Rozdział 14

Kiedy pan Vane wyszedł, Courtney wślizgnął się do pokoju, usiadł za swoim biurkiem i ciężko westchnął.

– No, no! Mało brakowało.

– Co mało brakowało? – spytał pan Cleat.

John wyciągnął rękę po klucze, ale Courtney zmarszczył czoło i szepnął:

– Co ty robisz?

– Daj spokój – odparł John. – Cleaty jest teraz po naszej stronie.

– Jesteś pewien? – zapytał z niedowierzaniem Courtney.

John jednak nie cofał ręki i Courtney z wahaniem dał mu dwa duże pęki kluczy – oryginały i duplikaty. John uniósł je tak, by pan Cleat mógł je zobaczyć.

– Teraz możemy wejść do każdego domu z listy specjalnej pana Vane’a. Możemy w każdym szukać dowodów, a jeśli je znajdziemy, możemy zawiadomić policję.

Pan Cleat podszedł do nich i John podał mu oryginały kluczy. Biorąc je do ręki, ich szef wyglądał jeszcze mizerniej niż zwykle.

– Mam nadzieję, że zdajecie sobie sprawę z tego, iż podpisaliście w ten sposób swoje wymówienia? Jeśli pan Vane będzie musiał zlikwidować agencję, wszyscy wylądujemy na bruku.

– Martwi się pan o pracę? Liam stracił więcej.

– O czym ty mówisz? Leży chory.

– Nie, szefie – odparł John i opowiedział, co się stało w domu przy Madeira Terrace 93.

Pan Cleat powoli usiadł, a jego oczy wypełniły się łzami.

– Ci ludzie… którzy kupowali domy od pana Vane’a… i znikali… nie znałem ich nazwisk, ale to… Liam…

– Czy nieznajomość nazwisk cokolwiek zmienia? – spytał Courtney.

– Chyba nie powinna… – odparł pan Cleat, otarł oczy i głośno wydmuchał nos. – Chyba jednak zbyt się bałem…

– Wszyscy się boją – stwierdził Courtney. – Różnica między odwagą a tchórzostwem polega tylko na tym, czy umie się spojrzeć strachowi w oczy.

Pan Cleat pociągnął nosem i odwrócił się, ale John nie pozwolił mu odejść.

– Lepiej niech pan posłucha. Sądzę, że wiemy, co się tu dzieje.

– Chcesz powiedzieć, że istnieje jakieś logiczne wyjaśnienie tych wydarzeń?

– Wyjaśnienie istnieje, owszem, choć może niekoniecznie logiczne. Musimy jeszcze wiele rzeczy sprawdzić.

– Mam nadzieję, że wiesz, z czym chcesz się zmierzyć.

– Nie do końca, ale chyba jestem w trakcie dowiadywania się tego – odparł John.


Po południu zadzwonił od wuja Robina do ojca i poinformował go, że także i tę noc spędzi poza domem.

– Stało się coś, synu? Masz jakieś kłopoty?

– Nic mi nie jest, tato. Po prostu mam nowych przyjaciół.

– Ale jutro wrócisz? Mama tęskni za tobą.

– Powiedz jej, że ja też za nią tęsknię.

Do pokoju weszła Lucy.

– Wszystko w porządku? – spytała. John skinął głową.

– Jasne. Nic mi nie jest, dobrze się czuję. Nie rozumiem tylko jeszcze, co się dzisiaj tak naprawdę stało. Postawiłem się Cleaty’emu i rozleciał się jak paczka mokrych papierowych chusteczek.

– Cleaty jest w porządku… tylko po prostu się boi.

– A ty się nie boisz? Jeśli ta rzeźba nas znajdzie…

Zanim John zdążył skończyć, w zamku zachrzęścił klucz i po chwili do salonu wszedł wuj Robin. Miał pod pachą dwie wielkie księgi i plik papierów.

– Chyba odniosłem sukces – powiedział i uniósł w górę kciuk.

Po kolacji usiedli przy stole w kuchni, wuj Robin otworzył jedną z ksiąg i rozłożył przyniesione dokumenty.

– Pojechałem do jednego gościa w Croydon – autora programu dokumentalnego o druidach. Nie powiedziałem mu, o co dokładnie chodzi, okazało się jednak, że wie o wielu zniknięciach ludzi w Anglii i Walii w ostatnich stu latach. Całe rodziny znikały bez śladu… zawsze w domach stojących na liniach ley. Zjawisko jest znane, ale jak na razie wszyscy próbują tłumaczyć te zniknięcia przyczynami naturalnymi.

– Nikt nie dodał dwóch do dwóch? – zdziwiła się Lucy.

– Wielu takich było. Są dziesiątki książek i artykułów o liniach ley, w których przedstawiany jest ich związek z tajemniczymi zniknięciami ludzi, ale żadnej z tych publikacji nie potraktowano poważnie. Tak jak opowieści o porwaniach przez UFO.

– Ale ten człowiek z Croydon wierzy w to wszystko?

– Czy wierzy? To jego pasja. Twierdzi, że choć druidzi rozproszyli się i powymierali, ich dusze nie umarły i trwają na liniach ley, wywierając znaczący wpływ na rolnicze tereny Wielkiej Brytanii. Uważa, że wciąż panują nad magicznymi „autostradami”, łączącymi ze sobą święte miejsca, mają wpływ na pogodę, płodność ziemi i przeznaczenie. Dawnymi czasy w Anglii i Walii chowano ludzi wzdłuż linii ley, aby oddać ich egzystującym pod ziemią duchom druidów. Podobno rytuały pogrzebowe powstały właśnie dlatego, że dla uniknięcia zabijania żywych ludzi chciano dusze druidów „karmić” zmarłymi.

– Czy ten gość wymyślił, jak powstrzymać duchy druidów? – spytał John. – Może trzeba przeprowadzić jakieś egzorcyzmy albo coś w tym rodzaju?

– Jeśli linie ley to jakby drogi szybkiego ruchu, może da się zmienić ich przebieg, zrobić coś na kształt objazdu czy jakoś je zagrodzić… – dodała Lucy.

Wuj Robin pokręcił głową.

– To tak, jakby chcieć zatrzymać pływy morskie albo próbować odroczyć nadejście nocy. Linie ley to potężne siły natury, strumienie czystej, odwiecznej energii. Jest jednak pewna nadzieja… w klasztorze Saint Michel mnichom udało się pozbyć mieszkających w skałach pod klasztorem duchów druidów, choć raczej przez przypadek. Kiedy dla wzmocnienia fundamentów w miejscach, gdzie chciano odbudować zniszczone fragmenty klasztoru, zaczęto wbijać w skały stalowe trzpienie, w nocy nadeszła wielka burza. Przypadek sprawił, że piorun uderzył w jeden z trzpieni, co spowodowało przeniesienie w głąb skały potężnego ładunku elektrycznego. Nie wiadomo dokładnie, czy prąd zniszczył duchy, czyje tylko przegonił, ale od tego momentu w klasztorze nigdy więcej nie miały miejsca tajemnicze zniknięcia, nie pojawiały się w nim dziwne odgłosy i tak dalej. Rzymianie musieli znać wpływ uderzeń pioruna na linie ley. Popatrzcie… mam tu sprawozdanie Svetoniusa Paulinusa z sześćdziesiątego pierwszego roku naszej ery, sporządzone zaraz po dokonanej przez niego masakrze ostatnich druidów w Anglesey. „Nawet po śmierci druidzi zagrażali naszym osiedlom, wciągając do ziemi mężczyzn i kobiety, by czynić z nich ofiary. Przy użyciu tortur dowiedzieliśmy się od ostatnich żyjących druidów, że można ich dusze usuwać z podziemnych ścieżek, po których się poruszają, mocą niesioną przez błyskawicę”. Rzymianie robili to, wbijając w ziemię w miejscu przebiegu linii ley oszczepy i czekając, aż trafi w nie piorun.

– To już coś – oświadczył John. – Założę się, że można znaleźć jakiś sposób na skierowanie pioruna do któregoś z domów pana Vane’a.

– Prawdopodobnie tak, ale wcale nie wiadomo, czy to pewna metoda.

– No to co? Spróbować zawsze warto.

– Dowiedziałem się także co nieco o rzeźbie – powiedział wuj Robin. – Duch druida może wyrosnąć z ziemi, dostać się do korzeni dębu, a potem opanować pień i gałęzie. Dzięki temu może widzieć światło słoneczne, niezbędne mu do odnawiania siły fizycznej i magicznej mocy. Co prawda dąb nie jest w stanie się poruszać, ale w tysiąc czterysta pięćdziesiątym roku, po jakimś ważnym objawieniu, Zakon Druidów zatrudnił szesnastu rzemieślników, by wykonali rzeźbę. Podobno przedstawiała ona Aedda Mawra, człowieka, który założył zakon tysiąc lat przez Chrystusem. Rzeźbę wykonano z dębu, a twarz z kości słoniowej. To przypomina waszą rzeźbę, prawda?

– Zrobili tylko jedną? – spytała Lucy. – Widzieliśmy ją w różnych miejscach.

– Księgi wspominają o tylko jednej, wiadomo jednak, że dzięki niej duchy druidów mogą wychodzić z ziemi i udawać się wszędzie, dokąd zechcą. Mogą wnikać w dębową rzeźbę jak w żywy dąb, ale w odróżnieniu od drzewa rzeźba nie jest zakorzeniona w ziemi. Może się poruszać. Może was gonić. Więcej: może przemieszczać się wzdłuż linii ley jak głazy ze Stonehenge. Dzięki temu mogła się pojawić pod twoim domem, John, i niemal natychmiast przenieść się do domu Lucy. Pokonała odległość pół południowego Londynu najłatwiejszą drogą, po linii ley. Dlatego też nie potrzebowała klucza… weszła do budynku przez ziemię. – Wuj Robin przerwał, po czym dodał: – Jesteście w pewien sposób wybrańcami, ścigał was bowiem Aedd Mawr, najpotężniejszy ze wszystkich druidów, najbardziej mściwy. Może porozrywać człowieka na kawałki.

– Przyjemne wyróżnienie – stwierdził John. – Jak go powstrzymać?

– Pytałem o to specjalistów, ale żaden nie wiedział. Muszę przyznać, że sam też nie mam pojęcia. Może można porąbać rzeźbę toporem, może da się ją zatrzymać zaklęciem. Niestety nie istnieją żadne zapisy świadczące o tym, że ktokolwiek kiedyś z nią walczył, a jeśli tak nawet było, to nie przeżył i nie mógł o tym opowiedzieć. Przykro mi. Naprawdę.

– To nie pańska wina. I tak zdobył pan mnóstwo informacji.

– Ja niestety nie – wmieszała się w rozmowę Lucy. – Poszłam do biblioteki w Streatham, jednak udało mi się znaleźć tylko kilka drobiazgów… Każdy wydaje się znać pana Vane’a, ale nikt zbyt dużo o nim nie wie. Jest wciąż zapraszany na wystawy kwiatów… przynajmniej tak piszą lokalne gazety. Jest członkiem Klubu Rotariańskiego, ale nie chadza na zebrania. Sprawdziłam spisy wyborców. Jego pełne nazwisko brzmi Raven Vigo Vane i mieszka w Streatham, przy Saint Helier Street sześć. Jest w tym domu jedyną osobą uprawnioną do głosowania, ale nie musi to oznaczać, że mieszka sam. Rozmawiałam z moją przyjaciółką Glorią, dziennikarką z miejscowej gazety. Zamierza spróbować dowiedzieć się czegoś więcej. Podobno mają u siebie w redakcji akta sięgające sto lat wstecz.

– To świetnie – stwierdził wuj Robin. – Mam jednak nadzieję, że nie zajmie to zbyt wiele czasu. Nie zapominaj, że John ma się jutro o wpół do piątej spotkać z panem Vane’em i chyba bardzo by mu pomogło, gdyby wiedział, z czym tak naprawdę ma do czynienia.

– Chyba nie powinieneś iść na to spotkanie – powiedziała Lucy. – To oczywiste, że pan Vane już wie, co robimy. Będzie chciał cię usunąć, sprawić, byś zniknął jak Liam i wszyscy inni.

– Różnica jest jednak taka, że ja jestem na to przygotowany – odparł John.

– A on jest przygotowany na spotkanie z tobą.

– Wiem, ale inaczej się nie da. Musimy w jakiś sposób zmusić go do przyznania się do tego, co robi, i jeśli nie pójdę, koniec z marzeniami, by go powstrzymać. Wezmę komórkę, w odpowiednim momencie połączę się z tobą i będziecie mogli nagrać wszystko, co powie, zanim się zorientuje.

– Brzmi to nieźle – uznał wuj Robin. – Poza tym możemy być z Lucy gdzieś w pobliżu. Na wypadek, gdyby coś miało pójść nie tak, jak należy. Jako ekipa wspierająca.

Skończyli rozmawiać dobrze po pierwszej w nocy. Pili gorącą czekoladę, wuj Robin otworzył butelkę czerwonego wina. Dyskutowali o rzeźbie, ale mimo obolałego ramienia John wciąż nie mógł w to wszystko uwierzyć.

– Wygląda jak człowiek i porusza się jak człowiek, ale jej twarz jest przerażająca.

Widział rzeźbę i widział, jak ściana wciąga Liama, mimo to coś nie pozwalało mu uwierzyć, że walczą z liczącymi sobie trzy tysiące lat druidycznymi duchami.

Jak to możliwe, by przeżyły tyle czasu pod ziemią? Jak mogły wytrzymać nieskończone lata w ścianach, skałach i kamieniach nagrobkowych? Już samo rozmyślanie na ten temat wywoływało u niego klaustrofobiczny lęk. Te druidyczne duchy musiały być wszędzie, najprawdopodobniej nie istniało w całej Anglii ani jedno pole, przy przechodzeniu przez które nie przecinało się linii ley. Gdziekolwiek się szło, pod stopami roiło się od wygłodniałych duchów.

– Te domy są kluczem do wszystkiego – stwierdził wuj Robin. – Są druidycznymi świątyniami. Niszcząc religię druidów, Rzymianie dopilnowali zburzenia ich świątyń i kazali rozrzucić poświęcone kamienie, z których je zbudowano.

– Nie możemy zburzyć wszystkich domów pana Vane’a. Jest ich dwadzieścia siedem.

– Wiem, ale gdybyśmy mogli się czegoś więcej o nich dowiedzieć… Na przykład, czym się różnią od innych, normalnych domów albo dlaczego w ich ścianach mogą przebywać duchy druidów. – Wuj Robin zrobił krótką przerwę, po czym dodał: – Chyba wybiorę się jutro do mojego znajomego budowlańca. Od trzydziestu lat stawia domy w Streatham. Może on coś wymyśli.

– Jedyne, co wiem na pewno, jeśli chodzi o te domy – powiedziała Lucy – to to, że przerażają mnie śmiertelnie.

Загрузка...