35 Choedan Kal

Rand jechał po szerokim kamiennym moście, ani razu nie oglądając się na majaczącą za plecami Bramę Caemlyn. Bladozłota kula słońca wisiała nad bezchmurnym horyzontem, jednak w powietrzu było dość chłodu, aby oddech zamieniał się w parę. Wiatr znad jeziora rozwiewał poły płaszcza. Mimo to nie czuł zimna. Docierało doń w postaci odległego wrażenia, jakby tycząc kogo innego. W jego sercu panował lód, jakiego nie powstydziłaby się żadna zima. Strażników, którzy poprzedniej nocy przyszli po niego do celi, zaskoczył nieznaczny uśmiech, jakim ich powitał. Wciąż trwał przylepiony do twarzy — zastygły w leciutkim skrzywieniu ust. Resztkami saidara ze swego paska Nynaeve Uzdrowiła jego obrażenia, niemniej oficer w hełmie, który wyszedł im naprzeciw — krępy, o pospolitym obliczu — wzdrygnął się, widząc go. A przecież po siniakach i opuchliźnie nie zostało śladu.

Cadsuane nachyliła się w siodle, powiedziała cicho parę słów i podała tamtemu złożony papier. Zmarszczył brwi, zaczął czytać, po chwili jednak oderwał oczy od dokumentu, by zdumionym spojrzeniem ogarnąć towarzyszących jej ludzi. Znowu zaczął od początku, poruszał ustami, jakby chciał mieć pewność, że zrozumie każde słowo. I nic dziwnego. Podpisany i pieczętowany przez wszystkie trzynaście Radczyń rozkaz wykluczał sprawdzanie plecionki pokoju i rewizję juków. Imiona wyjeżdżających miały zostać na trwałe wymazane z rejestrów, a sam rozkaz, po przeczytaniu, spalony. Nigdy nie było ich w Far Madding. Żadnych Aes Sedai, żadnych Asha’manów, nikogo.

— Skończyło się, Rand — powiedziała łagodnie Min, podprowadzając krępą brązową klacz do boku siwego wałacha. A przecież nawet bez tego była z nim równie blisko, co Lan z Nynaeve. Nynaeve najpierw Uzdrowiła siniaki i złamane ramię Lana, a dopiero potem zajęła się Randem. Na twarzy Min odbijał się niepokój, pulsujący w więzi. Pozwoliła, by wiatr rozwiał poły płaszcza, poklepała jego ramię. — Nie musisz więcej o tym myśleć.

— W sercu chowam wdzięczność dla Far Madding, Min. — Jego głos był wyprany z emocji, nieobecny, jak za tamtych dawnych dni, kiedy po raz pierwszy chwytał saidina. Chciał nadać mu czulsze brzmienie, dla niej, ale okazało się to ponad siły. — Naprawdę znalazłem tu coś, czego mi było trzeba. — Gdyby miecz pamiętał, mógłby żywić wdzięczność wobec ognia kuźni, ale przecież nigdy nie okaże czułości.

Kazano im jechać. Puścił siwka cwałem po ubitej drodze, na wzgórza. W końcu, gdy drzewa miały już skryć widok miasta, poświęcił mu jedno, krótkie spojrzenie. Nic więcej.

Droga pięła się, wijąc wśród zalesionych, zimowych wzgórz. Resztki zieleni zachowały się tylko na sosnach i skórzanych liściach, pozostałe drzewa straszyły powykręcanymi, szarymi gałęziami. Ale wrażenie wywierane przez ponury widok pierzchło w obliczu raptownej obecności Źródła, które znowu zajęło swe miejscu jakby tuż za granicą pola widzenia. Tętniło, mrugało doń i wabiło obietnicą głodu graniczącego z niekończącym się postem. Nie zastanawiając się, sięgnął i saidinem wypełnił tę pustkę w sobie — lawiną ognia, burzą lodu, brudem tłustej skazy, od której zakłuła rana w boku. Zakręciło mu się w głowie, siodło zakołysało, w gardle wezbrały mdłości. A równocześnie przecież musiał panować nad tą lawiną, która próbowała wypalić mu mózg, musiał dosiadać burzy, co chciała porwać duszę. W męskiej połowie Źródła nie było przebaczenia ni litości. Mężczyzna walczył lub ginął. Czuł, jak trzej Asha’mani za jego plecami również sięgają po saidina, jak ludzie powracający z Pustkowia sięgają po wodę. W jego głowie Lews Therin westchnął z ulgą.

Min ściągnęła wodze klaczy tak blisko niego, że ich kolana zetknęły się.

— Wszystko w porządku? — zapytała zaniepokojona. — Wyglądasz na chorego.

— Jestem równie rześki co wiosenny deszczyk — odparł, a kłamstwo nie odnosiło się wyłącznie do fizycznego samopoczucia. W istocie cały był niczym stal, jednak we własnym mniemaniu jeszcze nie dość twardy. Rozważał nawet możliwość odesłania jej pod opieką Alivii do Caemlyn. Jeżeli złotowłosa miała mu pomóc umrzeć, powinien być w stanie jej zaufać. Ułożył już sobie słowa w głowie, jednak pojedynczego spojrzenia w ciemne oczy Min starczyło, by zabrakło mu języka w gębie. Zawrócił siwka wśród nagich drzew i odezwał się do Cadsuane: — To tutaj.

Oczywiście, Cadsuane pojechała z nim. Jak wszyscy pozostali. Harine tak go pilnowała, że zeszłej nocy prawie nie zmrużyła oka. Pozbyłby się jej, ale w tej kwestii Cadsuane udzieliła mu pierwszej rady.” Dobiłeś z nimi targu, chłopcze, to tak samo, jakbyś podpisał traktat. Lub dał słowo. Dotrzymaj go, albo powiedz im, że chcesz je złamać. W przeciwnym razie okażesz się nie lepszy od pierwszego z brzegu złodzieja”. Szczere do bólu i wypowiedziane tonem, który nie pozostawiał najmniejszej wątpliwości, co sądzi na temat złodziei. Wprawdzie nie obiecał, że będzie się stosował do jej rad, niemniej tyle go kosztowało jej pozyskanie, że teraz nie chciał ryzykować. Takim sposobem, Mistrzyni Fal oraz pozostała dwójka Ludu Morza podróżowała pod opieką Alivii, zajmując w kolumnie miejsce przed Verin i pozostałymi pięcioma Aes Sedai, które przysięgły mu wierność oraz czterema, dotrzymującymi towarzystwa Cadsuane. Pewien był, że opuści go równie szybko, co tamte, może szybciej.

Tylko w jego oczach miejsce, gdzie przed udaniem się do Far Madding zakopał swoje rzeczy, różniło się od otaczającego terenu. Ku niebu sterczała tu błyszcząca niczym latarnia pręga światła, dobywającego się spośród wilgotnej leśnej mierzwy. Nawet dowolny inny mężczyzna, który potrafił przenosić, minąłby to miejsce, nic nie widząc. Nie chciało mu się nawet zsiadać z konia. Strumieniem Powietrza zdarł warstwę zbutwiałych liści i gałązek, a potem rył w mokrej glebie, póki nie odsłonił cienkiego tobołka owiniętego rzemieniami. Callandor pofrunął na spotkanie jego dłoni, bryłki ziemi wciąż przywierały do materii zawiniątka. Nie ośmielił się zabrać go do Far Madding. Ponieważ nie miał pochwy, trafiłby do depozytu w warowni przy moście, co było równoznaczne ze wzniesieniem własnego sztandaru. Niepodobieństwem było sądzić, że jest na świecie drugi kryształowy miecz, a zbyt wielu wiedziało, że Smok Odrodzony takowy posiada. A mimo że zakopał go tutaj i tak skończył w ciasnej czarnej skrzyni pod... Nie. Było, minęło. Minęło. Lews Therin dyszał pośród cieni jego umysłu.

Wsunął Callandora w juki siodła, ściągnął wodze siwka, kazał mu stanąć przodem do nich wszystkich. W podmuchach zimnego wiatru konie kuliły ogony, od czasu do czasu jednak któryś grzebał kopytem w ziemi lub zarzucał łbem, rwąc się do drogi. Nic dziwnego, po tak długim pobycie w stajni. Skórzany worek na ramieniu Nynaeve nie mógł już bardziej nie pasować do wysadzanych klejnotami ter’angreali, w które się przystroiła. Czując, że czas się zbliża, najwyraźniej nieświadomie muskała dłonią wybrzuszenia skóry. Próbowała ukryć swój strach, jednak podbródek drżał jej wyraźnie. Cadsuane przyglądała mu się z całkowitą obojętnością. Kaptur płaszcza odrzuciła na plecy, od czasu do czasu silniejszy podmuch wiatru poruszał złote rybki, ptaszki, gwiazdy i księżyce, zdobiące koczek.

— Mam zamiar usunąć skazę z męskiej połowy Źródła — oznajmił.

Trzej Asha’mani — ubrani teraz w proste ciemne kaftany i płaszcze identyczne co pozostałych Strażników — wymienili podniecone spojrzenia, ale to Aes Sedai zareagowały prawdziwym wzburzeniem. Nesune jęknęła zadziwiająco głośno, jak na szczupłą, ptasią postać.

Wyraz twarzy Cadsuane nie zmienił się na jotę.

— Tym? — zapytała, mierząc sceptycznym wzrokiem tobołek przy siodle.

— Przy pomocy Choedan Kal — odparł. Znajomość nazwy zawdzięczał Lewsowi Therinowi, który teraz spokojnie tkwił w jego głowie, jakby nigdy nie było inaczej. — Musicie wiedzieć o ogromnych posągach, sa’angrealach. Jeden jest pogrzebany w Cairhien, drugi w Tremalking. — Na wzmiankę o wyspie Ludu Morza, Harine pokręciła głową, aż zaszczekały cichutko złote medaliony na łańcuszku przy nosie. — Są zbyt wielkie, żeby nie nastręczały trudności w czasie transportu, posiadam jednak dwa ter’angreale, które nazywane są kluczami dostępu. Przy ich pomocy można z dowolnego miejsca na świecie zaczerpnąć Mocy przez Choedan Kal.

“Niebezpieczne” — jęknął Lews Therin. — “Szaleństwo.” — Rand nie zwrócił uwagi. Teraz liczyła się wyłącznie opinia Cadsuane.

Jej gniadosz zastrzygł czarnym uchem — ten nieznaczny wyraz podniecenia to było i tak więcej, niż można było oczekiwać po jego pani.

— Jeden z tych ter’angreali zrobiono dla kobiety — oznajmiła chłodno. — Kogo widzisz na jej miejscu? A może te klucze pozwolą ci zaczerpnąć równocześnie z obu połówek Mocy?

— Chcę się połączyć z Nynaeve. — Pod tym względem ufał Nynaeve, jak żadnej innej. Była wprawdzie Aes Sedai, ale wcześniej była Wiedzącą z Pola Emonda, musiał jej ufać. Teraz uśmiechnęła się do niego, kiwnęła głową, już opanowana. — Nie próbuj mnie powstrzymać, Cadsuane. — Nic nie odrzekła, wpatrywała się w niego. Mierząc i ważąc spojrzeniem ciemnych oczu.

— Przepraszam, że się wtrącam, Cadsuane — w przeciągającej się ciszy rozbrzmiał głos Kumiry. Jej koń dał kilka kroków naprzód. — Młody człowieku, czy wziąłeś pod uwagę możliwość niepowodzenia? Czy zdajesz sobie sprawę z konsekwencji niepowodzenia?

— Muszę zadać to samo pytanie — zdecydowanie oznajmiła Nesune. Siedziała wyprostowana w siodle, patrząc na Randa niewzruszonym spojrzeniem ciemnych oczu. — Wedle tego, co czytałam, każda próba użycia tych sa’angreali może skończyć się katastrofą. Razem zdolne są do tego, by skruszyć świat niczym skorupkę jajka.

“Jak skorupkę jajka” — zgodził się Lews Therin. — “Nigdy ich nie wypróbowano, nigdy nie użyto. To jest czyste wariactwo!” — wrzasnął. — “Jesteś szalony! Szalony!”

— Wedle ostatnich wieści, jakie do mnie dotarły — poinformował siostry Rand — jeden Asha’man na pięćdziesięciu tracił zmysły i trzeba było go uśpić niczym wściekłego psa. W chwili obecnej z pewnością wygląda to jeszcze gorzej. Oczywiście, wiąże się z tym pewne ryzyko, nikt jednak nie wie, jak wielkie i czy w ogóle. Natomiast jeśli nie spróbuję, bez najmniejszych wątpliwości kolejni mężczyźni będą pogrążać się w szaleństwie, wielu, może wszyscy, aż wcześniej czy później nie będzie sobie można z nimi poradzić. Jak wam się podoba, oczekiwanie na Ostatnią Bitwę, podczas gdy po świecie grasuje stu pomylonych Asha’manów? Dwustu? Pięciu set? I ja wśród nich? Jak długo wówczas przetrwa świat? — Kierował swe słowa do obu Brązowych sióstr, jednak przyglądał się twarzy Cadsuane. Nie spuszczała zeń spojrzenia ciemnych oczu. Potrzebował jej, ale jeżeli spróbuje mu wszystko wyperswadować, odrzuci jej radę, nie dbając o konsekwencje. Jeśli zaś spróbuje go powstrzymać... Saidin szalał w jego wnętrzu.

— Tutaj chcesz to zrobić? — zapytała w końcu.

— W Shadar Logoth — odparł, ona zaś skinęła głową.

— Całkiem stosowne miejsce na to, by ryzykować zniszczenie świata.

Lews Therin wrzasnął, echa jego wycia niosły się po mrocznych korytarzach umysłu Randa w miarę, jak wycofywał się coraz głębiej. Ale nie było gdzie się schować. Nie było bezpiecznych miejsc.

Przestrzeń bramy, którą splótł nie otworzyła się bezpośrednio na ruiny miasta, ale na nierówny szczyt słabo zalesionego wzgórza, jakieś trzy mile od północnych murów. Kopyta końskie stukały na kamienistej, z rzadka pokrytej łatami śniegu ziemi. Rand zeskoczył z siodła. Przed jego oczyma rozpostarła się odległa panorama miasta, które kiedyś zwano Aridhol — poszarpane kamienne wieże, białe kopuły, pod którymi można by schować całą wioskę, gdyby jeszcze jakaś zachowała się w całości. Jednak nie przyglądał się długo. Nawet w jasnym słońcu poranka, blade kopuły nie lśniły, jak zdawałoby się, że powinny — wszystko skrywał płożący się w ruinach cień. Już tak daleko od miasta jedna z nie zagojonych ran w boku zaczęła lekko kłuć. Cięcie zadane sztyletem Padana Faina, sztyletem pochodzącym właśnie z Shadar Logoth, pulsowało rytmem innym niż większa rana, którą przy kryło, ale rytmy te jakoś współbrzmiały ze sobą.

Jak się można było spodziewać, Cadsuane zaraz objęła nad wszystkim komendę, zaczęła, wydawać energiczne rozkazy. Z Aes Sedai zawsze tak było — gdy tylko im pozwolić, wysuwały się na czoło, a Rand nie miał teraz ochoty protestować. Lan, Nethan i Bassane pojechali na zwiady, pozostali Strażnicy odprowadzili konie na bok. Min stanęła w strzemionach, ujęła w dłonie głowę Randa, a potem pocałowała jego powieki. Bez słowa odszedł w kierunku mężczyzn zajmujących się zwierzętami. W więzi pulsowała jej miłość, wiara i zaufanie tak jednoznaczne, że aż obejrzał się na nią ze zdumieniem.

Pojawił się Eben, wyszczerzony od ucha do ucha, by odebrać od Randa wodze. Wciąż jeszcze w jego twarzy głównie te uszy rzucały się w oczy oraz pokaźny nos, niemniej on sam tracił powoli dziecięca niezgrabność i zmieniał się w szczupłego młodzieńca.

— Bez skazy przenoszenie będzie czymś wspaniałym, mój Lordzie Smoku — oznajmił z podnieceniem. Rand podejrzewał, że Eben musi mieć jakieś siedemnaście lat, głos jednak wskazywał na kogoś znacznie młodszego. — Przez nią zawsze skręca mnie w żołądku. — Odszedł na bok, ściskając wodze siwka i nie przestając się uśmiechać.

Moc zawyła we wnętrzu Randa, równocześnie pojawiła się skaza, plamiąca czyste życie saidina — wsiąkła weń pożądliwymi ciemnymi strumyczkami, które niosły szaleństwo i śmierć.

Aes Sedai zgromadziły się wokół Cadsuane, Alivia i Poszukiwaczka Wiatrów Ludu Morza po chwili dołączyły do nich. Harine narzekała w głos, że się ją wyklucza ze zgromadzenia, póki jeden gest wyciągniętego palca Cadsuane nie odesłał jej na wzgórze. Moad w swym dziwnym, pikowanym niebieskim kaftanie poszedł za nią. Usadził na kamieniu, mówił coś uspokajająco, jednak coraz to wybiegał spojrzeniem ku otaczającym drzewom, zaś ręka sięgała ku kości słoniowej długiej rękojeści miecza. Od miejsca, gdzie stały konie, szedł Jahar, w marszu odwijając materię, w którą zawinięty był Callandor. Kryształowy miecz o długiej rękojeści i lekko zakrzywionym ostrzu lśnił w promieniach bladego słońca. Merise przywołała Jahara władczym gestem; przyspieszył kroku. Damer i Eben już tam na niego czekali. Cadsuane nie zapytała o pozwolenie wykorzystania Callandora. Niech jej będzie. Później się zobaczy.

— Ta kobieta nawet kamień potrafiłaby wyprowadzić z równowagi! — mruknęła Nynaeve, podchodząc do miejsca, gdzie stał Rand. Jedną ręką przytrzymywała skórzany worek, drugą ściskała wystający spod kaptura warkocz. — A żeby ją pochłonęła Szczelina Zagłady, jeśli nie mam racji! Pewien jesteś, czy Min w tym wypadku się nie myli? Cóż, przypuszczam, że nie. Mimo to...! Przestaniesz się tak uśmiechać? Nawet kot by się zdenerwował!

— Równie dobrze możemy już zacząć — powiedział, ona zaś mrugnęła.

— Czy nie powinniśmy zaczekać na Cadsuane? — Nikomu by nie przyszło do głowy, że jeszcze przed momentem wyrzekała na tamtą Aes Sedai. Teraz sprawiała wrażenie, jakby przede wszystkim nie chciała jej zdenerwować.

— Niech sobie robi co chce, Nynaeve. Ja z twoją pomocą doprowadzę rzecz do końca.

Wciąż się wahała, przyciskając skórzany worek do piersi i rzucając niespokojne spojrzenia w stronę grupki kobiet wokół Cadsuane. Nagle Alivia oderwała się od tamtych i pospieszyła ku nim, ściskając obiema rękoma poły płaszcza.

— Cadsuane mówi, że powinnaś mi oddać ter’angreale, Nynaeve — powiedziała z miękkim seanchańskim akcentem. — Nie kłóćmy się, nie czas na to. Poza tym, naprawdę na nic ci się nie przydadzą, gdy będziesz z nim połączona.

Tym razem spojrzenie jakim Nynaeve obrzuciła Cadsuane było prawdziwie mordercze, niemniej bez słowa zdjęła pierścienie i bransolety. Mruknęła coś pod nosem, podając Alivii wysadzany klejnotami pasek i naszyjnik. Jeszcze tylko ostatni raz westchnęła i ta wyjątkowa bransoletka, połączona łańcuszkami z pierścionkami, wylądowała również w dłoniach Seanchanki.

— Możesz sobie wszystko zabrać. Zapewne nie będę potrzebowała zwykłego angreala, mając dostęp do najpotężniejszego sa’angreala wykonanego ludzką ręką. Pamiętaj jednak, że mają do mnie wrócić — zakończyła zapalczywie.

— Nie jestem złodziejką — obruszyła się tamta i spojrzała jastrzębim wzrokiem, równocześnie nasuwając cztery pierścienie na palce lewej dłoni. Dziwne, ale angreal, który tak dobrze pasował Nynaeve, równie zgrabnie ułożył się na jej szczupłej dłoni. Dwie kobiety zagapiły się na cacko.

Pojął, że żadna z nich nie dopuszcza możliwości, iż mu się nie powiedzie. Żałował, że sam nie jest tego taki pewny. Jednak trzeba zrobić, co konieczne.

— Masz zamiar cały dzień tak czekać, Rand? — zapytała Nynaeve, gdy Alivia ruszyła z powrotem, z pozoru jeszcze szybciej niż wędrowała w tę stronę. Rozpostarła płaszcz na skalnej odkrywce o rozmiarach niewielkiej ławeczki, usiadła, zabrała się do rozwiązywania rzemieni skórzanego worka.

Rand usiadł ze skrzyżowanymi nogami naprzeciw niej. Jego oczom ukazały się klucze dostępu — dwie statuetki o gładkiej powierzchni, wysokie na stopę. Każda z postaci trzymała w uniesionej dłoni przeźroczystą sferę. Nynaeve podała mu figurkę brodatego mężczyzny w powłóczystych szatach. Identycznie odzianą kobietę postawiła u swych stóp. Oblicza obu posążków byty pogodne, mówiły o sile i mądrości nabywanej z wiekiem.

— Musisz zatrzymać się tuż przed objęciem Źródła — poinstruowała go, wygładzając spódnice, które wcale tego nie potrzebowały. — Wtedy się z tobą połączę.

Rand westchnął, postawił posążek na ziemi i wypuścił saidina. Wściekłe płomienie i jęzory lodu zniknęły, zrazem z nimi tłusta, mdląca skaza, równocześnie jednak życie też odeszło, świat zdał się szary i spłowiały. Podparł się rękoma, z góry przygotowując na mdłości, które wywoła ponowne uchwycenie Źródła, jednak nieoczekiwanie od razu zakręciło mu się w głowie. Na mgnienie przed oczyma zamajaczyła niewyraźna twarz, przesłaniając widok Nynaeve. Twarz mężczyzny, omalże rozpoznawalna. Światłości, jeżeli to się stanie w momencie, gdy będzie chwytał saidina... Nynaeve nachyliła się ku niemu, zatroskana.

— Już — powiedział i sięgnął ku Źródłu, przez statuetkę brodacza. Sięgnął, ale go nie pochwycił. Trwał tak w chwiejnej równowadze, czekając na agonię, którą przyniosą migocące płomienie, którą ześle mu wicher okruchów lodu, bijących z wyciem w twarz. Zobaczył, jak Nynaeve wstrzymuje oddech, wiedział, że zajęło to tylko mgnienie, ale wydawało mu się, że całe godziny minęły, nim...

Saidin przepłynął przez niego — furia roztopionego metalu i lodowej kry, paskudztwo skazy — ale nie panował nad jego najdrobniejszym strumyczkiem. Cały potok gnał ku Nynaeve. Czuć tę powódź przepływającą na skroś, czuć te zdradzieckie prądy i niepewne podwaliny, które pochłonęłyby go w jednej chwili i nie mieć nad tym żadnej kontroli — już samo w sobie stanowiło to udrękę nie do zniesienia. Doświadczał obecności Nynaeve w podobny sposób, jak zdawał sobie sprawę z obecności Min, jednak potrafił myśleć tylko o saidinie, który gnał przezeń niepohamowany.

Nynaeve wypuściła długo wstrzymywany oddech.

— Jak ty możesz to... wytrzymać? — zapytała ochrypłym głosem. — Chaos, wściekłość, śmierć. Światłości! Teraz postaraj się ze wszystkich sił opanować strumienie, a ja tymczasem... — Rozpaczliwie pragnąc odzyskać równowagę w tej niekończącej się nigdy wojnie z saidinem, zrobił jak kazała. Ona zaś szarpnęła się i jęknęła— Miałeś czekać, aż... — zaczęła gniewnym głosem, potem szybko się opanowała, niemniej w jej słowach wciąż przebijała irytacja — Dobrze, przynajmniej już nie muszę dłużej tego znosić. Co tak patrzysz? To ty mnie wytrąciłeś z równowagi.

Saidar — mruknął zadziwiony. Był taki... inny.

Przy zamęcie saidina, saidar był niczym spokojna rzeka, leniwie tocząca swe wody. Zanurkował w nią i znienacka znowu musiał walczyć z prądami, które wciągały na głębinę, wirami chwytając za nogi. Im bardziej się szarpał, tym bardziej go unosiły. Minął moment od chwili, gdy podjął próbę opanowania saidara, a już czuł, że w nim tonie, że wsysa go wieczność. Nynaeve powiedziała mu, co ma robić, jednak nie potrafił podłożyć sensu pod jej słowa, aż do teraz. Z wysiłkiem opanował się, przestał walczyć z prądem i już po chwili rzeka była spokojna jak zawsze.

Na tym polegała pierwsza trudność: walczyć z saidinem, równocześnie poddając się saidarowi. Pierwsze trudność i pierwszy krok ku realizacji tego, co sobie zamierzył. Męska połowa Źródła i żeńska połowa Źródła były równocześnie podobne i niepodobne do siebie, wabiły i odpychały — walcząc ze sobą, napędzały Koło Czasu. Okazało się, że skaza na męskiej części miała swą bliźniaczkę na żeńskiej. Rana zadana mu przez Ishamaela pulsowała w rytm skazy, druga, od sztyletu Faina, odzywała się kontrapunktem, w tempie nadawanym przez zło, co zabiło Aridhol.

Delikatność przychodziła mu z wielkim trudem, ale jakoś szło. Wprzągł niezmierzoną potęgę obcego sobie saidara w obwód, który jednym krańcem dotykał męskiej połowy Prawdziwego Źródła, drugim zaś sięgał ku widocznemu w oddali miastu. Obwód musiał być wykonany z nieskalanego saidara. Jeżeli wszystko pójdzie po jego myśli, przewód saidina pewnie pęknie, gdy zacznie wyciekać zeń skaza. Wyobrażał sobie go jako przewód, choć w niczym go nie przypominał. Splot układał się w sposób, którego wcześniej wcale nie oczekiwał. Jakby saidar miał własny rozum i tkał splot po swojemu — w skręty i serpentyny, formujące coś na kształt kwiatu. Oczywiście oczy nic nie widziały — w powietrzu nie wykwitały żadne majestatyczne sploty.Źródło znajdowało się w centrum bytu. Tym samym było wszędzie, nawet w Shadar Logoth. Upleciony obwód pokrywał obszar, którego nie można ogarnąć wyobraźnią, równocześnie nie mając żadnych wymiarów. Niemniej był to obwód, jakkolwiek sobie go wyobrażać. Natomiast...

Zaczerpnął saidina, podporządkował sobie jego śmiercionośny taniec, który znał tak dobrze; pchnął go kwietny splot saidara. I obserwował, jak przezeń płynie. Saidin i saidar przy całym swym podobieństwie i różnicach, nie mieszały się ze sobą. Strumień saidina nabrał kształtu, cofając się przed dotykiem otaczającego saidara, tamten zaś napierał nań wciąż, budując ciśnienie, sprawiając, że płynął prędzej. Rozpędzony, czysty saidin — czysty, jeśli nie brać pod uwagę skazy — wlał się do Shadar Logoth.

Rand zmarszczył brwi. Czyżby się mylił? Nic się nie stało. Nic, prócz... Puls obolałych ran w boku przyspieszył. Paskudztwo skazy, rozlewającej się pośród ognistej burzy i lodowej furii saidina, zawirowało, zafalowało. Drobne poruszenie, które umknęłoby jego uwadze, gdyby tak nie wytężał duchowego spojrzenia. Nieznaczne drgnienie wśród chaosu, jednak ruch był ukierunkowany.

— Dalej — ponaglała Nynaeve. Oczy jej lśniły, jakby radości płynącego przez nią saidara było dość.

Zaczerpnął głębiej z obu połówek Źródła, wzmacniając obwód, w który równocześnie pompował więcej saidina. Łykał moc, póki nie był już w stanie więcej wessać. Było jej tyle, że w gardle zbierał krzyk, tyle że gdzieś zagubił świadomość własnego istnienia — została wyłącznie Jedyna Moc. Słyszał, jak Nynaeve jęczy, jednak bez reszty pochłaniał go morderczy bój z saidinem.


Elza muskała palcami pierścień z Wielkim Wężem i obserwowała człowieka, któremu przysięgła wierność. Z ponurym obliczem siedział na ziemi, wbijając spojrzenie w przestrzeń, jakby nie potrafił zobaczyć dzikuski Nynaeve, którą miał tuż przed nosem, jaśniejącą niby tarcza słońca. Może i nie potrafił. Ona jednak czuła strumienie saidara, płynące przez Nynaeve niewyobrażalną rzeką. Wszystkie siostry Wieży, zebrane razem, nie potrafiłyby zaczerpnąć więcej, jak tylko ułamek tego oceanu. Zazdrościła więc dzikusce, równocześnie podejrzewając, że na jej miejscu oszalałaby z samej radości. Mimo zimna po czole Nynaeve spływały krople potu. Zastygła z wpół otwartymi ostami i spojrzeniem utkwionym w jakiś punkt za plecami Smoka Odrodzonego.

— Obawiam się, że wkrótce się zacznie — oznajmiła Cadsuane. Oderwała spojrzenie od pary siedzących, wsparła dłonie na biodrach i potoczyła przeszywającym wzrokiem po wzgórzu. — Poczują to i w Tar Valon, i na drugim krańcu świata. Wszyscy na miejsca.

— Chodź, Elza — powiedziała Merise, znienacka otoczona poświatą saidara.

Elza pozwoliła się zaciągnąć do kręgu sióstr i drgnęła, kiedy sroga Aes Sedai nakazała swojemu Strażnikowi — Asha’manowi dołączyć do nich. Mignęła jej przed oczyma posępnie przystojna twarz, jednak już po chwili wzrok przyciągnął błysk w krysztale miecza i coś niewidzialnego naparło na nią — saidin. Mimo iż to Merise kontrolowała strumienie, skaza saidina ścisnęła ją w żołądku. Jak kupa gnoju gnijąca w słonecznym upale. Merise pod zewnętrznymi pozorami surowości w istocie skrywała milsze cechy charakteru. Teraz krzywiła się, jakby również miała ochotę zwymiotować.

Na całej powierzchni wzgórza formowały się kręgi. Sarene i Corele połączyły się ze starym Flinnem, a Nesune, Beldeine i Daigian z młodym Hopwilem. Verin i Kumira zdecydowały się nawet dołączyć dzikuskę Ludu Morza — była całkiem silna, a nikt nie miał prawa próżnować. Gdy tylko powstały, kręgi rozproszyły się po wzgórzu, znikając wśród drzew. Alivia, bardzo osobliwa dzikuska, najwyraźniej bez nazwiska, ruszyła na pomoc, a wiatr rozwiewał za jej plecami poły płaszcza. Otaczała ją aura Mocy. Nadzwyczaj niepokojąca kobieta — te zmarszczki wokół oczu, nieprawdopodobna siła. Elza dużo by dała, żeby choć na moment dostać w swe ręce ter’angreale tamtej.

Alivia oraz te trzy kręgi stanowiły pierwszą linię obrony, jednak wszystko miało się rozstrzygnąć na szczycie wzgórza. Priorytetem było bezpieczeństwo Smoka Odrodzonego. To zadanie Cadsuane oczywiście wzięła na siebie, jednak krąg Merise również miał pozostać w miejscu. Wnioskując z ilości zaczerpniętej Mocy, Cadsuane najwyraźniej miała własny ter’angreal — było tego więcej niż u Elzy i Merise razem wziętych, wszakże nie dorównywało strumieniom płynącym przez Callandora.

Elza zerknęła znowu na Smoka Odrodzonego i wzięła głęboki oddech.

— Merise, wiem, że nie powinnam o to prosić, ale czy nie mogłabym splatać strumieni?

Oczekiwała, że będzie musiała dłużej prosić, jednak wysoka kobieta wahała się jedynie przez moment. Skinęła głową i przekazała kontrolę. Nieomal natychmiast jej usta złagodniały, choć wciąż nie można było ich określić mianem ujmujących. We wnętrzu Elzy wezbrał ogień, lód i brud; zadrżała. Niezależnie od kosztów Smok Odrodzony musi żyć do Ostatniej Bitwy. Niezależnie od kosztów.


Barmellin jechał na swym wozie po zasypanej śniegiem drodze ku Tremonsien i zastanawiał się, czy stara Maglin pod “Dziewięcioma Pierścieniami” zapłaci mu tyle, ile chciał za dostarczoną śliwowicę. Perspektywy nie rysowały się szczególnie optymistycznie. Skąpa była ta Maglin, śliwowica ze swej strony też nie najlepsza, a o tej porze roku można już sobie było pozwolić, by zaczekać do wiosny na atrakcyjniejszy towar. Znienacka wydało mu się, że niebo pojaśniało. Jakby było południe lata, a nie zimowy poranek. Najdziwniejsze ze wszystkiego było to, że jasność wydobywała się z wielkiej szczeliny przy drodze, gdzie ubiegłego roku kopali jacyś ludzie z Miasta. Rzekomo znaleźli tam gigantyczny posąg, jednak jego nigdy to na tyle nie zainteresowało, żeby na własne oczy sprawdzić.

Teraz jednak, nieco wbrew sobie, ściągnął lejce krępej klaczy i zlazł na śnieg. Podszedł do krawędzi wykopalisk. Dziura w ziemi szeroka była na tysiąc kroków i głęboka na sto, z dna dobywał się blask, który natychmiast go oślepił. Mrużąc oczy i spoglądając przez palce, widział tylko płonącą kulę — drugie słońce. Nagle przyszło mu do głowy, że to musi być Jedyna Moc.

Z gardła wydarł mu się zduszony krzyk. Brodząc w śniegu, dopadł wozu i wspiął się na kozioł. Klacz, Nisa, szarpała łbem i za wszelką cenę chciała zawrócić do domu — jeszcze ją pognał batem. Zaszyje się w domu i sam wypije śliwowicę. Całą.


Zatopiona w myślach, Timna ledwie dostrzegała otaczające ją zaorane pola. Rozpościerały się jak okiem sięgnąć po wzgórzach, wyjąwszy tylko jedno, pozostawione nieużytkom. Tremalking było wielką wyspą, a tak daleko od morza wiatr już nie pachniał solą. Powodem jej zamyślenia były kłopoty z ludem. Atha’an Miere zobowiązani byli żyć w zgodzie z nakazami Drogi Wody, a wszelkie odstępstwa korygowali Opiekunowie, tacy jak ona. Teraz jednak, wraz z pogłoskami o tym Coramooorze, szerzyło się zamieszanie. Prawie wszyscy opuścili wyspę. Nawet Zarządcy, zawsze narzekający, że nie wolno im pływać, postawili żagle swych łodzi i udali się na poszukiwanie Coramoora.

Nagle coś na tym nie zaoranym polu przykuło jej wzrok. Z ziemi sterczała tam wielka kamienna dłoń, trzymająca kryształową sferę wielkości domu. Sfera rozbłysła niczym cudowne słońce lata.

Wszystkie zmartwienia pierzchły, a Timna zebrała poły płaszcza i uśmiechnięta usiadła na ziemi, pewna, że oto będzie świadkiem spełnienia proroctw i końca Złudzenia.


— Jeśli naprawdę jesteś jedną z Wybranych, będę ci służyć — powiedział z powątpiewaniem brodaty mężczyzna, stojący przed Cyndane. Nie słuchała go, jej uwagę przykuło coś innego.

Poczuła. Taka ilość saidara płynąca na jedno miejsce dla każdej potrafiącej przenosić kobiety na świecie była niczym latarnia morska. A więc jednak znalazł kobietę, która posłużyła się drugim kluczem dostępu. Razem mogli rzucić wyzwanie Wielkiemu Władcy — ba, samemu Stwórcy. Tamta będzie dzielić z nim blask potęgi, rządzić światem u jego boku. A on odrzucił swą miłość, odrzucił ją!

Bełkoczący do niej głupiec był jakimś ważnym człowieczkiem, przynajmniej wedle miary stosowanej tu i teraz, jednak nie miała czasu, żeby bodaj słuchać jego zapewnień. Z drugiej strony nie mogła go tak zostawić, pamiętała przecież, że dłoń Moridina pieści cour’souvra, skrywającą jej duszę. Cienki jak brzytwa strumień powietrza odciął głowę, w dół spłynął koniec brody. Drugim strumieniem odepchnęła ciało, żeby fontanna tryskającej z szyi krwi nie splamiła sukienki. Nim ciało czy głowa bodaj osunęły się na ziemię, już zaczęła tkać bramę. Ku jasności stojącej przed oczyma, wabiącej.

Wyszła na zalesione wzgórze. Łaty śniegu pokrywały ziemię pod obnażonymi gałęziami drzew, z których tylko gdzieniegdzie spływały wąsy brązowych pnączy. Przez moment zastanawiała się, dokąd została zwabiona. Ale nie miało to większego znaczenia. Saidar gorzał — było go dość, by jednym ciosem zrównać z ziemią cały kontynent. On tu będzie, a razem z nim kobieta, z którą ją zdradził. Uważnie zaczerpnęła Mocy, tkając śmiertelny całun.


Błyskawice jakich Cadsuane nigdy w życiu jeszcze nie widziała uderzyły z bezchmurnego nieba, nie poszarpanym zygzakiem, lecz prostymi włóczniami srebrzysto-błękitnego światła. Nie dosięgły jej jednak. Odbiły się od splecionej tarczy, z ogłuszającym wyciem eksplodując ponad głową. Nawet za tarczą jednak powietrze trzeszczało od wyładowań, włosy zjeżyły jej się na głowie. Bez pomocy angreala, nieco kojarzącego się z dzierzbą, nie byłaby w stanie upleść tarczy.

Drugi złoty ptaszek, tym razem jaskółka, kołysał się na cieniutkim łańcuszku trzymanym w dłoni.

— Tam — powiedziała, wskazując kierunek, z którego zdawały się nadlatywać groty. Szkoda, że nie potrafiła ocenić dystansu, ani nawet stwierdzić, czy Moc przenosiła kobieta, czy mężczyzna, niemniej coś przecież trzeba było zrobić. Przynajmniej kierunek ataku był właściwy. Miała nadzieję, że nie pomyli się zbyt bardzo... Tam byli również jej ludzie. Wszakże cel ataku nie pozostawiał wątpliwości.

Zaraz po tym, jak wypowiedziała pojedyncze słowo, las na północy eksplodował fontanną płomieni, a potem kolejną i następną — nierówną linią znaczyły szlak ku północy. Callandor świecił niby jęzor ognia w dłoniach młodego Jahara. Wnioskując z napiętej twarzy Elzy i dłoni wczepionych w materię sukni, to ona kierowała tymi strumieniami. Dziwne.

Merise schwyciła garść ciemnych kudłów chłopaka i potrząsnęła lekko jego głową.

— Równo, mój śliczny — mruknęła. — O, tak, tak równo, mój kochany silny chłopcze. — Uśmiechnął się do niej, uśmiechem nieco wymuszonym.

Cadsuane lekko pokręciła głową. Zrozumienie związków łączących siostry z ich Strażnikami nie było łatwe, zwłaszcza w przypadku Zielonych, jednak przypuszczała, że nawet nie potrafi sobie wyobrazić, co działo się między Merise a jej chłopcami.

Jednak całą uwagę należało skupić na innym chłopcu. Nynaeve kołysała się na boki, jęcząc w ekstazie płynącej przez nią rzeki saidara, Rand jednak siedział nieruchomy niczym kamień, pot spływał mu kroplami po twarzy. Oczy miał zupełnie puste, jak dwa polerowane szafiry. Czy w ogóle zdawał sobie sprawę, co się wokół dzieje?

Jaskółka obróciła się na łańcuszku.

— Tam — powiedziała Cadsuane, wskazując Shadar Logoth.


Rand nie widział siedzącej przed nim Nynaeve. Nie widział już nic, nic też nie czuł. Pływał po wzburzonym morzu ognia, gramolił się na zderzające się góry lodu. Skaza wzbierała niczym przypływ oceanu, grożąc zatopieniem. Gdyby choć na moment utracił kontrolę, porwałoby go, cisnęło w obwód. Mimo iż oleistą plamę skazy nieustannie ssało w formę uplecionego z Mocy kwiatu, paskudne wrażenie jakie sprawiała zatruta powierzchnia męskiej połowy Źródła nie słabło; chyba wręcz stawało się coraz bardziej przemożne. Niczym olej rozpostarty na wodzie warstewką na tyle cienką, by z jej istnienia zdać sobie sprawę dopiero, gdy się w nią wskoczy. Ponieważ jednak pokrywała całość Źródła, rozpościerała się własnym oceanem. Trzeba robić swoje. Nic innego nie zostało. Ale jak długo jeszcze? Jak długo jeszcze da się wytrzymać?


“Gdyby tylko rozpruć ten splot al’Thora nad samym Źródłem. — myślał Demandred, wychodząc przez własną bramę na teren Shadar Logoth — “wówczas zginąłby, albo przynajmniej zapłacił zdolnością przenoszenia. Wypaliłby się.” — Zrozumiał, na czym polega plan al’Thora, gdy tylko tamten wszedł w posiadanie kluczy dostępu. Plan był błyskotliwy, należało przyznać, niemniej potwornie ryzykowany. Lews Therin również słynął z błyskotliwych planów, co ostatecznie wcale mu na dobre nie wyszło. Nie był bowiem nawet w połowie tak błyskotliwy, jak Demandred.

Jednak rzut oka na zasłaną gruzem ulicę sprawił, że natychmiast porzucił wszelki zamiar ingerencji. Obok niego wznosiła się ku górze strzaskana kopuła, szczerząc kły ruin co najmniej dwieście stóp nad powierzchnią ulicy — zaglądało pod nią jasne słońce późnego ranka. Wszakże całą przestrzeń pod nią wypełniał cień, jakby właśnie zapadała noc. Miasto... trzęsło się w posadach. Przez podeszwy butów czuł drgania.

W lesie za miastem eksplodował ogień — utkane z saidina ciosy wyrywały drzewa z korzeniami i ciskały w powietrze kłębami płomieni. Zmierzały w jego stronę, ale utkaną bramę miał na podorędziu. Wskoczył w nią, puścił splot i co sił w nogach pobiegł przez zwisające z gałęzi pnącza. Potknął się na ukrytym w ściółce kamieniu, nawet wtedy jednak nie zwolnił. Dla ostrożności podwiązał przecież sploty, zarówno w pierwszym, jak w drugim wypadku. Poza tym był przecież żołnierzem. Odgłosy kolejnych eksplozji docierały doń ze spodziewanego kierunku — znaczyły drogę do miejsca, gdzie znajdowała się jego pierwsza brama. Teraz od zaporowego ognia dzieliła go bezpieczna odległość. Nie zwalniając skręcił w stronę, gdzie al’Thor używał klucza dostępu. Taka ilość saidina wskazywała drogę niczym gorejący grot strzały.

Więc to tak. O ile w tym przeklętym Wieku nie odkryto jakiejś nieznanej wcześniej umiejętności, al’Thor musiał wejść w posiadanie instrumentu, ter’angreala, który pozwalał wykryć zaczerpnięcie z męskiej połowy Mocy. Na ile się orientował w sprawach świata epoki, którą współcześni liczyli od wydarzenia zwanego przez nich Pęknięciem — a nieszczególnie się orientował, skoro czas ten spędził uwięziony w Shayol Ghul — każda kobieta, umiejąca tworzyć ter’angreale, z pewnością dokładała wszelkich starań, by coś takiego wymyślić. Tak to na wojnie bywało — przeciwnik zawsze wyskakiwał z czymś niespodzianym, na co należało później wymyślać własne środki przeciwdziałania. Ale on zawsze lubił wojnę. Najpierw jednak trzeba podkraść się bliżej.

Nagle między drzewami po prawej stronie zobaczył jakichś ludzi przykucnął za szorstkim szarym pniem. Łysy mężczyzna z wianuszkiem białych włosów kuśtykał w towarzystwie dwóch kobiet — jedna z nich była piękna w cokolwiek dziki sposób, druga oszałamiająco. Co oni robią w tym lesie? Kim są? Przyjaciele al’Thora czy po prostu niewłaściwi ludzie zabłąkani w niewłaściwym miejscu? Zawahał się jednak przed natychmiastowym zabiciem ich. Każde użycie Mocy zaalarmuje al’Thora. Trzeba zaczekać, aż sobie pójdą. Stary rozglądał się, jakby czegoś wypatrywał między drzewami, ale Demandred wątpił, by słabe oczy mogły go zobaczyć.

Nagle tamten stanął jak wryty i wyciągnął w jego stronę wyprostowaną dłoń... i w jednej chwili Demandred musiał szaleńczo bronić się przed splotem saidina, który uderzył w jego tarczę z siłą zupełnie nieprawdopodobną. Sam nie zdobyłby się na wiele więcej. Dopiero po chwili przyszło olśnienie — tamten chromy starzec był Asha’manem! A przynajmniej jedna z kobiet musiała należeć do tych, które w tej epoce mieniły się Aes Sedai. Połączeni, tworzyli pierścień Mocy.

Zamierzał zgnieść ich w kontrataku, jednak tamten ciskał ku niemu splot za splotem, bez przerwy, tak, że mógł tylko się bronić. Pnie drzew wybuchały płomieniami i eksplodowały obłokami drzazg. Był generałem, wielkim generałem, ale przecież generałowie rzadko walczą u boku podkomendnych! Wyszczerzył zęby i zaczął się cofać. Jego śladem szły ognie i podmuchy eksplozji. Droga odwrotu oddalała go od miejsca, gdzie al’Thor używał klucza dostępu. Wcześniej czy później stary musi się jednak zmęczyć, a wtedy przyjdzie czas chłopaka. Jeśli któreś z pozostałych nie dopadnie go wcześniej. Miał nadzieję, że tak się nie stanie.


Cyndane podkasała spódnice i, przeklinając, pobiegła ku następnej bramie. To już była trzecia z naprędce utkanych. W jej stronę maszerowały równo odgłosy wybuchów, wreszcie zrozumiała, czym tamci się kierują. Ślizgając się na ukrytych pod śniegiem pnączach, obijając o drzewa, biegła dalej. Nienawidziła lasu! Na szczęście inni Wybrani też zdążyli tu dotrzeć — wywnioskowała to z rozmaitości kierunków, w jakich podążały eksplozje, nadto czuła, jak niedaleko ktoś z furią tka saidara — niemniej modliła się do Wielkiego władcy, by to ona pierwsza dotarła do Lewsa Therina. Chciała widzieć, jak umiera, ale po to musiała się doń zbliżyć.


Osan’gar przykucnął za powalonym pniem drzewa, ciężko dysząc. Za dużo biegania. Miesiące spędzone na udawaniu Corlana Dashivy w niczym się nie przyczyniły do poprawy kondycji fizycznej. Szereg eksplozji, w których omalże nie zginął, skończył się... a potem ruszył znów, daleko. Odważył się wyjrzeć zza pnia. Rzecz jasna, nie zakładał, że kawałek drewna go przed czymkolwiek ochroni. Zresztą, nigdy nie był żołnierzem, chyba, że z musu. Jego talenty, jego geniusz rozkwitały na innych polach. Był twórcą trolloków, co pośrednio czyniło go też architektem Myrddraali, jako że tamte z nich się zrodziły, nie wspominając już o wielu innych stworzeniach, które grasowały po świecie, unieśmiertelniając jego imię. Klucz dostępu siał wokół blask saidina, ale czuł jak wszędzie wokół czerpane są skromniejsze ilości Mocy.

Oczekiwał, że pozostali Wybrani dotrą na miejsce znacznie wcześniej, miał nadzieję, że uwiną się ze wszystkim, nim on się pojawi. Najwyraźniej jednak się mylił. Najwyraźniej al’Thor przyprowadził ze sobą paru tych Asha’manów, a wnioskując z siły uderzeń saidina przeciwko niemu skierowanych, wziął też Callandora. Niewykluczone także, iż w bitwie brały udział te jego oswojone rzekome Aes Sedai.

Znowu pochylił głowę, zagryzł wargę. Las robił się niebezpieczny — nie trzeba było geniusza, żeby zrozumieć, iż z każdą chwilą coraz bardziej. Z drugiej jednak strony, do szaleństwa nieomal bał się Moridina. Bał się od samego początku. Moc doprowadziła go do szaleństwa, zanim jeszcze tamci opieczętowali Szyb, a od uwolnienia zaczął sobie chyba roić, że sam jest Wielkim Władcą. Moridin jakoś odkryje, jeżeli on teraz ucieknie, i zabije go. Co gorsza, jeśli al’Thorowi się uda, Wielki Władca może zechcieć obu ich zabić: i Moridina, i al’Thora, a na dodatek jeszcze Osan’gara. Osan’gar nie dbał, czy tamci przeżyją, nadzwyczaj wszakże interesował go własny los.

Nigdy nie był dobry w odczytywaniu godziny z położenia słońca, wyraźnie jednak południe niedawno minęło. Podniósł się z ziemi, spróbował otrzepać brud z kaftana, ale poddał się z niesmakiem. Potem zaczął przekradać od drzewa do drzewa w nadzwyczaj jak mu się zdawało, zwinny sposób. Któryś z pozostałych pewnie wykończy al’Thora, zanim on dotrze na miejsce, jeśli jednak nie cóż, może nadarzy się okazja zostania bohaterem. Przy zachowaniu wszelkich środków ostrożności, rzecz jasna.


Verin spod zmarszczonych brwi obserwowała personę przekradającą się wśród drzew. Innym słowem nie można było określić kobiety, która wybrała się do lasu obwieszona klejnotami i ubrana w suknię, która przy każdym poruszeniu zmieniała barwy — swobodnie przechodząc wszystkie kolory od bieli do czerni — niekiedy nawet stając się zupełnie przeźroczysta! Niespiesznie szła w stronę, gdzie znajdował się Rand. Verin nie miała większych wątpliwości, że oto widzi przed sobą jedną z Przeklętych.

— Będziemy tak stać i patrzeć? — zapytała Shalon wściekłym szeptem. Jej rozdrażnienie po części brało się z faktu, iż nie pozwolono jej kontrolować strumieni (jakby jakaś dzikuska mogła mierzyć się z Aes Sedai) po części zaś wywołane było długimi godzinami błądzenia po lesie.

— Musimy coś zrobić — cicho dodała Kumira, a Verin przytaknęła.

— Dobrze, już wiem. — Zdecydowała się na tarczę. Wzięta do niewoli Przeklęta może się okazać bezcennym źródłem informacji.

Wykorzystując całą siłę swego kręgu, splotła tarczę... i w zdumieniu przyglądała się, jak odskakuje. Tamta przez cały czas obejmowała saidara, choć nie otaczała jej poświata! Poza tym była nieprawdopodobnie silna!

Wszelkie myśli pierzchły z jej głowy w momencie, gdy złotowłosa odwróciła się i zaczęła przenosić. Verin nie widziała splotów, rozumiała jednak, że zaraz przyjdzie walczyć o życie. A przeżyła już był wiele lat, by skończyć marnie w jakimś lasku!


Eben otulił się płaszczem i pożałował, że nie potrafi lepiej bronić się przed chłodem. Zwykły ziąb umiał już ignorować, nie radził sobie tylko z tym wiatrem, co zerwał się po południu. Połączonym z nim trzem siostrom zimno najwyraźniej nie dokuczało. Poły płaszczy swobodnie powiewały za ich plecami, one zaś całą uwagę skupiały na obserwacji terenu. Krąg kontrolowała Daigian — uznał, że to z jego powodu — jednak Mocy czerpała tak niewiele, że czuł wyłącznie delikatny szum saidina w swoim wnętrzu. Najwyraźniej cały czas czekała na prawdziwe wyzwanie. Eben nasunął z powrotem kaptur jej płaszcza, ona zaś podziękowała uśmiechem. W więzi znać było jej uczucie do niego, splecione, jak podejrzewał, z jego emocjami. Przyszło mu na myśl, że z czasem może pokocha drobniutką Aes Sedai.

Rwący potok saidina daleko za plecami tłumił wszystkie inne rozbłyski Mocy, niemniej zdawał sobie przecież sprawę, że w okolicy co najmniej kilku mężczyzn przenosi. Bitwa toczyła się, ale gdzie indziej, ich czworo jak dotąd tylko spacerowało po lesie. Tak naprawdę, wcale mu to nie przeszkadzało. Był pod Studniami Dumai, potem walczył z Seanchanami, poznał prostą prawdę: bitwy znacznie ciekawiej wyglądają w książkach niż w rzeczywistości. Drażnił go tylko fakt, że nie powierzono mu kontroli kręgu. Oczywiście, Jahar też sobie na to nie zasłużył, jednak w jego opinii, Jahar był wyłącznie zabawką w rękach Merise. Co innego Damer. On kierował swoim kręgiem. Tylko dlatego, że miał tych parę lat więcej — cóż, więcej niż parę, w istocie był starszy niż ojciec Ebena— to chyba niedostateczny powód, by Cadsuane patrzyła weń jak...

— Możecie mi pomóc? Chyba zgubiłam drogę i konia. — Kobieta, która wyszła zza pnia pobliskiego drzewa nie miała na sobie nawet płaszcza. Tylko suknię z zielonego jedwabiu, wyciętą tak głęboko, iż odsłaniała połowę biustu. Fale czarnych loków okalały piękną twarz, w zielonych, roześmianych oczach migotały iskierki.

— Dziwne miejsce na przejażdżkę — podejrzliwie odrzekła Beldeine. Zielona siostra również nie była szczególnie uszczęśliwiona, gdy Cadsuane kontrolę nad kręgiem powierzyła Daigian; wcześniej korzystała z każdej okazji, by stawiać pod znakiem zapytania jej decyzje.

— Nie sądziłam, że zapuszczę się tak daleko — powiedziała tamta, podchodząc bliżej. — Jak widzę, wszystkie jesteście Aes Sedai. A to wasz... koniuszy? Wiecie może, o co chodzi w tym całym zamieszaniu?

Nagle Eben poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy. To, co poczuł było czystą niemożliwością! Zielonooka skrzywiła się, zaskoczona, on zaś zrobił jedyną rzecz, jaka mu przyszła do głowy. Krzyknął:

— Ona przenosi saidina! — I rzucił się na nią, czując równocześnie, jak Daigian sięga po Źródło.


Na widok kobiety stojącej wśród drzew, jakieś sto kroków z przodu, Cyndane zwolniła. Tamta, słomianowłosa, przyglądała jej się ze spokojem. Wszędzie wokół wrzała walka na Moc — co równocześnie kazało zachować czujność, jak i dawało nadzieję. Kobieta ubrana była w proste wełny i kompletnie do nich nie pasującą biżuterię, stosowną raczej dla wielkiej damy. Wypełniona saidarem, Cyndane widziała nawet zmarszczki w kącikach jej oczu. A więc nie była to żadna z tych tak zwanych Aes Sedai. No to kto? I dlaczego stoi w taki sposób, jakby zagradzała drogę? Nieważne. Gdyby teraz przeniosła, zdradziłaby się. Ale mogła poczekać. Klucz wciąż jarzył się Mocą niby latarnia morska. Lews Therin wciąż żył. Jeżeli tamta chce się z nią zmierzyć, proszę bardzo. Mimo groźnego spojrzenia, nóż z pewnością wystarczy. A na wszelki wypadek — gdyby okazała się “dzikuską”, jak to teraz nazywali — odwrócony splot, którego nawet nie zobaczy, póki nie będzie za późno.

Nagle kobietę otoczyła poświata saidara, a w tym samym momencie z ręki Cyndane wyskoczyła ognista kula, którą wcześniej miała na podorędziu. Kula była zbyt mała, jak sądziła, na to, żeby ją wykryć, wystarczająco jednak silna, by przeszyć tamtą na wylot...

Gdy jednak prawie już doleciała do tamtej — nieomal paląc jej ubranie — tworzący ją splot Ognia rozsupłał się. Kobieta nic nie zrobiła, ognista kula rozpadła się z pozoru całkiem sama! Cyndane nigdy nie słyszała o ter’angrealu, który by rozplątywał strumienie, ale nic innego nie mogło wchodzić w grę.

I wtedy kobieta przeszła do ataku i... następne zaskoczenie! Była silniejsza niż Cyndane, jeszcze zanim wpadła w ręce Aelfin i Eelfin! Niemożliwe, żadna kobieta nie mogła być taka silna! Musiała dysponować angrealem. Otrząsnęła się z osłupienia, przecięła strumienie tamtej. Dobrze, że nie wiedziała, jak odwracać sploty. Może przewagi, jaką zapewniała ta umiejętność, będzie dość. Musiała zobaczyć na własne oczy śmierć Lewsa Therina! Jej przeciwniczka drgnęła, gdy uderzyły w nią odcięte sploty, ale tylko przestąpiła z nogi na nogę i przeniosła znowu. Cyndane wyszczerzyła zęby, kiedy ziemia zakołysała się pod jej stopami. Na własne oczy zobaczy jego śmierć! Tak będzie!


Moghedien znajdowała się na szczycie wysokiego wzgórza, stosunkowo oddalonego od miejsca, gdzie operował klucz dostępu, niemniej nie potrafiła się powstrzymać przed pożądliwym zerknięciem na niezmierzoną rzekę saidara. Przenieść tyle, choćby tylko tysięczną część, cóż to musi być za rozkosz... Ciągnęło ją tam przemożnie, ale nie zamierzała opuszczać zajętej pozycji. Jedynie widok dłoni Moridina pieszczących jej cour’souvra zmusił ją do Podróży na te wzgórza. Przez cały czas zresztą modliła się, aby, gdy przybędzie na miejsce, było już po wszystkim. Nawykła do potajemnych knowań — tu miała zaatakować otwarcie. Wśród rzadkiego lasu, pod popołudniowym słońcem śmigały błyskawice, płonęły ognie saidara, ziemia eksplodowała z pozoru sama — pewnie saidin. Znad kęp drzew unosiły się kłęby dymu, grzmoty budziły tysiące ech.

Kto walczył, kto zwyciężał, kto ginął — to było dla niej bez znaczenia. Oczywiście, miło byłoby się dowiedzieć, że zginęła Cyndane albo Graendal. Najlepiej obie naraz. A Moghedien przeżyła, ponieważ nie rwała się w ogień bitwy.

Dopiero teraz spostrzegła, że obok lśniącego klucza rosła ku niebu ogromna spłaszczona kopuła czerni, niczym fragment skamieniałej nocy. Zamrugała i w tej samej chwili po kopule przemknęła zmarszczka. Wyraźnie znów urosła. Szaleństwem było zbliżać się do niej, bez względu na rozkazy Moridina. Zresztą Moridin nie musi się o niczym dowiedzieć.

Wycofała się na zbocze wzgórza, jak najdalej od lśniącego klucza i rosnącej czerni. Usiadła, przyjmując taktykę, która tak dobrze posłużyła jej w przeszłości. Przyczaić się wśród cieni i przeżyć.


Randowi zdawało się, że krzyczy. Pewien był, że krzyczy, że krzyczy też Lews Therin, jednak w tym wyciu nie słyszał ani swego głosu, ani głosu tamtego. Wstrętny ocean skazy przepływał przezeń na wskroś, rycząc w pędzie. Biły weń fale ohydy. Szarpały grzywacze brudu. Tylko obecność skazy gwarantowała, iż wciąż dzierży Moc. Nie bardzo zdawał sobie sprawę z falowania i rozbłysków śmiertelnie groźnego saidina. Powódź zgnilizny zalała wszystko resztkami sił walczył, by nie dać się ponieść. Jednak skaza pierzchała. Tylko to się teraz liczyło. Trzeba wytrwać!


— Co czujesz, Min? — zapytała Cadsuane, zmęczona, lecz wciąż nieugięta. Przez prawie cały dzień utrzymywała tę tarczę, co potrafiłoby zmordować każdego.

Od jakiegoś czasu nikt już nie atakował wzgórza. Wyczuwała obecność Mocy jedynie w poczynaniach chłopaka i dziewczyny. Elza bez końca obchodziła szczyt wzgórza, wciąż połączona z Merise i Jaharem. Również nie miała nic do roboty, jak tylko obserwować teren. Jahar siedział na głazie, oparłszy Callandor w zgięciu łokcia. Merise uklękła obok, kładąc mu głowę na kolanach. On głaskał ją po włosach.

— Min? — powtórzyła Cadsuane.

Dziewczyna wraz z Harine znajdowała się w skalnym wgłębieniu, gdzie kazali im się schować Tomas i Moad. Mężczyźni przynajmniej mieli dość rozumu, by pojąć, że na nic nie przydadzą się w tej walce. Na twarzy Harine zastygł ponury grymas. Niejeden raz Strażnicy musieli przemocą powstrzymywać Min, żeby nie pobiegła do młodego al’Thora. W końcu nawet odebrali jej noże.

— Wiem tyle, że żyje — mruknęła. — I wiem, że cierpi. Kiedy spoglądam w głąb siebie, czuję jego agonię. Pozwól mi pójść do niego.

— Będziesz tylko przeszkadzać.

Ignorując jęk dziewczyny, Cadsuane ruszyła do miejsca, gdzie siedzieli Rand i Nynaeve, jednak nie patrzyła na nich. Jej wzrok przyciągała kopuła czerni — nawet z odległości kilku mil wyglądała przerażająco. Musiała mieć już z tysiąc stóp wysokości. I wciąż rosła. Jej powierzchnia lśniła niczym ciemna stal, ale nie odbijała słońca. Zdawała się pochłaniać światło.

Rand od początku siedział w tej samej pozycji — nieruchomy, ślepy posąg. Po twarzy wciąż spływały mu grube krople potu. Jeśli faktycznie to była agonia, jak twierdziła Min, na zewnątrz nic nie było widać. Poza tym, w takim wypadku i tak nie wiedziałaby, co zrobić. Każda ingerencja mogła pociągnąć za sobą makabryczne konsekwencje. Cadsuane spojrzała znów na czarną niczym śmierć kopułę i odkaszlnęła. Trzeba było od początku zabronić.

Nynaeve jęknęła i ześlizgnęła się z kamienia na ziemię. Suknię miała mokrą od potu, pasemka włosów przylepiały się do czoła. Trzepotała powiekami, piersi unosił nierówny, ciężki oddech.

— Już nie mogę — załkała. — Dłużej już nie wytrzymam.

Cadsuane zawahała się i aż samą siebie zadziwiła niezwykła u niej reakcja. Dziewczyna nie opuści kręgu, póki młody al’Thor jej nie pozwoli, jednak o ile Choedan Kal nie miały podobnego defektu co Callandor, nie będzie w stanie zaczerpnąć dość Mocy, by ją to zabiło. Z drugiej strony, płynął przez nią strumień saidara szerszy niż wszystko, na co byłoby stać zgromadzone razem siostry Białej Wieży, korzystające ze wszelkich posiadanych angreali i sa’angreali. Po wielogodzinnym przenoszeniu zabić ją może fizyczne wyczerpanie.

Cadsuane uklękła obok dziewczyny, położyła na ziemi obok niej złotą jaskółkę, a potem ujęła jej twarz w dłonie. Jej zdolności Uzdrawiania było raczej dość przeciętne, niemniej z pewnością będzie w stanie ulżyć jej nieco. Bała się trochę o osłabioną tarczę, dlatego postępowała szybko i zdecydowanie. Splotła strumienie.


Osan’gar dotarł na szczyt wzgórza, położył się na brzuchu za powalonym pniem drzewa i uśmiechnął. Wypełniony saidinem, mógł stąd widzieć kolejne wzgórze i ludzi na jego szczycie. Spodziewał się, że będzie ich więcej. Jedna z kobiet najwyraźniej obserwowała okolice, poza nią nikt się nie ruszał. Narishma siedział z lśniącym Callandorem w dłoniach. Inna kobieta klęczała obok, trzymając głowę na jego kolanach. Za plecami dwóch mężczyzn Osan’gar dostrzegał jeszcze dwie kobiety — jedna chyba obezwładniała drugą. Niepotrzebny mu był widok oblicza, żeby poznać al’Thora. Nikt inny nie mógł używać klucza. Nikt nie mógł rozjarzyć go takim blaskiem. W oczach Osan’gara świecił jaśniej niż słońce, niż tysiąc słońc! Cóż on mógłby przy jego pomocy osiągnąć! Szkoda, że ulegnie zniszczeniu wraz ze śmiercią al’Thora. Niemniej zostanie jeszcze Callandor. Żaden z Wybranych nie miał takiego angreala. Nawet Moridin ugnie karku przed kryształowym mieczem. Nae’blis? To Osan’gar zostanie Nae’blis po tym, jak zabije al’Thora i odwróci szkody przez niego poczynione. Śmiejąc się cicho, splótł płomień stosu. Któż by przypuszczał, że to on zostanie bohaterem dnia?


Elza szła powoli, bacznie obserwując teren wokół siebie. Nagle kątem oka pochwyciła jakiś ruch, zatrzymała się. Powoli odwróciła głowę, spojrzała na miejsce, gdzie przed momentem coś się poruszyło. To był niełatwy dzień. Kiedy przebywała w niewoli u Aielów w Cairhien, dotarło do niej, że najważniejsze jest, by Smok Odrodzony dożył Ostatniej Bitwy. Dotarło do niej z całą jasnością, aż sam się dziwiła, że wcześniej nie dostrzegła oczywistości. Teraz z identyczną jasnością — wspomaganą saidarem — zobaczyła mężczyznę wyglądającego zza pnia drzewa. Dziś została zmuszona do walki z Wybranymi. Z pewnością Wielki Władca wybaczy, jeśli przypadkiem udało jej się któreś zabić. Ale Corlan Dashiva był przecież tylko zwykłym Asha’manem. Teraz powstał, uniósł dłoń w jej kierunku... Zaczerpnęła, ile tylko mogła z Callandora w dłoniach Jahara. Podobało jej się, jak świetnie saidin służył dziełu zniszczenia. Po wzgórzu rozlała się kałuża ognia roziskrzonego czerwienią, złotem i błękitem. Kiedy wszystko się skończyło, zeszklony szczyt wzgórza znajdował się dobre pięćdziesiąt stóp niżej niż przedtem.


Moghedien nie miała pojęcia, po co tu jeszcze tkwi. Do zmierzchu zostało nie więcej jak dwie godziny, w lesie panował spokój. Wyjąwszy strumień wciąż płynący przez klucz, nigdzie nikt już nie przenosił saidara. Nie chodziło rzecz jasna o jakąś odrobinę tu czy tam — w porównaniu z poprzednim szałem, wydawały się zupełnie bez znaczenia. Bitwa dobiegła końca, a ci spośród Wybranych, którzy nie zginęli, uciekli. A więc porażka — ponieważ blask klucza wciąż gorzał przed jej oczyma. Zdumiewające, że Choedan Kal tak długo wytrzymały.

Leżała na brzuchu tam gdzie wcześniej i opierając brodę na dłoniach, obserwowała czarną kopułę. Słowo “czarna” już właściwie się do niej nie odnosiło. Nie było słów, aby ją opisać, czarny wydawał się przy niej kolorem bladym. Była monstrualna — półkula czerni wznosząca się na dwie mile w niebo. Otaczały ją gęste cienie, jakby piła światło z powietrza. Moghedien sama nie rozumiała, czemu się nie boi. Ten potwór będzie rósł, póki nie obejmie całego świata albo nie zniszczy świata — zdaniem Aran’gar, było to nieuchronne. Jeżeli jednak miało to nastąpić i tak już żaden cień nie przygarnie Pajęczycy. Nagle na czarnej gładkiej powierzchni coś zadrgało — jakby płomień, gdyby płomienie mogły być czarniejsze od czerni. Potem kolejny i jeszcze jeden, aż cała kopuła zawrzała piekielnym ogniem. Rozległ się ryk dziesięciu tysięcy grzmotów — Moghedien zupełnie ogłuszona, zakryła dłońmi uszy i wrzasnęła z bólu — i w jednej chwili czarna kopuła zapadła się w sobie, skurczyła, zniknęła. Powietrze z wyciem rzuciło się w powstałą próżnię, wicher cisnął Moghedien na ziemię, między drzewa. Rozpaczliwie starała się czegoś uchwycić, nie zdołała. Jednak wciąż nie czuła strachu. Pomyślała sobie, że jeśli ujdzie stąd cało, nigdy już niczego nie będzie się bała.


Cadsuane upuściła zniszczony ter’angreal na ziemię. Twórca posążku kobiety na jego widok pewnie by zapłakał — twarz ocalała, spokojna jak zawsze, reszta jednak pękła na dwoje, bok stopił się, a kryształowa sfera walała się w kawałkach na ziemi. Statuetka mężczyzny ocalała, spoczywała teraz spokojnie w jukach. Callandor również był bezpieczny. Lepiej nie kusić losu. Na miejscu, gdzie przedtem było Shadar Logoth, znajdowała się ogromna polana wśród lasów — doskonale kolista dziura w ziemi, oświetlana promieniami zachodzącego słońca.

Lan prowadził kulejącego rumaka bojowego po zboczu. Na widok leżącej, przykrytej aż po brodę płaszczem Nynaeve, upuścił lejce karosza i podbiegł do niej. Młody al’Thor spoczywał obok pod kocem swego płaszcza, Min przytulała się do niego. Oczy miała zamknięte, jednak nieznany uśmiech mówił, że nie śpi. Lan ledwie na nich spojrzał, przebiegł resztę drogi, opadł na kolana i ujął w dłonie głowę Nynaeve.

— Oboje stracili przytomność — poinformowała go Cadsuane. — Corele twierdzi, że lepiej jeśli dojdą do siebie o własnych siłach. — A jak to długo potrwa, Corele nie potrafiła powiedzieć. Damer też nie. Stan ran w boku chłopaka nie uległ zmianie, mimo iż Damer oczekiwał, że się poprawi. Wszystko było bardzo niepokojące.

Nieco wyżej na zboczu wzgórza łysy Asha’man pochylał się nad jęczącą Beldeine, wykrzywiając palce w tym ich dziwacznym Uzdrawianiu. W ciągu ostatniej godziny dużo się napracował. Alivia nie mogła się napatrzeć na swoją rękę, wcześniej spaloną aż do kości. Wciąż nią wymachiwała. Sarene słaniała się na nogach, ale to było tylko zmęczenie. Omalże nie zginęła w lesie i w oczach wciąż miała tamten strach. Białe nie miały wprawy w tego rodzaju sprawach.

Nie każdemu dopisało szczęście. Verin i kobieta Ludu Morza klęczały obok przykrytej płaszczem postaci, modląc się w milczeniu za duszę Kumiry. Nesune nieporadnie pocieszała płaczącą Daigian, która niczym dziecko tuliła w ramionach ciało Ebena. Zielone nawykły wprawdzie do krajobrazu po bitwie, niemniej Cadsuane nie była szczególnie uradowana utratą dwojga ludzi w zamian za jednego renegata i kilku przypieczonych Przeklętych.

— Jest czysty — powtórzył po raz kolejny Jahar. Tym razem to Merise siedziała, a jego głowa spoczywała na jej kolanach. Niebieskie oczy patrzyły srogo jak zawsze, ale ruchy dłoni gładzącej włosy były pełne czułości. — Jest czysty.

Cadsuane wymieniła z Merise spojrzenia. Damer i Jahar zgodnie twierdzili, że skaza zniknęła, skąd jednak mogli mieć pewność, że nie została bodaj drobniutka plamka? Merise pozwoliła Cadsuane połączyć się z chłopakiem, aby sama mogła się przekonać, jednak, skąd mogły mieć absolutną pewność? Saidin był obcy, w jego rozszalałym chaosie niejedno mogło się skrywać.

— Wyruszamy, gdy tylko wrócą pozostali Strażnicy — oznajmiła. Coś zbyt wiele pozostało pytań bez odpowiedzi, teraz wszakże młody al’Thor był już jej i nie miała zamiaru wypuszczać go z ręki.


Zapadła noc. Na szczycie wzgórza wiatr rozrzucał szczątki zniszczonego ter’angreala. Poniżej rozciągał się otwarty grobowiec Shadar Logom, zwiastując nadzieję światu. W odległym Tremalking rozeszły się wieści, że Czas Złudzenia dobiegł końca.

Загрузка...