Rozdział 15

John śnił, że zgubił się w ciemnym dębowym lesie, kiedy dotarło do niego głośne pukanie. Początkowo sądził, że jest ono elementem snu, usłyszał jednak, jak otwierają się drzwi sypialni wuja Robina, a kiedy otworzył oczy, ujrzał światło na schodach.

Pukanie powtarzało się – głośne BANG! BANG! BANG! – od którego trząsł się cały dom.

– Spokojnie, powoli, nie ma się czym denerwować – mówił wuj Robin, schodząc po schodach.

BANG! BANG! BANG!

John usiadł na łóżku i nagle ogarnęło go przerażenie. Kto tak głośno łomotałby o drugiej w nocy do drzwi wuja Robina, gdyby nie miał do przekazania naprawdę złych wieści albo nie potrzebował czegoś tak nagle, że nie mógł zaczekać do rana?

Odrzucił kołdrę i wstał. Podniósł dżinsy, które rzucił na lalkę z trędowatą twarzą, by nie wpatrywała się w niego w ciemności. Kończąc zapinać spodnie, otworzył drzwi na korytarz i wyjrzał na dół.

BANG! BANG! BANG!

Łomot był tak głośny, że drżała szyba w oknie nad schodami.

– Boże drogi, przecież idę! – zawołał wuj Robin i zdjął łańcuch zabezpieczający drzwi.

– Panie Robinie! – krzyknął John. – Niech pan najpierw spyta, kto to!

Wuj popatrzył na Johna.

– No tak, pewnie masz rację. Kto tam? – zapytał.

BANG! BANG! BANG!

– Pytam, kto tam i czego chce? Nie można o tej porze zjawiać się i walić ludziom w…

Zamek nagle puścił i drzwi wpadły do środka, rzucając wuja Robina na ścianę. W czarnym obramowaniu framugi stała dębowa rzeźba, a jej nieruchome oczy spojrzały na Johna.

Wuj Robin wstał chwiejnie, obejmując rękami głowę. Wpatrywał się w rzeźbę i choć po jego minie wyraźnie było widać, że wie, co ma przed sobą, nie mógł wykrztusić z siebie ani słowa.

Rzeźba weszła do holu. Była tak wysoka, że kaptur jej mnisiej kurty dotknął abażura lampy, która zaczęła kiwać się w przód i w tył, raz jasno oświetlając twarz z kości słoniowej, raz kryjąc ją w głębokim cieniu. Położyła obleczoną w rękawiczkę dłoń na poręczy schodów i postawiła stopę na pierwszym stopniu. Była gibka jak żywy człowiek, ale bardzo ciężka, co spowodowało, że schody skrzypnęły.

John przez pięć sekund stał jak sparaliżowany. Nie mógł się ruszać, nie był w stanie oddychać. Mógł jedynie obserwować rzeźbę, powoli wspinającą się do niego po schodach. Poziom jego przerażenia podnosił się jak słupek rtęci w termometrze. Nagle przekroczył punkt krytyczny i John eksplodował. Skoczył w głąb korytarza, podbiegł do drzwi Lucy, otworzył je i wrzasnął:

– Lucy! Rzeźba! Znalazła nas!

Zatrzasnął drzwi za sobą i zamknął je na klucz. Słyszał, że rzeźba dotarła do szczytu schodów i rusza w kierunku sypialni. Lucy siedziała na łóżku, przerażona kręciła głową i mrugała.

– Wstawaj! Musimy uciekać! Szybko!

Lucy wstała na drżących nogach – miała na sobie jedynie koszulę nocną w paski.

– Moje ubranie… – zaczęła, jednak w tym samym momencie rozległ się przeraźliwy łomot do drzwi. Ze ściany po obu stronach ościeżyny posypał się tynk, a boazeria zaczęła pękać.

– Zostaw ubranie! Ten stwór chce nas zabić! – krzyknął John.

Podbiegł do okna i otworzył je. Za oknem był wąski spadzisty dach werandy. John wygramolił się na zewnątrz. Daszek był tak stromy, że noga ześlizgnęła mu się do rynny i zdołał się utrzymać jedynie dzięki temu, że złapał się za odgromnik.

– Chodź! – zawołał do Lucy.

Wahała się, kiedy jednak rozległ się kolejny łomot do drzwi, natychmiast znalazła się przy nim.

– Spadnę! – krzyknęła z rozpaczą.

– Złap mnie za rękę i ześlizgnij się jak najniżej – powiedział John.

Zsunął się z dachu i przed dwie, może trzy sekundy trzymał się biegnącej wzdłuż skraju dachu rynny, a potem puścił chwyt. Wylądował w środku grupy krasnali, rozrzucając je na wszystkie strony. Lucy także po chwili była na dole – zwiesiła się z rynny jak najniżej, żeby John mógł złapać ją za nogi i pomóc zeskoczyć.

Wuj Robin w dalszym ciągu stał bez ruchu w holu i wyglądał na kompletnie oszołomionego.

– Uciekajcie! – krzyknął zduszonym głosem. Złapał kluczyki Lucy, wiszące na haczyku przy lustrze, i rzucił je bratanicy. – Szybciej!

– A ty?

Z okna pokoju Lucy doleciał odgłos, jakby wyłamywano drzwi, i po chwili usłyszeli ciężkie stąpnięcia. Rzeźba wystawiła głowę przez okno i popatrzyła na nich.

– Nic mi nie będzie – powiedział wuj Robin. – Ona szuka ciebie, nie mnie.

W tym momencie rzeźba zniknęła z okna i zaraz potem usłyszeli, jak idzie korytarzem na górze.

– Uciekajcie! – ponaglił ich wuj Robin. – Zadzwoń rano, kiedy tylko będziesz mogła – powiedział do Lucy. – Załatwimy tego pana Vane’a… nawet gdyby miała to być ostatnia rzecz w moim życiu!


Kostka Lucy w dalszym ciągu ją bolała, ale mogła już prowadzić samochód. Ruszyli na południe przez Mitcham Common. Brak jednego światła powodował, że drzewa i krzewy na poboczu wyglądały jak wycięte z kartonu.

John odwrócił się.

– Rzeźba pewnie właśnie wybiega z furtki, prawdopodobnie chce sprawdzić, w jakim kierunku się udajemy.

– A dokąd się udajemy? Nie mogę obudzić nikogo znajomego, nie o tej porze.

– Nie szkodzi. Noc jest ciepła, możemy zaparkować na łąkach i przespać się w samochodzie.

– Mam nadzieję, że nie chrapiesz – mruknęła Lucy.

Nie chrapał, i nawet wcale nie zasnął. Lucy spała na tylnym siedzeniu, a on skulił się na przednim, ale choć oczy piekły go ze zmęczenia, nie potrafił zasnąć. Za każdym razem, kiedy zadrgał jakiś krzew lub wiatr poruszył gałęziami drzewa, wydawało mu się, że goni ich rzeźba, zdecydowana zatłuc swoje ofiary.

W końcu księżyc zaszedł, a niebo pojaśniało. Z przeciwka nadjechał mężczyzna na rowerze i zaczął im się tak uważnie przyglądać, że o mało nie spadł ze swego pojazdu.

Wrócili do domu wuja Robina mniej więcej o wpół do siódmej. Poza zniszczeniami, jakie rzeźba pozostawiła wcześniej, nie było śladu jej obecności. Wujowi Robinowi udało się jako tako wstawić frontowe drzwi. Był najwyraźniej wstrząśnięty, ale pełen determinacji.

Kiedy weszli, siedział w kuchni przy filiżance herbaty.

– Hitler nie wygnał mnie z domu, więc nie zrobi tego także jakaś druidyczna rzeźba – oznajmił.

Lucy poszła wziąć prysznic, a John ruszył do Streatham. O dziewiątej słońce świeciło jaskrawo, w powietrzu unosiły się kłęby kurzu i było bardzo gorąco. Kiedy dotarł do biura, pan Cleat siedział przy biurku nad stertą dokumentacji nieruchomości z długopisem w dłoni, ale ani nie czytał, ani nie pisał. Wpatrywał się w pełznącą po ścianie pszczołę.

– Dzień dobry, panie Cleat. Kolejny gorący, co?

Pan Cleat kiwnął głową.

– Ma pan ochotę na filiżankę kawy?

– Co? Nie, dziękuję.

– Wszystko w porządku, panie Cleat?

Pan Cleat odłożył długopis i westchnął.

– Nie bardzo, i chyba rozumiesz, dlaczego.

– To nie była pańska wina, panie Cleat.

– Naprawdę? Wszyscy ci ludzie… musiały ich być setki. I biedny Liam… Nie wiem, co powiedzieć jego rodzicom. W nocy nie zmrużyłem oka.

Nie tylko pan, pomyślał John, ale odparł:

– Nie warto się tym zamartwiać. Martwienie się nikogo nie ożywi, ważne jest tylko to, by powstrzymać pana Vane’a przed dalszym działaniem.

– Nie wiem, jak zamierzasz to zrobić.

– Musimy zdobyć dowód, że wiedział, co te domy robią ludziom, i właśnie dlatego je sprzedawał. Wtedy będziemy mogli iść na policję. Będzie pan przeciwko niemu zeznawał, prawda?

Pan Cleat popatrzył niepewnie na Johna.

– Nie wiem… kiedyś zrobiłem coś, o czym pan Vane wie. Jeśli wystąpię przeciwko niemu… mogę mieć kłopoty…

– Co pan takiego zrobił?

– Nie chciałbym opowiadać ze szczegółami, powiem tylko, że kiedyś jedną z naszych klientek była starsza pani. Tydzień przed śmiercią zmieniła testament i zostawiła mi dużo pieniędzy w spadku.

– Co w tym złego?

– Okoliczności zmiany testamentu można określić jako niezwykłe.

– Słucham? Sfałszował go pan?!

Pan Cleat wessał policzki.

– To dość bezpośrednie określenie tego faktu, ale cóż… pisałem go w jej imieniu. Zamierzała przekazać pieniądze Sanktuarium Osłów i sądziłem, że bardziej zasługuję na dobroczynność niż schorowane osły. – Przerwał na chwilę. – Problem polega na tym, że dzień przed śmiercią miała chwilę przejaśnienia umysłu. Zadzwoniła do mnie do biura, by mi przypomnieć, że wszystkie pieniądze muszą koniecznie trafić do osłów, i choć zdawało jej się, że rozmawia ze mną, rozmawiała z panem Vane’em, bo mnie nie było akurat w biurze. Nie powiedział nikomu, co zrobiłem, ale nigdy nie pomija okazji, by mi przypomnieć, że o tym wie.

– To szantaż!

– Może i tak, ale trudno to udowodnić. Pan Vane ani razu nie próbował uzyskać ode mnie pieniędzy ani nie groził mi wprost. Ale oczekuje całkowitej lojalności i dyskrecji. – Po kolejnej przerwie pan Cleat dodał: – W każdym razie jeśli istnieje coś, co mogę zrobić, by pomóc wam w zamknięciu raz na zawsze „listy specjalnej”, to… możecie na mnie liczyć.

– Dziękuję, panie Cleat.

– Nie bądźmy formalistami, John. Zamierzam od tej chwili grać w uczciwe karty. Mów mi David.

Lucy przyszła tuż po wpół do jedenastej. Pan Cleat i Courtney wyszli w tym czasie spotkać się z klientami, więc Lucy i John zostali sami.

– Chyba coś znalazłam – powiedziała Lucy, pokazując dużą szarą kopertę. – Wuj Robin zadzwonił do swojego kolegi budowlańca, który miał książkę o południowym Londynie w czasach wiktoriańskich. – Wyjęła książkę z koperty i otworzyła w miejscu założonym kawałkiem podartej kartki. – Sprawdziliśmy Laverdale Square, Abingdon Gardens i Mountjoy Avenue. Co prawda nie ma zdjęć Laverdale Square, ale popatrz na to…

Wskazała na brązową sepiową fotografię, przedstawiającą kilku mężczyzn w cylindrach i czarnych frakach, stojących przed nowo zbudowanym budynkiem. Droga przed nim nie była utwardzona, przy chodniku stał powóz konny.

– Wiesz, gdzie to jest? Przeczytaj podpis.

„Mountjoy Avenue, południowy zachód – dyrektorzy Messrs Voice Bros pod jedną z ich wysokiej klasy podmiejskich posiadłości. Lipiec 1897”.

– To numer sześćdziesiąt sześć – stwierdził John. – Ale bez krzewów trudno go rozpoznać.

– Niestety mężczyźni poruszyli się i nie widać wyraźnie twarzy, jednak w skorowidzu jest więcej wpisów pod: „Voice Bros”. – Lucy otworzyła książkę na kolejnej zakładce i przeczytała: – „W latach dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku Messrs Voice Bros osiągnęli znakomitą reputację dzięki budowie podmiejskich rezydencji o wyjątkowej jakości i wartości. Byli bardzo wybredni w doborze miejsc budowy, a do wykańczania otworów okiennych i wnętrz używali kamienia z Wiltshire i Somerset. Za swe domy zdobyli liczne nagrody, w tym także Puchar Dobsona ufundowany przez Instytut Architektury Kwalifikowanej. Na niniejszym zdjęciu widzimy przekazanie go panu Charlesowi Voice’owi w Royal Albert Hall”.

Pod tekstem znajdowała się kolejna fotografia z mężczyznami w cylindrach i frakach, ale tym razem twarze były wyraźnie widoczne. Puchar przekazywał korpulentny mężczyzna z wielkimi bakami, a przyjmował go wysoki chudzielec o ponurej minie, ze sczesanymi do tyłu włosami.

– To niemożliwe… – powiedział John, przyglądając się uważniej zdjęciu. – Ta fotografia została zrobiona ponad sto lat temu…

– Być może to jego dziadek, ale nazywał się Voice, więc i on nazywałby się Voice, a nie Vane.

– Nie masz nic przeciwko temu, bym zrobił z tego ksero? – spytał John.

– Oczywiście, że nie.

John ustawił kserokopiarkę na dziesięciokrotne powiększenie i w kilka sekund z maszyny wysunęło się wielkie powiększenie twarzy Charlesa Voice’a odbierającego Puchar Dobsona. Teraz już nie było żadnych wątpliwości: zdjęcie przedstawiało Ravena Vane’a. Nie był to jego krewny ani sobowtór. Człowiek na fotografii miał nawet po lewej stronie podbródka pieprzyk – tak jak pan Vane.

– To on – oświadczył John. – I wygląda tak samo jak dziś.

– Przyjaciel wuja Robina mówi, że pamięta firmę Voice Bros. Budowali wysokiej jakości domy do lat sześćdziesiątych naszego wieku, ale ponieważ nie chcieli stosować nowoczesnych metod i elementów prefabrykowanych, stali się zbyt drodzy i wypadli z rynku.

Wrócił Courtney z lunchem – dwoma wegetariańskimi kanapkami i dużą butelką coca – coli.

– Wszystko gra? – spytał. – Wyglądacie, jakbyście ujrzeli ducha.

– Może to i prawda – odparł John i pokazał mu kserokopię. – Kto to twoim zdaniem jest?

– Pan Vane, to oczywiste. Dlaczego pytasz?

– Zdjęcie zrobiono w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym ósmym roku.

– Co takiego…?

– Patrz: wrzesień tysiąc osiemset dziewięćdziesiąt osiem.

Courtney zmarszczył czoło i uważnie przyjrzał się fotografii. Lucy pokazała mu książkę. Oglądał ją bardzo długo i w końcu odezwał się:

– Nie może być wątpliwości, prawda? To on. Niesamowite.

– Zastanówmy się nad tym – powiedział John. – Jeśli to naprawdę on, to znaczy, że w ciągu minionego stulecia wcale się nie zestarzał. Jak duchy druidów. Żyją od trzech tysięcy lat, nie starzejąc się.

A jeśli pan Vane im pomagał, budując ofiarne świątynie i karmiąc je ofiarami z ludzi…

– …to może być jego nagroda – dokończył Courtney. – Druidzi obiecali mu wieczne życie, takie samo jak ich…

Popatrzyli po sobie, przerażeni niezwykłością tego, co być może odkryli, równocześnie zdając sobie sprawę, że mogą się mylić. Znacznie bardziej prawdopodobne było przecież, że pan Vane to sobowtór Voice’a.

Kiedy jednak ponownie obejrzeli zdjęcie, nie mieli już wątpliwości. Ten sam wyraz twarzy, to samo spojrzenie. Dwaj ludzie mogą wyglądać identycznie, ale nie ma dwóch ludzi, którzy tak samo oglądają świat, a na pewno nikt nie patrzył na niego tak samo, jak pan Vane.

– I co teraz? – spytał Courtney.

– Grzebiemy dalej. Szukałam w bibliotece jego życiorysu pod „Vane”, teraz poszukam pod „Voice”.

– Mamy klucze – powiedział Courtney. – Może powinienem obejrzeć pozostałe domy pana Vane’a?

– Nie teraz – odparł John. – W tej chwili to zbyt niebezpieczne.

– Ale nie chciałbym siedzieć bezczynnie. Nie mogę nie zareagować na śmierć Liama.

– Możesz coś zrobić… pożycz mi na popołudnie swoją komórkę. Spróbujemy nakłonić pana Vane’a do przyznania się i nagrać to, co powie.

Courtney odpiął telefon od paska.

– Proszę i życzę szczęścia. Nie ufajcie mu nic a nic. Nie mogę z wami iść, bo jestem umówiony z klientami na oględziny domów, ale jeśli będziecie mnie potrzebować, łapcie mnie przez pager. Obiecuję, że rzucę wszystko i natychmiast się zjawię.

Загрузка...