14 Co skrywa woal

“Tryumf Kidrona” tańczył majestatycznie na wzburzonym morzu aż pozłacane lampy kołysały się na specjalnie do tego celu dostosowanych przegubach, jednak Tuon siedziała absolutnie bez ruchu. Prowadzona pewną dłonią Selucii brzytwa ślizgała się po jej czaszce. Przez wysokie okna rufowej kabiny mogła dostrzec pozostałe dreadnoughty, których dzioby rozcinały szaro-zielone grzywacze setkami ciągnące aż spoza horyzontów. Czterokroć tyle okrętów zostało w Tanchico. Oto byli Rhyagelle, Ci Którzy Wrócili do Domu. Corenne, Powrót, właśnie się zaczął.

Śmigły albatros najwyraźniej podążał śladem “Kidrona”. Zaiste zwiastun tryumfu, ponieważ skrzydła jego były czarne, nie zaś jak zazwyczaj białe. I tutaj, na tych ziemiach musiał tyleż samo znaczyć. Przecież omen, znak, nie zmienia znaczenia zależnie od położenia geograficznego. Wołanie puchacza o świcie zwiastowało śmierć, zaś deszcz z bezchmurnego nieba nieoczekiwanego gościa. Tak było wszędzie — czy w Imfaral, czy w Noren M’Shar.

Poranny rytuał z udziałem garderobianej i brzytwy działał kojąco na zmysły, szczególnie dzisiaj efekt ten zdawał jej się pożądany. Ostatniej nocy to gniew stał za wydanymi rozkazami. A przecież nie wolno rozkazywać w gniewie. Czuła się prawie sei’mosiev, jakby straciła honor. Jej wewnętrznej równowadze wiele można było zarzucić, a to wróżyło źle losom Powrotu w równym stopniu co strata sei’taera, a zwiastun, jakim był albatros, nie bardzo potrafił rozwiać te przeczucia.

Selucia wytarła resztę piany ciepłą wilgotną szmatką, potem użyła suchej, na koniec pędzelkiem lekko przypudrowała gładka czaszkę. Kiedy wreszcie odsunęła się na bok, Tuon wstała. Fałdy bogato haftowanego w błękity, jedwabnego peniuara spłynęły na złoto-niebieski dywan. Natychmiast chłodne powietrze zaczęło szczypać smagłą skórę, a cztery z dziesięciu klęczących pod ścianą pokojówek podniosły się wdzięcznie — idealnie zbudowane i śliczne w powłóczystych szatach. Zostały zakupione w równej mierze dla swych walorów cielesnych, co dla umiejętności, a umiejętności ich były pierwszorzędne. W trakcie długiej podróży z Seanchan zdążyły przywyknąć do kołysania statku, toteż teraz bez najmniejszego trudu pośpieszyły w stronę rzeźbionych kufrów, po rzeczy wcześniej już na nich rozłożone. Rzeczy należało przekazać Selucii. Ta bowiem nigdy nie pozwalała da’covale uczestniczyć w ubieraniu ich pani, przynajmniej jeśli chodziło o sprawy poważniejsze niż pończochy lub pantofle.

Kiedy głowa Tuan znalazła się w fałdach plisowanej sukni barwy postarzałej kości słoniowej, młodsza z kobiet nie mogła powstrzymać się, by nie porównać ich odbić w wysokim zwierciadle przymocowanym do ściany. Złotowłosa Selucia była przecież również imponującą pięknością, o kremowej skórze i chłodnych błękitnych oczach. Gdyby nie fakt, że lewa połowa jej głowy pozostawała nieogolona, każdy mógłby widzieć w niej jedną z Krwi i to wysokiej rangi, nie zaś tylko so’jhin. Niemniej, gdyby podzieliła się z tamtą swoją myślą, z pewnością zaszokowałaby ją bez reszty. Selucię największą trwogą przejmowała sama możliwość wyniesienia się ponad stan. Tuon jednak doskonale rozumiała, że ona sama nigdy nie osiągnie tak władczej postawy. Oczy miała zbyt duże, a nadto zupełnie niestosownie wilgotne i brązowe. Kiedy bodaj na moment rozluźniała rysy surowej maski, widać było od razu, że jej oblicze w kształcie serca może należeć do psotnej dziewczynki. O dobre pół głowy była niższa od Selucii, a jej pokojowa nie należała przecież do szczególnie wysokich. Tuon mogła mierzyć się z najlepszymi — znakomita zapaśniczka, świetnie władała stosowną dla swej pozycji bronią — jednak, żeby wywrzeć na pozostałych odpowiednie wrażenie, zawsze musiała dokładać wielu starań. Umysł swój szkoliła z wytrwałością, poświęcaną wszystkim pozostałym talentom razem wziętym. Dobrze chociaż, że szeroki pasek ze złotej plecionki na tyle podkreślał jej talię, iż nikt nie weźmie jej za chłopca w spódnicy. Na widok Selucii zaś mężczyźni się oglądali, Tuon podsłuchała kilkukrotnie ciche komentarze na temat pełnych piersi tamtej. Być może nie miało to nic wspólnego z rozkazującą postawą, jednak miło byłoby posiadać odrobinę bardziej imponujące łono.

— Niech się Światłość nade mną zmiłuje — mruknęła Selucia, kiedy da’covale spieszyły z powrotem na swoje miejsce pod ścianą; w jej głosie brzmiało rozbawienie. — Robisz to każdego ranka od pierwszego razu, gdy ogolono ci głowę. Naprawdę po całych tych trzech latach sądzisz, że mogłabym zostawić choć włosek?

Tuon zdała sobie sprawę, że machinalnie gładzi dłonią czaszkę. Poszukując, musiała przyznać, niedokładnie wygolonych, miejsc.

— Gdybyś zostawiła — powiedziała z ironiczną surowością — kazałabym cię wychłostać. Co zresztą stanowiłoby znakomity rewanż za wszystkie razy, kiedy to ty traktowałaś mnie rózgą.

Zdobiąc szyję Tuan naszyjnikiem z rubinów, Selucia roześmiała się.

— Gdybyś miała odpłacić mi za wszystkie razy, nigdy już chyba nie potrafiłabym usiąść.

Tuon uśmiechnęła się. Matka Selucii ofiarowała ją Tuon jako dar z okazji jej narodzin, aby znalazła w niej piastunkę oraz, co ważniejsze, swój cień, strażniczkę, o której istnieniu nikt nie wiedział. Pierwszych dwadzieścia pięć lat życia Selucii upłynęło na szkoleniu się w tych umiejętnościach, do wymogów roli strażniczki przygotowywała się potajemnie. W szesnastą rocznicę otrzymania imienia, kiedy po raz pierwszy ogolono jej głowę, Tuon przekazała Selucii tradycyjne dary swego Domu, niewielką posiadłość w nagrodę za troskę jaką okazała, przebaczenie za razy jakich nie skąpiła, sakiewkę ze stoma złotymi tronami za każdy raz, kiedy musiała ukarać swoją podopieczną. Przedstawiciele Krwi, którzy zebrali się, aby obserwować debiut Tuon jako dorosłej, byli pod wyraźnym wrażeniem tych wszystkich worków złota, a niejeden z nich najwyraźniej chętnie sam położyłby na nich ręce. Jako dziecko była... niesforna... żeby nie powiedzieć: uparta. Wreszcie nadszedł moment zaoferowania Selucii ostatniego z tradycyjnych darów — możliwości wyboru swego następnego zadania. Tuon do dziś nie dowiedziała się, czyje zaskoczenie było wówczas większe — jej, czy zebranego tłumu — kiedy ta dumna kobieta odrzuciła wszelkie perspektywy ewentualnej władzy i pozycji, zamiast tego prosząc o uczynienie z niej pokojówki Tuon, głównej garderobianej. Oraz, rzecz jasna, jej cienia, choć tego nie podano do publicznej wiadomości. Dobrze pamiętała, jaką przyjemność sprawiło jej to oświadczenie.

— Może powinnam ci to dawkować przez szesnaście lat — powiedziała. Przelotnie zerknęła w zwierciadło, żeby upewnić się, iż wypowiedź nie została dosłownie zrozumiana, uśmiechnęła się jeszcze, a potem przywołała na twarz zwykły surowy wyraz. Na pewno znacznie większym uczuciem darzyła kobietę, która ją wychowała, niż matkę, którą w okresie dzieciństwa widywała nie więcej jak dwa razy do roku, albo braci i siostry, z którymi od pierwszych kroków nauczyła się konkurować o względy rodzicielki. Podczas tej bezwzględnej w istocie rywalizacji dwoje z jej rodzeństwa straciło życie, troje zaś chciało ją zabić. Siostrę i brata obrócono w da’covale, zaś ich imiona wymazano z historii rodu równie radykalnie, jak stałoby się to w sytuacji, gdyby się okazało, że potrafią przenosić. Nawet teraz jej pozycji nie sposób było uznać za całkowicie bezpieczną. Drobna pomyłka i da głowę, albo, co gorsza, pozbawioną zaszczytów i obnażoną do naga sprzedadzą na publicznym targu. Dzięki Światłości, kiedy się uśmiechała wciąż wyglądała na szesnaście lat! W najlepszym razie!

Selucia również uśmiechnęła się i odwróciła w stronę toaletki. Z czerwono lakierowanego profilu zdjęła obcisły czepek ze złotej koronki. Oczka koronki były tak przestronne, że w istocie odsłaniały większość czaszki, jednoznacznie czyniąc z niej Kruka i Róże. Może i nie była jeszcze sei’mosiev, jednak na rzecz Corenne musiała odzyskać równowagę. Mogłaby poprosić Anath, jej Soe’feia, aby wyznaczyła jej pokutę, niemniej od nieoczekiwanej śmierci Neferi minęły niecałe dwa lata, a z jej następczynią wciąż nie do końca potrafiła dojść do ładu. Coś jej mówiło, że tę sprawę musi załatwić sama. Być może podświadomie zarejestrowała jakiś znak. Zapewne na statku nie mogło być mrówek, jednak jakieś żuki mogły się trafiać.

— Nie, Selucia — oznajmiła cicho. — Woalka.

Usta Selucii zacisnęły się z dezaprobatą, jednak bez słowa odłożyła czepek na profil. Na osobności, jak w chwili obecnej, miała prawo do swobodnego wyrażania swoich zastrzeżeń, z drugiej, jednak strony doskonale wiedziała, o czym można, a o czym nie można, mówić. Przez te wszystkie lata Tuon musiała tylko dwukrotnie ją ukarać i, Światłość świadkiem, żałowała tego w równym stopniu, co tamta. Bez słowa więc jej garderobiana wzięła do ręki długą, zwiewną woalkę, udrapowała na głowie Tuon i spięła wąskim diademem ze złotej plecionki, zdobnej w rubiny. Woalka była jeszcze bardziej przejrzysta niż szaty da’covale i bynajmniej nie skrywała oblicza. Skrywała jednak to co najważniejsze.

Selucia na koniec udrapowała długą, haftowaną złotem niebieską pelerynę na ramionach Tuon, odsunęła się na bok i skłoniła głęboko. Koniec jej złotego warkocza musnął dywan. Klęczące da’covale przypadły twarzami do desek. Czas prywatności dobiegł końca Tuon sama opuściła kabinę.

W sąsiedniej kajucie czekały jej sul’dam, sześć, po trzy z każdej strony. Ich podopieczne klęczały przed nimi na szerokich, wypolerowanych deskach pokładu. Na jej widok sul’dam wyprostowały się, dumne niczym ich srebrne błyskawice na czerwonych wstawkach sukien. Odziane w szarości damane choć klęczały, również trzymały się prosto, nie pozbawione własnej dumy. Wyjątkiem była biedna Lidya, która przysiadła na piętach, wbijając zapłakaną twarz w pokład. Trzymająca smycz rudowłosej damane Ianelle, pochmurnie spoglądała w dół.

Tuon westchnęła. Ostatniej nocy Lidya wyprowadziła ją z równowagi. Ponosiła odpowiedzialność za wzbudzenie jej gniewu. Ale nie, napomniała się po chwili Tuon, Lidya tylko stanowiła jego przyczynę, odpowiedzialność za gniew ponosiła ona sama. Sama przecież rozkazała damane, by ta wywróżyła jej przyszłe losy i nie powinna kazać jej chłostać tylko dlatego, że nie spodobało jej się to, co usłyszała.

Pochyliła się więc, ujęła w palce podbródek Lidyi — długie, pokryte czerwonym lakierem paznokcie napięły piegowatą skórę policzków tamtej — i podniosła ją do przysiadu. Co z kolei wywołało skrzywienie i nowe strumienie łez, które Tuon starła palcami, równocześnie gestem skłaniając damane, by uklękła jak pozostałe.

— Lidya jest dobrą damane, Ianelle — powiedziała. — Posmaruj jej pręgi tynkturą z sorfy i na ból dawaj lwie serce, póki pręgi nie znikną. A póki nie znikną, ma dostawać do każdego posiłku słodkie crème.

Lidya przekrzywiła głowę, by ucałować dłoń Tuon i wyszeptała:

— Pani jest dobra dla Lidyi. Lidya nie przytyje.

Wędrując między krótkimi szeregami, Tuon zamieniła słowo każdą sul’dam, poklepała każdą damane. Klęcząca szóstka należała do najlepszych spośród najlepszych, jakimi dysponowała — patrzyły na nią radośnie, promieniejąc takim samym przywiązaniem, jakie ona wobec nich żywiła. Walczyły zażarcie o udział w wyprawie. Pulchne, słomianowłose Dali i Dani, siostry, którym właściwie niepotrzebne było kierownictwo sul’dam. Charral o włosach siwych jak oczy, jednak wciąż żywo i sprawnie splatająca strumienie. Sera z czerwonymi wstążkami w gęstych lokach czarnych włosów, najsilniejsza z nich, dumna jak sul’dam. Tiny Mylen, niższa nawet od samej Tuon. Mylen stanowiła wśród tej szóstki specjalny powód do dumy dla Tuon.

W oczach wielu wydawało się co najmniej dziwne, że Tuon po osiągnięciu dojrzałości zdecydowała się przejść próby przydatności na sul’dam, chociaż nikt oczywiście wówczas nie zaprotestował otwarcie. Reakcja matki była inna — milczeniem wyraziła zgodę. I choć oczywiście nie mogło być mowy o tym, by naprawdę została sul’dam, to szkolenie damane dostarczyło jej takich samych przyjemności jak układanie koni, w obu tych zajęciach była zresztą równie dobra. Mylen stanowiła najlepszy dowód. Kiedy Tuon kupiła ją na nabrzeżu w Shon Kifar, blada drobna damane była ledwie żywa ze strachu i przeżytego wstrząsu, odmawiając przyjmowania jedzenia i wody. Wszystkie der’sul’dam desperowały, twierdząc, że nie pożyje długo, ale oto teraz Mylen w pełni sił uśmiechała się do Tuon, pochylając by ucałować jej dłoń, zanim jeszcze została pogłaskana po ciemnych włosach. Niegdyś sama skóra i kości, dzisiaj zasługiwała na miano pulchnej. Zamiast skarcić ją za naruszenie etykiety, trzymająca jej smycz Catrona, pozwoliła, by uśmiech rozciął zmarszczki surowego oblicza i mruknęła pochwałę. Pochwałę zresztą całkowicie prawdziwą — nikomu nawet nie przyszłoby do głowy, że Mylen ongiś mieniła się Aes Sedai.

Przed opuszczeniem kajuty Tuon wydała jeszcze kilka rozporządzeń w sprawie ćwiczeń i diety damane. Sul’dam oczywiście doskonale wiedziały co robić, podobnie jak pozostała dwunastka orszaku Tuon — w przeciwnym razie nie byłoby dla nich miejsca w jej służbie — ale ona sądziła, że na posiadanie damane nie zasługuje nikt, kto nie okazuje im aktywnego zainteresowania. Znała idiosynkrazje każdej z nich równie dobrze, co własną twarz.

Przeszła do zewnętrznej kajuty swoich apartamentów. Na jej widok wyprężyli się żołnierze Straży Skazańców, stojący pod ścianami w zbrojach lakierowanych czerwienią i zielenią tak ciemna że nieomal wpadającą w czerń. To znaczy można by powiedzieć że wyprężyli się, gdyby posągi mogły się prężyć. Mężczyźni o twardych obliczach — wraz z pięcioma setkami sobie podobnych odpowiadali osobiście za bezpieczeństwo Tuon. Każdy z nich i wszyscy naraz gotowi byli oddać życie, by ją chronić. Gdyby coś jej się stało, z pewnością nie byłoby dla mnich miejsca wśród żywych. Ochotnicy, sami zgłosili się do tej służby. Widok woalki sprawił, że posiwiały kapitan Musenge tylko dwóch wyznaczył, aby towarzyszyli jej na pokład. Przed wejściem do kajuty w dwu szeregach stali jej Ogrodnicy, Ogirowie w czerwieniach i zieleniach, ponurymi oczyma wypatrując niebezpieczeństwa i prezentując broń — wielkie topory z czarnymi pendantami. Ich nie obowiązywała reguła oddania życia za jej życie, jednak też zgłosili się na ochotnika, ona zaś bez chwili namysłu powierzyłaby swoje bezpieczeństwo w ich wielkie dłonie.

Żebrowane żagle na trzech wysokich masztach “Kidrona” wydymał chłodny wiatr, który pchał okręt ku ciemnemu brzegowi, na tyle już bliskiemu, że mogła dostrzec wzgórza i przylądki. Pokład pełen był ludzi, wszyscy mężczyźni i kobiety Krwi w swoich najlepszych jedwabiach. Nie zwracali uwagi na podmuchy wiatru szarpiącego im płaszcze oraz członków załogi, uwijających się między nimi. Niektórzy przedstawiciele szlachty nieco w zbyt demonstracyjny sposób ignorowali ludzi z załogi, jakby naprawdę sądzili, że tamci mogą obsługiwać statek, kłaniając się i klękając co parę kroków. Na widok jej woalki tylko pokłonili się nieznacznie, wszyscy identycznie, w miejsce ceremonialnych hołdów, których najwyraźniej wcześniej oczekiwali. Yuril, mężczyzna o haczykowatym nosie, powszechnie uważany za jej sekretarza, przykląkł na jedno kolano. Rzecz jasna, był jej sekretarzem, nadto jednak również jej Ręką, dowódcą jej Poszukiwaczy. Kobieta imieniem Macura jako jedyna zareagowała niewłaściwie — przypadła do pokładu i zaczęła całować pokład — póki kilka cichych słów z ust jej sekretarza nie sprawiło, że powstała szybko, rumieniąc się i wygładzając czerwone spódnice. Przyjmując ją w Tanchico na służbę, Tuon miała poważne wątpliwości, jednak tamta błagała ją ni czym da’covale. Z jakiegoś powodu do szpiku kości nienawidziła Aes Sedai i nie dbając szczególnie o nagrody, jakie dotąd otrzymała za swoje bezcenne informacje, pragnęła tylko narobić im jeszcze większej szkody.

Odpowiedziawszy Krwi skinieniem głowy, Tuon wspięła się na pokład rufowy. Jej śladem poszli dwaj Strażnicy Skazańców. Wiatr rozwiewał poły jej peleryny, raz przylepiając do twarzy materię woalki, raz unosząc ją nad głową. Nie miało to znaczenia, fakt, iż ją włożyła mówił sam za siebie. Osobisty sztandar — dwa złote lwy zaprzężone do starożytnego rydwanu— powiewał z rufy ponad głowami sześciu sterników, zmagających się z długim rumplem. Kruk i Róże znikną sponad pokładu, gdy tylko rozejdzie się słowo o jej woalce. Kapitan “Kidrona”, barczysta kobieta o wysmaganej wiatrem twarzy, siwych włosach i nieprawdopodobnie zielonych oczach, skłoniła się w momencie, gdy czubek pantofla Tuon dotknął pokładu, a potem natychmiast powróciła do swoich obowiązków.

Przy relingu stała Anath, odziana wyłącznie w czarne jedwabie, bez płaszcza czy czapki — wyraźnie niewrażliwa na zimny wicher. Szczupła, wysoka — uznawano by ją za wysoką, nawet gdyby była mężczyzną. Czarna niczym węgiel twarz zasługiwała na miano pięknej, jednak wielkie czarne oczy patrzyły przenikliwie niczym szydła. Soe’feia Tuon, jej Prawdomówczyni, mianowana przez Imperatorową, obyżyła wiecznie, po tym jak Neferi zginęła. Było to zaskoczenie, biorąc pod uwagę, że Lewa Ręka Neferi była wyszkolona i gotowa przejąć obowiązki, jednak kiedy Imperatorowa przemawiała z Kryształowego Tronu, jej słowo było prawem. I choć z pewnością nie należało w żadnej mierze obawiać się swojej Soe’feia, to jednak Tuon w jej obecności czuła pewien niepokój. Odrobinę. Stanęła obok tamtej, chwyciła reling i szybko musiała rozluźnić palce, nie chcąc złamać lakierowanego paznokcia. To mogłoby stanowić nadzwyczaj zły omen.

— Tak więc... — powiedziała Anath, a słowa te były niczym świder wwiercający się w czaszkę Tuon. Tamta spojrzała na nią z gon, zmarszczyła brwi i dalszą jej przemowę zabarwiła nieskrywana pogarda. — Skryłaś swoją twarz... do pewnego stopnia... i teraz jesteś po prostu Szlachetną Lady Tuon. A przecież wszyscy i tak wiedzą, kim jesteś naprawdę, nawet jeśli nikt nie wspomni o tym słowem. Jak długo masz zamiar odgrywać tę farsę? — Pełne usta Anath wykrzywił grymas, szczupła dłoń poruszyła się eleganckim, lekceważącym gestem — Podejrzewam, że ten idiotyzm ma coś wspólnego z tym, że wychłostano twoją damane. Jednak jesteś głupia, jeśli uważasz, że nikt nie zobaczy wyrazu twoich oczu. Cóż ona takiego powiedziała, że cię zezłościła? Najwyraźniej nikt o niczym nie ma pojęcia, poza tym, że wpadłaś w taki szał, iż żałuję, że nie mogłam być tego świadkiem.

Tuon zmusiła swe dłonie, by bez ruchu spoczywały na relingu. Najwyraźniej zostawione same sobie miały ochotę niepowstrzymanie drżeć.

— Będę nosiła woalkę, póki nie doczekam się omenu, który każe mi ją zdjąć, Anath — powiedziała, panując nad głosem. Wyłącznie szczęśliwemu losowi mogła zawdzięczać,że nikt nie podsłuchał tajemniczych słów Lidyi. Wszyscy wiedzieli, że ta damane potrafi przewidzieć przyszłość, a gdyby któreś z Krwi usłyszało, nie byłoby końca skrytym plotkom na temat jej jutra.

Anath roześmiała się ochryple i dalej karciła ją za okazywaną głupotę, tym razem wdając się w bliższe szczegóły. Znacznie bliższe. Nie zatroszczyła się o zniżenie głosu. Kapitan Tehan wbiła wzrok w przestrzeń przed sobą, na pomarszczonej twarzy oczy omal nie wychodziły jej z orbit. Tuon słuchała z uwagą, choć czuła jak coraz bardziej palą ją policzki, póki nie wydawało się, iż za chwilę woalka wybuchnie płomieniem.

Wielu spośród Krwi określało swoje Głosy mianem Soe’feia, jednak w istocie Głosy Krwi były tylko so’jhin, doskonale zdającymi sobie sprawę, że ich właścicielom nie spodobałoby się to, co mówić winni Soe’feia. Mówcy Prawdy nie wolno było rozkazywać, ani przymuszać go, czy w żaden inny sposób karać. Od Prawdomówcy wymagano, żeby głosił czystą prawdę, niezależnie czy słuchający chciał tego, czy nie, oraz zadbanie wszystkimi środkami, żeby prawda ta dotarła do jego uszu. Ci spośród Krwi, którzy uważali swe Głosy za Soe’feia równocześnie przekonam byli, iż Algwyn — ostatni mężczyzna zasiadający na Kryształowym Tronie, prawie tysiąc lat temu — musiał oszaleć, ponieważ pozwolił swojej Soe’feia żyć i zachować pozycję po tym, jak w obliczu całego dworu uderzyła go w twarz. W nie większym stopniu pojmowali tradycje jej rodziny niż wytrzeszczająca oczy kapitan. Rysy na skrytych za obramowaniem hełmów twarzach Strażników Skazańców nawet nie drgnęły. Oni rozumieli.

— Dziękuję ci, ale niepotrzebna mi pokuta — oznajmiła grzecznie, kiedy Anath na moment urwała swoją tyradę.

Pewnego razu, kiedy przeklęła Neferi za jej głupią śmierć, w wyniku upadku ze schodów, poprosiła swoją nową Soe’feia, by sama zajęła się egzekucją pokuty. Przeklinanie umarłych stanowiło wykroczenie dostatecznie poważne, by na całe miesiące uczynić człowieka sei’mosiev. Tamta wywiązała się z zadania w sposób, który można było określić nieomal mianem delikatnego, jakkolwiek by to dziwnie nie brzmiało, jednak nawet wówczas Tuon płakała przez wiele dni i nie była w stanie założyć nawet bielizny. Nie dlatego wszakże odrzuciła propozycję — pokuta musiała być surowa, żeby przywrócić równowagę. Nie, nie miała po prostu zamiaru wybierać łatwiejszej drogi, skoro już podjęła decyzję. A także dlatego, że, jak musiała sama przed sobą przyznać, nie chciała skorzystać z rady swojej Soe’feia. W ogóle nie chciała jej słuchać. Jak wielokrotnie powtarzała Selucia, zawsze była uparta. Odmowa nadstawienia uszu swojej Soe’feia stanowiła czyn godny pogardy. Być może powinna mimo wszystko zgodzić się z tamtą, po to by przywrócić sobie utraconą równowagę. Trzy długie szare morświny wysunęły pyski nad powierzchnię wody i zaśpiewały. Trzy i nie pojawiły się na powrót. Trzymać się powziętej decyzji.

— Kiedy przybijemy do brzegu — powiedziała — Szlachetna Lady Suroth powierzy się twojej pieczy. — Trzymać się powziętej decyzji. — A jej ambicje domagać się będą bliższej uwagi. Udało się dokonać z Przodkami więcej niźli Imperatorowa, oby żyła wiecznie, sobie wymarzyła, jednak sukces na taką skalę często rodzi równoważne ambicje.

Zirytowana taką zmianą tematu, Anath przygarbiła się, zacisnęła usta. Jej oczy rozbłysły.

— Pewna jestem, że ambicje Suroth sprowadzają się wyłącznie do interesów Imperium — oznajmiła grzecznie.

Tuon skinęła głową. Ona sama nie była tego aż tak pewna. Ten rodzaj pewności mógł bowiem nawet ją zaprowadzić wprost do Wieży Kruków. Być może zwłaszcza ją.

— Trzeba znaleźć sposób, by najszybciej jak to tylko możliwe nawiązać kontakt ze Smokiem Odrodzonym. Musi uklęknąć przed Kryształowym Tronem zanim nadejdzie Tarmon Gai’don, w przeciwnym razie wszystko stracone. — Tak stwierdzały Proroctwa Smoka, w sposób nie dopuszczający wątpliwości.

Nastrój Anath zmienił się w jednej chwili. Uśmiechnęła się i położyła dłoń na ramieniu Tuon, gestem znamionującym nieomal dumę posiadacza. Posunęła się za daleko, jednak była przecież Soe’feia, a to wrażenie mogło być wyłącznie tworem umysłu Tuon.

— Musisz postępować nadzwyczaj ostrożnie — zamruczała.

— Nie może się dowiedzieć, jak bardzo jesteś dlań niebezpieczna, póki nie będzie już za późno na ucieczkę.

Miała jeszcze wiele dobrych rad, Tuon jednak puściła je wszystkie mimo uszu. Uważała tylko na tyle, by zdawać sobie sprawę o czym mowa, wszystko to już słyszała wcześniej po sto razy. W oddali, przed dziobem łodzi widziała już wlot do wielkiej zatoki. Ebou Dar, skąd wyruszy Corenne, jak wcześniej wyruszył z Tanchico. Ta myśl wywołała w niej dreszcz rozkoszy, poczucie spełnienia. Za skrywającą oblicze woalką była tylko Szlachetną Lady Tuon, rangą bynajmniej nie przewyższającą wielu spośród Krwi, jednak w swym sercu była zawsze Tuon Athaem Kore Paendrag, Córką Dziewięciu Księżyców, i oto przybywała, aby odebrać to, co skradziono jej przodkowi.

Загрузка...