Rozdział 7

Wskoczyli do samochodu Lucy. Złapała kluczyki, ale tak drżały jej ręce, że upuściła je na podłogę. Na szczęście John szybko je znalazł i mogła zapalić silnik.

– Masz rację… – wydyszał. – Ten dom jest nawiedzony. Nie wierzę w duchy, ale one tam są!

– Jedźmy – mruknęła Lucy i skręciła tak gwałtownie w główną ulicę, że o mało nie przewróciła starszego mężczyzny na rowerze.

– Wariaci! – wrzasnął za nimi.

Jechali najszybciej jak się dało w gęstym przedpołudniowym strumieniu samochodów w kierunku Streatham High Road.

– Musimy zanieść tę obrączkę na policję – powiedział John.

– Jasne. Ale co powiesz, kiedy spytają, gdzie ją znalazłeś?

– Jak to? Prawdę.

– A co twoim zdaniem zrobi pan Vane, kiedy dowie się, że ukradliśmy klucz i węszyliśmy w jednym z jego cennych domów? Wywali nas. Nie wiem jak ty, ale ja potrzebuję tej pracy.

– To co mamy robić? Przecież pan Rogers ciągle może być gdzieś w tym domu, prawda? Może jeszcze żyje. A jeśli umrze z głodu dlatego, że baliśmy się iść na policję?

– Można im przekazać informację anonimowo. Wiesz, tak, jak to robią w Crirnewatch.

John podniósł do oczu obrączkę pana Rogersa i zaczął ją oglądać.

– To się chyba da zrobić… Moglibyśmy też dowiedzieć się więcej na temat domu przy Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć. Pan Vane musi mieć jakąś teczkę na ten temat.

– Chyba nie zamierzasz znów grzebać w jego rzeczach? Wpakujesz się w poważne kłopoty.

John nie odpowiedział. Rozmyślał o tym, co ścigało ich w korytarzu, i o rzeźbie w łóżku. Nie mógł zapomnieć tej bladej twarzy z kości słoniowej i nieruchomych oczu. Ciekaw był, czy rzeźba przedstawiała kogoś żyjącego, czy też rzeźbiarz stworzył najbardziej przerażającą twarz, jaką mógł sobie wyobrazić.


W czasie przerwy obiadowej John poszedł do automatu na rogu Fernwood Avenue i wykręcił 999. Kiedy odebrano telefon, pod budką stanęła starsza kobieta w sukience w kwiaty, która przez cały czas trwania rozmowy wbijała w niego wzrok.

– Pogotowie policyjne. Z kim mam pana połączyć?

– Chciałbym porozmawiać z kimś o panu Rogersie, który zaginął w Streatham.

Zapadła chwila ciszy. Starsza kobieta świdrowała go wzrokiem tak uporczywie, że musiał się odwrócić.

– Wydział kryminalny policji Streatham, sierżant detektyw Bynoe przy aparacie.

– Hm… dzień dobry. Chodzi o tego zaginionego, o którym mówiono wczoraj w telewizji. O pana Rogersa. Wczoraj w porze obiadu widziałem, jak wchodzi do domu przy Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć, nie widziałem jednak, by stamtąd wychodził.

– Kim pan jest?

– Anonimowym informatorem.

– Może zechciałby pan zrezygnować ze swojej anonimowości i powiedział mi, jak się nazywa i kim jest? W tej sprawie może być nagroda.

– To nieważne. Chcę tylko przekazać informację, nic więcej.

– Czy pan Rogers był sam, kiedy go pan widział?

– Nie umiem powiedzieć.

– Jak to nie umie pan powiedzieć? Był sam czy z kimś?

– Hm… właściwie to nie widziałem na własne oczy, jak wchodził do budynku.

– Skąd więc pan wie, że tam wchodził?

– Po prostu wiem.

– Chciałbym się dowiedzieć, skąd.

– Zgubił obrączkę. Albo ktoś mu ją ściągnął.

– Gdzie ją zgubił?

– W domu przy Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć. Stąd wiem, że tam był.

– Czyli był pan w tym domu po nim, tak?

– Nie mogę tego powiedzieć.

– Niech pan posłucha, panie Anonimowy Informatorze, chyba powinniśmy sobie porozmawiać. Może zostanie pan tam, gdzie jest, a ja przyślę po pana samochód.

– Nie wie pan przecież, gdzie jestem.

– Wiem, wiem. W budce telefonicznej na rogu Fernwood Avenue. Jest już w drodze do pana jeden z naszych ludzi.

John puścił słuchawkę, wypadł z budki i ruszył biegiem przez ulicę. Starsza pani zawołała za nim:

– Dzisiejsze dzieciaki! Chuligani, i tyle! Chuligani jeden w drugiego!

Kiedy John dotarł do biura, był tak zdyszany, jakby przebiegł maraton. Courtney czekał na niego z niecierpliwością.

– Gdzie byłeś? Mam za pięć minut spotkanie z klientem.

– Przepraszam.

– Będziesz dopiero przepraszał, jak ten klient się wycofa. Zrób kopie planów, które zostawiłem, dobrze? Chciałbym je mieć zaraz po powrocie.

John został w biurze sam. Skopiował dokumenty dla Courtneya, a potem zrobił sobie filiżankę kawy i wrócił za biurko z czterema czekoladowymi ciastkami, które wszystkie naraz wetknął sobie w usta. Zaczął pić kawę, siorbiąc głośno (była bardzo gorąca, a nie było nikogo, kto by to słyszał), nie mógł jednak odwrócić wzroku od drzwi gabinetu pana Vane’a. Pan Vane musiał mieć dokumentację domu przy Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć i musiał wiedzieć o rzeźbie. Może wiedział także, że dom jest nawiedzony, i właśnie dlatego nikomu nie pozwalał się nim zajmować? Może wszystkie domy na jego „liście specjalnej” były nawiedzone?

Podszedł do drzwi gabinetu pana Vane’a i położył rękę na gałce. Nie, lepiej nie wchodzić. Ktoś może go przyłapać, a pan Vane nie będzie drugi raz tak wyrozumiały. Dziś rano już wystarczająco zaryzykowali, biorąc klucz – gdyby pan Cleat wyszedł z toalety dwie sekundy wcześniej, wpadłby na Lucy, wyślizgującą się z gabinetu pana Vane’a po odłożeniu klucza na miejsce.

Usiadł i dokończył kawę, a potem strzepnął okruchy ze stołu. Znów popatrzył na drzwi gabinetu pana Vane’a. Nagryzmolił na kartce karykaturę pana Cleata, dorysowując mu wielki nos. Ponownie popatrzył na drzwi gabinetu pana Vane’a.

Po chwili uświadomił sobie, że już jest w gabinecie, otwiera szafę na akta i grzebie w zalatujących kwaśnym odorkiem starych dokumentach.

W pierwszej od góry szufladzie leżały stare broszury z lat dwudziestych. W jednej z nich oferowano nowy dom w Tooting za 236 funtów szterlingów – w 1924 roku. John otworzył drugą szufladę – była wypełniona gazetami. Niektóre były tak stare, że aż zbrązowiały.

W dolnej szufladzie, pod napoczętą butelką ginu i słoikiem kleju, leżała gruba czarna teczka. John wyjął ją, położył na biurku pana Vane’a i otworzył. W środku znajdowały się dokumenty dotyczące kilkunastu domów. Niektóre musiały mieć wiele lat, ale dwa lub trzy były nowiusieńkie, co potwierdzały przyklejone na pierwszej stronie błyszczące kolorowe fotografie.

Był też wśród nich dom przy Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć. „Obszerna rezydencja o szczególnym charakterze, idealna dla większej rodziny. Cena do uzgodnienia”. Nie wspominano oczywiście o rzeźbach z twarzami z kości słoniowej ani o duchach, dyszących ludziom w twarz i goniących ich po schodach. Była za to (ręcznie napisana) lista dotychczasowych właścicieli z datami. Ostatni raz dom był zamieszkany cztery miesiące temu przez pana i panią Bennett. Przed nimi mieszkali tu państwo Dadarchanji, a jeszcze wcześniej państwo Geoffreys.

John od razu zwrócił uwagę na fakt, że żaden z dotychczasowych właścicieli nie pozostał w domu dłużej niż rok, a niektórzy wyprowadzali się już po dwóch lub trzech miesiącach. Uznał, że to niezbyt zaskakujące, jeśli doświadczali takich samych upiornych doznań jak on i Lucy.

Zapisał sobie adresy wszystkich domów, których dokumentacja znajdowała się w teczce. Było w niej kilka lokalnych adresów: Greyhound Road 113, Laverdale Square 7, Ullswater Road 14, posiadłość Larches przy Blackwood Avenue – ale John z zaskoczeniem stwierdził, że większość posiadłości jest położona dość daleko. Madeira Terrace 93 w Brighton, Carstairs House przy Pennine Road w Preston. Były nawet domy w Walii i Szkocji.

Nagle usłyszał jakiś odgłos zza drzwi. Szybko wsunął dokumenty do teczki i włożył ją do szuflady. Właśnie szedł w kierunku drzwi, kiedy zaczęły się otwierać. W ostatniej chwili schował się za nie i przycisnął do ściany. Do gabinetu wszedł pan Cleat, rzucił na biurko pana Vane’a teczkę z aktami i wyszedł. John poczekał, aż usłyszał, że pan Cleat wchodzi do kuchni, po czym wyślizgnął się na zewnątrz i cicho zamknął za sobą drzwi. Pan Cleat wyszedł z kuchenki.

– Gdzie byłeś? Jeśli dobrze pamiętam, zabroniłem ci wychodzić z biura bez meldowania się.

– Byłem tu cały czas.

– Gdzie?

– Tutaj.

Pan Cleat prychnął z irytacją.

– Chcę, żebyś coś dla mnie załatwił. Weźmiesz te dokumenty – pokazał teczkę, którą miał w ręku – i zawieziesz je do biura notarialnego Hawthorn i Black. To w Norbury, więc będziesz musiał pojechać autobusem.

John był szczęśliwy, że może się wyrwać z biura. Było wietrzne, choć gorące popołudnie i niebo nad domami pokrywały chmury podobne do psów, zamków albo tłustych leżących wielkoludów. Zanim wsiadł do autobusu, kupił sobie loda czekoladowego. Potem wszedł na górny pokład i usiadł z samego przodu.

Oddanie paczki nie zajęło mu wiele czasu, wracał więc na piechotę, oglądając wystawy. Chwilę dłużej zatrzymał się przed „Norbury Aquatics”, by poobserwować tropikalne ryby.

Kiedy przecinał niewielką przecznicę, jego uwagę zwrócił tłumek zgromadzony przed rozbieranym budynkiem. Stały przed nim trzy policyjne furgonetki, dwie ciężarówki firmy rozbiórkowej i kilka innych samochodów – a wśród nich długi biały karawan policji metropolitalnej z napisem: JEDNOSTKA WYPADKOWA.

John zerknął na zegarek. Miał jeszcze mnóstwo czasu, skręcił więc i dołączył do zbiegowiska. Nie widział zbyt wiele, ale kiedy spytał stojącego obok mężczyznę, co się dzieje, ten jedynie wzruszył ramionami i mruknął:

– Nie mam pojęcia.

John podszedł do rozciągniętej przez policjantów taśmy i spróbował popatrzeć nad płotem, jednak był zbyt wysoki. Wspiął się na niski ceglany murek okalający dom obok, skąd widział na wpół rozebrany budynek i kręcących się w ruinach kilkunastu policjantów w bluzach mundurowych z krótkimi rękawami.

– Hej ty, czego tu szukasz? – zawołał jeden z policjantów ruszając w kierunku Johna.

– Niczego. Chcę tylko popatrzeć.

– Nie ma tu nic do oglądania, więc spadaj.

– Co się stało?

– Nie oglądasz wiadomości?

– Czasami. Co się stało?

– Burzyli dom i znaleźli szkielety. Ponad pięćdziesiąt, przynajmniej jak na razie.

John przyglądał się jeszcze przez jakiś czas, na wypadek gdyby policjanci mieli wynieść na zewnątrz kolejny szkielet, ale po kilku minutach zaczął się nudzić. Kupił „Evening Standard” i wrócił autobusem do biura.

Artykuł o „Domu szkieletów w Norbury” był na piątej stronie. John mgliście przypominał sobie, że słyszał coś o tym w radio, jednak nie zwrócił wtedy na to uwagi. Kiedy przeczytał drugi akapit, poczuł, jak po karku pełznie mu lodowaty dreszcz.


W domu w Norbury na południu Londynu, gdzie w poniedziałek podczas rozbiórki robotnicy odkryli zamurowaną kryptę pełną ludzkich kości, skompletowano jak na razie pięćdziesiąt szkieletów. Dom przy Laverdale Square 7 został przymusowo wykupiony przez radę miejską w celu poszerzenia przebiegającej niedaleko drogi. Ostatni właściciele, państwo Lister, opuścili dom, nie zostawiając nowego adresu i policja bardzo chciałaby z nimi porozmawiać. Sąsiadka z domu obok, pani Annę Finch, powiedziała naszemu reporterowi, że wielu mieszkańców pobliskich domów uważało, iż Laverdale Square 7 ma „złą atmosferę” i czasem słyszała w nocy dochodzące stamtąd jęki i krzyki. Słyszała także „przypominające grzmoty” kroki, jakby biegano po schodach. „Ucieszyłam się, kiedy się dowiedziałam, że dom ma zostać zburzony – powiedziała pani Finch. – A teraz odkryto szkielety. To okropne”.


John opuścił gazetę. Brakowało mu tchu. Laverdale Square 7. To przecież jeden z domów z listy pana Vane’a! I też miał „złą atmosferę” – jak Mountjoy Avenue 66. Dokładnie czuł wiszący tam w powietrzu strach, słyszał dziwne hałasy. Niezbyt prawdopodobne, by aż dwa domy z listy pana Vane’a PRZYPADKIEM kryły w sobie coś groźnego! Nie było wątpliwości – powinien wejść do innych domów z „listy specjalnej” i sprawdzić, czy też kryją w sobie grozę.

Загрузка...