ROZDZIAŁ 10

5 marca 1997 roku

godzina 14.15

Nowy Jork


– Przepraszam, Laurie – w drzwiach biura stanęła Cheryl Myers. Cheryl była jedną z asystentek zajmujących się zbieraniem informacji o denatach. – Dostaliśmy to zeszłego wieczoru i pomyślałam, że zechcesz przejrzeć.

Laurie wstała i odebrała przesyłkę, Zaciekawiło ją, co też mogło się w niej znajdować. Spojrzała na nadawcę. CNN.

– Dziękuję, Cheryl. – Była zdumiona. Nie miała zielonego pojęcia, co CNN może jej przesyłać.

– Widzę, że nie ma doktor Mehty, a mam dla niej kartotekę ze szpitala uniwersyteckiego. Czy mogę zostawić na jej biurku? – Doktor Mehta była koleżanką Laurie. Obie dzieliły to samo biuro. Taki stan trwał już sześć i pół roku, czyli od chwili, w której obie zaczęły pracować w Zakładzie Medycyny Sądowej.

– Jasne – odpowiedziała Laurie, zajęta swoją przesyłką. Włożyła palec pod zakładkę i rozdarła kopertę. Wewnątrz znalazła kasetę wideo. Spojrzała na etykietę: ZABÓJSTWO CARLA FRANCONIEGO. 3 MARCA 1997.

Po skończeniu ostatniej tego ranka autopsji, Laurie zaszyła się w biurze, żeby skompletować dokumentację dwudziestu kilku spraw, które ostatnio badała. Była bardzo zajęta studiowaniem preparatów mikroskopowych, wyników badań laboratoryjnych, kartotek szpitalnych i policyjnych raportów. W efekcie od kilku godzin nie myślała o sprawie Franconiego. Taśma wideo znowu przywołała nie wyjaśnioną sprawę. Niestety, kaseta bez ciała nie miała wielkiego znaczenia.

Laurie wrzuciła taśmę do teczki i próbowała wrócić do pracy. Jednak po piętnastu minutach bezowocnych starań wyłączyła światło pod mikroskopem. Nie potrafiła się skoncentrować. Umysł miała zajęty szukaniem odpowiedzi na dręczące pytanie, jak zniknęły zwłoki. Wyglądało to na magiczną sztuczkę. W jednej minucie ciało bezpiecznie spoczywało w lodówce numer sto jedenaście i oglądało je trzech pracowników, w następnej, puff, wyparowało. Musiało oczywiście istnieć wyjaśnienie, jednak choć z całych sił próbowała, nie zdołała go znaleźć.

Zdecydowała się zjechać na dół i odwiedzić biuro kostnicy. Spodziewała się, że zastanie przynajmniej jednego z techników, ale kiedy weszła do pokoju, nikogo w nim nie było. Bez obaw podeszła do biurka i sięgnęła po wielką, oprawną w skórę księgę, którą zeszłej nocy pokazał jej Mike Passano. Przerzucając strony, z łatwością odnalazła poszukiwane zapisy. Wzięła jeden z długopisów stojących w kubku po kawie, oderwała karteczkę z bloczku i zapisała nazwiska i numery przyjęcia dwóch ciał przywiezionych w nocy. Były to zwłoki Dorothy Kline nr 101455 i Franka Gleasona nr 100385. Zapisała sobie również nazwy dwóch domów pogrzebowych: Spoletta w Ozone Park w Nowym Jorku i Dicksona w Summit w New Jersey.

Już miała wyjść, kiedy spostrzegła leżący w narożniku biurka kołonotatnik z numerami telefonów. Z łatwością odnalazła oba zakłady pogrzebowe i postanowiła do nich zadzwonić. Przedstawiwszy się, poprosiła o rozmowę z kierownikiem.

Tym, co kazało jej telefonować, była nikła nadzieja, że odbiór zwłok w jednym z wypadków okaże się oszustwem. Szansa była niewielka, skoro, jak stwierdził Mike Passano, domy pogrzebowe anonsowały telefonicznie przyjazdy, a Mike najprawdopodobniej znał pracowników tych firm.

Jak się spodziewała, obie firmy potwierdziły odbiór ciał i kierownicy dodali, że nie tylko zwłoki przybyły na czas, ale zostały także wystawione dla rodziny.

Laurie wróciła do książki przyjęć i dla porządku sprawdziła jeszcze imiona oraz numery osób przyjętych do kostnicy i te informacje także przepisała. Nazwiska nie brzmiały obco. Autopsję obu osób zleciła tego ranka Paulowi Plodgettowi. Jednak ciała, które przywieziono, nie interesowały jej tak bardzo jak te, które wywieziono. Przecież zwłoki do kostnicy dostarczyli od dawna zatrudnieni w niej ludzie, natomiast wywozili pracownicy obcy.

Czując bezradność, uderzała ołówkiem w blat biurka. Była pewna, że coś przeoczyła. Jeszcze raz spojrzała na kołonotatnik z telefonami otwarty na Domu Pogrzebowym Spoletto. Ta nazwa zaczęła jej się z czymś kojarzyć. Przez chwilę mocowała się z własną pamięcią. Skąd mogła znać nazwisko Spoletto? No oczywiście! Przypomniała sobie wreszcie. Pojawiło się w czasie sprawy z Cerinem. Pewien mężczyzna został zamordowany w Domu Pogrzebowym na polecenie Pauliego Cerina, poprzednika Franconiego.

Schowała kartkę z notatkami do kieszeni i wróciła na czwarte piętro. Poszła prosto do pokoju Jacka. Drzwi były uchylone. Zapukała w futrynę. Obaj, Jack i Chet spojrzeli w stronę drzwi znad swoich biurek.

– Mam pomysł – oświadczyła Laurie.

– Tylko jeden? – zapytał Jack.

Rzuciła w niego ołówkiem, ale z łatwością się uchylił. Opadła na krzesło stojące po prawej stronie biurka i opowiedziała Jackowi o dziwnym zbiegu okoliczności z morderstwem u Spoletta.

– Rany boskie, Laurie, to że w domu pogrzebowym został kiedyś zastrzelony jakiś gangster, nie oznacza, że istnieje powiązanie w sprawie Franconiego.

– Tak sądzisz? – zapytała. Jack nie musiał odpowiadać. Z wyrazu jego twarzy łatwo się było domyślić, co sądzi na ten temat. Teraz, kiedy zastanowiła się nad własnym pomysłem, zrozumiała, że był śmieszny. Po prostu chwytała się najmniejszej szansy.

– A poza tym, dlaczego nie zostawisz tego w spokoju? – zapytał Jack.

– Już raz ci powiedziałam. To sprawa osobista.

– Może mógłbym skierować twoje wysiłki w bardziej pozytywnym kierunku – powiedział Jack i wskazał na mikroskop. – Zerknij na preparat i powiedz mi, co o tym sądzisz.

Laurie podniosła się z krzesła i pochyliła nad mikroskopem.

– Co to jest? Wlot rany postrzałowej?

– Bystra jak zawsze – skomentował Jack. – Nie mylisz się.

– Cóż, to nie było trudne. Powiedziałabym, że lufa znajdowała się o centymetry od skóry.

– Dokładnie to samo uważam. Coś jeszcze?

– A to ciekawe! Nie ma żadnych krwawych wybroczyn! – zauważyła Laurie. – Zupełnie żadnych. To znaczy, że ranę zadano po śmierci. – Podniosła głowę i popatrzyła na Jacka. Była zdumiona. Wcześniej założyłaby się, że to była rana śmiertelna.

– Ot i cała potęga nowoczesnej nauki – skomentował Jack. – Ten "topielec", którego mi przydzieliłaś, zamienia się w cholerną sprawę.

– Hej, byłeś ochotnikiem – przypomniała Laurie.

– Żartuję. Cieszę się, że go dostałem. Rany postrzałowe bez wątpienia zostały zadane po śmierci, podobnie jak obcięcie głowy i rąk. Oczywiście uszkodzenia od śruby napędowej także są późniejsze.

– Co w takim razie spowodowało śmierć? – zapytała Laurie. – Dwie inne rany postrzałowe. Jedna w nasadę szyi – wskazał palcem tuż nad obojczyk z prawej strony. – I druga w plecy na wysokości dziesiątego żebra. Obie kule znalazły się w masie śrutu po wystrzałach w klatkę piersiową, więc trudno je było wykryć na zdjęciu rentgenowskim.

– Pierwszorzędnie. Kule schowane w śrucie. Zadziwiające! Naprawdę pociągające w tej robocie jest to, że każdego dnia możesz zobaczyć coś zupełnie nowego i nieoczekiwanego.

– Najlepsze przed nami – obiecał Jack.

– To dopiero "cacko" – wtrącił Chet. Cały czas przysłuchiwał się rozmowie kolegów. – Byłoby doskonałe na wykład przy obiedzie u jakiegoś patologa sądowego.

– Myślę, że rany postrzałowe zostały zadane dla ukrycia tożsamości ofiary, podobnie zresztą jak obcięcie głowy i rąk.

– Ale po co? – zapytała Laurie.

– Jestem pewny, że denat przeszedł niedawno transplantację wątroby. Morderca musiał wiedzieć, że taki zabieg umieszcza pacjenta w stosunkowo wąskiej grupie osób i radykalnie zwiększa niebezpieczeństwo zidentyfikowania zwłok.

– Jaki kawałek wątroby pozostał?

– Bardzo mały. Prawie cała została zniszczona wystrzałem.

– A rybki zadbały o resztę – dodał Chet. Laurie skrzywiła się.

– Ale udało mi się odnaleźć fragmenty tkanki wątrobowej. Wykorzystamy ją do potwierdzenia teorii o przeszczepie. Teraz, kiedy rozmawiamy, Ted Lynch wykonuje test DQ alfa. Mniej więcej za godzinę będziemy mieć wyniki. Ale dla mnie rozstrzygające były ślady szwów na żyle głównej i tętnicy wątrobowej.

– Co to jest DQ alfa? – zapytała Laurie. Jack roześmiał się.

– Cieszę się, że nie wiesz, bo i ja musiałem o to samo spytać Teda. Wyjaśnił, że to wygodny i szybki sposób oznaczania DNA dla dwóch różnych organizmów. Porównuje obszar DQ w zespole zgodności tkankowej chromosomu szóstego.

– Co z żyłą wrotną? Tam też były szwy?

– Niestety wrotną została niemal doszczętnie zniszczona, jak większość organów wewnętrznych.

– No cóż, w takim razie identyfikacja nie powinna być taka trudna – uznała Laurie.

– Też tak sądzę – zgodził się Jack. – Zresztą uruchomiłem Barta Arnolda. Jest już w kontakcie z krajowym centrum narządów do transplantacji UNOS. Wydzwania też po wszystkich ośrodkach dokonujących przeszczepów wątroby, szczególnie w Nowym Jorku.

– Lista nie jest długa – stwierdziła Laurie. – Dobra robota, Jack.

Jack lekko się zaczerwienił i Laurie poczuła się zaskoczona. Sądziła, że jest odporny na podobne komplementy.

– A co z kulami? Wystrzelone z tej samej broni?

– Wysłaliśmy je do laboratorium policyjnego do ekspertyzy balistycznej. Trudno było powiedzieć, czy pochodzą z tej samej broni, czy nie, bo zostały poważnie zdeformowane. Jedna uderzyła prosto w żebro i uległa spłaszczeniu, a druga zahaczyła o stos pacierzowy i też została uszkodzona.

– Jaki kaliber? – zapytała Laurie.

– Trudno orzec po powierzchownym oglądzie – stwierdził Jack.

– A co powiedział Vinnie? Jest całkiem dobry w takich zagadkach.

– Vinnie jest dzisiaj bezużyteczny – powiedział Jack. – Nigdy nie widziałem go w gorszym nastroju. Odpowiedział, że to moja praca i że nie płacą mu tyle, aby bez przerwy dzielił się swoimi opiniami.

– Wiesz, w czasie tamtej sprawy z Cerinem miałam podobny przypadek – powiedziała Laurie. Nagle ze zdziwieniem szeroko otworzyła oczy. – Ofiarą była sekretarka pewnego lekarza, który uczestniczył w spisku. Oczywiście nie miała przeszczepionej wątroby, ale głowę i ręce także jej odcięto. Zidentyfikowałam ją również dzięki operacji, którą przeszła.

– Któregoś dnia opowiesz mi tę całą przerażającą historię. A póki co będziesz sączyła po kawałeczku, dodając coraz to nowe, podniecające szczegóły – przerwał jej Jack.

Laurie westchnęła.

– Osobiście wolałabym zapomnieć o tamtej sprawie. Ciągle wraca do mnie w nocnych koszmarach.


Otwierając drzwi do gabinetu doktora Daniela Levitza przy Piątej Avenue, Raymond zerknął na zegarek. Była czternasta czterdzieści pięć. Starał się skontaktować z Levitzem telefonicznie, po jedenastej dzwonił trzykrotnie, ale bez rezultatu. Za każdym razem recepcjonistka obiecywała, że doktor oddzwoni, ale nie zadzwonił. Raymond był w stanie wyjątkowego pobudzenia i takie niegrzeczne zachowanie wprawiało go w paskudny nastrój. Wobec tego, że gabinet Levitza znajdował się tuż za rogiem ulicy, przy której mieszkał Raymond, postanowił się przejść i porozmawiać w cztery oczy.

– Doktor Raymond Lyons – przedstawił się pewnym głosem recepcjonistce. – Chciałbym się zobaczyć z doktorem Levitzem.

– Tak, panie doktorze – odpowiedziała recepcjonistka. Miała ten sam kulturalny, dostojny wygląd co recepcjonistka doktora Andersona. – Przykro mi, ale nie mam pana w terminarzu spotkań. Czy pan doktor oczekuje pana?

– Niezupełnie – odparł wymijająco.

– Rozumiem, poinformuję pana doktora o pańskim przybyciu – powiedziała dyplomatycznie.

Raymond usiadł w zatłoczonej poczekalni. Wziął jeden z magazynów, które leżą w każdej lekarskiej poczekalni, i bez zwracania szczególnej uwagi zaczął przerzucać strony. Jego pobudzenie graniczyło z irytacją. Zaczął się nawet zastanawiać, czy nie popełnił błędu, przychodząc do gabinetu doktora Levitza.

Sprawdzenie pierwszego z pozostałych pacjentów po transplantacji okazało się łatwe. Wystarczył jeden telefon do Dallas w Teksasie i krótka rozmowa z doktorem odpowiedzialnym za rekrutację klienta. Lekarz zapewnił Raymonda, że pacjent po przeszczepie nerki, miejscowy biznesmen, czuje się świetnie i nie ma obawy, iż może znaleźć się na stole autopsyjnym. Przed pożegnaniem lekarz obiecał poinformować Raymonda, gdyby kiedykolwiek sytuacja uległa zmianie.

Ale wobec braku odpowiedzi od doktora Levitza, Raymondowi nie udało się sprawdzenie następnego pacjenta. Sytuacja stała się frustrująca i niepokoiła go.

Oczy Lyonsa błądziły po pokoju. Urządzony był z przepychem, tak jak poczekalnia u doktora Andersona, z olejnymi obrazami, ścianami w kolorze głębokiego burgunda i orientalnymi dywanami na podłodze. Czekający cierpliwie pacjenci, sądząc po ubraniu, zachowaniu i biżuterii byli ludźmi dobrze sytuowanymi.

Minuty mijały, a irytacja Raymonda rosła. Dodatkowo jątrzył ranę ewidentny sukces zawodowy doktora Levitza. To przypominało mu o jego własnej sytuacji, o tym, jak bezsensownie zabrano mu licencję lekarską za nadużycia w Towarzystwie Opieki Zdrowotnej. A tutaj kwitnący interes doktora Levitza; przynajmniej część dochodów pochodziła od członków przestępczych rodzin. Raymond nie miał wątpliwości, że wszystko, co tu widzi, zostało kupione za brudne pieniądze. A na dodatek był pewny, że Levitz także oszukuje swoje Towarzystwo Opieki Zdrowotnej. Do diabła, przecież wszyscy tak robią.

W poczekalni pojawiła się pielęgniarka. Chrząknęła. Raymond z nadzieją przesunął się na krawędź fotela. Pielęgniarka wymieniła jednak inne nazwisko. Kiedy wywołany pacjent wstał, odłożył swój magazyn i zniknął za drzwiami gabinetu, Raymond cofnął się w fotelu i aż w nim zakipiało. Pozostawanie na łasce takich ludzi jeszcze bardziej mobilizowało go do uzyskania niezależności finansowej. Realizowany obecnie program "duplikatów" bardzo zbliżył go do celu. Nie mógł pozwolić przedsięwzięciu rozpaść się z jakiegoś głupiego, niespodziewanego, łatwego do uniknięcia powodu.

Zegar pokazywał kwadrans po piętnastej, kiedy został wpuszczony do świątyni doktora Levitza. Był to niski mężczyzna, łysy, z nerwowymi tikami. Nosił wąsiki, ale rzadkie, zdecydowanie niemęskie. Ilekroć Raymond go widział, tyle razy zastanawiał się, co jest takiego w tym człowieku, że budzi u wielu pacjentów zaufanie.

– To jeden z tych trudnych dni – wyjaśnił na wstępie Daniel. – Nie spodziewałem się, że wpadniesz.

– Ja też tego nie planowałem. Ale skoro nie odpowiadałeś na moje telefony, pomyślałem, że nie mam wyboru.

– Telefony? – zapytał zaskoczony Daniel. – Nie miałem od ciebie żadnych telefonów. Będę musiał jeszcze raz porozmawiać z recepcjonistką. Tak trudno dzisiaj o dobrą pomoc.

Raymond miał wielką ochotę powiedzieć mu, żeby przestał pieprzyć, ale powstrzymał się. W końcu doszło do rozmowy, a rozpoczynanie jej od konfrontacji niczego by nie załatwiło. Należało też pamiętać, że Levitz może i jest irytujący, ale świetnie rekrutuje pacjentów dla programu. On sam namówił dwanaście osób do podpisania deklaracji. Zrobił tyle, ile czterech innych lekarzy.

– Co mogę dla ciebie zrobić? – zapytał Daniel. Głowa podskoczyła mu kilkanaście razy w sposób, który zawsze deprymował jego rozmówców.

– Po pierwsze chciałem ci gorąco podziękować za pomoc w załatwieniu problemu. Na samym szczycie uznano to za niezbędne i skuteczne działanie. Opinia publiczna zniszczyłaby nasze przedsięwzięcie.

– Cieszę się, że mogłem okazać się przydatny i że pan Vincent Dominick zechciał dopomóc w ochronie własnych pieniędzy.

– Skoro mowa o panu Dominicku – podchwycił Raymond. – Wczorajszego ranka złożył mi nieoczekiwaną wizytę.

– Mam nadzieję, że przyjacielską. – Daniel Levitz był tak dobrze zorientowany w karierze Dominicka jak w swojej własnej, więc podejrzenia o wymuszenie nie mogły być zaskoczeniem.

– Tak i nie – odparł Raymond. – Najpierw nalegał, żebym wysłuchał wszystkich szczegółów akcji, których nie miałem ochoty poznawać. Następnie domagał się zwolnienia z honorarium za dwa następne lata.

– Mogło być znacznie gorzej – stwierdził Daniel. – Jakie to ma znaczenie dla mojego udziału?

– Udział pozostaje bez zmian. Tyle tylko, że teraz jest to udział w niczym.

– Więc najpierw pomogłem, a później zostałem za to ukarany! To nie fair! – zaprotestował Levitz.

Raymond zamilkł. Nie myślał wcześniej o stracie Daniela wynikającej z rezygnacji z honorarium Dominicka, dopiero teraz uświadomił sobie i ten aspekt sprawy. Raymond nie miał w tej chwili ochoty denerwować Daniela.

– Źle to widzisz – odparł w końcu. – Porozmawiamy o tym później. Teraz moją uwagę zaprząta co innego. Jak się ma Cindy Carlson?

Cindy Carlson była córką Albrighta Carlsona, poważnego finansisty z Wall Street. To Daniel włączył Albrighta i jego córkę do programu. Cindy jako dziecko zachorowała na kłębkowe zapalenie nerek. Choroba pogłębiała się, gdy dziewczynka zaczęła dorastać, i w końcu jedna z nerek przestała pracować. Tak oto Daniel stał się nie tylko rekordzistą, jeśli chodzi o liczbę zwerbowanych klientów, ale i miał na koncie rekordowe kontrakty: Carla Franconiego i Cindy Carlson.

– Dobrze. Przynajmniej ogólnie rzecz biorąc. Dlaczego pytasz?

– Przypadek Franconiego uzmysłowił mi, jak łatwo zniszczyć całe przedsięwzięcie – wyznał Raymond. – Chcę mieć pewność, że nie grożą nam żadne inne komplikacje.

– O Carlsonów nie musisz się martwić. Oni na pewno nie sprawią nam kłopotów. Nie mogliby być bardziej wdzięczni. Prawdę powiedziawszy, nie dalej jak w zeszłym tygodniu wysłał żonę na Bahamy dla pobrania próbki szpiku kostnego, więc może i ona zostanie naszą klientką.

– To zachęcające. Zawsze możemy przyjąć kolejnych pacjentów. Lecz nie ta strona przedsięwzięcia mnie niepokoi. Z finansowego punktu widzenia trudno oczekiwać lepszej sytuacji. Powodzenie przeszło nasze oczekiwania. Niepokoją mnie wydarzenia niespodziewane, jak to z Franconim.

Daniel skinął i zamrugał nerwowo.

– Zawsze są jakieś niewiadome. Takie jest życie – stwierdził filozoficznie.

– Im mniej niewiadomych, tym lepiej się czuję. Kiedy zapytałem o stan Cindy Carlson, odparłeś, że jest dobry, przynajmniej ogólnie rzecz biorąc. Dlaczego?

– No bo psychicznie jest nieco trudna.

– Co masz na myśli? – Puls Raymonda wyraźnie przyspieszył.

– Trudno sobie wyobrazić, żeby dzieciak dorastający przy takim ojcu był całkiem normalny. Weź to pod uwagę. A dodaj jeszcze przewlekłą chorobę. Czy miała ona wpływ na jej otyłość, nie wiem. Dziewczyna ma sporą nadwagę. To by dopiekło każdemu, a nastolatce szczególnie. Biedny dzieciak jest w zrozumiałej depresji.

– Jak głębokiej?

– Wystarczająco głębokiej, aby dwukrotnie próbować samobójstwa. Nie były to szczeniackie próby zwrócenia na siebie uwagi. Miała najbardziej szczery zamiar odebrać sobie życie, a to, że ciągle jest wśród nas, zawdzięcza niemal natychmiastowemu odkryciu, bo za pierwszym razem sięgnęła po narkotyki, a za drugim chciała się powiesić. Gdyby miała pod ręką broń, na pewno udałoby jej się.

Raymond ciężko stęknął.

– Co się stało? – zapytał Daniel.

– Wszystkie przypadki samobójcze podlegają z zasady autopsji.

– Nie pomyślałem o tym – przyznał Levitz.

– Oto i przykład niespodziewanych komplikacji, o których mówiłem. Cholera! Takie nasze szczęście!

– Przykro mi, że przynoszę złe wieści – powiedział Daniel.

– Cóż, to przecież nie twoja wina. Ważne, że rozpoznaliśmy zagrożenie i teraz nie będziemy siedzieć z założonymi rękami i czekać na katastrofę.

– Nie wydaje mi się, żebyśmy mieli jakiś wybór – stwierdził doktor Levitz.

– A może znowu Vincent Dominick? – zaproponował Raymond. – Raz nam pomógł, a jako że jego własne dziecko także jest chore, powinien być szczerze zainteresowany zapewnieniem przyszłości naszemu przedsięwzięciu.

Levitz przyjrzał się wnikliwie Raymondowi.

– Czy ty sugerujesz…?

Nie otrzymał odpowiedzi.

– Stanowczo się temu sprzeciwiam – zdecydowanie stwierdził Daniel. – Przepraszam, ale poczekalnię mam pełną pacjentów.

– Nie mógłbyś przynajmniej zadzwonić do pana Dominicka i spytać? – Raymond poczuł, że ogarnęła go fala desperacji.

– Zdecydowanie nie. Mogę opiekować się zdrowiem tych kryminalistów, ale nigdy nie uznam ich metod działania za swoje.

– Ale z Franconim pomogłeś – napierał Raymond.

– Franconi był zmrożonym sztywniakiem w lodówce prosektorium – przypomniał Daniel.

– W takim razie daj mi numer telefonu do Dominicka. Sam zadzwonię. Potrzebuję też adresu Carlsonów.

– Zapytaj o to moją recepcjonistkę. Po prostu powiedz, że jesteś moim przyjacielem.

– Dziękuję.

– Ale pamiętaj – dodał Daniel na pożegnanie – zasłużyłem na udziały uzgodnione w umowie i chcę je otrzymać bez względu na twoje konszachty z Vincentem Dominickiem.


Początkowo recepcjonistka nie była chętna do udzielania informacji o telefonach i adresach pacjentów, ale po krótkiej rozmowie z szefem ustąpiła. Bez słowa napisała na odwrocie karty informacyjnej o godzinach przyjęć doktora Levitza potrzebne informacje i wręczyła notatkę Raymondowi.

Nie tracił czasu i wrócił prosto do mieszkania przy Sześćdziesiątej Czwartej Ulicy. Kiedy Darlene otworzyła drzwi, zapytała, jak minęło spotkanie z doktorem.

– Nie pytaj – odpowiedział szorstko. Wszedł do gabinetu, zamknął za sobą drzwi i usiadł za biurkiem. Nerwowo wybrał numer Dominicka. W wyobraźni widział Cindy Carlson kręcącą się wokół domowej apteczki w poszukiwaniu pigułek nasennych mamy albo po sklepie z narzędziami w nadziei kupienia grubej liny.

– Tak, o co chodzi? – odezwał się głos po drugiej stronie.

– Chciałbym rozmawiać z panem Vincentem Dominickiem – odparł Raymond tonem tak pewnym siebie, na jaki było go w tym momencie stać. Nie mógł ścierpieć, że okoliczności zmusiły go do układania się z ludźmi tego pokroju, lecz nie miał innego wyboru. Siedem lat ciężkiej pracy i osobistego zaangażowania wisiało na włosku, nie wspominając o jego własnej przyszłości.

– Kto mówi?

– Doktor Raymond Lyons.

Nastąpiła cisza, po której mężczyzna powiedział:

– Chwilę!

Ku swemu zaskoczeniu usłyszał w tle jedną z sonat Beethovena. Dla Raymonda zabrzmiało to jak oksymoron.

Po minucie usłyszał melodyjny głos Vincenta Dominicka. Raymond potrafił sobie wyobrazić wyćwiczony, wprowadzający w błąd ton, którym posługuje się niczym dobrze ubrany aktor grający samego siebie.

– Jak zdobył pan ten numer, doktorze? – zapytał Vinnie. Głos brzmiał nonszalancko, lecz przez to jakby jeszcze bardziej przerażająco.

Raymondowi zaschło w gardle. Musiał odkaszlnąć. – Dostałem od doktora Levitza – wyznał szczerze.

– Co mogę dla pana zrobić, doktorze?

– Pojawił się kolejny problem. – Raymond znowu chrząknął. – Chciałbym się z panem zobaczyć i przedyskutować to.

Nastąpiła przerwa dłuższa niż Raymond mógł spokojnie znieść. Już miał zapytać, czy Vinnie ciągle jeszcze tam jest, lecz gangster odezwał się.

– Kiedy wchodziłem z wami w układ, sądziłem, że nic mi nie będzie zaprzątać głowy. Nie przypuszczałem, że moje życie zacznie się komplikować.

– To są tylko drobne niedogodności. Najważniejsze, że realizacja projektu przebiega wspaniale.

– Spotkam się z panem w "Restauracji Neapolitańskiej" na Corona Avenue w Elmhurst za pół godziny. Znajdzie ją pan?

– Oczywiście – zapewnił Raymond. – Wezmę taksówkę. Ruszam bez zwłoki.

– W takim razie do zobaczenia – powiedział Vinnie i odłożył słuchawkę.

Raymond wywrócił do góry nogami górną szufladę biurka w poszukiwaniu mapy Nowego Jorku, która zawierała wszystkie dzielnice. Rozłożył plan na biurku i używając indeksu, zlokalizował Corona Avenue w Elmhurst. Doszedł do wniosku, że jeżeli korki na Queensborough Bridge nie będą duże, bez problemu zdąży w pół godziny. Obawiał się jednak o ruch uliczny, gdyż zbliżała się szesnasta, początek popołudniowego szczytu.

Wypadł ze swego gabinetu, błyskawicznie zarzucił płaszcz na ramiona i tłumacząc Darlene, że nie ma czasu wyjaśniać, dokąd idzie, wyszedł z mieszkania. Zdążył jeszcze rzucić za siebie, że wróci mniej więcej za godzinę.

Prawie pobiegł na Park Avenue, gdzie złapał taksówkę. Pomysł z zabraniem mapy okazał się zbawienny, gdyż taksówkarz, z pochodzenia Afgańczyk, nie miał pojęcia, gdzie jest Elmhurst, a tym bardziej Corona Avenue.

Jazda nie była łatwa. Sam przejazd przez East Side zabrał prawie kwadrans. A później jazda przez most okazała się ustawicznym zatrzymywaniem i ruszaniem. W czasie, kiedy miał już być w restauracji, jego taksówka dotarła dopiero do Queens. Na szczęście stąd było już łatwiej. W efekcie miał piętnaście minut spóźnienia, kiedy wchodził do restauracji, odsłaniając ciężką aksamitną kotarę, odgradzającą wejście od sali.

Natychmiast zorientował się, że lokal nie został otwarty dla gości. Większość krzeseł spoczywała nogami do góry na blatach stolików. Vinnie Dominick siedział przy jednym ze stolików pod ścianą, na narożnikowej kanapie obitej czerwonym pluszem. Przed nim stała filiżanka kawy, na szklanej popielniczce leżało żarzące się cygaro, a w rękach trzymał jakiś magazyn.

Na wysokich stołkach przy barze siedziało czterech mężczyzn i popijało drinki. Dwóch z nich Raymond rozpoznał, to oni towarzyszyli Dominickowi w czasie porannej wizyty. Za kontuarem tęgi, brodaty mężczyzna mył szkło. Poza tym restauracja była pusta.

Vinnie gestem ręki zaprosił Raymonda do swojego stolika.

– Niech pan siada, doktorze. Kawy?

Raymond skinął, wślizgując się między stolik a oparcie kanapy, co ze względu na meszek pluszowego obicia okazało się dość trudne. W sali panowały chłód, wilgoć i zapach czosnku z wczorajszych potraw oraz tanich cygar. Raymond cieszył się, że nie musi zdejmować płaszcza i kapelusza.

– Dwie kawy! – zawołał Vinnie do grubego barmana.

Mężczyzna bez słowa podszedł do maszyny i zaczął przygotowywać kawę.

– Zaskakujesz mnie, doktorze – zaczął Vinnie. – Naprawdę nie spodziewałem się, że jeszcze cię usłyszę.

– Jak powiedziałem przez telefon, mamy inny problem. – Pochylił się do przodu i powiedział to ściszonym głosem, niemal szeptem.

– Zamieniani się w słuch – odparł Vinnie.

Tak zwięźle, jak tylko potrafił, Raymond wyjaśnił, na czym polega problem z Cindy Carlson. Nacisk położył na to, że wszystkie samobójstwa z zasady podlegają autopsji. Nie ma od tego wyjątku.

Barman wyszedł zza kontuaru i podał dwie kawy. Vinnie nie przerywał monologu Raymonda, dopóki brodacz nie znalazł się z powrotem za barem.

– Czy ta Cindy Carlson jest córką Albrighta Carlsona? Legendy Wall Street?

Raymond potwierdził skinieniem.

– Między innymi dlatego sytuacja jest tak poważna. Jeżeli uda jej się popełnić samobójstwo, bez wątpienia skupi na sobie uwagę mediów. Patolodzy w kostnicy będą szczególnie uważni w swojej robocie.

– Tak, rozumiem, w czym rzecz – powiedział Vinnie i popił mały łyk kawy. – Dokładnie czego pan oczekuje od nas?

– Nie chciałbym niczego konkretnego sugerować – odparł zdenerwowany Raymond. – Ale z pewnością rozumie pan, że jest to problem analogiczny do przypadku pana Franconiego.

– Więc chciałby pan, aby ta szesnastolatka zniknęła bez wywoływania kłopotów?

– No cóż, próbowała się sama zabić aż dwa razy – powiedział słabym głosem Raymond. – W pewnym sensie wyświadczylibyśmy jej przysługę.

Vinnie roześmiał się. Sięgnął po cygaro, zaciągnął się i przygładził dłonią włosy. Były zaczesane do tyłu i przylegały gładko do głowy od samego czoła. Zlustrował Raymonda swymi ciemnymi oczami.

– Niezły z ciebie numer, doktorku – powiedział. – Dam ci kredyt w tej sprawie.

– Może mógłbym ofiarować w zamian zwolnienie z honorarium za kolejny rok? – zaproponował Raymond.

– To niezwykle hojne z pańskiej strony. Ale wiesz pan co, mam już trochę dość tej całej operacji, więc taka oferta nie wystarczy. Powiem krótko, gdyby nie chodziło o nerkę dla mojego dzieciaka, zażądałbym forsy z powrotem i nasze drogi rozeszłyby się. Widzisz, człowieku, po naszej pierwszej przysłudze dla ciebie zacząłem dostrzegać potencjalne zagrożenia. Miałem telefon od brata mojej żony, który prowadzi Dom Pogrzebowy Spoletto. Był zdenerwowany, ponieważ jakaś doktor Laurie Montgomery dzwoniła do nich i zadawała kłopotliwe pytania. Powiedz mi, doktorze, znasz tę Laurie Montgomery?

– Nie, nie znam. – Głośno przełknął ślinę.

– Hej, Angelo, podejdź do nas! – zawołał Vinnie.

Angelo zsunął się z taboretu i podszedł do stolika.

– Siadaj, Angelo. Chcę, żebyś opowiedział naszemu dobremu doktorowi o Laurie Montgomery.

Raymond musiał przesunąć się głębiej pod ścianę, żeby zrobić nieco miejsca dla Angela. Poczuł się dość niewyraźnie między dwoma mężczyznami.

– Laurie Montgomery to sprytna i uparta osoba – powiedział Angelo niskim, ochrypłym głosem. – Mówiąc wprost, to istny wrzód na dupie.

Raymond unikał patrzenia w stronę Angela. Twarz miał całą w bliznach, oczy kaprawe, przekrwione.

– Angelo miał pecha zetknąć się z panią Laurie Montgomery kilka lat wcześniej – wyjaśnił Vinnie. – Angelo, powiedz, czego się dzisiaj dowiedziałeś po telefonie z Domu Pogrzebowego Spoletto.

– Rozmawiałem z Vinniem Amendola, naszym informatorem z kostnicy. Powiedział, że Laurie Montgomery uznała ustalenie, w jaki sposób zniknęło ciało Franconiego, za swój osobisty problem. Nie ma chyba potrzeby dodawać, że chłopak jest poważnie zaniepokojony.

– Rozumiesz, co mam na myśli – odezwał się znowu Vinnie. – Pojawiło się potencjalne zagrożenie dla nas, dlatego że wyświadczyliśmy tobie przysługę.

– Bardzo mi przykro – odparł nieprzekonująco Raymond. Nie potrafił jednak wymyślić żadnej innej odpowiedzi.

– No i w ten sposób wróciliśmy do tematu honorarium. Wobec zaistniałych warunków uważam, że honorarium powinno zostać w całości umorzone. Innymi słowy, żadnej opłaty za usługę dla mnie i Vinniego juniora teraz ani nigdy.

– Będę musiał poprosić o to szefów korporacji – prawie zapiszczał Raymond. Głośno chrząknął.

– Świetnie. I nie zawracaj mi więcej głowy. Wyjaśnij im, że to uzasadniony wydatek. Hej, sprawdź to, ale może będziesz mógł odliczyć sobie te pieniądze od podatku jako darowiznę. – Vinnie roześmiał się serdecznie ze swojego dowcipu.

Raymond wzdrygnął się niedostrzegalnie. Doskonale wiedział, że został nieuczciwie przymuszony, że nie miał wyboru.

– Okay – wykrztusił.

– Dziękuję. Boże, mam nadzieję, że sprawy w końcu się ułożą. Zostaliśmy swego rodzaju partnerami w interesach. Ufam, że zdobył pan również adres Cindy Carlson.

Raymond pogrzebał w kieszeni i wyciągnął kartkę z adresem. Vinnie wziął ją, przepisał informację i oddał mu. Podał adres Angelowi.

– Englewood, New Jersey – Angelo przeczytał na głos.

– Czy to problem? – zapytał Vinnie.

Angelo pokręcił przecząco głową.

– W takim razie załatwione – powiedział Vinnie i popatrzył na Raymonda. – Tyle jeśli chodzi o twój ostatni problem. Radziłbym jednak nie przychodzić do mnie z niczym więcej. Wobec naszej umowy w sprawie honorarium nie masz nam do zaoferowania nic wartościowego.

Kilka chwil później Raymond znalazł się na ulicy. Kiedy spoglądał na zegarek, uświadomił sobie, że cały drży. Zbliżała się siedemnasta i zaczął zapadać mrok. Podszedł do krawężnika i machnął na taksówkę. Co za katastrofa, pomyślał. Jakoś musiał załatwić sprawę zapłaty za Vinniego Dominicka i jego syna.

Taksówka zatrzymała się. Wsiadł i podał domowy adres. Gdy wyszedł z "Restauracji Neapolitańskiej", natychmiast poczuł się lepiej. Właściwie utrzymywanie dwóch zwierząt nie było zbyt kosztowne, skoro żyły na bezludnej wyspie. Sytuacja nie była więc tak beznadziejna, tym bardziej, że potencjalny problem z Cindy Carlson wyglądał na rozwiązany.

Kiedy otwierał drzwi do mieszkania, nastrój znacznie mu się poprawił.

– Były dwa telefony z Afryki – przywitała go Darlene.

– Kłopoty? – zapytał. W tonie Darlene było coś, co uruchomiło dzwonek alarmowy.

– Dobra wiadomość i zła. Dobra to informacja, że Horace Winchester ma się po operacji znakomicie i że w związku z tym powinieneś zająć się przetransportowaniem jego i zespołu chirurgicznego.

– A zła wiadomość?

– Dzwonił także Siegfried Spallek. Wyrażał się niejasno. Powiedział tylko, że są jakieś problemy z Kevinem Marshallem.

– Jakiego rodzaju problemy?

– Nie wyjaśnił.

Raymond przypomniał sobie, że prosił Kevina, aby nie robił niczego nie przemyślanego. Zastanowił się, czy Kevin usłuchał jego rady. Te problemy musiały dotyczyć głupiego dymu, który widział nad wyspą.

– Czy Spallek chciał, żebym jeszcze dziś oddzwonił?

– Kiedy dzwonił, u nich była jedenasta. Powiedział, że może porozmawiać z tobą jutro.

Raymond stęknął w duchu. Teraz będzie musiał spędzić całą noc, wyobrażając sobie Bóg wie co. Zastanowił się, kiedy wreszcie skończą się wszystkie jego troski.

Загрузка...