Eleanor pomogła mu wstać. Obił sobie plecy o bok kanapy, a uderzając o podłogę, zrobił sobie siniaka na lewym barku. Twarz go piekła i czuł smród swoich spalonych włosów. Eleanor podprowadziła go do jednego z plecionych krzeseł, by usiadł. Widział jedynie pomarańczowy, tańczący powidok materiału zakrywającego głowę Roberta H. Vane’a.
– Chcesz się czegoś napić? – spytała Eleanor.
Skinął głową, więc włożyła mu w dłoń puszkę piwa. Upił trzy łyki lodowatego płynu i musiał przestać pić, bo zabolało go podniebienie.
– Widzisz coś?
Zakaszlał i pokręcił głową. Przypomniał mu się wiersz Edgara Lee Mastersa Butch Weldy - o człowieku, obok którego wybuchła benzyna i którego oczy „usmażyły się na chrupko jak dwa jajka”.
– Twoje brwi… – powiedziała Eleanor, delikatnie gładząc go po czole.
– Co z nimi?
– Zniknęły. Włosy z przodu też wyglądają trochę szczeciniaste.
– Jezu… – Wyciągnął palcami kąciki oczu, sprawdzając widzenie po bokach, na szczęście stopniowo wracało. Z lewej strony widział już kawałek kanapy i jedną z poduszek, a z prawej ościeżnicą i włosy Eleanor.
– Ostrzegałam cię. Mamy do czynienia z potężnym duchem. Do tego straszliwie złym.
Jim pomacał brwi. Eleanor miała rację: zostały z nich jedynie resztki. Odwrócił się ku niej i zamrugał, potem jeszcze raz i w końcu udało mu się dostrzec jej twarz, choć jeszcze nie widział jej zbyt wyraźnie.
– Chyba już wszystko w porządku… odzyskuję wzrok.
– Nie dostałeś pełnego błysku. Vane nie mógł unieść materiału nad głowę, bo wbiłeś nóż. To cię uratowało.
– Jak to „nie mógł unieść materiału”? Eleanor, to nie jest ani żywy człowiek, ani prawdziwy materiał. To obraz.
– Tak i nie…
Przez chwilę milczała, jakby zastanawiała się, od czego zacząć.
– Wiesz o tym wszystkim znacznie więcej, niż mówisz, prawda? – mruknął Jim.
– Wiem tylko tyle, ile powiedział mi Giovanni Boschetto.
– Masz na myśli stryja Vinniego? Sądziłem, że nigdy z nim dłużej nie rozmawiałaś.
Eleanor odsunęła włosy z czoła.
– Nie rozmawiałam, ale mieszkam w tym budynku tylko dlatego, że oni chcieli, abym była pod ręką, gdyby Giovanni kiedykolwiek potrzebował pomocy. Myślisz, że stać mnie na takie mieszkanie?
– „Oni”? Jacy „oni”?
– Benandanti. Właściciele budynku.
– Dlaczego Giovanni Boschetto miałby potrzebować twojej pomocy?
– Bo jestem wrażliwa. Bo mogę się komunikować ze zjawami.
– Chodziło o jakieś szczególne zjawy?
– Tak. W przypadku Roberta H. Vane’a. Giovanni Boschetto próbował zrobić to samo co ty. – Skinęła głową w kierunku obrazu. – Pozbyć się tego.
– Najwyraźniej mu się nie udało.
– Nie, choć próbował pozbyć się tego obrazu kilkanaście frazy. Raz zabrał go na Mauretanię i wrzucił do wody pośrodku oceanu. Innym razem zawiózł go do Doliny Śmierci, ale obraz zawsze wracał. Jakimś sposobem odkrył jednak, co robić, aby duch Vane’a nie wydostawał się na zewnątrz.
– Co trzeba robić?
– Nie powiedział. Nikomu nie ufał, nawet mnie. Uważał, że jeżeli się tego dowiem, duch Vane’a może wniknąć do mojego umysłu i namówić mnie, abym go uwolniła. Zanim znalazł sposób na zatrzymanie Vane’a w obrazie, jego duch często z niego wychodził, zwłaszcza nocą, w taki sam sposób, w jaki wydobył się wczoraj, i podpalał ludziom łóżka.
– Dlaczego nie powiedziałaś mi tego od razu? Mogłem zostać spalony w czasie snu! Mogła ze mnie pozostać tylko kupka kości, popiołu i… – Jim uniósł w górę dłoń -…stary pierścień z korporacji studenckiej.
– Przepraszam… Wiedzieliśmy, że masz wysoko rozwiniętą zdolność wyczuwania złych duchów, i założyliśmy, okazuje się, całkiem zasadnie, że obraz zakłóci twoją równowagę i zechcesz się go jak najszybciej pozbyć. Niestety założyliśmy także, że ci się to uda. Musisz nas zrozumieć: nie mogliśmy ci powiedzieć więcej, niż to było konieczne… na wypadek, gdybyś poddał się wpływowi Roberta H. Vane’a i postanowił mu pomóc.
– Pomóc mu? W czym?
Eleanor nie odpowiedziała. Jim zamknął oczy i przycisnął czubki palców do powiek. Wciąż widział pomarańczowe plamy i wirujące zielone diamenty.
– Dobrze się czujesz? – spytała Eleanor.
– Chyba tak. Jestem na wpół upieczony i półślepy, ale pewnie przeżyję.
– Jim, nie mogę ci więcej powiedzieć. Zresztą sama niewiele więcej wiem.
– No dobrze… Jak to jednak możliwe, aby Vane był jeszcze ciągle uwięziony w obrazie? Po tylu latach powinien być martwy.
– Martwy… oczywiście, że jest martwy, tyle że nie znalazł spokoju.
– Nie rozumiem.
– Jim… musiałeś widzieć setki wędrujących dusz ludzi, którzy nie dokończyli swoich spraw w realnym świecie albo nie mogą uwierzyć, że nie żyją. Ile religii głosi, że nie można przejść na drugą stronę, dopóki ciało nie zostanie zakopane lub spalone? Indianie z niektórych plemion odcinali swoim wrogom głowy i zabierali je, aby ich dusze nie mogły dostać się do Krainy Wiecznych Łowów.
– Robertowi H. Vane’owi nie obcięto głowy.
– Wiem, ale jeżeli człowiek ma znaleźć spokój po śmierci, jego dusza i ciało muszą być całe. Dobra strona duszy i jej zła strona muszą być zjednoczone. Dlatego Robert H. Vane nie może znaleźć spoczynku. Jego dobra strona leży wraz z ciałem gdzieś na cmentarzu, niestety nie wiemy na którym, a ciemna jest uwięziona w tym obrazie i w dalszym ciągu robi to, o co Vane był oskarżany za życia. Nie zawaha się zabić każdego, kto stanie jej na drodze. Uważa, że ma do spełnienia misję.
Jim popatrzył na obraz. Nóż tkwił w płótnie na wysokości głowy Roberta H. Vane’a i rzucał cień niczym wskazówka zegara słonecznego.
– A na czym ona polega? Ta misja Vane’a?
– Na łapaniu złych stron ludzkich dusz, aby świat stał się lepszym miejscem.
– Kto mu ją zlecił?
– Benandanti.
– Ale przecież oni chcą, żeby zniknął.
Eleanor kiwnęła głową.
– Nie przewidzieli, że misja Vane’a stanie się czymś zupełnie innym, niż zaplanowali, a łapanie złych stron ludzkich dusz będzie się wiązać z tyloma tragediami. Dlatego tak bardzo chcą go zniszczyć… i próbują to zrobić od ponad stu pięćdziesięciu lat.
Jim wziął puszkę z piwem i znów się napił. Nie mógł oderwać oczu od obrazu. Od pierwszej chwili, gdy go ujrzał, wywoływał w nim niepokój, teraz jednak wzbudzał w nim przerażenie, jakby był bombą, mogącą w każdej chwili wybuchnąć.
– Kim są ci Benandanti?
– To tajne sprzysiężenie. Powstało w piętnastym wieku w północnych Włoszech jako kult płodności, czczący boginię Dianę. Nazwa stowarzyszenia oznacza „tych, którzy dobrze idą” albo „dobrych wędrowców”, choć my byśmy raczej powiedzieli „dobrze czyniących”. Zawsze działali w tajemnicy, a o ich istnieniu wiadomo tylko z przekazów inkwizycji, która uważała członków bractwa za czarowników. W pewnym sensie inkwizytorzy mieli rację, ponieważ Benandanti stosują magię. Jest to jednak biała magia, bo przysięgli sobie, że będą walczyć ze ziem we wszystkich jego przejawach. Toczą niekończącą się wojnę z siłami ciemności… noc po nocy, tydzień po tygodniu, rok po roku.
– Nigdy o nich nie słyszałem.
– To bardzo tajne stowarzyszenie i raczej się nie reklamują, ale naprawdę dbają o to, abyśmy wszyscy byli zdrowi, płodni i aby nam się dobrze powodziło.
– Wszyscy? Nie sądzę. Rozmawiasz z człowiekiem, który cierpi na chroniczny katar sienny, nie ma dzieci i jest niemal zupełnie spłukany.
Eleanor uśmiechnęła się.
– Nie masz pojęcia, jak źle by się sprawy miały, gdyby Benandanti nie stali po naszej stronie.
– A kto walczy po tamtej stronic?
– Legiony zła, czyli Malandanti. Tak przynajmniej nazywają ich Benandanti.
– Jak Benandanti ich zwalczają? I gdzie?
– Zazwyczaj wykorzystują astralne projekcje i polują na Malandantich w strefach cienia. Benandanti mogą opuszczać swoje ciała, by udać się na tajne spotkanie w dowolnym miejscu świata.
– Hm… eksperymentowałem trochę z opuszczaniem własnego ciała. Nie zalecałbym tego ludziom, którzy muszą następnego dnia iść rano do pracy.
Eleanor wstała, podeszła do kominka i popatrzyła na obraz.
– Kiedy wymyślono fotografię, Benandanti uznali, że odkryto naukową metodę przegnania zła na zawsze. Rozsyłali fotografów takich jak Robert H. Vane po całym świecie, niczym misjonarzy, by robili zdjęcia jak największej liczbie ludzi. Srebro na płytach fotograficznych nie tylko odbijało tkwiące w ludziach zło, ale także, po utrwaleniu obrazu, zatrzymywało je w nich.
– I to działało?
– Znakomicie – odparła Eleanor. – Benandanti nie rozumieli jednak, że ludzie, po odebraniu im wszelkiego zła, stają się słabi, łatwo ich zranić i tracą odruchy samoobronne. Wszyscy pierwotni Amerykanie, których sfotografował Robert H. Vane, ginęli albo z powodu chorób, albo dlatego, że nie bronili się przed chciwymi białymi osadnikami i innymi indiańskimi plemionami.
– Na przykład Daguenowie, tak? Indianie, których Robert H. Vane opłakuje do dziś?
– Właśnie.
– Chwileczkę… ale przecież Daguenowie zaatakowali osiedle białych osadników, wymordowali wszystkich i wypruli im bebechy! Nie był to raczej czyn świadczący o słabości i bezbronności.
– To była druga strona tej całej sprawy… Owszem, każdy, kto został sfotografowany, tracił swoje zło, które zostawało zamknięte w posrebrzanej płycie, ale jak z pewnością wiesz, każdy wizerunek ma własne życie. Każdy portret może widzieć i myśleć. Niektóre z nich w określonych okolicznościach mogą się nawet poruszać, zwłaszcza nocą, kiedy ci, którzy znają osoby z wizerunku, śpią.
Jim znów usiadł. Na własne oczy widział kiedyś poruszającą się fotografię. Raz nawet słyszał, jak fotografia przemówiła – powiedziała tylko jedno przepełnione cierpieniem słowo: „mamo…”. Widział też płaczące portrety. Nietrudno było się domyślić, co działo się z ludźmi sportretowanymi na płytach dagerotypowych Roberta H. Vane’a: wraz z nadejściem nocy ich wizerunki, odwrócone kolorystycznie jak negatywy, wyruszały w podróż. Biali ludzie z czarnymi twarzami i białymi oczami, żądni krwi, szukający czegoś do spalenia i zniszczenia.
– Co się stało z Vane’em? – spytał.
– Kiedy Benandanti zorientowali się, co się dzieje, odnaleźli go i kazali mu przestać robić zdjęcia. Choć nie powiedzieli dlaczego, wykonał polecenie. Benandanti nie zdawali sobie jednak sprawy z tego, że Vane zrobił sobie autoportret, więc jego zły wizerunek został ukryty w płycie dagerotypowej, przechowywanej razem ze wszystkimi innymi negatywami w jego pracowni. Jego dobre ja przestało fotografować ludzi, ale zła część jego ja wychodziła co noc z autoportretu i nadal robiła zdjęcia. Im więcej zdjęć gromadził, tym bardziej się przemieniał, aż przybrał postać, w jakiej widziałeś go wczoraj w nocy: pół człowieka, pół aparatu. W tamtych czasach w południowej Kalifornii ludzie bali się wychodzić w nocy z domu, tak wiele zdarzało się morderstw, straszliwych gwałtów i okaleczeń. Nie wiedzieli, że są prześladowani przez samych siebie, przez własne złe wizerunki, wychodzące z płyt Roberta H. Vane’a. No a ponieważ byli dobrzy, byli bezbronni. Kiedy wreszcie jeden z misjonarzy Benandantich odkrył prawdę, wysłano agentów, by pojmali złego ducha Roberta H. Vane’a. Znaleziono wiele jego tajnych pracowni i magazynów i zniszczono setki dagerotypów, ale Vane zabezpieczył przed zniszczeniem dagerotyp z własnym wizerunkiem: udał się do najlepszego ówczesnego malarza, Gordona Shelby’ego Welkina, i zapłacił mu fortunę za swój portret. Welkin namalował jego wizerunek na warstwie pokrytej srebrem miedzi… właśnie dlatego obraz jest tak ciężki. W swoim pamiętniku malarz napisał, że Vane kazał mu też zmielić zasuszony „czepek”, w którym się urodził, i zmieszać proszek z farbami.
– Czepek?
– Tak. Benandanti uważają, że „czepek” noworodka ma wielką magiczną siłę. Większość z nich nosi swoje „czepki” na szyi przez całe życie, w szczelnie zamkniętej rurce. Nie wiem, czy należy w to wierzyć, ale co innego może powodować, że ten obraz jest niezniszczalny i zawsze wraca do tego mieszkania?
Jim poczuł, że ogarnia go wściekłość.
– Vinnie musiał o tym wiedzieć!
– Podejrzewam, że tak, choć nic nie wiem o rodzinie Giovanniego. Benandanti nigdy nie mówią więcej niż to konieczne… albo jeszcze mniej.
– Cholera, nic dziwnego, że wynajął mi to mieszkanie tak tanio! Nic też dziwnego, że pytał, czy dobrze spałem. „Nie przeszkadzały ci żadne zgarbione postacie z nogami jak fotograficzne trójnogi? Nie? Cóż za ulga!”.
Eleanor złapała go za rękaw.
– Przysięgam… wiem jedynie to, że w dniu, kiedy Giovanni zmarł, Benandanti zadzwonili do mnie, że pilnie szukają kogoś, kto mógłby tu zamieszkać, i że do tego czasu mam szczególnie uważać.
– Rozumiem. Szukali kogoś, kto mógłby tu zamieszkać, tak? Kogoś o zdolnościach paranormalnych, kto mógłby zawalczyć z Robertem H. Vane’em i powstrzymać go przed zamienieniem całego świata w negatywowe piekło. I pewnie miał być to ktoś, kogo nikomu nie będzie brakowało, jeżeli coś pójdzie nie tak. Któż byłby lepszy od dobrego starego Jima Rooka?
– Kiedy zdecydowałeś się tu wprowadzić, byli bardzo zadowoleni. Ludzie o twoich zdolnościach zdarzają się raz na dziesięć milionów.
Jim nie wiedział, co powiedzieć. To, co początkowo wyglądało na wspaniałą okazję, okazało się śmiertelną pułapką, a ludzie, którzy udawali przyjaciół, okazali się żmijami. Zeszłej nocy mógł zginąć w płomieniach. Mogło mu się to również przydarzyć dziesięć minut temu, gdyby przypadkiem nie unieruchomił materiału zakrywającego głowę Roberta H. Vane’a. Mógłby tu teraz leżeć na dywanie jako kupka szarego popiołu, kilka kości i czaszka.
– Chyba powinnaś już iść – powiedział, patrząc z niechęcią na Eleanor.
– Jim, uwierz mi: znam Benandantich i ufam im. Gdyby mieli inne wyjście…
– Nawet mnie nie spytali! Nie zadzwonili, aby powiedzieć: „Przepraszamy, jesteśmy Benandanti, przypadkiem mamy obraz olejny, który w pięć sekund może zamienić człowieka w popiół, i chcielibyśmy spytać, czy byłbyś gotów go dla nas popilnować”.
– Wiedzieli, że byś odmówił, dlatego!
– I to jak cholera bym odmówił!
– Nawet gdybyś wiedział, do czego Vane jest zdolny, kiedy wychodzi z obrazu? Jim, on krąży po okolicy, wyłapuje tkwiące w ludzkich duszach zło, gromadzi je w swoich magazynach z płytami fotograficznymi i któregoś dnia nigdzie nie będziesz bezpieczny ani w dzień, ani w nocy, bo świat będzie zalany negatywowymi obrazami ludzkich dusz, ich całym złem, a dobro będzie zbyt słabe, by powstrzymać katastrofę.
Jim przeciągnął palcami przez swoją mocno skróconą fryzurę.
– Przykro mi, Eleanor. Lubię cię i rozumiem, o co ci chodzi, ale nic z tego. To robota nie dla mnie. Miałem już dość nieprzyjemnych kontaktów ze złymi duchami i starczy mi ich do końca życia, a po tym, co przydarzyło mi się w Waszyngtonie…
Nagle przez głowę przemknęła mu dziwna myśl. A jeżeli Benandanti usłyszeli o jego zdolnościach paranormalnych jeszcze wtedy, gdy pracował w Waszyngtonie? Może to oni sprawili, że wrócił do Los Angeles i West Grove Community College? Dwa dni po tragicznym wydarzeniu w Waszyngtonie, kiedy był jeszcze w kompletnym szoku, zadzwonił jego telefon… i po drugiej stronie usłyszał głos Seymoura Wallisa z zarządu West Grove – siwobrodego i dobrodusznego Seymoura Wallisa: „Nie wiemy, jak radzisz sobie w stolicy, ale zwolniło się twoje dawne miejsce w Drugiej Specjalnej… może byłbyś zainteresowany?”.
– Prześpię się dziś w nocy gdzie indziej – powiedział do Eleanor – a jutro rano się spakuję i wyprowadzę.
Ujęła go za dłonie, jej srebrne pierścionki wbiły mu się w skórę.
– Jim, bardzo mi przykro. Nie wyprowadzaj się. Nie wiem, co się wydarzy, jeżeli to zrobisz. To nie będzie Noc żywych trupów, ale coś znacznie gorszego. Ludzie negatywy są uosobieniem zła… są gorsi od wampirów, a mnożą się tak szybko, jak szybko Vane robi zdjęcia. Czasem całymi grupami… nawet po stu naraz.
W tym momencie zadzwonił telefon. Jim uwolnił się z uścisku Eleanor i podszedł do aparatu.
– Jim? Tu Julia Fox. Muszę ci powiedzieć coś nieprzyjemnego… mamy najlepsze zabezpieczenia, trzymaliśmy bez problemów rembrandty, ale twój welkin jakimś sposobem zniknął.
– Nie przejmuj się, Julio. Jak mówiłem, prawdopodobnie dużo byś za niego nie uzyskała.
– Mimo wszystko zawiadomiliśmy policję i prawdopodobnie będą chcieli z tobą porozmawiać.
– Oczywiście, Julio. Dziękuję. – Odłożył słuchawkę. Eleanor stała z opuszczonymi ramionami i przyglądała mu się. – Dzwonili z domu aukcyjnego – wyjaśnił. – Uważają, że ktoś ukradł mój obraz.
– Jim…
– Nie. Gdyby Vinnie mnie nie okłamał, nie wprowadziłbym się tutaj i nie zostałbym tu, gdybyś nie pomagała Benandantim w omotaniu mnie. „Czuję obecność dwóch zjaw… przepraszam cię bardzo…”.
– Te zjawy to ojciec i matka Giovanniego.
– Tak? Dzięki za informację.
– Posłuchaj… rodzice Giovanniego uczestniczyli w rodzinnym weselu jednego z kuzynów, kiedy zjawił się Robert H. Vane i porobił zdjęcia. Potem ich złe ja zjawiały się tu co noc i waliły w drzwi, aż któregoś dnia Giovanniemu udało się znaleźć dagerotypy i zniszczył je. Teraz pozostały już tylko ich dobre ja… i pozostaną tu prawdopodobnie do czasu, aż budynek zostanie zburzony.
– Szkoda twojego wysiłku, Eleanor. Nic mnie nie przekona, że powinienem tu zostać. Nie.
Na cmentarzu Rolling Hills zebrało się ponad sto osób – członków rodzin i przyjaciół, kolegów i koleżanek ze szkoły ‘oraz przedstawicieli mediów. Poranek był wilgotny, a niebo przybrało dziwaczną czerwonawą barwę, jakby oglądało się je przez truskawkowy filtr albo jakby zaraz miało stać się coś niezwykłego.
Rodziny Bobby’ego i Sary stały razem, co chwila ocierając oczy. Doktor Ehrlichman wygłosił przemowę o przerwanych obiecujących żywotach – tę samą, którą wygłaszał zawsze, gdy umierał któryś z uczniów West Grove, niezależnie od tego, czy zginął pod kołami samochodu, podciął sobie żyły czy przedawkował narkotyki. „Kto wie, kim mogli zostać… co mogliby osiągnąć? Kto wie, dokąd mogłaby ich zaprowadzić droga losu?”.
Na końcu wystąpił Jim. Był zmęczony i przygnębiony, a nadpalone włosy kleiły mu się do czoła, obiecał jednak powiedzieć kilka słów, które by pocieszyły uczniów Drugiej Specjalnej.
– Nie znalem osobiście Bobby’ego ani Sary, ale wiem, co myśleli o nich inni uczniowie, jak bardzo ich kochali i szanowali i jak bardzo będą za nimi tęsknić. Oto wiersz, który zamierzałem przeczytać w klasie w przyszłym tygodniu i który potem omówimy. Nie wiem, co pomyśleliby o nim Bobby i Sara, ale sądzę, że pasuje do ich śmierci. To Pożegnanie Waltera de la Mare.
Gdy odejdę, gdzie mrok cieni
piachu w oczy mi nie wepchnie
ani deszcz nie będzie płakał,
gdy wiatr westchnie
i odejdzie świat, którego cuda
potwierdzały me istnienie,
wspomnienia zbledną.
Czy więc pamięć też odpłynie?
Gdy ma nicość już się podda,
dłoń, brzuch, usta w pył się zmienią,
niechaj twarze, które kochałem,
innych cieszą.
Rdzawy żywopłot na polu
w żniwa niech oplata wino.
Gdy szczęśliwe dzieci przyjdą,
dam im wszystko,
co mi było miłe.
Wzrok twój trwa na wszystkich rzeczach,
ale nie pozwól nocy
zamknąć czucia w martwym półśnie
niemocy.
Zapłaciłeś za swoje szczęście;
odtąd wszystko, coś chciał chwalić,
tym, co to kochali w dawnych dniach,
odebrano.
Kiedy recytował ostatnie wersy, po policzkach Cienia spływały łzy, a Sue-Marie wyjęła różową chusteczkę i wydmuchała nos. Ojciec i matka Bobby’ego rzucili na trumnę po garści ziemi, potem to samo zrobili rodzice. Wszyscy jeszcze przez chwilę stali przy grobach – jedni wrzucali do nich róże, inni stali ze spuszczonymi głowami i zamkniętymi oczami.
Jim zebrał Drugą Specjalną i poprowadził uczniów opadającą w dół ścieżką do parkingu, gdzie stał ich autobus.
– Nie mogę uwierzyć, że oboje odeszli – powiedziała idąca obok Jima Delilah. – Ciągle mi się wydaje, że zobaczę ich jutro w klasie, jak zawsze.
– Będą z nami duchem – pocieszył ją Jim. – Porozmawiamy jutro o umieraniu ludzi i o tym, jak wyrażać emocje słowami. Uwierz mi, jeżeli człowiek umie opisać na papierze, co czuje, pozwala mu to łatwiej znieść ból.
Delilah popatrzyła na niego, mrużąc jedno oko, aby nie oślepiało jej słońce.
– Mogę pana o coś spytać, panie Rook? Kiedy tak pan na nas patrzy, na Drugą Specjalną, czy uważa pan, że jesteśmy głupi?
Jim uśmiechnął się i pokręcił głową.
– Jedyni głupi ludzie, których znam, to ci, którzy nie chcą się uczyć angielskiego, ponieważ uważają, że to nie cool albo że znają już dość słów.
– Dziś widziałam nowe słowo. To znaczy… nie jestem pewna, czy to słowo, czy czyjeś imię.
– Jak brzmiało? – Niezbyt uważnie słuchał Delilah, bo między grobami szła Karen, najwyraźniej zamierzając się z nimi spotkać.
– „Nemezys”. Było napisane w autobusie, na oparciu siedzenia przede mną.
– To określenie kogoś, kto szuka zemsty. Ale także imię greckiej karzącej bogini, Nemezys. – Popatrzył na Delilah. – Dziwna rzecz do pisania w autobusie…
– Było wycięte bardzo głęboko. Musiało to komuś zająć wiele godzin.
Podeszła do nich Karen.
– To był bardzo smutny pogrzeb.
– Tak, to prawda.
– Może odwiozę cię do szkoły? – spytała Jima. – Nie musisz chyba wracać autobusem?
– Nie… Wściekła Banda poradzi sobie beze mnie. Są po tym wszystkim trochę przytłumieni.
Stanął przy drzwiach i liczył wsiadających uczniów. Sue-Marie wchodziła ostatnia. Była ubrana w bardzo krótką czarną sukienkę, a usta wymalowała jasnożółtą szminką.
– Usiądzie pan obok mnie? – spytała.
– Przyjąłem propozycję pani Goudemark, która chce mnie odwieźć. Musimy omówić kilka spraw szkolnych.
Sue-Marie spojrzała na Jima uwodzicielskim wzrokiem, tak gorącym, że mogłaby przepalać nim papier.
– Spraw… szkolllnych… szkoda.
Jim i Karen ledwie mogli się powstrzymać, aby nie wybuchnąć głośnym śmiechem. Jim przycisnął dłoń do ust i czekał, aż Sue-Marie wejdzie na schodki, kręcąc tyłkiem. Po chwili drzwi autobusu zamknęły się za nią z głośnym sykiem.
– Ona naprawdę na ciebie leci – stwierdziła Karen, kiedy szli do jej błękitnego mustanga.
– Gdybym tylko był dziesięć lat młodszy…
– Gdybyś był dziesięć lat młodszy, nie podrywałaby ciebie.
Jim wsiadł.
– Chyba nie jesteś zazdrosna.
– Zazdrosna? Moi?
Włożyła kluczyk do stacyjki i właśnie miała go przekręcić, kiedy Jim kątem oka zarejestrował jakiś ruch po przeciwległej stronie parkingu. Położył dłoń na ręce Karen.
– Zaczekaj…
– Co? Zapomniałeś czegoś?
– Nie. Popatrz… widzisz tam? Za tamtymi krzakami!
Karen zmarszczyła czoło i spojrzała we wskazanym kierunku.
– Nic nie widzę. Co tam jest?
Jim poczuł, że cała krew odpływa mu z twarzy. Przez parking, niecałe sto metrów od nich, przemykał aparatostwór, Robert H. Vane. W jasnym świetle wyglądał tak samo przerażająco jak w ciemnościach, jego korpus był mocno zgarbiony, a nogi tak niepewne, jakby zaraz miał się wywrócić. Ale mimo tej swojej nieporadności Robert H. Vane poruszał się zadziwiająco szybko – i sunął prosto w kierunku autobusu.