Rozdział 10

Jim oparł się plecami o ścianę. Nie mógł uwierzyć w to, co widzi, ale dziwny stwór był faktem – wznosił się nad nim, a jego nogi ślizgały się po polerowanej podłodze jak kopyta konia, próbującego złapać równowagę na pokrytej lodem ulicy. Czarny korpus niepewnie chybotał się z boku na bok, jakby za chwilę miał się zwalić na Jima. Wydobywający się z niego smród chemikaliów sprawiał, że Jimowi łzawiły oczy i czuł się, jakby napchano mu do zatok szpilek.

Cofnął się do okna. Niemal do niego doszedł, kiedy stwór ruszył na niego, przy każdym ruchu skrzypiąc ruchomymi elementami. Jim mocniej ścisnął kij bejsbolowy. Nie miał pojęcia, czy kij uczyni zjawie jakąkolwiek krzywdę, ale zawsze można było spróbować. Jej nogi wyglądały niepewnie, miała także najwyraźniej problem z utrzymaniem równowagi.

Odsunął zakurzone aksamitne zasłony i schował się we wnęce okiennej. Stwór zrobił kolejny klekoczący krok, po czym stanął. Jim słyszał jego oddech – świszczący i chrapliwy, jaki często miewają starzy ludzie. Co kilka oddechów sapaniu towarzyszyło powolne, mechaniczne „kerr-czikk”.

Jimowi pozostawała tylko jedna droga ucieczki – musiał przemknąć między nogami stwora i dostać się do drzwi. Tibbles będzie musiała radzić sobie sama. Widział, jak kuli się pod łóżkiem, i uznał, że to dla niej prawdopodobnie najbezpieczniejsze miejsce.

Ostrożnie wysunął się z wnęki okiennej, ważąc w rękach kij.

– No dobrze, kimkolwiek jesteś… zobaczmy, z czego jesteś zrobiony…

Zamachnął się kijem, jakby zamierzał uderzyć stwora w jedno z „kolan”. Spojrzał w górę, by sprawdzić, czy stwór zareaguje, ale nad sobą widział tylko postrzępiony czarny płaszcz i czarny, zakrywający górne partie aparatostwora materiał. Pod materiałem było jeszcze ciemniej. Ciemno jak w piwnicy z węglem. Jak w najgorszym koszmarze nocnym.

Czuł w uszach pulsowanie krwi. Zrobił kolejny krok naprzód i jeszcze wyżej uniósł kij.

– Słyszysz mnie?! – krzyknął. – Wychodzę stąd i nic mnie nie zatrzyma!

Stwór zawahał się, po czym zrobił krok wstecz. Jim natychmiast skoczył w bok i zaczął się toczyć po podłodze.

Zrobił jeden obrót, potem drugi, dysząc ze strachu i wysiłku. Przy trzecim obrocie stopa zaplątała mu się w przewód nocnej lampki i kiedy go pociągnął, wyrwał wtyczkę z kontaktu. W pomieszczeniu zapanowały nieprzeniknione ciemności.

Jim wstał z trudem. Machając wściekle ramionami i ciągnąc za sobą lampkę, ruszył na ślepo w kierunku drzwi.

Kiedy do nich dotarł, ciemność rozświetlił jaskrawy błysk, tak jasny, że Jim miał wrażenie, iż cały świat wywrócił się na nice. Przez ułamek sekundy widział stojącą przy łóżku postać – materiał na wysokości jej „głowy” był nieco uniesiony i choć nie było widać nic poza niewyraźnymi cieniami, Jimowi zdawało się, że dostrzegł twarz. Była to trupio blada twarz z wielkim pojedynczym okiem. Twarz niewyobrażalnie zła, przypominająca jadowitego pająka. Twarz Roberta H. Vane’a.

Zaraz potem pokój rozjaśnił następny błysk – jeszcze jaskrawszy od poprzedniego. Towarzyszyła mu fala takiego gorąca, że skóra na policzku Jima została przysmażona, a farba na drzwiach tuż obok jego głowy dostała bąbli. Łóżko zapaliło się tak błyskawicznie, jakby oblano je benzyną, i po chwili całe pomieszczenie wypełniło się płomieniami, iskrami i duszącym dymem. Jim widział niewiele więcej poza czerwonymi i pomarańczowymi plamami, udało mu się jednak dostrzec Tibbles, która uciekała w takiej panice, jakby goniły ją wszystkie demony świata.

Aparatostwór szedł niepewnym krokiem w jego stronę w tańczącym, oślepiającym świetle płonącego łóżka. Jim znieruchomiał, nie mogąc się zdecydować, czy powinien atakować, czy uciekać. Kiedy stwór ponownie zaczął nieporadnie unosić materiał wokół „głowy”, Jim ruszył za Tibbles, wyskoczył z sypialni i zatrzasnął drzwi za sobą.

– Szybko, wiejmy stąd! – krzyknął do kotki i potykając się o stertę butów stryja Vinniego, wybiegli na korytarz.

Tibbles ruszyła do windy, ale Jim ją zatrzymał.

– Zaczekaj! Zadzwonię pod dziewięćset jedenaście, bo cały budynek spłonie!

Odwrócił się, zamierzając wrócić do mieszkania, zanim jednak zdążył dotknąć klamki, drzwi wejściowe zatrzasnęły się.

– Cholera, Tibbles! Mogłabyś chwilę zaczekać?! Nie mogę zostawić palącego się mieszkania! – Przeszedł przez korytarz i zaczął naciskać dzwonek przy drzwiach Eleanor. Nie było żadnej reakcji, więc kilka razy walnął w dzwonek pięścią. – Eleanor! Muszę skorzystać z twojego telefonu! Eleanor! Moje mieszkanie się pali!

Po chwili zaczęły szczękać otwierane zamki, zdejmowane łańcuchy i odsuwane zasuwy. Wreszcie stanęła przed nim zaspana Eleanor. Miała na sobie błyszczący czarny satynowy szlafrok i czarną chustę na głowie, a jej twarz pokrywała gruba warstwa białego kremu.

– Przepraszam bardzo, ale muszę skorzystać z twojego telefonu. Zapaliło się moje łóżko.

Eleanor otworzyła szerzej drzwi i wskazała mu antyczny aparat telefoniczny na stoliku.

– Zapaliło się twoje łóżko? Powinieneś wiedzieć, że w tym budynku nie wolno palić.

– Nie paliłem. – Jim podniósł słuchawkę i wykręcił 911. – Coś weszło do mojego pokoju… jakiś stwór. Wygląda jak Robert H. Vane połączony z trójnogiem fotograficznym.

– Co takiego? O czym ty mówisz?

– Straż pożarna? Chciałem zgłosić pożar. Benandanti Building, czwarte piętro. W moim mieszkaniu wybuchł pożar. Nie wiem. Drzwi są zamknięte i nie mogę wejść do środka.

Podał nazwisko i numer telefonu, po czym odłożył słuchawkę.

– Mam klucz do twojego mieszkania – powiedziała Eleanor. – Dał mi go pan Boschetto, na wypadek, gdybym musiała wpuścić kogoś podczas jego nieobecności.

– To świetnie. W głębi korytarza jest gaśnica. Może uda mi się za jej pomocą zgasić pożar.

Pobiegł po gaśnicę, a Eleanor poszła szukać klucza. Kiedy wrócił, wkładała go właśnie w zamek. Ze szpary pod drzwiami wydobywał się dym, w powietrzu unosił się swąd spalenizny.

– Ostrożnie – ostrzegł Eleanor Jim. – To coś jest jeszcze w środku.

Popatrzyła na niego pytająco.

– Wiesz, co to takiego?

– Wygląda jak człowiek na szczudłach, tyle że mocno zgarbiony. W pewnym momencie błysnęło… to był bardzo silny błysk… i chyba ujrzałem wtedy twarz. Jednemu z moich uczniów udało się znaleźć zdjęcie Roberta H. Vane’a i przyniósł je dziś do klasy… to, co ujrzałem, wyglądało dokładnie tak samo.

– To znaczy, że przyszedł po ciebie – stwierdziła Eleanor. – Znalazł cię, zanim ty zacząłeś szukać jego.

– Więc mi wierzysz?

– Oczywiście, że ci wierzę. A jak myślisz, przed czym ostrzegały mnie te dwie zjawy?

Jim wyciągnął z gaśnicy zawleczkę zabezpieczającą i ostrożnie dotknął palcem klamki, by sprawdzić, czy jest gorąca. Była dość chłodna, ale dla pewności przycisnął wnętrze dłoni do drzwi. Widział zbyt wiele filmów, w których nieostrożni ludzie gwałtownie otwierali drzwi płonących budynków i – WZIUUUMMM! – natychmiast sami stawali w płomieniach.

Delikatnie pchnął drzwi. Wszędzie było pełno dymu, nie widział jednak płomieni ani aparatostwora. Obraz przedstawiający Roberta H. Vane’a nadal wisiał nad kominkiem, choć Jim mógłby przysiąc, że jest nieco przekrzywiony. Eleanor stała tuż za Jimem.

– Nie mówiłam ci? Jest w obrazie. Ale wcześniej się z niego wydostał.

Jim przypomniał sobie tąpnięcia, które słyszał, i klekot, przypominający stukot lasek. Przecież to niemożliwe. Ludzie nie wychodzą z obrazów. Tylko wobec tego co zjawiło się w jego sypialni? Co podpaliło mu łóżko?

Włączył światło w korytarzyku między salonem i sypialnią. Drzwi do sypialni były przez cały czas zamknięte, możliwe więc, że aparatostwór wciąż znajdował się w środku i czekał na niego. Popatrzył na Eleanor, która szybko powiedziała:

– To zależy tylko od ciebie. Możesz zaczekać na strażaków albo stanąć z tym twarzą w twarz.

– Co zamierzasz powiedzieć? Że chcę czy nie, muszę zacząć ścigać tego stwora? Że nie mam wyboru?

– Chyba nie masz. Kiedy zwierzyna zaczyna ścigać ścigającego, pozostają mu tylko dwie możliwości: musi zabić albo sam zostanie zabity.

Jim ostrożnie dotknął klamki. Była gorąca, ale nie parzyła. Nasłuchiwał przez chwilę – wydawało mu się, że słyszy ciche trzaski, ale to było wszystko.

– No dobrze – mruknął i pchnął drzwi sypialni.

W środku kłębił się gęsty brązowy dym, przez który ledwie dało się cokolwiek zobaczyć. Płomienie zgasły, ale materac spłonął doszczętnie, zostały tylko same sprężyny. Drewniane wezgłowie łóżka było nadpalone, jasnozielona tapeta pokryła się cienką warstwą tłustego osadu, a pajęczyny zwisały z żyrandola jak długie czarne chorągwie.

Aparatostwór zniknął. Jim podszedł do okna, było jednak zamknięte i zaryglowane, a za zasłonami nic się nie ukrywało. Zajrzał pod łóżko, ale i tam niczego nie znalazł.

– No cóż… nie mam pojęcia, skąd to monstrum się zjawiło, i nie wiem, dokąd poszło, ale najwyraźniej już go tu nie ma.

– Jeżeli wyszło z obrazu, może tam powróciło.

– Naprawdę w to wierzysz?

– Jeżeli rzeczywiście widziałeś stwora, o którym mówiłeś, w co innego mam wierzyć?

– Nie mam pojęcia. Nic z tego nie rozumiem. Wszędzie natykam się na informacje o fotografiach, negatywach i spalonych ludziach. Kiedy włączyłem telewizję, trafiłem na film o człowieku negatywie, który miał czarną twarz i białe włosy i podobno palił ludzi żywcem. Informacje pochodzą z różnych czasów, z różnych miejsc i z różnych źródeł… niby nic ich ze sobą nie łączy, ale wszystkie… – urwał i splótł palce.

W drzwiach pojawiło się dwóch strażaków z siekierami w rękach – ich wodoodporne kurtki szeleściły, a buciory zdawały się chlupotać. Tuż za nimi zjawił się dozorca, pan Mariti – z błyszczącymi czarnymi włosami i starannie przystrzyżonymi wąsikami, ubrany w rdzawobrązowy satynowy szlafrok.

– Panie Cook… Pan wzywał straż?

– Rook, nie Cook. Tak… zapalił się mój materac. Ale już po strachu, ogień zgasł.

Strażacy przyjrzeli się spalonemu materacowi i kilka razy dziabnęli go dla pewności siekierami.

– Dobrze go pan ugotował, panie Rook. Zabierzemy resztki i wyrzucimy je. Co pan robił? Palił pan w łóżku?

– Eee… nie.

– Musimy sporządzić raport. Na wypadek, gdyby zostały złamane przepisy budowlane… wie pan, dotyczące instalacji elektrycznej, wentylacji…

– Ten budynek jest stuprocentowo bezpieczny! – zaprotestował gwałtownie pan Mariti. – Nie, dwustuprocentowo!

– Zapaliłem świecę – powiedział Jim. – Musiała się przewrócić. Poszedłem do kuchni i kiedy wróciłem, łóżko się paliło.

– Zapalił pan świecę?

– Tak. Wotywną. Dla świętej Agnieszki.

– Co to za święta? – spytał jeden ze strażaków. – Patronka podpalaczy?

– Raczej palantów – mruknął drugi.


Gdy strażacy wyszli, Jim pootwierał okna, aby wypuścić dym.

– Muszę to zgłosić – oświadczył pan Mariti. – Do ubezpieczenia przeciwpożarowego.

– Proszę pana, to był wypadek. Więcej nic takiego się nie zdarzy.

– No, nie wiem…

– Porozmawiamy o tym rano, dobrze? Jestem pewien, że da się coś wymyślić.

Pan Mariti natychmiast zrozumiał, co Jim chce przez to powiedzieć.

– Też tak sądzę – odparł. – W końcu to tylko trochę dymu. Stówa powinna pokryć straty.

Jim poczekał, aż dozorca wyjdzie.

– Krwiopijca – mruknął, kiedy drzwi się zamknęły.

– Co teraz zamierzasz,? – spytała Eleanor.

– Na początek chcę pozbyć się obrazu. Dziś miałem szczęście, ale jutro mogę zostać upieczony.

– Nie sądzę, aby to załatwiło sprawę. Nawet gdybyś go spalił… Duch Vane’a mógłby wtedy znaleźć sobie inną kryjówkę. Może inny obraz.

– Trudno, zaryzykuję.

Eleanor podeszła bliżej, polizała czubek palca i starła Jimowi z policzka smugę sadzy. Był to zaskakująco intymny gest – takie rzeczy robią tylko matki swoim dzieciom albo kobiety kochankom.

– Jesteś bohaterem, błędnym rycerzem, który musi zabić smoka – szepnęła. – Nikt inny tego nie dokona.

– Nie rozumiem…

– Wkrótce zrozumiesz, obiecuję ci.

Pocałowała go delikatnie w usta, odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi. Kiedy szła, gapił się na nią jak cielę, widział, jak jedwabisty materiał czarnego szlafroka przesuwa się po jej pośladkach. Potem wbił wzrok w brązową statuetkę Pana, tańczącego i grającego na fletni na jednym ze stolików.

– Co o tym sądzisz, Panie? To oferta czy nie?

Po chwili wróciła Tibbles i popatrzyła na Jima z zazdrością.


Na resztę nocy Jim zostawił okna szeroko otwarte. Kiedy wzeszło słońce i ozłociło kurz na zasłonach salonu, już prawie nie czuć było dymu. Jim usiadł, przeciągnął się i głośno ziewnął. Spędził noc przed kominkiem w przypominającym tron fotelu i miał wrażenie, jakby jego kark i kolana przez cały czas trzymano w imadłach. Mógł spać w drugiej sypialni, ale wielka różowa kołdra na tamtejszym łóżku była wilgotna i dziwnie pachniała. Przede wszystkim jednak chciał pilnować obrazu z Robertem H. Vane’em.

Poczłapał do łazienki i popatrzył na siebie w lustrze. W zielonkawym świetle nikt nie mógł wyglądać dobrze, teraz jednak Jim sprawiał wrażenie, jakby przeleżał tydzień w stawie. Opryskał twarz zimną wodą i zmoczył włosy, aby dały się jako tako uczesać.

– Jesteś błędnym rycerzem – powiedział do swojego odbicia w lustrze. – Jesteś bohaterem. Tylko ty możesz zabić smoka… czyli tego aparatostwora.

„Tracisz rozum, stary”, stwierdziło jego odbicie.

– Naprawdę? – wycedził Jim. – Popatrz na łóżko. Chcesz mi wmówić, że to nie miało miejsca?

„Nie chcę, ale to wcale nie znaczy, że musisz się w to mieszać. Na twoim miejscu jak najszybciej poszukałbym sobie innego mieszkania’”.

– Ale to mi się podoba. Jest świetne. Wielkie i tanie. Wyszedł z łazienki i poszedł do kuchni. Otworzył lodówkę i wyjął duże opakowanie soku pomarańczowego. Zaczął pić prosto z kartonu i po chwili wypił połowę.

– Przepraszam, panie Dickens – powiedział, ścierając ściereczką plamę z koszulki.

„Przepraszasz nadruk na T-shircie?”.

– Dostałem go od Karen.

„Rozumiem. Dlatego nie możesz oderwać oczu od tyłka Eleanor?”.

– Jest atrakcyjna. Co w tym złego?

„To dlaczego próbuje cię wrobić w ten interes z błędnym rycerzem? Co tu się właściwie dzieje? Naprawdę sądzisz, że znalazłeś się w tym mieszkaniu przypadkiem?”.

– O czym ty gadasz? Stryj Vinniego zmarł i Vinnie potrzebował lokatora. Nie mógł tego zaplanować.

„Ale Bobby i Sara… sposób, w jaki zginęli… Zostali skremowani w łóżku. A co stało się z twoim łóżkiem wczoraj w nocy? Gdybyś się nie obudził, też zostałbyś skremowany. Jim, otrząśnij się!”.

Włączył czajnik, aby zrobić sobie kawę. Oczywiście. Musi się dowiedzieć, co się właściwie dzieje. Zawiezie obraz do Julii Fox, do domu aukcyjnego, a potem porozmawia z Vinniem – no i z porucznikiem Harrisem. Najwyższy czas się dowiedzieć, jaki wazon ma poskładać do kupy, kto daje mu do ręki jego kawałeczki i dlaczego.


Zadzwonił do drzwi znajdującego się w suterenie mieszkania pana Maritiego. Nie było reakcji, ze środka dolatywały jednak dźwięki muzyki klasycznej – z Rusłana i Ludmiły Michaiła Glinki. Facet ma dobry gust, ale lepiej byłoby, gdyby otworzył drzwi, pomyślał Jim. Ponownie zadzwonił, po czym krzyknął:

– Panie Mariti!

Drzwi niemal natychmiast się otworzyły i pojawił się w nich dozorca. Miał na sobie bladozieloną koszulę i ciemnozielony krawat, ale był bez spodni. Trzymał je przewieszone przez ramię.

– Pańskie mieszkanie znów się pali? – zapytał. Jim popatrzył na jego gołe nogi i pan Mariti zrobił to samo. – Och… scusi… właśnie prasuję spodnie – bąknął.

– Chciałem tylko przeprosić za nocne zamieszanie – powiedział Jim i podał mu dwa banknoty pięćdziesięciodolarowe. – Mam nadzieją, że to pokryje wszelkie straty.

Pieniądze zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

– Żaden problem, proszę pana. Gdybym mógł w czymś jeszcze…

– Przyznam, że chyba tak. Może zechciałby mi pan pomóc znieść na dół obraz? Jest nieco za ciężki, abym sam sobie poradził.

– Oczywiście, proszę mi tylko dać dwie minuty.


Na widok obrazu pan Mariti stracił cały zapał.

– Pan Boschetto mówił, że ten obraz zawsze musi tu wisieć.

– Pana Boschetto nie ma już wśród nas.

– Oczywiście, ale bardzo nalegał. Spytał mnie kiedyś: „Guido, co sądzisz o tym obrazie?”, na co odpowiedziałem: „Panie Boschetto, jeżeli chce pan znać moją szczerą opinię, to trochę drżą mi na jego widok nogi”.

– Właśnie dlatego chcę się go pozbyć. Mnie też drżą na jego widok nogi.

– Ale pan Boschetto powiedział, że obraz zawsze musi tu wisieć, aby każdy, kto zamieszka w jego mieszkaniu, mógł go obserwować.

– „Obserwować”, nie „oglądać”?

Pan Mariti energicznie skinął głową.

– Tak. Powiedział: „obserwować”.

Jim milczał przez chwilę, po czym zapytał:

– Chce pan wiedzieć, co naprawdę stało się w moim mieszkaniu wczoraj wieczorem?

Dozorca zdjął marynarkę i podwinął rękawy.

– Nie, raczej nie.

– Wobec tego zdejmijmy ten obraz. Z przyjemnością obejrzę jego tył.


Julia Fox nie była zbytnio zachwycona. Kiedy jej dwóch pracowników wyjęło malowidło z samochodu Jima i zaniosło go do jasno oświetlonej sali wystawowej przy Rodeo Drive, cofnęła się, aby mu się przyjrzeć, i zmarszczyła brwi.

– Ten obraz został namalowany przez Gordona Welkina… – zaczęła. – Widzisz te litery w rogu? GSW to Gordon Shelby Welkin.

– To dobrze?

– Średnio – odparła. – Welkin był jednym z najlepszych portrecistów Zachodniego Wybrzeża polowy dziewiętnastego wieku. Ciekawi mnie jednak dlaczego?

Jim stał blisko niej, próbując patrzeć na obraz w taki sam sposób, w jaki ona to robiła. Julia była bardzo wysoka – metr osiemdziesiąt wzrostu – miała jasne włosy zaczesane do tyłu i była ubrana w klasyczny jasnoszary garnitur oraz buty na bardzo wysokim obcasie.

– Zapytałaś: „dlaczego?”‘ – powiedział po chwili Jim. – Dlaczego zadałaś pytanie „dlaczego”?

– Dlaczego portrecista namalował kogoś z czarnym materiałem na głowie?

– Na plakietce jest napisane, że Robert H. Vane jest w żałobie po wymordowaniu przez białych osadników całego plemienia Daguenów w… tysiąc osiemset pięćdziesiątym trzecim roku.

– Mimo wszystko to dziwne. Całkiem niepodobne do Welkina. Na pewno chciałby ukazać żal na twarzy tego człowieka. Współcześni mu artyści twierdzili, że umiał uchwycić na płótnie duszę człowieka.

– Może to zrobił, ale nie spodobało mu się, jak ta dusza wygląda?

Julia podeszła bliżej do malowidła.

– Nie rozumiem. Ten obraz nic nie mówi. Jest jak zamknięta książka. Popatrz jednak na sposób, w jaki Welkin namalował fałdy materiału! Popatrz na dłoń tego mężczyzny! Niemal widać, jak oddycha pod materiałem.

– Tak… – przyznał Jim. – Ja też miałem takie wrażenie.

– Mogę go sprzedać na aukcji, wątpię jednak, aby dało się uzyskać za niego tyle, co za konwencjonalnego Welkina. Może zainteresuje się nim jakaś lokalna galeria… z powodów historycznych. Nie jest to obraz, jaki ktoś chciałby sobie zawiesić nad kominkiem, prawda?

– Całkowicie się z tobą zgadzam, Julio. Pomóż mi się go tylko pozbyć. Będę szczęśliwy, jeżeli uda ci się go sprzedać za sto dolarów. Przynajmniej wyjdę na zero.


Kiedy dojechał do szkoły, stwierdził, że na miejscu przeznaczonym dla wicedyrektora parkuje jasnozielony volkswagen garbus, musiał więc stanąć za budynkiem, tuż obok przepełnionych śmietników. Idąc do budynku, natknął się na Waltera, idącego gdzieś ze skrzynką narzędzi.

– Jakiś uzurpator stanął na moim miejscu – poskarżył się dozorcy.

– To nowy zastępca dyrektora – wyjaśnił Walter. – Zaczęła dziś rano.

– Zaczęła?

– Doktor Washington. Polubi ją pan.

Jim zatrzymał się i popatrzył za Walterem.

– Czyżbym wyczuwał ślad sarkazmu?

– Sarkazmu, panie Rook? Nie byłem sarkastyczny od dnia, kiedy doktor Ehrlichman zażyczył sobie, abym namalował na dnie basenu błękitne delfiny.

Jim poszedł najpierw do pokoju nauczycielskiego. Musiał opowiedzieć Vinniemu o pożarze i o tym, że zawiózł portret Roberta H. Vane’a do domu aukcyjnego.

Nie mógł się zdecydować, czy powinien opowiedzieć koledze o aparatostworze. W końcu uznał, że lepiej będzie tego nie robić, przynajmniej na razie. Vinnie na pewno by pomyślał, że Jim przesadził z piciem albo ma załamanie nerwowe, i poprosiłby go o znalezienie sobie innego lokum. Jim nie chciał nowego miejsca, zwłaszcza że obraz został wywieziony. Gdzie znajdzie tak wspaniałe i równocześnie tanie mieszkanie? Jeżeli Eleanor ma rację i obraz naprawdę kryje w sobie duszę Roberta H. Vane’a, to teraz, kiedy go już nie ma, nie będzie też błysków światła, samoistnie wybuchających pożarów ani wpełzających do sypialni bestii na trzech nogach.

W pokoju nauczycielskim natknął się na Karen, próbującą wepchnąć zbyt wiele książek do haftowanej dżinsowej torby, ale Vinniego nie było.

– Cześć – przywitał się z Karen. – Co powiesz na kawę?

– Wybacz, nie mam teraz czasu. Ty zresztą też nie. Prawdopodobnie słyszysz już stąd Drugą Specjalną. Ale potem chętnie.

– Widziałaś Vinniego?

– Vinniego? Wyjechał na trzy dni na kurs z historii. Chyba do Portland.

– Nic mi nie powiedział.

– Wszystko gra? Wyglądasz na nieco… rozpalonego. Przedawkowałeś solarium?

Jim dotknął policzka w miejscu, gdzie liznął go płomień.

– Nie. Robiłem sobie tosta z serem i stanąłem nieco za blisko grilla, to wszystko.

Przyjrzała mu się zmrużonymi oczami.

– Kłamiesz, prawda?

– Skąd wiesz?

– Zawsze wiem, kiedy mnie okłamujesz, choć nigdy nie umiem określić, po czym to poznaję. Tost z serem… no, no…

– Po prostu nie chcę komplikować pewnych spraw.

Zarzuciła torbę na ramię.

– Nie jestem jedną z twoich uczennic, Jim. Już dawno odkryłam, jak skomplikowane i niewytłumaczalne może być życie, i wiem, że nie warto kłamać.

Wyszła z pokoju, zostawiając go samego. Zawsze sprawiała, że czuł się, jakby próbował potraktować ją protekcjonalnie, nie doceniając jej inteligencji. Jak miał jej jednak powiedzieć, że oparzył go zgarbiony stwór na szczudlastych nogach? Pomyślałaby, że dojrzał do kaftana bezpieczeństwa – a być może naprawdę tak było.

Загрузка...