnych obcych szwendających się w pobliżu, a szefa GenSys kwalifikował do tej właśnie kategorii.

Aurielo wetknął głowę przez drzwi i oznajmił, że przyszedł doktor Raymond Lyons i życzy sobie widzieć się z szefem.

Siegfried wywrócił oczyma. Raymonda też nie chciał tu oglądać.

– Wpuść go – odpowiedział niechętnie.

Raymond wszedł do gabinetu. Jak zwykle był opalony i rześki. Siegfried zazdrościł mu arystokratycznego wyglądu i dwóch zdrowych rąk.

– Znaleźliście już Kevina Marshalla? – zapytał Raymond.

– Nie – odparł Siegfried. Ton Raymonda uznał za obraźliwy.

– Zdaje się, że od zniknięcia minęło czterdzieści osiem godzin. Macie go znaleźć!

– Niech pan siada! – odparł ostro Siegfried.

Raymond zawahał się. Nigdy nie wiedział, czy ma się złościć, czy bać z powodu nagłych wybuchów agresji u szefa Strefy.

– Powiedziałem, siadaj pan! – powtórzył polecenie Siegfried.

Raymond usiadł. Biały myśliwy z okaleczoną twarzą i zwisającą bezwładnie ręką wyglądał imponująco, szczególnie w otoczeniu tych wszystkich dowodów mordów, które popełnił.

– Wyjaśnijmy sobie jedną sprawę dotyczącą podległości służbowej – zaczął Siegfried. – Nie przyjmuję od pana poleceń. Wręcz przeciwnie, jeżeli przebywa pan tutaj jako gość, to musi pan słuchać moich rozkazów. Czy wyrażam się dostatecznie jasno?

Raymond już otworzył usta, żeby zaprotestować, ale uznał, że lepiej tego nie robić. Wiedział, że formalnie rzecz biorąc, Siegfried ma rację.

– No, a skoro rozmawiamy tak otwarcie – kontynuował Siegfried – to gdzie jest moja premia? W przeszłości dostawałem ją zawsze, gdy pacjent wyruszał w podróż powrotną do Stanów.

– To prawda. – W głosie Raymonda wyczuwało się napięcie. – Jednak tym razem mieliśmy większe wydatki. Pieniądze wkrótce napłyną od nowych klientów. Gdy tylko je zainkasujemy, otrzyma pan swoją należność.

– Niech panu się nie wydaje, że można mnie wykiwać – ostrzegł Siegfried.

– Ależ skąd – zaprzeczył gwałtownie Raymond.

– I jeszcze jedno. Czy może pan jakoś ponaglić szefa? Jego obecność tutaj wpływa destabilizująco. Może dałoby się to uzasadnić potrzebami pacjenta?

– Nie wiem – odparł Raymond. – Cabot został poinformowany, że pacjent jest w pełni zdolny do podróży. Cóż jeszcze można powiedzieć?

– Niech pan nad tym pomyśli – poprosił Siegfried.

– Spróbuję. Tymczasem proszę odnaleźć Kevina Marshalla. Jego zniknięcie bardzo mnie niepokoi. Boję się, że mógł zrobić coś nierozsądnego.

– Sądzimy, że popłynął do Cocobeach w Gabonie. – Szef Strefy z zadowoleniem przyjął uległość, którą usłyszał w tonie Raymonda.

– Jest pan pewny, że nie pojechał na wyspę?

– Całkowitej pewności nie możemy mieć. Ale nie podejrzewamy takiego kroku. Ale nawet gdyby, to nie miałby zapewne ochoty pozostawać tam tak długo. Wróciłby do tej pory. Minęło czterdzieści osiem godzin.

Raymond wstał i westchnął.

– Chciałbym, żeby się już odnalazł. Strach o niego doprowadza mnie do białej gorączki, szczególnie w obliczu obecności Taylora Cabota. Oprócz tego w długim łańcuchu kłopotów mam jeszcze problemy w Nowym Jorku, które dostatecznie poważnie zatruwają mi życie.

– Będziemy dalej szukać – obiecał Siegfried. Starał się nadać głosowi współczujący ton, ale naprawdę ciekawiło go, jak Raymond zareagował na wieść, że bonobo są przenoszone do centrum weterynaryjnego. Wszystkie inne problemy bladły w obliczu groźby, że małpy pozabijają się wzajemnie.

– Pomyślę, co by można powiedzieć Taylorowi Cabotowi – obiecał Raymond, wstał i skierował się do drzwi. – Byłbym bardzo wdzięczny, gdyby mógł mnie pan zawiadomić zaraz, kiedy dowie się pan czegoś o Kevinie Marshallu.

– Oczywiście – obiecał Siegfried.

Z satysfakcją przyglądał się, jak uprzednia duma doktora Lyonsa zamienia się potulną uległość. Tuż po wyjściu Raymonda Siegfried przypomniał sobie, że jego gość jest z Nowego Jorku. Podskoczył do drzwi i zdążył złapać Raymonda na schodach.

– Doktorze! – zawołał z fałszywym szacunkiem.

Raymond zatrzymał się i spojrzał za siebie.

– Czy zna pan przez przypadek lekarza nazwiskiem Stapleton?

Cała krew odpłynęła z twarzy Raymonda.

Reakcja nie uszła uwagi Siegfrieda.

– Lepiej będzie, jak pan wróci do mojego gabinetu – stwierdził.

Ledwie Siegfried zamknął drzwi za Raymondem, ten natychmiast zapytał, jak, u diabła, nazwisko Stapletona mogło się tu pojawić.

Siegfried obszedł swoje biurko i usiadł za nim. Wskazał Raymondowi krzesło. Siegfried nie był zadowolony. W pierwszej chwili pomyślał o związku nieoczekiwanego przybycia nieznajomego lekarza z wizytą Taylora Cabota, natomiast nie łączył tego z Raymondem.

– Tuż przed pańskim przyjściem otrzymałem niezwykły telefon z posterunku na szosie. Marokańczyk pełniący tam służbę powiedział, że pojawił się samochód pełen ludzi, którzy chcieli wjechać do naszego miasta. Nigdy przedtem nie mieliśmy nieproszonych gości. Samochód prowadził doktor Jack Stapleton z Nowego Jorku.

Raymond starł z czoła krople potu. Palcami obu dłoni przeczesał nerwowo włosy. Powtarzał sobie, że to nie może być prawda, skoro Vinnie Dominick wziął na siebie sprawę Stapletona i Laurie Montgomery. Nie dzwonił, żeby się dowiedzieć, co się z tą dwójką stało, prawdę powiedziawszy, nie chciał znać szczegółów. Za dwadzieścia tysięcy dolarów szczegóły nie były czymś, o co powinien był się martwić czy choćby myśleć. Niemniej jednak, mógł sądzić, że oboje w tej chwili pływają w oceanie.

– Pańska reakcja na tę nowinę wzbudza we mnie niepokój – powiedział Siegfried.

– Nie wpuścił pan chyba Stapletona i jego przyjaciół do miasta?

– Nie, oczywiście, że nie.

– Może powinien pan. Wtedy moglibyśmy się z nimi rozprawić. Jack Stapleton stanowi bardzo poważne zagrożenie dla programu. Czy tu, w Strefie, jest jakaś możliwość rozprawienia się z takimi ludźmi?

– Owszem. Możemy ich przekazać w ręce ministra sprawiedliwości albo obrony z odpowiednią gratyfikacją. Rząd bardzo dba o to, aby nic nie zabiło kury znoszącej złote jajka. Musimy jedynie powiedzieć, że stanowią poważne zagrożenie dla operacji GenSys.

– W takim razie jeśli pojawią się jeszcze raz, powinien pan ich wpuścić.

– A może pan powinien powiedzieć mi dlaczego – odparł Siegfried.

– Pamięta pan Carla Franconiego?

– Pacjenta Carla Franconiego?

Raymond skinął.

– No pewnie.

– Tak, wszystko zaczęło się właśnie od niego – powiedział Raymond i przedstawił Siegfriedowi całą historię.


– Uważasz, że to bezpieczne? – spytała Laurie. Przyglądała się długiemu, wydrążonemu w pniu czółnu, na którym wznosił się szałas z trzcinowym dachem. Do połowy wyciągnięte było na plażę. Z tyłu, od zewnątrz, był przymocowany duży silnik. Wokół rufy dostrzegła opalizującą plamę, co dowodziło, że wyciekało z niego paliwo.

– Dwa razy na dzień pokonuje drogę do Gabonu, a to znacznie dalej niż do Cogo – odpowiedział Jack.

– Ile musiałeś zapłacić? – spytała Natalie. Wynegocjowanie ceny zabrało Jackowi całe pół godziny.

– Troszeczkę więcej niż oczekiwałem. Jacyś ludzie wypożyczyli dwa dni temu łódź i słuch po nich zaginął. Obawiam się, że ten epizod podniósł cenę.

– Więcej niż stówę czy mniej? – zapytał Warren. On także nie był pod wrażeniem stanu łodzi i jej zdolności do pływania. – No bo jeśli więcej niż stówę, to przepłaciłeś.

– Nie bawmy się w słowa. Lepiej ruszajmy, jeśli się nie rozmyśliliście, kochani.

Zapadła cisza, w której wszyscy spoglądali na siebie z niepokojem.

– Nie jestem wielkim pływakiem – przyznał Warren.

– Mogę cię zapewnić, że nie zamierzamy dostać się tam wpław – powiedział Jack.

– Dobra. Skoro tak, to ruszajmy – zdecydował Warren.

– Czy panie się przyłączą? – spytał Jack.

I Laurie, i Natalie skinęły głowami, ale bez entuzjazmu. W tej chwili na niebie wisiało leniwe, południowe słońce, pomimo bliskości wody powietrze stało nieruchomo.

Kobiety usiadły na rufie, by pomóc unieść dziób łodzi, a Warren z Jackiem zepchnęli ją na wodę. Jeden po drugim szybko wskoczyli do czółna. Wiosłowali około dwudziestu metrów, zanim Jack zabrał się do uruchomienia motoru. Podpompował trochę małą, ręczną pompką znajdującą się nad czerwonym zbiornikiem z paliwem. Jako dzieciak miał łódkę, którą pływał po jeziorach Środkowego Zachodu, więc sporo wiedział o obsłudze takich urządzeń.

– Ta łódka jest o wiele bardziej stabilna niż wygląda – stwierdziła Laurie. Chociaż Jack kręcił się po rufie, czółno prawie się nie kołysało.

– I nie przecieka. A tak się tego bałam – dodała Natalie.

Warren nic nie mówił. Palce tak mocno zaciskał na burtach, że aż mu kostki pobielały.

Ku zaskoczeniu Jacka silnik zaczął pracować już po drugiej próbie uruchomienia. Kilka sekund później płynęli dokładnie na wschód. Po opętańczym upale lekki wiaterek przynosił prawdziwą ulgę.

Droga do Acalayong minęła szybciej, niż się spodziewali. Szosa nie była co prawda tak dobra jak ta do Cogo, ale jechało im się wygodnie. Ruchu wielkiego nie było. Jedynie sporadycznie mijały ich jadące na północ ciężarówki wyładowane ludźmi. Nawet na dachach załadowanych bagażami siedziało kilku ludzi kurczowo uczepionych swoich tobołków.

Acalayong wywołało na ich twarzach uśmiech. To, co na mapie przedstawiano jako miasto, w rzeczywistości okazało się garstką kiczowatych sklepów, barów i hotelików. Był tam też otynkowany budynek policji, przed którym w cieniu arkad na trzcinowych fotelach kołysało się kilku policjantów w brudnych mundurach. Przejeżdżające samochody odprowadzali wzgardliwym, sennym wzrokiem.

Chociaż miasto okazało się żałośnie prowincjonalne i zaśmiecone, udało się znaleźć coś do zjedzenia i wypicia, no i wypożyczyć łódź. Z pewnymi trudnościami zaparkowali samochód w pobliżu policjantów, mając nadzieję, że dzięki temu kiedy wrócą, będzie nadal tam stał.

– Ile nam to, twoim zdaniem, zabierze?! – zapytała Laurie, przekrzykując warkot silnika. Był głośniejszy, bo brakowało części osłony silnika.

– Godzinę! – zawołał Jack. – Ale właściciel łodzi powiedział, że wystarczy ponad dwadzieścia minut. To jest tuż za tym cyplem przed nami.

W tej chwili przepłynęli przez dwumilowe ujście Rio Congue. Dżungla porastająca brzegi była zamglona od unoszącej się pary wodnej. Nad nimi gromadziły się chmury burzowe. Jeszcze w samochodzie usłyszeli dwa grzmoty.

– Mam nadzieję, że nie złapie nas tu ulewa – odezwała się Natalie.

Jednak Matka Natura zignorowała jej życzenie. Mniej niż pięć minut później zaczęło lać tak mocno, że woda rzeki rozbryzgująca się pod wielkimi kroplami opryskiwała pasażerów łodzi. Jack zwolnił obroty silnika, pozwalając czółnu płynąć własnym kursem, a sam dołączył do pozostałych, ukrytych w szałasie. Ku miłemu zaskoczeniu dach nie przeciekał i w środku było sucho.

Zaraz po minięciu cypla zobaczyli przystań Cogo. Zbudowana z grubych bali nie przypominała rozklekotanych pomostów w Acalayong. Gdy podpłynęli bliżej, na samym końcu dojrzeli pływający pomost do cumowania.

Na pierwszy rzut oka Cogo wzbudziło ich uznanie. W przeciwieństwie do Bata i Acalayong, gdzie dominowały zniszczone i przypadkowo zbudowane domy z płaskimi, pokrytymi blachą falistą dachami, w Cogo wznosiły się atrakcyjnie wyglądające, pokryte dachówką, lśniące bielą postkolonialne budynki. Z lewej, prawie skryta w dżungli stała nowoczesna elektrownia. Można ją było dostrzec tylko dzięki wyjątkowo wysokiemu kominowi.

Gdy zbliżali się do miasta, Jack wyłączył silnik. Mogli teraz bez trudu rozmawiać. Do pomostu przywiązanych było kilka łodzi takich samych jak ta, którą płynęli, tyle że pełnych rybackich sieci.

– Cieszę się, że są inne łodzie – powiedział Jack. – Bałem się, że nasza będzie sama jak palec.

– Sądzisz, że ten duży, nowoczesny gmach to szpital? – zapytała Laurie, spoglądając w kierunku budynku.

Jack poszedł za jej wzrokiem.

– Tak, przynajmniej według Artura, a on chyba wie, co mówi. Był w ekipie budowlanej.

– To znaczy, że tam jest nasz cel – powiedziała.

– Tak wygląda. W każdym razie na początek. Arturo mówił, że zwierzęta trzymają kilka mil od miasta, w głębi dżungli. Zastanowimy się, jak tam dotrzeć.

– Miasto jest znacznie większe, niż sądziłem – powiedział Warren.

– Słyszałem, że to dawne hiszpańskie miasto kolonialne – wyjaśnił Jack. – Nie całe zostało odnowione, chociaż stąd tak wygląda.

– Co Hiszpanie tu robili? – zapytała Natalie. – Przecież dookoła nie ma nic poza dżunglą.

– Uprawiali kawę i kakao. Przynajmniej tyle się dowiedziałem – powiedział Jack. – Nie mam tylko pojęcia, gdzie to uprawiali.

– Oho, widzę żołnierza – zauważyła Laurie.

– Ja też go widzę – odparł Jack, który uważnie obserwował brzeg.

Żołnierz ubrany był w taki sam mundur polowy i czerwony beret jak tamci na szosie. Przechadzał się bez celu po bruku przed pomostem. Karabin przewieszony miał przez ramię.

– Czy to znaczy, że przechodzimy do planu C? – zapytał Warren, żeby mu dokuczyć.

– Jeszcze nie. Najwidoczniej pilnuje, żeby nikt nie podchodził do przystani. Ale spójrzcie na bar na plaży. Jeśli się tam dostaniemy, jesteśmy w domu.

– Przecież nie możemy wysiąść na plaży – powiedziała Laurie. – Zauważy nas.

– Spójrzcie, jak wysoki jest pomost. A gdybyśmy tak przemknęli pod niego, tam zacumowali i przedostali się do baru? Co sądzicie?

– Może być – krótko odpowiedział Warren. – Ale ta łódka nie zmieści się pod pomostem. Nie da rady.

Jack wstał i podszedł do jednego z osadzonych w burtach palików podtrzymujących dach szałasu. Chwycił go w obie ręce i wyciągnął.

– Proszę, jakie poręczne – powiedział Jack. – Łódka kabriolet.

Kilka minut później wszystkie paliki zostały wyjęte, a dach złożony na dnie łodzi pod ławkami, wzdłuż obu burt.

– Właściciel nie będzie szczęśliwy – zauważyła Natalie.

Jack kierował łodzią tak, że cały czas znajdowali się pod osłoną pomostu. Wyłączył silnik w chwili, gdy wślizgnęli się w cień. Zaciskając palce na wręgach, kierowali czółno do brzegu, ostrożnie przepływając między palami. Po chwili zaskrzypiało na piaszczystej plaży w cieniu pomostu i zatrzymało się.

– Jak na razie, wszystko dobrze – stwierdził Jack. Zachęcił obie panie i Warrena, by wysiedli. Teraz Warren pociągnął za dziób, a Jack manewrował wiosłami i wspólnie wepchnęli łódź do połowy na piach. Jack wysiadł i wskazał kamienny murek, który ciągnął się prostopadle do podstawy pomostu, zanim zniknął w łagodnie unoszącym się piaszczystym brzegu.

– Trzymajmy się muru. Kiedy będzie można, przeskoczymy w stronę baru.

Kilka minut później byli już w barze. Żołnierz nie zwrócił na nich najmniejszej uwagi. Albo ich nie widział, albo nie zainteresowali go.

Bar był opustoszały. Tylko jeden człowiek pochłonięty był rozcinaniem cytryn i limonów. Jack wskazał w kierunku wysokich stołków i zaproponował uczcić sukces. Wszyscy z radością przystali na propozycję. Słońce grzało i w łodzi było gorąco.

Barman zjawił się natychmiast. Z przypiętego identyfikatora wynikało, że nazywa się Saturnino. Pomimo takiego imienia okazał się jowialnym człowiekiem. Miał na sobie wściekle kolorową koszulę, a na głowie toczek podobny do tego, w którym na lotnisku przywitał ich Arturo.

Za Natalie każdy zamówił coca-colę z plasterkiem cytryny.

– Nieduży dzisiaj ruch – Jack zagadnął do Saturnino.

– Do piątej. Potem mamy ręce pełne roboty.

– Jesteśmy tu nowi. Jakimi pieniędzmi mamy płacić? – spytał Jack.

– Wystarczy podpis.

Jack spojrzał na Laurie. Nie zgodziła się i pokręciła przecząco głową.

– Raczej zapłacimy – odpowiedział. – Czy mogą być dolary?

– Jak wolicie. Dolary albo franki. To bez różnicy.

– Gdzie jest szpital? – pytał dalej Jack.

Saturnino pokazał przez ramię.

– W górę ulicy, aż dojdziecie do głównego placu miasta. To będzie duży budynek po lewej.

– Co oni tam robią? – spytał Jack.

Saturnino spojrzał na Jacka jak na wariata.

– Leczą ludzi – odparł w końcu.

– Ludzie z Ameryki przyjeżdżają, żeby leczyć się w tym szpitalu?

Saturnino wzruszył ramionami.

– Nie wiem dokładnie. – Wziął banknoty, które Jack położył na barze, i podszedł do kasy.

– Niezłe śledztwo – szepnęła z uśmiechem Laurie.

– To by było zbyt proste – zgodził się Jack.

Orzeźwieni chłodnym napojem wyszli całą grupą w palące słońce. Żołnierz stał w odległości kilkudziesięciu metrów i nadal nie zwracał na nich uwagi. Po krótkim spacerze po rozpalonym słońcem bruku doszli do zielonego skweru otoczonego domami przypominającymi rezydencje plantatorów.

– Przypomina mi to widoki z niektórych wysp Karaibów – zauważyła Laurie.

Pięć minut później weszli na otoczony drzewami plac miejski. Po przeciwnej stronie placu, pod rynkiem, leniwie rozłożyła się grupka żołnierzy, psując swoim widokiem idylliczny obrazek.

– Kurczę! To cały batalion – stwierdził Jack.

– Zdawało mi się, że powiedziałeś, iż skoro mają posterunek na drodze, w mieście nie będą potrzebowali wojska – przypomniała Laurie.

– Myliłem się – oświadczył Jack. – Ale nie ma powodów, by podchodzić do nich i przedstawiać się. Przed nami szpital i laboratorium.

Z narożnika placu budynek wyglądał podobnie jak większość domów w Cogo. Było jedno wejście wychodzące na plac, ale było i drugie z ulicy ciągnącej się wzdłuż szpitala po ich lewej stronie. Aby nie zwrócić na siebie uwagi żołnierzy, poszli do bocznego wejścia.

– Co zamierzasz powiedzieć, jeśli ktoś nas zacznie pytać? – odezwała się Laurie z pewną obawą. – Gdy wejdziemy do środka, na pewno ktoś nas zaczepi.

– Będę improwizować. – Pchnął drzwi, przytrzymał je i z zapraszającym ukłonem wpuścił przed sobą przyjaciół.

Laurie popatrzyła na Natalie i Warrena i wywróciła oczami. Jack, nawet najbardziej irytujący, i tak pozostawał czarujący.

Weszli do budynku i poczuli dreszcz rozkoszy. Nigdy dotąd klimatyzacja nie wywołała u nich równie przyjemnych odczuć. Pomieszczenie, w którym się znaleźli, musiało pełnić funkcję luksusowego holu. Było wyłożone dywanową wykładziną, z klubowymi fotelami i kanapami. Jedną ścianę pokrywały półki z książkami. Niektóre były przymocowane pod kątem i prezentowały imponującą kolekcję gazet i czasopism od "Time'a" po "National Geographic". Parę osób siedziało wewnątrz, wszyscy byli pogrążeni w lekturze.

W przeciwległej ścianie za przesuwanymi szybami umieszczonymi na wysokości biurka, siedziała Murzynka w niebieskim fartuchu. Po prawej stronie od jej stanowiska znajdował się mały hol z wejściami do wind.

– Czy wszyscy ci ludzie mogą być pacjentami? – zastanowiła się Laurie.

– Dobre pytanie – odparł Jack. – Jakoś nie wydaje mi się. Wszyscy wyglądają na zbyt zdrowych i zadowolonych. Porozmawiajmy z sekretarką, czy kim ona tam jest.

Natalie i Warren byli onieśmieleni wystrojem szpitala. Bez słowa poszli za Jackiem i Laurie. Jack delikatnie zastukał w okno. Kobieta podniosła wzrok znad swojej pracy i odsunęła jedną z szyb.

– Przepraszam, nie zauważyłam, kiedy państwo weszli. Chce się pan wpisać na listę?

– Nie – odparł Jack. – W tej chwili mój organizm wypełnia wszystkie funkcje bez zarzutu.

– Słucham? – pytająco odpowiedziała kobieta.

– Przyszliśmy obejrzeć szpital, a nie korzystać z jego usług. Jesteśmy lekarzami.

– To nie jest szpital, tylko hotel. Jeżeli chcą państwo dostać się do szpitala, proszę albo wyjść na zewnątrz i wejść głównym wejściem, albo korytarzem po prawej przejść za podwójne oszklone drzwi.

– Dziękuję – odpowiedział Jack.

– Bardzo proszę – powiedziała kobieta. Kiedy się oddalali we wskazanym kierunku, wychyliła się i popatrzyła za nimi. Zdziwiona usiadła na swoim miejscu i sięgnęła po telefon.

Jack poprowadził całe towarzystwo przez wskazane drzwi. Natychmiast otoczenie nabrało bardziej znajomego wyglądu. Podłogi wyłożono linoleum, a ściany pomalowano na jasnozielony kolor. W powietrzu unosił się lekki zapach środków antyseptycznych.

– Teraz bardziej mi pasuje – skomentował Jack.

Weszli do pomieszczenia, którego okna wychodziły na plac. Pomiędzy oknami były duże drzwi wejściowe. Na podłodze leżały chodnik a na nich stały sofy i fotele ustawione tak, żeby można było wygodnie rozmawiać, ale była to tylko poczekalnia. I tym razem bez trudu zauważyli punkt informacyjny.

Jack zapukał, a siedząca wewnątrz kobieta uchyliła jedną z szyb. Również i ona była niezwykle uprzejma.

– Mamy do pani pytanie – zaczął Jack. – Jesteśmy lekarzami i chcielibyśmy się dowiedzieć, czy w tej chwili w szpitalu znajdują się pacjenci po transplantacji?

– Tak, oczywiście. Mamy jednego pacjenta – odpowiedziała sekretarka z wyrazem zmieszania na twarzy. – Pan Horace Winchester. Jest w pokoju 302, gotowy do wypisania.

– Świetnie – odparł Jack. – Jaki organ miał przeszczepiony?

– Wątrobę – odpowiedziała. – Czy państwo jesteście z grupy z Pittsburgha?

– Nie, jesteśmy z grupy z Nowego Jorku.

– Ach tak – odpowiedziała kobieta, ale widać było, że niczego nie rozumie.

– Dziękuję – odpowiedział Jack i skierował się z przyjaciółmi do windy, którą dostrzegł po prawej stronie.

– Szczęście wreszcie zaczęło nam dopisywać – zauważył podekscytowany. – Wygląda na to, że pójdzie łatwo. Może wystarczy tylko zajrzeć do informatora.

– Jeżeli to rzeczywiście jest takie proste – skomentowała Laurie.

– Prawda. Może więc lepiej wpaść do Horace'a i zasięgnąć informacji ze źródła.

– Człowieku – odezwał się Warren – to może ja i Natalie powinniśmy zostać na dole? Nie bardzo znamy się na szpitalach, wiesz, co mam na myśli?

– Chyba tak. Jednak sądzę, że powinniśmy trzymać się razem, gdybyśmy musieli dostać się do łodzi szybciej niż byśmy chcieli. Wiesz, o czym mówię? – Jack uśmiechnął się znacząco.

Warren skinął potakująco głową i Jack wcisnął przycisk windy.


Cameron McIvers przywykł do fałszywych alarmów. Właściwie większość informacji, jakie docierały do niego albo do Biura Ochrony, to były takie fałszywe alarmy. Dlatego gdy wchodził do części hotelowej, nie czuł się zaniepokojony. Jednak na tym, aby sprawdzić wszelkie możliwe zagrożenia, polegała jego praca albo w każdym razie taki był jeden z jego obowiązków.

Zbliżając się do informacji, zauważył, że w holu jak zwykle panuje cisza i spokój. Umocniło go to tylko w przekonaniu, że ten telefon, jak większość wcześniejszych, nie zapowiada nieszczęścia.

Zapukał w szybę, która natychmiast się odsunęła.

– Panno Williams – powiedział, dotykając na przywitanie ronda kapelusza. Podobnie jak inni funkcjonariusze, nosił mundur w kolorze khaki, a na głowie australijski kapelusz. Miał też skórzany pas z koalicyjką, do którego z prawej strony przytroczona była pochwa z berettą, a z lewej radiotelefon.

– Tamtędy poszli – powiedziała Corrina Williams podnieconym głosem. Podniosła się, wychyliła i wskazała palcem za narożnik.

– Spokojnie – odparł łagodnie Cameron. – O kim właściwie pani mówi?

– Nie podali żadnych nazwisk. Było ich czworo. Mówił tylko jeden. Powiedział, że jest lekarzem.

– Hmmm – zastanowił się Cameron. – I nigdy wcześniej nie widziała ich pani?

– Nigdy – odparła zaniepokojona. – Zaskoczyli mnie. Pomyślałam, że może przylecieli wczoraj i są zakwaterowani w hotelu. Ale powiedzieli, że przyszli obejrzeć szpital. Kiedy im powiedziałam, jak tam dotrzeć, natychmiast poszli.

– Byli biali czy czarni? – Może to jednak nie jest fałszywy alarm, pomyślał.

– Pół na pół. Dwoje białych i dwoje czarnych. Ale sądząc po ubiorach, powiedziałabym, że przyjechali z Ameryki.

– Rozumiem – odparł Cameron. Pocierał brodę i rozważał, czy możliwe jest, aby jacyś Amerykanie zatrudnieni w Strefie mogli przyjść do hotelu i twierdzić, że chcą obejrzeć Szpital.

– Ten, który mówił, powiedział też coś dziwnego, że jego organizm pełni wszystkie funkcje prawidłowo. Zupełnie nie wiedziałam, co odpowiedzieć.

– Hmmm – powtórzył Cameron. – Można skorzystać z telefonu?

– Oczywiście. – Podniosła aparat z biurka i postawiła go przed Cameronem na blacie.

Wybrał bezpośredni numer do biura szefa Strefy. Siegfried odebrał błyskawicznie.

– Jestem w hotelu – wyjaśnił Cameron. – Uznałem, że muszę ci opowiedzieć o dziwnej sprawie. Czwórka dziwnych lekarzy zjawiła się u panny Williams. Oznajmili, że przyszli obejrzeć szpital.

Odpowiedź Siegfrieda była tak przerażająco wściekła, że Cameron odsunął słuchawkę od ucha. Nawet Corrina skurczyła się ze strachu.

Cameron oddał telefon sekretarce. Nie dosłyszał wszystkich inwektyw, które wyrzucił z siebie Siegfried, ale sens był jasny. Miał natychmiast wzmocnić ochronę i ująć obcych lekarzy.

Cameron jednocześnie odpiął kaburę z bronią i pasek zabezpieczający radiotelefon. Wyjął je i połączył się z bazą. Potem szybkim krokiem skierował do szpitala.


Pokój 302 znajdował się od frontu. Z okna roztaczał się widok na plac. Znaleźli go bez trudności. Nikt ich nie zatrzymywał i nie sprawdzał. Od wyjścia z windy aż do otwartych drzwi pokoju nie widzieli żywej duszy.

Jack zapukał, chociaż jasne było, że pokój stał w tej chwili pusty. Bez wątpienia ktoś go zajmował, świadczyło o tym wiele drobiazgów, ale tego kogoś nie było chwilowo w pomieszczeniu. Telewizor z wbudowanym magnetowidem był włączony. Leciał jakiś stary film z Paulem Newmanem. Szpitalne łóżko było w lekkim nieładzie. Walizka leżała otwarta, częściowo zapakowana.

Zagadka rozwiązała się sama, gdy Laurie usłyszała zza zamkniętych drzwi łazienki odgłos prysznica.

Kiedy woda przestała lecieć, Jack zapukał, jednak dopiero dobre dziesięć minut później Horace Winchester pojawił się w pokoju.

Był mężczyzną około pięćdziesięciu paru lat, korpulentnej postury. Wyglądał na szczęśliwego i zdrowego. Zawiązał pasek płaszcza kąpielowego i z westchnieniem ulgi opadł w miękki fotel stojący przy łóżku.

– Czemu zawdzięczam wizytę? – zapytał, uśmiechając się do gości. – Więcej was, niż widziałem przez cały pobyt tutaj.

– Jak się pan czuje? – zapytał Jack. Wziął krzesełko, postawił je tuż przed Horace'em i usiadł. Warren i Natalie wymknęli się na zewnątrz. Czuli się nieswojo w pokoju pacjenta. Laurie podeszła do okna. Widząc grupę żołnierzy, zaczęła się coraz bardziej niepokoić. Wolałaby skrócić wizytę do niezbędnego minimum i jak najszybciej znaleźć się w łodzi.

– Czuję się po prostu świetnie – odparł Horace. – To prawdziwy cud. Przyjechałem tu z jedną nogą w grobie, żółty jak kanarek. Spójrzcie teraz na mnie! Mogę pojechać do jednego z moich ośrodków wypoczynkowych i zaliczyć trzydzieści sześć dołków w golfa. Och, kochani, jesteście zaproszeni do wszystkich moich kurortów i możecie zostać tak długo, jak wam się będzie podobało, a wszystko na mój koszt. Lubi pan narty?

– Owszem – odparł Jack. – Ale wolałbym teraz porozmawiać o pańskim przypadku. Rozumiem, że przeszedł pan tu transplantację wątroby. Chciałbym zapytać, skąd pochodziła wątroba?

Na twarzy Horace'a błąkał się niewyraźny półuśmiech. Zaczął się uważnie przyglądać Jackowi.

– To jakiś test? – zapytał. – To niepotrzebne. Nie zamierzam z nikim o tym rozmawiać. Nie mógłbym być bardziej wdzięczny. Właściwie, to gdy tylko będzie można, zamierzam zapłacić za kolejny duplikat.

– Co pan ma na myśli, mówiąc "duplikat"?

– Czy jesteście z zespołu z Pittsburgha? – zapytał Horace, patrząc na Laurie.

– Nie, jesteśmy członkami zespołu z Nowego Jorku. I jesteśmy zafascynowani pańskim przypadkiem. Cieszymy się, że czuje się pan tak dobrze i jesteśmy tu, aby się uczyć. – Jack uśmiechnął się. – Zamieniamy się w słuch. Mógłby pan zacząć od początku?

– To znaczy jak zachorowałem? – zapytał Horace. Był dość zmieszany.

– Nie, raczej jak doszło do tego, że przyjechał pan do Afryki na transplantację. I chciałbym wiedzieć, co rozumie pan pod określeniem "duplikat". Czy w jakiś sposób udało się panu otrzymać wątrobę od małpy?

Horace zaśmiał się nerwowo i potrząsnął głową.

– Co tu się dzieje? – Spojrzał znowu na Laurie, a potem na Natalie i Warrena, którzy stanęli w drzwiach.

– Uff – odezwała się Laurie. Spoglądała przez okno. – Przez plac biegnie w naszą stronę oddział żołnierzy.

Warren szybko podszedł do okna i wyjrzał przez nie.

– Kurde, człowieku. Zwietrzyli sprawę!

Jack wstał, zrobił krok do przodu, złapał Horace'a za ramiona i zbliżył twarz do jego twarzy.

– Bardzo mnie pan rozczaruje, nie odpowiadając na pytanie, a rozczarowany robię najdziwniejsze rzeczy. Co to było za zwierzę? Szympans?

– Wchodzą do szpitala – krzyknął Warren. – Wszyscy są uzbrojeni w AK-47.

– No dalej! – Jack ponaglił Horace'a, potrząsając nim lekko. – Gadaj! Czy to był szympans? – Jack zacisnął dłonie na ramionach mężczyzny.

– Bonobo – pisnął Horace. Był przerażony.

– To gatunek małpy?

– Tak – przyznał Horace.

– Dalej, człowieku! – Warren stał już na korytarzu. – Zabierajmy stąd nasze dupy!

– A co oznacza "duplikat"?

Laurie złapała Jacka za ramię.

– Nie ma czasu. Żołnierze będą tu za minutę.

Jack niechętnie puścił mężczyznę i pozwolił się pociągnąć w stronę drzwi.

– Cholera, byłem już tak blisko.

Warren machał gwałtownie w ich stronę. Biegł z Natalie korytarzem na tyły budynku. Otworzyły się drzwi windy. Wyszedł z niej Cameron z berettą w dłoni.

– Wszyscy stać! – krzyknął, dostrzegając obcych. Schwycił broń w obie dłonie, uniósł ją i wycelował w Warrena i Natalie. Potem błyskawicznie przesunął lufę na Jacka i Laurie. Utrudnieniem dla Camerona było to, że przeciwnicy znajdowali się po obu jego stronach. Kiedy patrzył na jednych, nie widział drugich.

– Ręce na głowy! – rozkazał, wymachując bronią. Wszyscy posłuchali, chociaż za każdym razem, gdy Cameron spoglądał w stronę Laurie i Jacka, Warren zbliżał się do niego o krok.

– Nikomu nic się nie stanie – zapewnił szef ochrony, obracając się z bronią znowu w stronę Warrena.

Warren wykonał krok do przodu i jego stopa z prędkością błyskawicy trafiła w ręce Camerona. Broń uderzyła o sufit. Zanim Cameron zdążył zareagować na jej niespodziewaną utratę, Warren przyskoczył do niego i uderzył dwa razy, raz w żołądek, drugi raz w nos. Cameron padł na plecy.

– Cieszę się, że jesteś po mojej stronie – powiedział Jack.

– Zwiewamy do łodzi! – powiedział Warren, nie mając ochoty na żarty.

– Jestem otwarty na wszelkie sugestie – stwierdził Jack.

Cameron jęczał i trzymał się za brzuch.

Warren popatrzył w obie strony korytarza. Chwilę wcześniej zamierzał pobiec na tył budynku, ale teraz uważał, że to nie jest dobre rozwiązanie. W połowie korytarza dostrzegł grupę pielęgniarek pokazujących palcami w jego stronę.

Naprzeciwko windy, na wysokości oczu widniała strzałka pokazująca w głąb korytarza, za pokój Horace'a Winchestera. Napisano na niej: OPER.

Zdając sobie sprawę, że nie mają czasu na dyskusje, Warren wskazał kierunek.

– Tędy! – warknął.

– Do sali operacyjnej? – zapytał Jack. – Dlaczego?

– Bo tego się nie spodziewają – odpowiedział Warren. Chwycił Natalie za rękę i pociągnął ją tak, że musiała biec.

Jack i Laurie pospieszyli za nimi. Przebiegli obok pokoju Horace'a, ale tęgawy jegomość ze strachu zamknął się w łazience. Część operacyjna oddzielona była od reszty szpitala wahadłowymi drzwiami. Warren uderzył w nie i przeszedł, trzymając wyciągniętą rękę niczym atakujący zawodnik futbolu amerykańskiego. Jack i Laurie byli tuż za nim.

Nikt nie czekał na operację, w sali pooperacyjnej też nie było żadnego pacjenta. Nie świeciły się nawet żadne lampy z wyjątkiem jednej w magazynku w połowie korytarza. Drzwi do magazynku były uchylone, dając lekką poświatę.

Słysząc hałasy przy drzwiach do oddziału operacyjnego, z magazynu wyjrzała jakaś kobieta. Ubrana była w fartuch, na głowie miała czepek. Wstrzymała oddech, widząc cztery postaci biegnące w jej kierunku.

– Hej, nie wolno tu wchodzić w cywilnym ubraniu – zawołała, gdy tylko odzyskała rezon. Ale Warren i pozostali już ją minęli. Zdumiona odprowadziła intruzów wzrokiem. Zniknęli w końcu korytarza za drzwiami prowadzącymi do laboratorium.

Wróciła do magazynu i sięgnęła do wiszącego na ścianie telefonu.

Warren zatrzymał się, gdyż teraz korytarz rozdzielał się w kształcie litery T. Popatrzył w obie strony. Z lewej, na końcu świeciło się na ścianie czerwone światło oznajmiające alarm pożarowy. Ponad nim wisiał napis: WYJŚCIE.

– Powoli! – zawołał Jack, widząc Warrena gotowego do ruszenia w tamtą stronę. Spodziewał się tam znaleźć schody przeciwpożarowe.

– Człowieku, co znowu? – zapytał zaniepokojony Warren.

– To wygląda na laboratorium – powiedział Jack. Podszedł do przezroczystych drzwi i zajrzał przez nie do środka. To, co zobaczył, zrobiło na nim ogromne wrażenie. Chociaż znajdowali się w środkowej Afryce, miał przed sobą najbardziej nowoczesne laboratorium, jakie kiedykolwiek widział. Każda, nawet najmniejsza część wyposażenia wyglądała na zupełnie nową.

– No, dalej! – poganiała Laurie. – Nie ma czasu na ciekawość. Musimy się stąd wydostać.

– To prawda, człowieku. Szczególnie po pobiciu tego ochroniarza musimy wyrywać przed siebie.

– Wy idźcie – powiedział niespodziewanie Jack. – Spotkamy się w łodzi.

Warren, Laurie i Natalie wymienili niespokojne spojrzenia.

Jack spróbował otworzyć drzwi. Nie były zamknięte. Wszedł do środka.

– Na miłość boską – westchnęła Laurie. Jack potrafił być taki denerwujący. Czym innym było nie dbać o własne bezpieczeństwo, ale czym innym narażać na niebezpieczeństwo innych.

– Jak nic, wpadną tu za chwilę ci z ochrony i żołnierze – przypomniał Warren.

– Wiem – odpowiedziała Laurie. – Wy idźcie, a ja ściągnę go tak szybko jak się da.

– Nie mogę was zostawić – odparł Warren.

– Pomyśl o Natalie.

– Nonsens – odezwała się Natalie. – Nie jestem płochliwą kobietką. Razem się w to wpakowaliśmy.

– Idźcie tam obie i wlejcie mu trochę oleju do głowy – powiedział Warren. – Ja pobiegnę i włączę alarm przeciwpożarowy.

– Rety, po co znowu? – zapytała Laurie.

– To stara sztuczka, której nauczyłem się jeszcze jako smarkacz. Ile razy masz kłopoty, narób takiego bałaganu, jak tylko się da. Wtedy będziesz mieć szansę wyśliznąć się z opresji.

– Trzymam cię za słowo – powiedziała Laurie. Skinęła na Natalie i obie weszły do laboratorium.

Znalazły Jacka w czasie miłej konwersacji z laborantką ubraną w długi, biały kitel. Była piegowata, rudowłosa i miała przyjacielski uśmiech na ustach. Jack zdążył ją już rozbawić.

– Przepraszam! – odezwała się Laurie, starając się uspokoić głos. – Jack, musimy już iść.

– Laurie, to Rolanda Phieffer – przedstawił Jack. – Wyobraź sobie, że przyjechała z Heidelbergu w Niemczech.

– Jack! – powtórzyła Laurie przez zaciśnięte zęby.

– Rolanda właśnie opowiadała mi ciekawe rzeczy. Ona i jej koledzy pracują tu nad antygenami głównego zespołu zgodności tkankowej. Otrzymują je z określonego chromosomu jednej komórki i wszczepiają w to samo miejsce w innej komórce.

Natalie, która podeszła do dużego okna, z którego rozciągał się widok na plac, teraz odwróciła się w stronę rozmawiających.

– Jest jeszcze gorzej. Przyjechał samochód pełen tych Arabów w czarnych garniturach.

W tej samej chwili zaczął wyć alarm przeciwpożarowy. Najpierw zabrzmiały trzy ostre przeraźliwe dzwonki, a po nich rozległ się nagrany głos: "Ogień w laboratorium! Proszę natychmiast skierować się do wyjścia ewakuacyjnego! Nie używać windy!"

– Ojej! – zawołała Rolanda. Szybko rozejrzała się dookoła, aby sprawdzić, co powinna zabrać ze sobą.

Laurie złapała Jacka za ramiona i wstrząsnęła nim.

– Jack, bądź rozsądny! Musimy stąd uciekać.

– Zorientowałem się – odparł z kwaśną miną. – Nie żartuję. Dalej!

Wybiegli na korytarz. Inne osoby także się tam pojawiły. Wszyscy wydawali się zdezorientowani, niepewnie rozglądali się na wszystkie strony. Ktoś głośno pociągał nosem. Dały się słyszeć ożywione rozmowy. Wiele osób niosło laptopy.

Bez nadmiernego pośpiechu wszyscy kierowali się na schody awaryjne. Jack, Laurie i Natalie znaleźli Warrena przytrzymującego drzwi. Trzymał w dłoniach białe fartuchy. Natychmiast włożyli je na cywilne ubrania. Niestety, były zbyt krótkie.

– Z tych małp nazywanych bonobo tworzą jakieś chimery – powiedział Jack. – To jest wyjaśnienie. Nic dziwnego, że testy DNA były tak pokręcone.

– O czym on teraz mówi? – spytał poirytowany Warren.

– Nie pytaj. To go tylko podnieci – odparła Laurie.

– Kto wpadł na pomysł z tym alarmem? – Kapitalne rozwiązanie – pochwalił Jack.

– Warren. Przynajmniej on jeden myśli – powiedziała Laurie.

Schody prowadziły na parking z północnej strony budynku. Ludzie tłoczyli się, spoglądali z dołu na gmach i rozmawiali w małych grupach. Słońce świeciło na czystym niebie i na asfaltowym parkingu panował zabójczy upał. Z północnego wschodu dobiegał modulowany głos strażackiej syreny.

– Co powinniśmy teraz zrobić? – zapytała Laurie. – Cieszę się, że udało nam się tu dotrzeć. Nie sądziłam, że zdołamy wyjść ze szpitala.

– Idźmy w stronę ulicy, a potem skręcimy w lewo – powiedział Jack, wskazując drogę. – Okrążymy budynek i dojdziemy na brzeg. – Gdzie są żołnierze? – zapytała Laurie.

– I Arabowie? – dodała Natalie.

– Domyślam się, że szukają nas w szpitalu – stwierdził Jack.

– Chodźmy, zanim wszyscy zaczną wracać do laboratorium – ostrzegł Warren.

Ruszyli powoli, żeby nie wzbudzać niczyjej uwagi. Gdy zbliżyli się do ulicy, obrócili się, by sprawdzić, czy nie są obserwowani, ale nikt nawet nie patrzył w ich kierunku. Wszyscy byli zajęci obserwowaniem strażaków, którzy właśnie się zjawili.

– Jak na razie jest dobrze – skomentował Jack.

Warren pierwszy dotarł do ulicy. Kiedy wyjrzał za narożnik domu, natychmiast wyciągnął rękę, aby zatrzymać pozostałych i sam cofnął się o krok.

– Tędy nie przejdziemy. Zablokowali ulicę – oznajmił.

– Och – wystraszyła się Laurie. – Mogli zablokować cały obszar.

– Pamiętacie elektrownię, którą widzieliśmy? – powiedział Jack.

Skinęli potwierdzająco.

– Musi mieć połączenie ze szpitalem. Założę się, że jest tunel.

– Może – zastanowił się Warren. – Ale nie wiemy, jak go znaleźć. Poza tym, nie podoba mi się powrót do budynku pełnego dzieciaków z automatami.

– To spróbujmy przejść przez plac – zaproponował Jack.

– W stronę miejsca, gdzie widzieliśmy żołnierzy? – zapytała Laurie z dezaprobatą.

– Jeżeli są w szpitalu, nie powinniśmy mieć kłopotów.

– Coś w tym jest – odezwała się Natalie.

– Oczywiście zawsze możemy się poddać i przeprosić za zamieszanie. Co nam mogą zrobić poza wykopaniem stąd? Myślę, że mam to, po co przyjechałem, więc reszta nie martwi mnie w najmniejszym stopniu – stwierdził Jack.

– Ty chyba żartujesz – odezwała się Laurie. – Nie sądzę, żeby twoje przeprosiny wystarczyły. Warren pobił tamtego mężczyznę, mamy na sumieniu coś więcej niż tylko wdarcie się na cudzy teren.

– Żartuję aż do bólu – przyznał Jack. – Ale ten facet przyłożył nam lufę do głowy. To jest jakieś usprawiedliwienie naszego zachowania. Poza tym możemy im zostawić trochę franków. Zdaje się, że one rozwiązują wszystkie problemy w tym kraju.

– Ale przez posterunek na szosie nas nie przepuściły – przypomniała Laurie.

– Dobra, wszystkie oprócz wpuszczenia nas tutaj. Będę jednak bardzo zaskoczony, jeżeli również nie pomogą stąd wyjechać.

– Musimy coś zrobić – odezwał się Warren. – Strażacy pozwalają ludziom wchodzić z powrotem do budynku. Za chwilę będziemy stać sami w tym piekielnym słońcu.

– Są – powiedział Jack, wyciągając z kieszeni okulary przeciwsłoneczne. Włożył je i powiedział: – Spróbujmy przejść przez plac, zanim wrócą żołnierze.

Jeszcze raz ruszyli spokojnym, spacerowym krokiem. Doszli prawie do trawnika, kiedy ich uwagę wzbudziło jakieś poruszenie przy drzwiach szpitala. Zauważyli grupę Arabów przepychających się obok wchodzących do budynku pracowników. Wysypali się na parking z powiewającymi krawatami i rozbieganymi oczami. Wszyscy trzymali w rękach pistolety automatyczne. Za Arabami pojawiło się kilku żołnierzy. Z trudnością łapali oddech, lustrując okolicę. Warren zastygł, reszta również.

– Nie podoba mi się to – powiedział Warren. – Dysponują taką siłą ognia, że mogliby obrabować Chase Manhattan Bank.

– Przypominają mi trochę Gliny z Keyston [12] – zażartował Jack.

– Jakoś nie widzę w tym nic zabawnego – powiedziała Laurie.

– Wiem, że to dziwnie brzmi, ale chyba powinniśmy wrócić do budynku – stwierdził Warren. – Za moment zaczną się zastanawiać, dlaczego stoimy tu w tych fartuchach.

Zanim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć na sugestię Warrena, na plac wyszedł Cameron w towarzystwie dwóch ludzi. Jeden z towarzyszących mu mężczyzn ubrany był tak jak on – najwidoczniej też członek ochrony. Drugi był niższy i miał bezwładne ramię. On też był ubrany w mundur w kolorze khaki, ale nie miał przy sobie żadnego wojskowego wyposażenia, jak pozostali dwaj.

– Ufff – stęknął Jack. – Mam wrażenie, że za chwilę zostaniemy zmuszeni do przepraszania.

Cameron trzymał przy nosie zakrwawioną chustkę. Jednak nie zasłaniała mu ona widoku. Natychmiast dostrzegł Jacka i pozostałych i wskazał w tym kierunku.

– To oni! – krzyknął.

Marokańczycy i żołnierze w mgnieniu oka otoczyli intruzów i wycelowali w nich broń. Jack i pozostali bez słowa podnieśli ręce w górę.

– Ciekawe, czy zrobiłbym na nich wrażenie moją odznaką lekarza sądowego? – zastanawiał się Jack.

– Nie rób nic głupiego – ostrzegła Laurie.

Cameron i jego towarzysze bezzwłocznie podeszli do zatrzymanych. Krąg wokół Amerykanów bezszelestnie się rozstąpił. Siegfried podszedł najbliżej.

– Chcielibyśmy przeprosić za wszelkie niedogodności – zaczął Jack.

– Zamknij się! – warknął Siegfried. Obszedł całą czwórkę dookoła, przyglądając im się ze wszystkich stron. Kiedy wrócił do punktu wyjścia, zapytał Camerona, czy to ci ludzie, których nakrył w szpitalu.

– Żadnych wątpliwości – powiedział. Patrzył prosto w twarz Warrena. – Mam nadzieję, że mam pańskie pozwolenie.

– Oczywiście – odpowiedział Siegfried z lekkim skinieniem.

Cameron bez ostrzeżenia wziął zamach i uderzył Warrena w twarz. Rozległ się odgłos, jakby coś ciężkiego spadło na podłogę. Z ust Camerona wyrwał się jęk. Złapał się za rękę i zacisnął zęby. Warrenowi nie drgnął ani jeden mięsień. Nawet nie mrugnął.

Cameron zaklął pod nosem i wycofał się.

– Przeszukać ich – rozkazał Siegfried.

– Przykro nam, jeżeli… – znowu odezwał się Jack, ale Siegfried nie pozwolił mu dokończyć. Uderzył go otwartą dłonią w twarz na tyle mocno, że głowa Jacka odskoczyła w bok, a na policzku pozostał czerwony ślad.

Człowiek Camerona szybko pozbawił Jacka i pozostałych paszportów, portfeli, pieniędzy i kluczyków samochodowych. Przekazał je Siegfriedowi, który przejrzał je powoli. Kiedy doszedł do paszportu Jacka, podniósł oczy i przyjrzał mu się.

– Mówiono mi, że lubi pan sprawiać kłopoty – powiedział z pogardą.

– Ja raczej mówię o sobie "nieustępliwy".

– I arogancki – burknął z irytacją Siegfried. – Mam nadzieję, że ta nieustępliwość przyda się na coś, gdy trafisz w ręce tutejszych żołnierzy.

– Może moglibyśmy zadzwonić do ambasady amerykańskiej i rozwiązać tę niezręczną sytuację – zaproponował Jack. – Jak by nie było, jesteśmy urzędnikami państwowymi.

Siegfried uśmiechnął się, ale blizna wykrzywiła mu usta w wyrazie szyderstwa.

– Amerykańska ambasada? – zapytał z nie skrywaną pogardą. – W Gwinei Równikowej! A to dobre! Na nieszczęście dla was, znajduje się na wyspie Bioko. – Odwrócił się w stronę Camerona. – Zamknij ich w więzieniu, ale osobno kobiety i mężczyzn!

Cameron strzelił palcami w stronę swojego pomocnika. Najpierw chciał założyć im kajdanki. Kiedy ich zakuwano, on i Siegfried odsunęli się na bok.

– Naprawdę chcesz ich przekazać w ręce Gwinejczyków?zapytał Cameron.

– Jasne. Raymond powiedział mi wszystko o tym Stapletonie. Muszą zniknąć.

– Kiedy?

– Zaraz po wyjeździe Taylora Cabota. Chcę to wszystko utrzymać w tajemnicy.

– Rozumiem. – Cameron dotknął kapelusza i w eskorcie swoich ludzi odprowadził więźniów do cel w piwnicach ratusza.

Загрузка...