ROZDZIAŁ 18

7 marca 1997 roku

godzina 6.15

Nowy Jork


Jack mrugnął powiekami i natychmiast otrzeźwiał. Usiadł i przetarł oczy. Ciągle był zmęczony po poprzedniej nie przespanej nocy. Tego ranka także musiał wstać wcześniej, niż planował poprzedniego wieczoru, ale był zbyt podekscytowany, aby zasnąć.

Wstał z kanapy, owinął się w koc, chroniąc się przed chłodem poranka, i podszedł do drzwi sypialni. Nasłuchiwał przez chwilę. Przekonany, że Laurie jeszcze głęboko śpi, uchylił lekko drzwi. Jak oczekiwał, leżała na boku przykryta górą pościeli i oddychała głęboko.

Tak cicho, jak to było możliwe, przeszedł na palcach przez sypialnię do łazienki. Ogolił się i wziął prysznic. Kiedy wyszedł z łazienki, z ulgą zobaczył, że nie obudził Laurie.

Wziął z szafy świeże ubranie, wyszedł z nim do drugiego pokoju i dopiero tam się ubrał. Po kilku minutach wyszedł z budynku w szarość zbliżającego się poranka. Słota i zimno z płatkami śniegu tańczącymi w podmuchach wiatru nie zapowiadały miłego dnia.

Po drugiej stronie ulicy stał wóz policyjny z dwoma nieumundurowanymi policjantami. Pili kawę i w świetle samochodowej lampki czytali poranną prasę. Rozpoznali Jacka i machnęli w jego stronę. On też ich pozdrowił. Lou dotrzymał słowa.

Jack pobiegł w dół ulicy do delikatesów na Columbus Avenue. Jeden z policjantów obowiązkowo poszedł w jego ślady. Jack chciał kupić im po pączku, ale rozmyślił się. Nie chciał, żeby go źle zrozumieli.

Obładowany sokiem, kawą, owocami i świeżym pieczywem wrócił do domu. Laurie już wstała i właśnie brała prysznic. Zapukał w drzwi i oznajmił, że śniadanie zostanie podane, kiedy tylko będzie gotowa.

Zjawiła się po kilku minutach z mokrymi włosami, owinięta w szlafrok Jacka. Biorąc pod uwagę zajście z poprzedniego wieczoru, nie wyglądała najgorzej. Można było jedynie zauważyć lekko podbite oko.

– Czy po przespaniu się z pomysłem wyjazdu do Gwinei Równikowej nadal masz na niego ochotę? – zapytała.

– W stu procentach. Nie mogę się doczekać.

– I naprawdę chcesz zapłacić za wszystkie bilety? To może być znaczna suma.

– A na co mam wydawać pieniądze? – Rozejrzał się po mieszkaniu. – Życie tutaj nie jest drogie, a za rower już zapłaciłem.

– Poważnie. Mogę zrozumieć, że Esteban może się przydać, ale Warren i Natalie?

Poprzedniego wieczoru, kiedy przedstawili pomysł Teodorze, ta przypomniała mężowi, że jedno z nich musi zostać w mieście, aby mieć pieczę nad sklepem i dopilnować ich nastoletniego syna. O tym, że pojedzie Esteban, a nie Teodora, zadecydował rzut monetą.

– Poważnie, chcę, aby to był po prostu mile spędzony czas – tłumaczył Jack. – Nawet jeżeli nie dowiemy się wszystkiego, co jest wielce prawdopodobne, to i tak będzie to wspaniała podróż. Widziałem w oczach Warrena, że ma ochotę odwiedzić Afrykę. No i w drodze powrotnej spędzimy noc lub dwie w Paryżu.

– Mnie nie musisz przekonywać. Początkowo byłam przeciwna twojemu wyjazdowi, ale teraz sama jestem podekscytowana.

– Więc teraz musimy jedynie przekonać Binghama.

– Nie sądzę, żeby to był problem. Żadne z nas nie wykorzystało urlopu, do czego nas zachęcali. No i Lou obiecał dodać co nieco od siebie o zagrożeniu. Naprawdę chce nas wysłać z miasta.

– Nigdy nie ufam biurokracji. Ale postaram się być optymistą. Zakładając, że pojedziemy, rozdzielmy między siebie zadania. Ja załatwię bilety. Ty, Warren i Natalie zajmijcie się wizami. Poza tym musimy wziąć odpowiednie szczepionki i zabezpieczyć się przed malarią. Właściwie powinniśmy mieć więcej czasu na uodpornienie się, ale zrobimy wszystko, co możliwe, i zabierzemy ze sobą dużo środków przeciw owadom.

– Brzmi nieźle – Laurie zaakceptowała propozycję.

Z powodu Laurie Jack zostawił swój ukochany rower w mieszkaniu. Razem pojechali do pracy taksówką. Kiedy weszli do pokoju lekarzy, Vinnie opuścił gazetę i spojrzał na nich jak na duchy.

– Co wy tu robicie? – zapytał i głos mu się załamał. Odchrząknął.

– A cóż to za pytanie? – odparł Jack. – My tutaj pracujemy, Vinnie. Zapomniałeś?

– Nie sądziłem, że oboje macie dzisiaj dyżur – stwierdził Vinnie. Wziął szybko kubek z kawą i upił spory łyk, zanim znowu chrząknął.

Jack i Laurie podeszli do ekspresu.

– Przez ostatnie dni był we wściekłym humorze – szepnął Jack.

Laurie przez ramię zerknęła w stronę Vinniego, który zniknął już za swoją gazetą.

– Dziwnie zareagował. Zauważyłam wczoraj, że ilekroć znalazł się przy mnie, tylekroć zaczynał być nerwowy.

Spojrzeli po sobie.

– Myślisz o tym samym co ja? – zapytała Laurie po chwili zastanowienia.

– Może – odpowiedział. – To by całkiem pasowało. Ma dostęp.

– Chyba powinniśmy napomknąć o tym Lou. Bardzo bym chciała, żeby to nie był Vinnie, ale musimy wykryć, kto wynosi stąd poufne informacje.

Laurie było bardzo na rękę, że jej tygodniowy dyżur koordynatora właśnie się skończył i zastąpił ją teraz Paul Plodgett. Siedział już za biurkiem i przeglądał sprawy z nocy. Laurie i Jack poinformowali go, że planują wziąć urlop i chcieliby zrezygnować tego dnia z autopsji, jeśli nie ma nadmiaru pracy.

Laurie była lepszą dyplomatką niż Jack i to ona sugerowała, że powinni pójść do Calvina i powiedzieć mu o planowanych wakacjach, zanim porozmawiają z Binghamem. Jack przychylił się ku tej propozycji. Calvin w odpowiedzi burknął tylko, że mogliby zawiadomić o tym z większym wyprzedzeniem.

Gdy zjawił się Bingham, zaraz weszli do jego gabinetu. Zaciekawiony obejrzał ich dokładnie znad swych okularów w drucianych oprawkach i zaczął przeglądać trzymaną w rękach poranną pocztę.

– Chcecie dwa tygodnie, począwszy od dzisiaj? – zapytał z niedowierzaniem. – Skąd taki pośpiech? Czy to coś naglącego?

– Planujemy wyprawę po przygodę – powiedział Jack. – Chcemy wyruszyć jeszcze dziś wieczorem.

Wodniste oczy Binghama spoglądały to na Jacka, to na Laurie.

– Chyba nie zamierzacie się pobrać, co?

– Nie będziemy aż do tego stopnia ryzykować – odparł Jack.

Laurie zakrztusiła się śmiechem.

– Przepraszamy, że nie powiadomiliśmy wcześniej – powiedziała. – Powodem pośpiechu jest to, że ostatniej nocy oboje zostaliśmy poważnie ostrzeżeni w związku ze sprawą Franconiego.

– Ostrzeżeni? – zapytał Bingham. – Czy to ma coś wspólnego z sińcem pod twoim okiem?

– Obawiam się, że tak. – Próbowała ukryć go pod makijażem, ale tylko częściowo jej się to udało.

– Kto się kryje za tymi ostrzeżeniami? – dociekał Bingham.

– Jedna z przestępczych rodzin z Nowego Jorku – wyjaśniła. – Porucznik Louis Soldano obiecał porozmawiać z panem o tym oraz o prawdopodobnej wtyczce gangsterów w naszym zakładzie. Sądzimy, że możemy wyjaśnić, w jaki sposób wyniesiono stąd ciało Franconiego.

– Słucham – powiedział Bingham i odłożył trzymaną cały czas pocztę, po czym usiadł w fotelu.

Laurie wyjaśniła całą historię, podkreślając, że Dom Pogrzebowy Spoletto musiał otrzymać numer sprawy dotyczącej nie zidentyfikowanych zwłok.

– Czy porucznik Soldano uważa, że to mądre, abyście oboje wyjechali z miasta?

– Tak sądzi.

– Dobrze – odparł Bingham. – W takim razie nie ma was tu. Czy mam zadzwonić do porucznika Soldano, czy sam się ze mną skontaktuje?

– Zrozumieliśmy, że sam zadzwoni do pana – powiedziała Laurie.

– Świetnie – odparł Bingham. Spojrzał teraz prosto na Jacka. – Co ze sprawą wątroby?

– Ciągle w powijakach. Czekam na wyniki kolejnych testów.

Bingham skinął głową i dodał:

– Ta sprawa jest jak cholerny wrzód na dupie. Upewnij się, że w czasie waszej nieobecności zostanę poinformowany o każdej nowości. Nie chcę żadnych niespodzianek. – Spojrzał na biurko i podniósł pocztę. – Przyślijcie pocztówkę.

Laurie i Jack wyszli z gabinetu i uśmiechnęli się do siebie.

– No cóż, wygląda to nieźle – zauważył Jack. – Bingham był najpoważniejszą potencjalną przeszkodą w naszych planach.

– Może powinniśmy mu powiedzieć, że jedziemy do Afryki właśnie w związku ze sprawą wątroby? – zasugerowała Laurie.

– Nie sądzę. Mógłby zmienić zdanie w sprawie urlopu. On na pewno wolałby, żeby cała sprawa przestała istnieć.

Rozeszli się do swoich pokoi. Laurie zadzwoniła do ambasady Gwinei Równikowej w sprawie wiz, a Jack połączył się z liniami lotniczymi. Laurie szybko się przekonała, że Esteban miał rację co do łatwości uzyskania wizy i upewniła się, że załatwi sprawę jeszcze tego ranka. Urzędniczka z Air France wyraziła szczere zadowolenie z możliwości udzielenia pomocy Jackowi i umówiła się z nim, że po południu bilety będą do odbioru w biurze linii.

Laurie zjawiła się w pokoju Jacka. Promieniała.

– Zaczynam wierzyć, że to się rzeczywiście dzieje – powiedziała podniecona. – Jak się czujesz?

– Dobrze. Wyruszamy dziś wieczorem o dziewiętnastej pięćdziesiąt.

– Nie do wiary. Czuję się jak nastolatka przed pierwszą wycieczką.

Po umówieniu się z biurem podróży i Manhattan General Hospital na szczepienia ochronne, zadzwonili do Warrena. Obiecał złapać Natalie i przyjechać z nią do szpitala.

Pielęgniarka zaaplikowała im serię zastrzyków i dała receptę na proszki przeciwko malarii. Nalegała także, aby odczekali pełen tydzień przed wyjazdem. Jack wyjaśnił, że to nie jest możliwe. Pielęgniarka w odpowiedzi oświadczyła tylko, iż cieszy się, że to oni jadą, a nie ona.

W holu Warren zapytał, co miała na myśli.

– Leki, które nam podano, zaczynają działać mniej więcej po tygodniu – wyjaśnił Jack. – Dotyczy to wszystkich z wyjątkiem gamma-globuliny.

– W takim razie ryzykujemy – stwierdził Warren.

– Przez całe życie ryzykujemy – odparł Jack. – Poważnie mówiąc, istnieje pewne ryzyko, ale z każdym dniem nasz system odpornościowy będzie coraz skuteczniejszy. Główny problem stanowi malaria, ale zabierzemy ze sobą pełno środków przeciw owadom.

– Więc ty się nie boisz?

– Nie aż tak, żeby zostać w domu.

Po załatwieniu spraw w szpitalu, wszyscy poszli do zdjęcia. Zrobili sobie ekspresowe w automacie. Następnie Laurie, Warren i Natalie udali się do ambasady Gwinei Równikowej.

Jack złapał taksówkę, pojechał do szpitala akademickiego i udał się prosto do laboratorium doktora Petera Malovara. Jak zwykle zastał starego patologa pochylonego nad mikroskopem. Jack z szacunkiem odczekał, aż profesor zakończy badanie preparatu.

– Aaaa, doktor Stapleton – odezwał się Malovar, zauważywszy Jacka. – Cieszę się, że pan przyszedł. Gdzie to ja mam ten pański preparat?

Laboratorium doktora Malovara przypominało zakurzony magazyn książek, pism i setek preparatów na szklanych tackach. Kosze na śmieci były wiecznie przepełnione. Profesor był nieugięty i nie pozwalał nikomu sprzątać w swojej pracowni, aby nie zakłócić "uporządkowanego" nieładu.

Z zaskakującą łatwością profesor odnalazł poszukiwaną próbkę na stosie książek o patologii weterynaryjnej. Zwinnymi palcami wsunął preparat pod obiektyw mikroskopu.

– Sugestia doktora Osgooda, żeby pokazać próbkę doktorowi Hammersmithowi, okazała się pierwszorzędna – powiedział doktor Malovar, spoglądając jednocześnie w okular. Kiedy uznał, że wszystko jest w porządku, usiadł, sięgnął po książkę i otworzył na strome zaznaczonej płytką do preparatów mikroskopowych. Wręczył książkę Jackowi.

Spojrzał na wskazaną przez profesora stronę. Zobaczył fotografię mikroskopową fragmentu wątroby. Dostrzegł ziarniaka podobnego do tego z wątroby Franconiego.

– To samo – zauważył doktor Malovar. Skinął na Jacka, żeby porównał fotografię z obrazem w mikroskopie.

Jack pochylił się i dokładnie przyjrzał preparatowi. Obrazy wydawały się rzeczywiście identyczne.

– Nie ma wątpliwości, że to jeden z najciekawszych preparatów, jakie przyniósł pan do mnie – pochwalił profesor. Odgarnął siwe włosy, które opadły mu na oczy. – Jak pan może przeczytać w książce, atakujący organizm nazywa się Hepatocistis.

Jack oderwał się od mikroskopu i znowu zajrzał do książki. Nigdy nie słyszał o Hepatocistis.

– Czy to rzadkie? – spytał.

– Powiedziałbym, że w kostnicy miasta Nowy Jork, tak – odparł doktor Malovar. – Wyjątkowo rzadkie! Widzi pan, występuje tylko u małp naczelnych. Ale nie dość tego, znajdowano to wyłącznie w Starym Świecie naczelnych, czyli w Afryce i południowo-wschodniej Azji. Nigdy nie stwierdzono w Nowym Świecie i nigdy u ludzi.

– Nigdy? – zapytał Jack.

– Powiedzmy tak: ja nigdy nie widziałem, a oglądałem wiele pasożytów wątroby. Co ważniejsze, doktor Osgood nigdy nie widział, a oglądał więcej pasożytów wątroby niż ja. Wobec takiego zbiegu naszych doświadczeń mogę powiedzieć, że u ludzi nie występuje. Oczywiście, w strefach endemicznych to byłaby inna historia, ale nawet tam takie zjawisko musiałoby być niezwykle rzadkie. Inaczej spotkalibyśmy się z jednym, dwoma przypadkami.

– Bardzo dziękuję za pomoc. – Jack zaczął się już zastanawiać nad implikacjami tych niespodziewanych informacji. To była o wiele poważniejsza przesłanka niż inne, dowodząca, że Franconi przebył przeszczep ksenogeniczny, a nie tylko, że odwiedził Afrykę.

– To byłby interesujący przypadek do omówienia na naszych zajęciach. Gdyby był pan tym zainteresowany, proszę dać znać.

– Oczywiście – Jack odpowiedział niezobowiązująco. W głowie miał zamęt.

Opuściwszy laboratorium profesora, wyszedł ze szpitala i skierował się do Zakładu Medycyny Sądowej. Znalezienie w preparacie pasożyta występującego u małp afrykańskich było, mówiąc krótko, dowodem. Ale wobec tego wyniki badań DNA, które otrzymał Ted Lynch w zestawieniu z odkryciem profesora stawały się niewiarygodne. A na dodatek nie wystąpiło zapalenie ani nie podawano pacjentowi żadnych środków immunosupresyjnych. Jedynym pewnikiem było stwierdzenie, że wszystko to razem nie ma sensu.

W zakładzie Jack udał się prosto do laboratorium DNA, aby przycisnąć Teda do ściany i odkryć, czy ma jakąś hipotezę, o co może w tej sprawie chodzić. Kłopot Jacka polegał na tym, że sam za mało wiedział o DNA, aby samodzielnie wymyślić jakieś wyjaśnienie. Zbyt szybko zachodziły zmiany w tej gałęzi wiedzy.

– Jezu, Stapleton, gdzieżeś się, u diabła, podziewał! – przywitał go Ted. – Obdzwoniłem cały świat i nikt nie miał pojęcia, co się z tobą dzieje.

– Wyszedłem – odparł Jack bez podawania szczegółów. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie wyjaśnić, w jakim kierunku rozwinęły się sprawy, ale zrezygnował. Zbyt dużo wydarzyło się w ciągu ostatnich dwunastu godzin.

– Siadaj! – zakomenderował Ted.

Jack usiadł.

Ted rozejrzał się po zawalonym papierami biurku i wygrzebał wreszcie błonę celuloidową z setkami krótkich, czarnych kreseczek. Podał ją Jackowi.

– Ted, po co mi to dajesz? Przecież doskonale wiesz, że nie mam o tych sprawach zielonego pojęcia.

Ted jednak zignorował słowa Jacka, bo szukał drugiej błony celuloidowej. Znalazł ją pod budżetem laboratorium, nad którym właśnie pracował. Tę także podał Jackowi.

– Popatrz na nie pod światło.

Jack zrobił, jak mu kazano. Popatrzył na dwie klisze. Nawet on potrafił stwierdzić, że są różne.

Ted wskazał na pierwsze zdjęcie.

– To jest badanie obszaru DNA, który koduje rybosomalne białka człowieka. Wybrałem któryś na chybił trafił, żeby ci pokazać, jak wygląda.

– Jest cudowne – odparł Jack.

– Wolałbym, żebyś nie był sarkastyczny.

– Spróbuję.

– Ten drugi, to wynik badań próbki wątroby Franconiego. Ten sam obszar, użyto tych samych enzymów co w pierwszym badaniu. Widzisz, jak bardzo się różnią?

– To jedyna rzecz, którą widzę.

Ted zabrał wyniki badania DNA człowieka i odłożył na bok. Teraz wskazał na ciągle trzymaną przez Jacka drugą błonę celuloidową.

– Wczoraj powiedziałem ci, że te informacje można znaleźć na CD-ROM-ie, więc kazałem komputerowi odszukać ten wzór. Odpowiedź, która przyszła, mówi, że najbardziej podobny jest wynik u szympansów.

– Nie jest identyczny jak u szympansów? – zapytał Jack. W tej sprawie po raz kolejny nic nie było ostatecznie zdefiniowane.

– Nie, ale blisko. Jakby jakiś kuzyn szympansa. Coś w tym rodzaju.

– Czy szympansy mają krewniaków?

– Złapałeś mnie – odparł Ted i wzruszył ramionami. – Zabij, a nie powiem. Musisz jednak przyznać, że to robi wrażenie.

– Więc z twojego punktu widzenia to był przeszczep ksenogeniczny? – spytał Jack.

Ted znowu wzruszył ramionami.

– Gdybyś kazał mi zgadywać, powiedziałbym, że pewnie tak. Jednak biorąc pod uwagę wyniki DQ alfa, nie wiem, co powiedzieć. Zbadałem też dla własnej ciekawości DNA na grupy krwi AB0. Wyniki jak przy DQ alfa. Sądzę, że dla Franconiego udało się znaleźć idealnego dawcę, co jeszcze bardziej zastanawia. Zwariowana sprawa.

– Mnie to mówisz! – Teraz Jack opowiedział Tedowi o odkryciu pasożyta występującego u małp afrykańskich i azjatyckich.

Z twarzy Teda wyczytać można było zakłopotanie.

– Cieszę się, że to twój przypadek, a nie mój – powiedział.

Jack odłożył zdjęcie na biurko.

– Jeżeli dopisze mi szczęście, odpowiedzi na kilka pytań znajdę w ciągu następnych paru dni. W nocy lecę do Afryki, do tego samego kraju, który odwiedził Franconi.

– Zakład cię wysyła? – zapytał zaskoczony Ted.

– Nie. Sam jadę. No, niezupełnie sam, ja płacę, ale jedzie ze mną również Laurie.

– Mój Boże, ależ ty jesteś dokładny w tej robocie – stwierdził Ted.

– Uparty jest pewnie lepszym słowem – poprawił Jack już od drzwi.

Ted zawołał za nim, gdy Jack był już za progiem:

– Zrobiłem badania porównawcze z mitochondrialnym DNA matki Franconiego. Pasuje, więc przynajmniej identyfikacji zwłok możesz być pewny w stu procentach.

– Wreszcie coś pewnego.

– Wiesz, przyszła mi do głowy jeszcze jedna zwariowana myśl – dodał Ted. – Jedyny sposób, w jaki mógłbym wyjaśnić to całe zagmatwanie i wyniki, jakie uzyskałem, to uznanie wątroby za transgeniczną.

– A cóż to, u diabła, znaczy?

– To oznacza, że wątroba zawiera DNA z dwóch różnych organizmów.

– Hmmm. Będę musiał to przemyśleć.


Cogo, Gwinea Równikowa


Bertram spojrzał na zegarek. Była szesnasta. Podniósł wzrok, by wyjrzeć przez okno i nagle spostrzegł, że gwałtowna tropikalna ulewa, która całkiem przysłaniała niebo jeszcze piętnaście minut wcześniej, prawie całkiem ustąpiła. Znowu było parne, słoneczne afrykańskie popołudnie.

Pod wpływem impulsu sięgnął po telefon i zadzwonił na oddział zapłodnień. Odpowiedziała Shirley Cartwright, pełniąca obowiązki technika na popołudniowej zmianie.

– Czy te dwa nowo narodzone bonobo otrzymały już swoje dawki hormonów? – spytał.

– Jeszcze nie – odpowiedziała Shirley.

– Zdawało mi się, że w karcie zapisano, żeby otrzymywały zastrzyk o czternastej – zauważył.

– To zwyczajowo przyjęta godzina – powiedziała z wahaniem Shirley.

– Dlaczego przesunięto godzinę?

– Melanie Becket jeszcze nie przyjechała – powiadomiła Bertrama niechętnie. Ostatnią rzeczą, której pragnęła, było wpędzenie w kłopoty swojej przełożonej, ale wiedziała, że nie mogłaby skłamać.

– O której miała być?

– Nie podała godziny. Dziennej zmianie powiedziała, że będzie zajęta całe przedpołudnie w laboratorium w szpitalu. Sądzę, że w nawale zajęć, nie spojrzała na zegarek.

– Nie zostawiła nikomu instrukcji co do podania hormonów o czternastej?

– Właściwie nie – odparła Shirley. – Dlatego spodziewam się jej w każdej chwili.

– Jeżeli nie zjawi się przez następne pół godziny, proszę podać dawki zapisane w karcie – polecił. – Czy sprawi to pani jakiś kłopot?

– Nie, panie doktorze.

Bertram rozłączył się i zadzwonił do laboratorium Melanie w szpitalu. Nie był tak zaznajomiony z personelem szpitala, więc nie rozpoznał, z kim rozmawia. Ale osoba ta znała Bertrama i opowiedziała mu niepokojącą historię. Melanie nie zjawiła się w laboratorium przez cały dzień, bo była niezwykle zajęta w centrum weterynaryjnym.

Bertram odłożył słuchawkę. Paznokciem wskazującego palca zaczął nerwowo stukać w telefon. Pomimo zapewnień Siegfrieda, że panuje nad ewentualnym problemem Kevina i jego przyjaciółek, Bertram nastawiony był podejrzliwie. Melanie należała do sumiennych pracowników. Nie było w jej stylu zapominać o podawaniu przepisanych środków.

Złapał ponownie za słuchawkę i starał się dodzwonić do Kevina. Nikt nie odpowiadał.

Wobec rosnących podejrzeń, zawiadomił sekretarkę, Marthę, że wróci za godzinę, i wyszedł z biura. Wsiadł do swojego cherokee i ruszył w stronę miasta.

Jadąc, nabierał przekonania, że Kevin i kobiety postanowili dostać się na wyspę. Ogarniała go coraz większa złość. Zwymyślał sam siebie, że pozwolił się zwieść zapewnieniom Siegfrieda o rzekomym bezpieczeństwie. Miał przeczucie, że ciekawość Kevina sprowadzi na nich duże kłopoty.

Na skraju miasta, gdzie asfaltowa droga łączyła się z brukowaną jezdnią, musiał gwałtownie zahamować. Tak się zapamiętał w gniewie, że zapomniał kontrolować prędkość. Kostka brukowa zmoczona niedawnym deszczem była śliska jak lód i samochód Bertrama przejechał w poślizgu wiele metrów, zanim wreszcie się zatrzymał.

Zaparkował przed szpitalem. Wszedł na drugie piętro i zapukał do gabinetu Kevina. Nie było odpowiedzi. Spróbował wejść. Drzwi były zamknięte.

Wrócił do samochodu, objechał plac i zaparkował pod ratuszem. Skinął w stronę rozleniwionych żołnierzy kiwających się w rozklekotanych, starych trzcinowych krzesłach w cieniu arkad.

Wbiegł na górę, przeskakując po dwa stopnie. Przedstawił się Aurielowi i rzucił, że musi rozmawiać z Siegfriedem.

– Jest teraz z szefem ochrony – odparł sekretarz.

– Powiedz mu, że czekam – rozkazał i zaczął chodzić po pokoju w tę i z powrotem. Jego irytacja rosła.

Pięć minut później z gabinetu Siegfrieda wyszedł Cameron McIvers. Zawołał "cześć" do Bertrama, ale ten tak się spieszył na spotkanie z Siegfriedem, że zignorował pozdrowienie.

– Mamy problem – powiedział bez wstępów. – Melanie Becket nie pokazała się dzisiaj w pracy, Kevina Marshalla nie ma w laboratorium.

– Nie jestem zaskoczony – odpowiedział spokojnie Siegfried. Rozsiadł się wygodnie w fotelu i wyprostował zdrową rękę. – Widziano ich w towarzystwie pielęgniarki, jak opuszczali miasto wczesnym rankiem. Trójkącik zdaje się rozkwitać. Urządzili sobie wieczorno-nocne party, po którym obie panie zostały u Kevina.

– Naprawdę? – zapytał Bertram. Wydawało mu się nieprawdopodobne, żeby taki niewydarzony naukowiec mógł być wmieszany w równie nieprzyzwoity związek.

– Dobrze wiem – powiedział Siegfried. – Sąsiaduję z Kevinem przez trawnik. Poza tym obie panie spotkałem wcześniej w "Chickee Hut Bar". Obie były już pod dobrą datą i mówiły, że wybierają się do Kevina.

– Dokąd udali się dziś rano?

– Podejrzewam, że do Acalayong. Dozorca widział ich przed świtem, jak odpływali dużą łodzią.

– To znaczy, że mogą się dostać na wyspę od strony wodywarknął Bertram.

– Odpływali na zachód, nie na wschód.

– To mógł być fortel – upierał się Bertram.

– Mógł – zgodził się Siegfried. – Myślałem o takiej możliwości. Rozmawiałem nawet o tym z Cameronem. Jednak obaj uważamy, że jedynym miejscem, do którego można dopłynąć, jest plaża, którą most łączy z lądem. Reszta wyspy otoczona jest bujnym lasem mangrowe i bagnami.

Wzrok Bertrama powędrował w górę na potężne łby nosorożców, które wisiały na ścianie za Siegfriedem. Ich pozbawione mózgów czaszki przypominały mu o pozycji szefa Strefy; musiał przyznać, że w tym wypadku miał rację. Kiedy wybierano wyspę dla realizacji projektu, jej niedostępność od strony wody była jedną z zalet.

– A na tej plaży nie mogli wylądować – kontynuował Siegfried – ponieważ ciągle są tam żołnierze i aż ich palce swędzą, żeby trochę sobie postrzelać z tych ich AK-47. – Roześmiał się. – Ile razy pomyślę o roztrzaskanych oknach w samochodzie Melanie, nie mogę się powstrzymać od śmiechu.

– Może masz rację – Bertram mówił to bez przekonania.

– Oczywiście, że mam rację.

– Ciągle jednak jestem niespokojny. I podejrzliwy. Chcę wejść do gabinetu Kevina.

– Po co?

– Byłem tak głupi, że pokazałem mu, jak wykorzystać oprogramowanie, żeby zlokalizować bonobo. Niestety, przećwiczył to nawet. Wiem, bo przy kilku okazjach używał tego przez dłuższy czas. Chcę wejść do jego biura i sprawdzić, czy znajdę coś, co podpowie nam, czego szukał.

– No cóż, powiedziałbym, że to brzmi dość rozsądnie. – Siegfried zadzwonił do Auriela, aby załatwił Bertramowi wejście do laboratorium. A do Bertrama powiedział: – Daj mi znać, jeśli coś odkryjesz.

– Nie martw się.

Uzbrojony w kartę magnetyczną Bertram wrócił do laboratorium i wszedł do pracowni Kevina. Zamknął za sobą drzwi. Najpierw przejrzał biurko. Nic nie znalazł. Obszedł szybko pokój. Po chwili uwagę Bertrama zwróciły wydruki leżące przy komputerze. Rozpoznał kontury wyspy. Dokładnie przestudiował każdą stronę. Przedstawiały mapę w różnych skalach. Nie potrafił natomiast zrozumieć znaczenia wyrysowanych na nich kształtów geometrycznych.

Odłożył kartki na bok i zabrał się do przeszukiwania plików w komputerze Kevina. Nie musiał długo szukać tego, co chciał znaleźć: źródła informacji dla wydruków.

Przez następne pół godziny Bertram był dosłownie sparaliżowany tym, co odnalazł. Kevin zapisywał drogę, jaką przebywały poszczególne zwierzęta. Po badaniu przez dłuższą chwilę tych danych, wszedł do zgromadzonych przez Kevina informacji o przemieszczaniu się bonobo w czasie kilkunastu godzin. Teraz już był w stanie odtworzyć tajemnicze kształty geometryczne.

– Jesteś cholernie sprytny – powiedział na głos, pozwalając komputerowi prześledzić zapis drogi przebytej przez każde zwierzę.

Zanim zakończył się program, Bertram zauważył problem z bonobo numer sześćdziesiąt i sześćdziesiąt siedem. Z rosnącym niepokojem spróbował uruchomić analizator ruchu obu zwierząt, ale bez powodzenia. Kiedy to mu się nie udało, wrócił do czasu obecnego i zażądał wyświetlenia bieżącej pozycji obu bonobo. Nie zmieniły się ani na jotę.

– Dobry Boże! – jęknął.

W jednej chwili obawy o Kevina zniknęły i zostały zastąpione przez poważniejszy problem. Bertram wyłączył komputer, złapał wydruki i wybiegł z laboratorium. Pobiegł prosto do ratusza. Wiedział, że w ten sposób będzie szybciej, niż objeżdżając plac samochodem. Wbiegł po schodach. Wpadł do sekretariatu. Aurielo spojrzał na niego, ale Bertram zupełnie go zignorował. Bez zapowiedzi niemal wdarł się do biura Siegfrieda.

– Musimy porozmawiać. Natychmiast – powiedział. Brakowało mu oddechu.

Siegfried rozmawiał właśnie z szefem służb zaopatrzeniowych. Obaj wydawali się kompletnie zaskoczeni nagłym pojawieniem się Bertrama.

– To sprawa nie cierpiąca zwłoki – dodał Bertram.

Szef aprowizacji wstał.

– Przyjdę później – powiedział i wyszedł.

– Lepiej, żeby to było ważne – ostrzegł Siegfried.

Bertram wymachiwał wydrukami z komputera.

– Mam bardzo złe wieści – zaczął. Zajął krzesło opuszczone przez poprzedniego gościa. – Kevin Marshall znalazł sposób na śledzenie wszystkich bonobo przez cały czas.

– I co z tego?

– Przynajmniej dwie z małp nie ruszają się. Numer sześćdziesiąt i sześćdziesiąt siedem. Nie poruszyły się od ponad dwadziestu czterech godziny. Jest tylko jedno wyjaśnienie. Nie żyją!

Siegfried uniósł brwi.

– Cóż, to tylko zwierzęta – powiedział. – Zwierzęta przecież też umierają. Musieliśmy spodziewać się pewnych ubytków.

– Nie rozumiesz – stwierdził Bertram z nutą pogardy. – Zlekceważyłeś moje ostrzeżenie o podziale zwierząt na dwie grupy. Mówiłem, że to znamienne. Teraz, niestety, mamy tego dowód. O ile się na tym znam, zaczęły się zabijać nawzajem!

– Tak uważasz? – zapytał wystraszony Siegfried.

– Według mnie nie ma wątpliwości. Zadręczałem się, żeby znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego podzieliły się na dwie grupy. Zdecydowałem, że to dlatego, iż nie zadbaliśmy o odpowiednią równowagę między samcami i samicami. Teraz jestem pewny, że samce zaczęły o nie walczyć.

– Rany boskie! – zawołał Siegfried, kręcąc z niepokojem głową. – To straszne wieści.

– Gorzej niż straszne. Absolutnie nie do zaakceptowania. Jeżeli nie zadziałamy, to będzie klęska całego programu.

– Co możemy zrobić?

– Przede wszystkim z nikim nie rozmawiać! – polecił Bertram. – Jeżeli przyjdzie polecenie, aby odłowić numer sześćdziesiąty albo sześćdziesiąty siódmy, będą kłopoty. Po drugie, i ważniejsze, musimy, tak jak proponowałem wcześniej, sprowadzić małpy do centrum. Nie będą się zabijać, jeżeli znajdą się w pojedynczych klatkach.

Siegfried musiał zaakceptować rady weterynarza. Chociaż zawsze uważał, że z punktu widzenia logistyki i w celu zapewnienia bezpieczeństwa, lepiej, żeby zwierzęta przebywały na wyspie. Teraz uznał, że ten czas minął. Nie można pozwolić zwierzętom, żeby się zabijały. Gdy rozważył to poważnie, uznał, że nie ma wyboru.

– Kiedy powinniśmy je przenieść? – spytał.

– Tak szybko, jak to możliwe – odparł Bertram. – Do świtu będę dysponował godnym zaufania zespołem opiekunów zwierząt. Zaczniemy od tej grupy, która się oddzieliła. Kiedy będziemy mieli w klatkach wszystkie zwierzęta, co nie powinno zabrać więcej jak dwa, trzy dni, przeniesiemy je na teren centrum weterynaryjnego, które do tego czasu przygotuję.

– Chyba odwołam ten oddział żołnierzy z rejonu mostu – zasugerował Siegfried. – Chyba nie chcemy, aby zaczęli strzelać do twoich ludzi.

– Nigdy nie podobało mi się trzymanie ich w tym miejscu. Bałem się, że mogli strzelać do zwierząt dla zabawy albo zdobycia pożywienia.

– Kiedy powinniśmy powiadomić odpowiednich przełożonych w GenSys? – zapytał Siegfried.

– Dopiero gdy będziemy ze wszystkim gotowi. Kiedy się upewnimy, ile zwierząt zginęło. Może nasuną nam się też jakieś lepsze pomysły na ostateczne rozwiązanie. Moim zdaniem musimy wybudować doskonalsze schronienie, w którym zwierzęta będą od siebie odizolowane.

– Na to będziemy potrzebowali zgody z góry – przypomniał Siegfried.

– Jasne. – Bertram wstał. – Jedyną dobrą rzeczą jest to, że przewidująco sprowadziłem tam te klatki dla małp.


Nowy Jork


Raymond czuł się znacznie lepiej niż w ostatnich dniach. Sprawy zdawały się iść coraz lepiej, i to od samego rana. Tuż po dziewiątej zadzwonił doktor Waller Anderson. Nie tylko zgłosił chęć przystąpienia do przedsięwzięcia, ale od razu miał dwóch klientów gotowych do wpłacenia pierwszej raty i wyjazdu na Bahamy w celu pobrania szpiku kostnego.

Około południa Raymond odebrał telefon od doktor Alice Norwood, której gabinet mieścił się na Rodeo Drive w Beverly Hills. Poinformowała, że udało jej się zrekrutować trzech lekarzy, każdy z dużą prywatną praktyką, którzy bardzo chętnie przystąpią do spółki. Jeden pracował w Century City, drugi w Brentwood a ostatni w Bel-Air. Była przekonana, że ci lekarze wkrótce dostarczą mnóstwa pracy, ponieważ na rynku Zachodniego Wybrzeża był duży popyt na usługi oferowane przez Raymonda.

Jednak najbardziej uradował Raymonda brak wiadomości od pewnych osób. Nie było telefonu ani od Vinniego Dominicka ani od doktora Daniela Levitza. Tę ciszę uznał za ostateczne pogrzebanie sprawy Franconiego.

O piętnastej trzydzieści zadzwonił domofon. Darlene zorientowała się, o co chodzi, i ze łzami w oczach poinformowała Raymonda, że jego samochód czeka na dole.

Raymond objął dziewczynę i delikatnie poklepał po plecach.

– Następnym razem może będziesz mogła polecieć – pocieszył ją.

– Naprawdę?

– Nie mogę tego zagwarantować, ale postaramy się. – Raymond nie miał w tej sprawie nic do powiedzenia. Darlene była w Cogo tylko raz. Przy innych okazjach samolot miał komplet na przynajmniej jednym z etapów podróży. Najczęściej samolot leciał z Ameryki do Europy, a stamtąd do Bata. W drodze powrotnej plan lotu był taki sam, z tym że za każdym razem międzylądowanie wypadało w innym mieście europejskim.

Obiecał zadzwonić zaraz po przyjeździe do Cogo, wziął bagaż i zjechał windą. Wsiadł do oczekującego sedana i wygodnie rozparł się w fotelu.

– Życzy pan sobie mieć radio włączone, sir? – zapytał kierowca.

– Tak, czemu nie – odparł. Już zaczynał się dobrze bawić.

Jazda przez miasto była najtrudniejszą częścią wyprawy. W dobrym czasie dotarli na West Side Highway. Co prawda ruch był spory, ale godzina szczytu jeszcze się nie zaczęła, więc samochody posuwały się dość płynnie. Tak samo było na George Washington Bridge. Po niecałej godzinie wysiadł na lotnisku Teterboro.

Samolot GenSys jeszcze nie został podstawiony, ale tym Raymond się nie przejmował. Usiadł w poczekalni, skąd miał widok na pasy startowe, i zamówił szkocką. W chwili, kiedy podawano mu szklaneczkę, lśniący odrzutowiec GenSys wysunął się z chmur, zniżył lot i wylądował na pasie. Przykołował tuż przed okno, za którym siedział Raymond.

To była piękna biała maszyna, z czerwonymi pasami wzdłuż kadłuba. Jedynymi oznaczeniami były kod N69SU i mała flaga amerykańska na skrzydle ogona.

Jakby na zwolnionym filmie drzwi samolotu otworzyły się i spod nich na płytę lotniska wysunął się trap. Nieskazitelnie wyglądający steward, ubrany w ciemnogranatowy uniform, stanął w wejściu, następnie zszedł po schodkach i skierował się do budynku portu lotniczego. Nazywał się Roger Perry. Raymond dobrze go pamiętał. Za każdym razem, kiedy Raymond leciał do Cogo, on i drugi steward, Jasper Devereau, obsługiwali pasażerów.

Po wejściu do budynku Roger natychmiast rozejrzał się po poczekalni. Gdy tylko dojrzał Raymonda, podszedł do niego i zasalutował na przywitanie.

– Czy to cały pański bagaż, sir? – zapytał, chwytając za torbę Raymonda.

– Tak. Czy już wylatujemy? Samolot nie będzie tankował?

Wcześniej zawsze tak było.

– Jesteśmy już gotowi – odpowiedział Roger.

Raymond wstał i wyszedł za stewardem w szare, chłodne, marcowe popołudnie. Kiedy podchodził do prywatnego luksusowego odrzutowca, miał nadzieję, że jacyś ludzie go widzą. W chwilach takich jak ta, czuł, że to jest życie, do którego został stworzony. Nawet powtarzał sobie, że utrata licencji lekarza paradoksalnie okazała się szczęśliwym trafem.

– Roger, powiedz mi – odezwał się jeszcze, zanim dotarli do schodów. – Czy do Europy mamy komplet? – Za każdym razem, kiedy leciał, na pokładzie spotykał innych członków kierownictwa GenSys.

– Tylko jeden pasażer – odpowiedział Roger.

Gdy doszli do trapu, steward stanął z boku i gestem ręki zaprosił na pokład.

Z dwoma stewardami i jednym pasażerem podróż zapowiadała się znacznie przyjemniej, niż sobie wyobrażał, więc z uśmiechem wspinał się po schodach. Kłopoty ostatnich dni wydawały się teraz niewielką zapłatą za luksusy, w jakich miał się pławić.

Na pokładzie samolotu przywitał go Jasper. Odebrał płaszcz i marynarkę Raymonda i zapytał, czy gość życzy sobie drinka przed odlotem.

– Poczekam – odparł.

Jasper odsunął kotarę oddzielającą pokład pasażerski od kabiny. Przełykając z dumą ślinę, Raymond wszedł do głównej części samolotu. Zastanawiał się, który z głębokich, skórzanych foteli zająć, gdy jego wzrok napotkał spojrzenie drugiego pasażera. Raymonda zmroziło. W tej samej chwili poczuł ucisk w żołądku.

– Kłaniam się, doktorze Lyons. Witamy na pokładzie.

– Taylor Cabot! – wystękał Raymond. – Nie spodziewałem się tu pana.

– Doskonale rozumiem. Sam jestem zaskoczony swoją tu obecnością. – Uśmiechnął się i wskazał fotel obok siebie.

Raymond bez zwłoki zajął wskazane miejsce. Zwymyślał sam siebie, że nie poprosił o drinka, którego oferował mu Jasper. W gardle zupełnie mu wyschło.

– Okazało się, że w rozkładzie zajęć pojawiła się niespodziewana luka, więc uznałem, że roztropnie będzie skorzystać z okazji i osobiście sprawdzić, jak mają się nasze sprawy w Cogo. To była decyzja podjęta dosłownie w ostatniej chwili. Oczywiście przy okazji zatrzymamy się w Zurychu, gdzie spotkam się z kilkoma bankierami. Mam nadzieję, że nie będzie to dla pana nadmiernie uciążliwe.

Raymond zaprzeczył głową.

– Nie, absolutnie – odparł stłumionym głosem.

– A jak tam mają się sprawy z projektem bonobo? – spytał Taylor.

– Bardzo dobrze. Liczymy na wielu nowych klientów. Właściwie to mamy kłopot, żeby zaspokoić zapotrzebowanie.

– A co z tym godnym pożałowania epizodem z Carlem Franconim? Mam nadzieję, że uporał się pan z tym szczęśliwie?

– Tak, oczywiście – odparł z trudem. Próbował się nawet uśmiechnąć.

– Jednym z powodów mojej podróży jest chęć przekonania się, czy projekt rzeczywiście zasługuje na wsparcie. Szef działu finansowego twierdzi, że zaczynamy osiągać pewne zyski. Z drugiej strony dyrektorzy wykonawczy zachowują rezerwę wobec niebezpieczeństw, jakie mogą pociągnąć za sobą eksperymenty z małpami. Muszę więc podjąć decyzję. Mam nadzieję, że zdoła mi pan w tym pomóc.

– Z pewnością – wydusił z siebie Raymond, gdy usłyszał charakterystyczny warkot uruchamianych silników.


W barze poczekalni sali odpraw lotów międzynarodowych nowojorskiego lotniska JFK atmosfera przypominała przyjęcie. Nawet Lou pił piwo, co chwilę wrzucając do ust orzeszki. Był w doskonałym nastroju i zachowywał się tak, jakby on sam za chwilę wybierał się w podróż.

Jack, Laurie, Warren, Natalie i Esteban siedzieli z Lou przy okrągłym stoliku w kącie baru. Nad głowami wisiał telewizor nastawiony na mecz hokeja. Szalony głos komentatora i wrzawa kibiców mieszały się z ogólnie panującym gwarem.

– To był wielki dzień – powiedział podniesionym głosem Lou. – Przyskrzyniliśmy Vida Delbaria i teraz dla ratowania własnego tyłka śpiewa jak z nut. Zdaje się, że mocno nadwerężymy interesy rodziny Vaccarro.

– Co z Angelem Facciolem i Frankiem Pontim? – spytała Laurie.

– To już inna historia – odparł Lou. – Chociaż raz sędzia stanął po naszej stronie i wyznaczył kaucję po dwa miliony za każdego. Udało się to dzięki oskarżeniu o podszywanie się pod policjantów.

– A w sprawie Domu Pogrzebowego Spoletto? – pytała dalej Laurie.

– To chyba będzie prawdziwa kopalnia złota. Właściciel jest bratem żony Vinniego Dominicka. Pamiętasz go, Laurie, prawda?

Laurie skinęła.

– Jakżebym mogła zapomnieć.

– Kim jest Vinnie Dominick? – zapytał Jack.

– Odegrał zaskakującą rolę w sprawie Cerina – wyjaśniła Laurie.

– Współpracuje z rodziną Lucia. Znaleźli się w trudnej sytuacji po upadku Cerina. Ale przeczucie mówi mi, że niedługo przekłujemy ten ich nadęty balon.

– Dowiedzieliście się czegoś o wtyczce w naszym zakładzie? – dociekała Laurie.

– Zaraz, zaraz – odparł Lou. – Najpierw sprawy najważniejsze. Do tego też dojdziemy. Nie martwcie się.

– Sprawdźcie technika nazwiskiem Vinnie Amendola – podpowiedziała Laurie.

– Jakiś szczególny powód? – spytał Lou, zapisując jednocześnie nazwisko w notesie, który nosił zawsze w kieszeni marynarki.

– Jedynie podejrzenie – wyjaśniła.

– Rozważymy to. Ta historia pokazuje, jak szybko rzeczy się zmieniają. Wczoraj byłem w psim nastroju, dzisiaj jestem dzieckiem szczęścia. Nawet zadzwonił do mnie kapitan z informacją o możliwym awansie. Możecie w to uwierzyć?

– Zasługujesz na niego – stwierdziła Laurie.

Jack poczuł czyjąś rękę na ramieniu. To była kelnerka. Spytała, czy ma podać jeszcze jedną kolejkę.

– No, moi drodzy! – zawołał, przekrzykując hałas. – Jeszcze po piwie?!

Spojrzał na Natalie, która przykryła dłonią szklankę, pokazując, że ma dość. Wyglądała rewelacyjnie w purpurowym spodniumie. Była nauczycielką w państwowej szkole średniej w Harlemie, ale nie wyglądała jak żadna z nauczycielek, które Jack pamiętał. Według niego rysy Natalie przypominały rzeźby egipskie, które widział Metropolitan Museum, kiedy Laurie zaciągnęła go tam kiedyś. Oczy miała w kształcie migdałów, a usta pełne, zmysłowe. Włosy zaplotła w warkoczyki w najbardziej wyszukany sposób, jaki Jack kiedykolwiek widział. Natalie wyjaśniła, że to specjalność jej siostry.

Warren też pokręcił głową. Nie miał ochoty na kolejne piwo. Siedział obok Natalie. Miał na sobie sportową kurtkę, a pod nią czarny T-shirt. Takie ubranie częściowo maskowało jego muskulaturę. Wyglądał na tak szczęśliwego, jak nigdy dotąd. Usta rozchylał w półuśmiechu zamiast tradycyjnie zaciskać je w wyrazie determinacji.

– Dziękuję – powiedział Esteban. On także się uśmiechał, nawet szerzej niż Warren.

Jack spojrzał na Laurie.

– Ja też zrezygnuję. Muszę zachować trochę miejsca na wino do obiadu w czasie lotu. – Kasztanowe włosy splotła w warkocz. Ubrana była w luźną welurową bluzę i legginsy. Jack pomyślał, że odprężona, kipiąca dobrym nastrojem i swobodnie ubrana wygląda jak licealistka.

– Tak, chętnie wypiję jeszcze jedno – powiedział Lou.

– Jedno piwo i rachunek – poprosił Jack.

– Co robiliście dzisiaj? – spytał Lou.

– Laurie i pozostali załatwili wizy, a ja bilety. – Jack klepnął się po brzuchu. – Wymieniłem też dolary na franki francuskie i kupiłem pas na pieniądze. Powiedziano mi, że w tej części Afryki franki są mocną walutą.

– Co będziecie robić po przylocie?

Jack wskazał na Estebana.

– Nasz emigrant odpowiada za dalsze plany. Jego kuzyn ma na nas czekać na lotnisku, a brat jego żony prowadzi hotelik.

– Nie powinniście więc mieć kłopotów. Co później?

– Kuzyn Estebana zajmie się wynajęciem samochodu. Potem pojedziemy do Cogo.

– Taka mała turystyczna przejażdżka?

– To niezły pomysł – stwierdził Jack.

– Dużo szczęścia – życzył Lou.

– Dziękujemy. Zapewne nam się przyda.

Pół godziny później wesołe towarzystwo, z wyjątkiem Lou, zajęło miejsca na pokładzie 747 i schowało bagaże podręczne. Ledwie się rozgościli, potężny samolot drgnął i pokołował na pas startowy. Chwilę później silniki zawyły i maszyna ruszyła.

Laurie poczuła, że Jack złapał ją za rękę. Odwzajemniła uścisk.

– Dobrze się czujesz? – spytała.

Skinął głową.

– Po prostu nie lubię latać samolotem – powiedział.

Laurie zrozumiała.

– Ruszyliśmy – odezwał się uszczęśliwiony Warren. – Afryko, nadchodzimy!

Загрузка...