Rozdział 13

Powiedzieli mu wszystko – o panu Rogersie, o Liamie i prawie wszystko o rzeźbie. Słuchał, nie przerywając, a kiedy skończyli, nie odzywał się przez kilka minut, intensywnie rozmyślając.

– To właściwie nie do wiary, ale nie mam najmniejszej wątpliwości, że natrafiliście na największą istniejącą sieć magii przedchrześcijańskiej, o jakiej kiedykolwiek słyszano.

– Chce pan powiedzieć, że ujawniano już podobne zjawiska?

– O ile wiem, przynajmniej dwa razy. Znacie ten klasztor we Francji – Mont Saint Michel – zbudowany na skałach pośrodku jeziora? Było to miejsce kultu druidycznego sprzed czasów rzymskich. Obecny klasztor zbudowano mniej więcej w tysiąc sto dwudziestym roku, ale jego część została w tysiąc dwieście drugim spalona. Kiedy w tysiąc dwieście jedenastym roku zaczęto odbudowywać zniszczone fragmenty, odkryto zamurowane w fundamentach szkielety przynajmniej dwudziestu mnichów i pielgrzymów. Niektóre szkielety częściowo przenikały mur – tak jak czaszka dziewczynki, którą znaleźliście w Tooting. Istniało tylko jedno wyjaśnienie: choć minęło ponad tysiąc lat, głęboko w granitowych skałach pod klasztorem w dalszym ciągu przebywają duchy druidów, które wciągają ludzi w ściany. Zabijały ich, by móc przeżyć. Ponieważ nie mogły widzieć słońca, musiały spożywać mięso ludzi, którzy niedawno chodzili po powierzchni ziemi i spoglądali w Oko Awena. Niektóre kości były całkowicie zamknięte w skale albo cegle, jednak większość szkieletów nie została całkowicie wciągnięta, bo za życia byli to duchowni z krucyfiksami na szyjach… a duchy druidów nie mają władzy nad symbolami ukrzyżowanego Chrystusa. Drugi przypadek miał miejsce w Walii, na początku dziewiętnastego wieku. W zamku Caerphilly odkryto szkielety trzech młodych ludzi, także częściowo wystające z kamienia. To jednak… – wuj pomachał mapą – bije wszystko na głowę.

– Co powinniśmy twoim zdaniem zrobić? – spytała Lucy. – Nasz przyjaciel Courtney chce zawiadomić policję, ale nie jesteśmy co do tego przekonani. Nie uwierzą nam.

– Hm… cóż, chyba nie uwierzą. Może będziecie mieli szczęście i znajdzie się jakiś detektyw, który wysłucha waszej historii, może nawet uda mu się przekonać swojego przełożonego, jeśli jednak dojdzie do oskarżenia pana Vane’a, zajmie się tym Koronna Służba Prokuratorska, a nie wyobrażam sobie, by akurat tam znalazł się ktoś, kto zaryzykuje karierę oskarżając kogokolwiek o ofiarowywanie ludzi prastarym duchom. A wy możecie to sobie wyobrazić?

– Ale jeśli to jedyne możliwe wyjaśnienie… – zaczął John.

Wuj Robin pokręcił głową.

– Badam druidów i ich tradycje od trzydziestu lat i wiem, co umieli, bardzo dawno temu przestałem jednak namawiać ludzi, by w to uwierzyli. Mało kto potrafi pogodzić się z tym, że istnieje magia, przeciętny człowiek nie chce myśleć o tym, że tuż pod jego stopami istnieje inny świat. Kiedy wyszła moja książka, „Sunday Times” określił ją jako „hokus-pokus”. Od tego czasu nie napisałem ani jednego słowa i nauczyłem się trzymać język za zębami. I do dzisiaj tak robię.

– Musimy jednak powstrzymać jakoś pana Vane’a.

– Nie bardzo wiem, jak to zrobić. Muszę przeprowadzić trochę badań… możecie mi pomóc. Dowiedzcie się, kim pan Vane właściwie jest, skąd pochodzi, jakieś fakty z jego życiorysu. Możemy zrobić trzy rzeczy. Po pierwsze, zebrać informacje, które wystarczą do połączenia pana Vane’a ze znalezionymi szkieletami i oskarżenia go o współudział w morderstwach. Nie jestem pewien, czy to w ogóle możliwe, ale można spróbować. Po drugie, możemy spróbować przerwać połączenia między domami, by duchy druidów nie mogły więcej z nich korzystać. Ale także i tu raczej nie widzę szans powodzenia, ponieważ te linie są bardzo silne. Po trzecie, możemy wymyślić jakiś sposób unieszkodliwienia pana Vane’a…

– Jak to „unieszkodliwienia”? Co pan ma na myśli?

– Wyłączenia go raz na zawsze z handlu nieruchomościami.

– Proponuje pan go zabić?

– Oczywiście, że nie. Jestem antropologiem, nie komandosem, uważam jednak, że za to, co robił, czyli sprzedawanie nieruchomości młodym rodzinom, by oddać je duchom druidów niczym ofiarne owce, nie należy mu się zbyt wiele sympatii.

– Zobaczę, co mi się uda dowiedzieć na jego temat – powiedziała Lucy. – Mam koleżankę w bibliotece, doskonale zorientowaną w lokalnej historii, drzewach genealogicznych i innych tego typu sprawach.

– A ja się skontaktuję z kilkoma specjalistami od linii ley – oświadczył wuj. – Niedawno był na ten temat program w telewizji. Spróbuję się dowiedzieć, kto go zrobił.

– Wobec tego ja zajrzę jeszcze do kilku domów pana Vane’a – zaofiarował się John.

– A co z rzeźbą? – zapytała Lucy.

– Nie martw się, będę uważał.

– Sprawa tej rzeźby jest bardzo ciekawa – powiedział wuj Robin. – Nigdy nie słyszałem, żeby druidzi posługiwali się żywymi rzeźbami. Muszę się dowiedzieć, czym ona jest i czy można powstrzymać jej działania. Pozbycie się pana Vane’a niewiele da, jeśli rzeźba będzie was ganiać do końca życia.

Johnowi przypomniał się fragment „Pieśni o Starym Żeglarzu”, mówiący o podróżnym na odludnej drodze, który „Raz obróciwszy się, już tylko przed siebie zwraca oczy, bo wie, że przeraźliwy diabeł tuż za nim stale kroczy”. Ciągle jeszcze wzdrygał się na wspomnienie tego, co wyprawiała żywa rzeźba, bał się znów się na nią natknąć i bał się wejścia do któregokolwiek z domów pana Vane’a, teraz jednak zaczynał rozumieć, co się dzieje, i to dawało mu nadzieję, że poradzi sobie z własnym strachem.

Dopił herbatę i pocałował Lucy w policzek. Wuj Robin klepnął go w plecy.

– Trzymaj oczy otwarte, młody człowieku. Nie chcemy, by stało ci się coś złego.


Wrócił na Streatham High Road autobusem. Nim zebrał się na odwagę, by wejść do biura Blighta, Simpsona i Vane’a, musiał kilka minut pospacerować przez budynkiem, w końcu jednak otworzył drzwi i wmaszerował do środka. Pan Cleat, który stał przy szafie z aktami, obdarzył go wyrażającym zaskoczenie gadzim spojrzeniem.

– Bardzo szybko wróciłeś do zdrowia… – stwierdził.

John pociągnął nosem.

– To tylko przeziębienie – odparł. – Pomyślałem, że przyjdę i podzielę się nim z pozostałymi.

– Nie ma dziś żadnych „pozostałych”. Liam w dalszym ciągu choruje, Lucy ma to samo przeziębienie co ty, a Courtney poszedł rozmawiać z klientami. Może byłbyś tak uprzejmy i zrobił herbatę?

– Bardzo proszę.

– Dla pana Vane’a bez cukru.

John popatrzył w kierunku drzwi gabinetu pana Vane’a i poczuł, jak po plecach przebiega mu lodowaty dreszcz.

– Jest pan Vane?

– Coś w tym złego? Miał rano paru klientów, a jutro ma następnych.

– Klientów…? Chce pan powiedzieć, że będzie im pokazywał któryś ze swoich domów?

– Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć.

– Ale przecież sam pan mówił, że ta nieruchomość nie nadaje do oglądania.

– Była ekipa sprzątająca – wyjaśnił pan Cleat swoim najbardziej protekcjonalnym tonem.

Cóż, trudno, pomyślał John. Nie mogę dłużej udawać.

Sięgnął do kieszeni, wyjął obrączkę pana Rogersa i podstawił ją panu Cleatowi pod nos.

– Co to ma być? – zapytał pan Cleat, próbując skupić na niej wzrok.

– Obrączka pana Rogersa. Może pan odgadnie, gdzie została znaleziona?

Pan Cleat raz po raz otwierał i zamykał usta.

– Nie wszedłeś chyba do domu…

John skinął głową.

– Znalazłem ją tam na korytarzu na pierwszym piętrze. Była ze mną Lucy. Jest świadkiem.

– Nie powiedziałeś o tym policji, kiedy tu była.

– Nie, – ponieważ uznałem, że nie uwierzą mi, jeśli pan będzie mówił co innego. No i ponieważ potrzebowaliśmy więcej czasu na dowiedzenie się, czym tak naprawdę jest lista specjalna pana Vane’a,

– Nie ma tu nic do dowiadywania się – powiedział pan Cleat. – To spis nieruchomości, i tyle.

– Ale to nie są zwykłe nieruchomości, prawda?

– Posłuchaj, John… Wszystko, czego teraz potrzebujesz, to szybko pracować, rzetelnie wykonywać, co do ciebie należy, dbać o odpowiednie maniery i nie martwić się o nie swoje sprawy.

– Wie pan przecież, że nie mogę, wiedząc co się stało z panem Rogersem.

– Cóż, jeśli mam być szczery, to nie sądzę, byś wiedział, co tak naprawdę stało się z panem Rogersem, więc jeśli mogę prosić, oddaj mi tę obrączkę, by można ją było zwrócić wdowie, i myślę, że będziemy mogli o wszystkim zapomnieć.

– Wdowie?! Przecież on tylko zaginął. Nikt nie powiedział, że nie żyje.

– Przejęzyczyłem się. Tak czy owak, poproszę o obrączkę.

– Panie Cleat… – zaczął John, a serce tak mu przy tym waliło, że Cleaty musiał to słyszeć – doskonale pan wie, co się stało z panem Rogersem, i ja też to wiem: to samo, co z ludźmi przy Laverdale Square.

Pan Cleat nerwowo przeczesał palcami włosy i popatrzył na drzwi gabinetu pana Vane’a.

– Nie możemy o tym teraz rozmawiać. Daj mi obrączkę.

John pokręcił głową.

– Zostali wciągnięci w ściany, prawda? Tak właśnie poznikali.

Pan Cleat był tak zdenerwowany, że John przestał się go bać, kiedy przysunął twarz do jego twarzy i zaczął mówić pospiesznym, chrapliwym szeptem:

– To nie moja wina, John. Próbowałem złapać pana Rogersa na czas, ale utknąłem w korku. Kto wie, może nic by mu się nie stało, czasem te domy zostawiają ludzi w spokoju tygodniami i miesiącami, ale kiedy dotarłem na miejsce, nie było go. Nie mogłem nic zrobić.

– Więc przez cały czas pan wiedział, co robią domy pana Vane’a?

Pan Cleat skrzywił się.

– Robiłem, co mogłem, by uratować pana Rogersa. Zawinił korek na ulicy.

– Wiedział pan przez cały czas, co te domy robią z ludźmi, i nic to pana nie obchodziło? Nie próbował pan powstrzymać pana Vane’a? W domu przy Laverdale Square znaleziono ponad pięćdziesiąt szkieletów! Były wśród nich kobiety i dzieci!

– Wiem, John, ale na Boga… z tego, co czytałem, większość z tych szkieletów pochodzi sprzed moich czasów. Były tam wiktoriańskie, edwardiańskie i trochę z lat dwudziestych ostatniego stulecia. Nie możesz winić mnie za coś, co się stało na długo przed moim pojawieniem się na świecie.

– Nie sądziłem, że pan o wszystkim wiedział, panie Cleat. Przynajmniej taką miałem nadzieję.

– Przez długi czas nic nie wiedziałem. By dowiedzieć się prawdy, potrzebowałem trzy albo cztery lata. W końcu dlaczego miałbym cokolwiek podejrzewać? Po sprzedaniu komuś domu raczej się więcej go nie ogląda, prawda? Skąd więc miałoby się wiedzieć, że ktoś taki zniknął? Poza tym nie było niczego, co mogłoby wzbudzić moje podejrzenia. Nieruchomości pana Vane’a nie zmieniały właścicieli zbyt szybko, niektóre nie wracały na rynek przez pięć albo i dziesięć lat i nigdy nie przyszło mi do głowy, że stoją puste. Skąd miałem wiedzieć, że właściciele znikali po dwóch albo trzech miesiącach od wprowadzenia się? Czasem następowało to po kilku dniach, niekiedy nawet chyba po kilku godzinach.

– Ale choć odkrył pan prawdę, pracował dalej dla pana Vane’a…

– A co miałem robić? Sam wiesz, że bardzo trudno kogokolwiek przekonać, jak wygląda prawda. Raz, dawno temu, zadzwoniłem na policję po zniknięciu siedmioosobowej rodziny. Przeszukano posiadłość, ale ponieważ wtedy jeszcze nie wiedziałem, gdzie ludzie się podziewają, nie zasugerowałem zburzenia ścian. Wszystko stało się nagle jasne dopiero po zburzeniu domu przy Laverdale Square. Muszę przyznać, że był to dla mnie spory wstrząs.

– I nawet teraz nie zamierza pan zmienić pracy ani niczego ujawnić?

Nozdrza pana Cleata zadrgały.

– To nie takie proste. W minionych latach łączyły mnie z panem Vane’em różne interesy i nawet gdybym złożył wymówienie, nie przyjąłby go. – Przerwał na chwilę, po czym dodał: – Jest jeszcze coś. Pięć albo sześć lat temu pewien dziennikarz próbował przeprowadzić śledztwo w sprawie domów pana Vane’a, i wkrótce potem znaleziono jego ciało przy stacji Streatham Common, na nasypie kolejowym. Policja stwierdziła, że był tak zmasakrowany, jakby spadła na niego ciężarówka drewna.

Rzeźba, pomyślał natychmiast John. Oto, co się dzieje, jeśli zaczyna się wtykać nos w sprawy pana Vane’a. Wysyła rzeźbę, by zajęła się delikwentem.

Nieoczekiwanie z gabinetu wyszedł pan Vane. Miał na sobie czarny garnitur z dwurzędową marynarką i wyglądał jeszcze bardziej szkieletowato niż zazwyczaj. Zlustrował Johna od stóp do głów.

– No, no… – mruknął. – Słyszałem, że jesteś przykuty do łóżka.

– Czuję się już znacznie lepiej.

Pan Vane podszedł do szafy z aktami i wyciągnął jedną z szuflad.

– Rozumiem, że byłeś bardzo chory. Nie chciałbym, żebyś się przepracowywał.

– Pracowałem trochę w domu – odparł John.

Pan Vane podszedł do niego i uśmiechnął się.

– Powinieneś może być bardziej wybiórczy w doborze domów, którymi się zajmujesz – powiedział. Mimo uśmiechu promieniował zimnem jak otwarta lodówka. – Chyba już czas, bym dał ci nieco indywidualnych lekcji, John… Pracuję w tym interesie od bardzo wielu lat i może poszedłbyś jutro ze mną, kiedy będę pokazywał klientom dom przy Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć?

– Eee… jutro jestem chyba zajęty. Pan Cleat chce, żebym uporządkował akta.

– Akta mogą zaczekać. Potrzebujesz nieco doświadczenia w bezpośrednim kontakcie z klientem, i to w sprzedawanym domu. Musisz zobaczyć, jak zawodowiec sprzedaje nieruchomość.

– Courtney sporo mi już pokazał.

– Courtney jest dobry, to fakt, ale moim zdaniem jest nieco zbyt… natarczywy. Przy sprzedaży należy trzymać się w cieniu i pozwolić, by klienci sami wszystko załatwili. By sami sprzedali sobie dom. W ten sposób zawsze uzyskuje się wyższą cenę.

John nie wiedział, co odpowiedzieć. Serce waliło mu jak oszalałe.

– To znakomita propozycja – wtrącił się pan Cleat. – Pan Vane jest jednym z najlepszych w branży.

Pan Vane powoli obrócił głową – niemal jak Megan w „Egzorcyście” – i obrzucił swojego podwładnego długim, lodowatym spojrzeniem.

– To nie propozycja, Davidzie. To polecenie. – Odwrócił ponownie głowę, popatrzył na Johna i dodał: – Jestem umówiony z klientami przed terenem nieruchomości jutro o szesnastej trzydzieści. Bądź punktualny, wypoleruj buty i nie odzywaj się, póki cię o to nie poproszę.

– Tak jest, panie Vane. Dziękuję, panie Vane.

Pan Vane obdarzył Johna jeszcze szerszym i bardziej żółtym uśmiechem.

– Nie dziękuj, mój drogi. Nie ma za co.

W tym momencie John spojrzał nad ramieniem pana Vane’a i zobaczył, że ktoś stoi w drzwiach wejściowych i energicznie do niego macha. Był to Courtney – trzymał w dłoni pęk kluczy i John nagle zrozumiał, co się stało. Kiedy pan Vane poszedł z klientami na Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć, Courtney musiał „pożyczyć” klucze od domów z listy specjalnej i wziąć je do punktu dorabiania, by zrobić duplikaty. Niestety pan Vane wrócił, zanim udało mu się je odłożyć na miejsce, i lada chwila mógł wejść do gabinetu, otworzyć szufladę i odkryć kradzież.

Pan Vane popatrzył na zegarek. Nadgarstek miał okropnie chudy, a skóra na nim była tak wysuszona, że jego ręka przypominała indyczą łapę.

– Chyba już sobie pójdę – stwierdził. Sięgnął do kieszeni i wyjął klucze do domu przy Mountjoy Avenue 66. Zastanawiał się przez chwilę, po czym powiedział: – Mogę je tak samo dobrze wziąć ze sobą. Nie będę musiał jutro specjalnie po nie tu przyjeżdżać. A ty przywieź teczkę z dokumentami domu. – Znów uśmiechnął się do Johna. – Wpół do czwartej, zapamiętałeś? Co do sekundy.

Загрузка...