Rozdział 2

Poranek zrobił się nieprzyjemnie gorący, a John był dziesięć minut spóźniony. Kiedy szedł szybko Streatham High Road, z naprzeciwka nadjechało na rolkach jego trzech kumpli ze szkoły – Micky, Tez i Nasheem. Mieli na głowach czapki baseballowe, byli ubrani w T-shirty i szorty i popijali z butelek alkoholizowaną lemoniadę.

Micky objechał go mocno zdziwiony.

– Co się z tobą dzieje, człowieku? Wskoczyłeś w garnitur. Wyglądasz, jakbyś szedł na pogrzeb swojej babci.

– Rany, a co zrobiłeś z włosami? – dodał Nasheem. – I co jest z twoimi kolczykami? Gdzie masz kolczyki?

– Wiem, co mu się stało – stwierdził Tez. – Skończył osiemnaście lat i jest dorosły. Wydaje mu się, że ma się ubierać jak jego ojciec.

– Przepraszam, chłopaki, ale jestem spóźniony – powiedział John. – Wyleją mnie już pierwszego dnia.

– Wyleją? – afektowanie powtórzył Tez. – Chcesz powiedzieć, że znalazłeś robotę? Musiałeś oszaleć, człowieku. Po co szukałeś pracy, mogąc spędzić wakacje wałęsając się z kumplami? Nie mówisz poważnie, to niemożliwe…

– Nie stać mnie na wałęsanie się, zwłaszcza kiedy mam pracę. Skończyłem szkołę i muszę zacząć robić karierę.

– Karierę?! – spytał sarkastycznie Micky. – Jako kto? Chcesz zostać dyrektorem banku? Zawsze mówiłeś, że będziesz największym piosenkarzem rockowym, jaki chodził po tej ziemi.

– Tak też i będzie, jeśli uda mi się założyć zespół. Wysłałem w parę miejsc kasetę demo i sam wiesz, że nikt się nie zainteresował, prawda? Potrzebuję naprawdę dobrego zespołu i muszę więcej ćwiczyć.

– Co zamierzasz robić do tego czasu? – spytał Tez. – Pracować dla Inland Revenue?

– Muszę iść – oświadczył John. – Kazali mi być o dziewiątej. Punkt dziewiąta.

– Naprawdę? – szydził Micky, krążąc wokół Johna na rolkach. – Kto ci kazał?

– Ci, dla których mam pracować.

– Czyżby? A któż to taki? Centrala Partii Konserwatywnej?

John pchnął Micky’ego.

– Czego się czepiacie? Co załatwiliście dla siebie? Nic! Spędzicie lato na włóczeniu się po okolicy i co dalej?! Zasiłek? To marnotrawstwo czasu! Nawet jeśli nie zostanę piosenkarzem rockowym, na pewno trochę zarobię i zdobędę nieco doświadczenia.

– No, no – rzucił wyzywająco Tez. – Jeśli taki jesteś dumny z tej swojej kariery, powiedz, co to za firma.

John zawahał się, po chwili jednak powiedział:

– Będę pracował dla Blighta, Simpsona i Vane’a.

– Hej! A cóż ci panowie robią?

– Mają agencję handlu nieruchomościami. Najlepszą w Streatham.

Tez zamarł z otwartymi ze zdumienia ustami.

– Agencja handlu… nieruchomościami. Chyba żartujesz! Będziesz pracował w agencji handlu nieruchomościami? Cóż to za kariera, facet? Ale mi robota! To jeszcze gorsze, niż zostać dyrektorem banku!

John przeczesał palcami włosy i ruszył. Micky, Tez i Nasheem pojechali za nim, kpiąc z niego i przycinając mu, ale nie odzywał się do nich. Nie zamierzał zostać agentem handlu nieruchomościami. Chciał zostać najlepszym piosenkarzem rockowym w historii, który gra na gitarze i śpiewa własne piosenki, zapełniając Wembley, Rose Bowl i Madison Square Garden. Jak te tłumy by ryczały… ale tuż przed Bożym Narodzeniem matka dostała wylewu, który częściowo sparaliżował lewą stronę ciała, młodsza siostra Ruth była jeszcze w liceum, a ojciec ciągle brał dodatkowe godziny na taksówce, by utrzymać rodzinę.

Marzył o tym, że taśma demo przyniesie kontrakt za milion funtów, jednak w odpowiedzi dostał tylko parę listów w rodzaju: „Ciekawe, ale przykro nam…” – a był wystarczająco dorosły, by zrozumieć, co chciano przez to powiedzieć. Był dobry, ale niewystarczająco. Uznał więc, że zanim doszlifuje umiejętności, musi zacząć zarabiać.

Po jakimś czasie przyjaciele znudzili się dręczeniem go i odjechali. Odwrócił się i patrzył, jak przemykają przez tłum, pokrzykując bojowo i wyrzucając w górę ręce niczym zwycięscy bokserzy. Poczuł ukłucie zazdrości.

Wkrótce dotarł do biura firmy Blight, Simpson & Vane. Znajdujący się przy samej Streatham High Road budynek firmy wyglądał od frontu dość staromodnie. W dużym oknie wisiała oprawiona w dębowe ramy tablica ogłoszeniowa ze zdjęciami oferowanych nieruchomości. Strumień jadących ulicą samochodów robił taki hałas, że John ledwie mógł myśleć. „Bardzo interesująca rezydencja dla rodziny z pięcioma sypialniami i widokiem na łąki”. „Ładne dwupoziomowe mieszkanie z dwoma sypialniami”. „Mieszkanie z wyjściem na ogród i możliwością korzystania z garażu”. Ceny nieruchomości były tak astronomiczne, że nie umiał sobie wyobrazić, by kiedykolwiek kogoś takiego jak on było na coś podobnego stać.

Spostrzegł w lustrze swoje odbicie i ledwie siebie rozpoznał. W zeszłym tygodniu miał na głowie dziką plątaninę loków – teraz jego włosy były schludnie obcięte, a uszy widoczne. W zeszłym tygodniu w jego uszach tkwiły rozmaite kółka i fantazyjnie zakończone kawałki drucików – dziś pozostały po nich jedynie dziurki. Założył nowy garnitur od Burtona, zawiązał krawat od Burtona i wyglądał jak każdy początkujący urzędnik w Wielkiej Brytanii: był prawie przystojny, niemal dorosły, miał brązowe oczy, mocno zarysowany, gładko wygolony podbródek i tylko jeden syfek obok nosa.

Stał przed oknem i grał w wyobraźni Susan’s House, obserwując, jak jego palce poruszają się po wyimaginowanym gryfie, wydymając wargi i poruszając ustami. Uwaga, Eelsi! Przesuń się, Beck! Nadchodzi John French – największy gitarzysta rockowy w historii wszechświata!

Kiedy niemal dochodził do finału, otworzył oczy i dostrzegł obserwującego go znad dębowej ramy człowieka o wąskiej, wykrzywionej dezaprobatą twarzy. Natychmiast przestał grać na nie istniejącej gitarze i zaczął udawać, że się przeciąga. Drzwi prowadzące do budynku otworzyły się i wyszedł z nich chudy mężczyzna o nosie podobnym do ptasiego dziobu – ten sam, który prowadził z nim rozmowę kwalifikacyjną.

– Spóźniłeś się – zaskrzeczał. – Już myślałem, że w ogóle się nie pokażesz.

– Jasne, wiem… Przepraszam. Autobus się spóźnił.

– W przyszłości będziesz musiał lepiej organizować sobie dojazd. Poza tym w tej firmie nie mówimy „jasne”, lecz „tak jest”, do tego z wytwornym „s”.

– No tak, jasne. To znaczy… tak jesst, oczywiście, tak jesst.

– Nie sądzisz, że lepiej by było, gdybyś wszedł do środka i zaczął pracować?

– Tak jesst, chyba tak będzie lepiej. Tak jesst.

– Nie musisz na mnie syczeć, do cholery!

– Przepraszam.

Mężczyzna zaprowadził Johna do głównego biura. Wnętrze pomalowano na groszkowo, a pod każdą z dłuższych ścian ustawiono po pięć biurek, w dodatku tak, że stały skosem do ściany. Jarzeniowe światło powodowało, że każdy z pracowników wyglądał, jakby nie spał całą noc. Ścianę w głębi podpierały szeregi metalowych szaf na akta, w przerwie między nimi wisiał wielki plan południowego Londynu.

– Prawdopodobnie pamiętasz, że nazywam się David Cleat, ale w biurze masz się do mnie zwracać „panie Cleat”. Jestem zastępcą dyrektora firmy.

Pan Cleat podszedł do pierwszego biurka, przy którym siedział rudy chłopak w jaskrawozielonej koszuli, zajadający jabłko i zaczytany w „Racing Post”. Jego oczy były zielone jak butelkowe szkło, a nos miał upstrzony piegami.

– To jest Liam O’Brien. Liam, chciałbym, żebyś poznał Johna.

– Cześć, witamy we wspaniałym świecie handlu nieruchomościami – odparł Liam, mocno ściskając Johnowi dłoń. – Teraz także i ty będziesz mógł bez kiwnięcia palcem zarobić pół procenta czyichś ciężko zarobionych pieniędzy.

– Liam ma nieco pozbawione szacunku podejście do tego, co robimy – stwierdził pan Cleat, lekko wydymając wargi. – Ale udaje mu się sprzedawać sporo domów. Umie zamącić ludziom w głowie. Ma irlandzki dar wymowy.

– Ależ panie Cleat… – zaprotestował Liam. – Czy sprzedaż nieruchomości to nie jedno wielkie mącenie ludziom w głowach? Nazywać dom „częściowo wolno stojącym”, kiedy styka się jedną ścianą z innym…

Pan Cleat pchnął lekko Johna do następnego biurka, przy którym siedział młody Murzyn, studiujący cennik. Przed nim stała pleksiglasowa podstawka z wizytówką, identyfikująca go jako Courtneya Tullocha. Był tak elegancko ubrany, że aż wydawał się nieprawdziwy. Miał na sobie granatowy blezer będący kreacją któregoś ze sławnych projektantów mody i czerwony jedwabny krawat, a włosy tak przystrzyżone, że szczyt czaszki tworzył poziomą powierzchnię. Podniósł głowę i obdarzył Johna szerokim, ale pozbawionym emocji uśmiechem.

– Nie zwracaj uwagi na Liama – powiedział, wyciągając rękę. – Jeśli będziesz się starał, zrobisz w tej agencji majątek. Chcesz mieć BMW? Z felgami alu? Ze sprzętem Kenwooda? Jeśli tak, ta robota ci to załatwi.

– Myślmy nie tylko o zarobku, ale także o jakości usług i rzetelności – wtrącił pan Cleat i pociągnął nosem.

– Ale nie zapominając o odkładaniu na porządny samochód – oświadczył z uśmiechem Courtney.

Pan Cleat zaprowadził Johna do ostatniego zajętego biurka, gdzie przed komputerem siedziała brunetka w żółtej marynarce z lnu, opisująca „atrakcyjny dwupiętrowy apartament z łatwym dostępem do sklepów”.

– Lucy Mears – przedstawił ją pan Cleat. – Lucy, chciałbym, żebyś przywitała się z naszym nowym pracownikiem.

– Cześć! – powiedziała Lucy, rzucając na Johna krótkie spojrzenie. – Mam nadzieję, że dobrze robisz kawę. Piję czarną, z jedną tabletką słodziku.

– Doskonale – stwierdził pan Cleat. – Zostawię cię teraz w kompetentnych rękach Courtneya. Te drzwi z lewej prowadzą do kuchni, gdzie można robić kawę i herbatę, a także do ustronnego miejsca. Personel raz na tydzień składa się na napoje i na… hmm… bibułkę.

John patrzył na swojego nowego szefa, nic nie rozumiejąc. Pan Cleat poczerwieniał i wysunął górne zęby niczym Królik Bunny.

– Chodzi o sralny papier – wyjaśnił Liam, nie unosząc wzroku znad „Racing Post”.

– Dziękuję, Liam – wycedził pan Cleat tonem żrącym jak kwas azotowy, po czym dodał: – Drzwi po prawej prowadzą do biura pana Vane’a. Jest w tej chwili po części w stanie spoczynku, ale czasami zjawia się, aby dokonać transakcji z paroma wybranymi klientami. Chciałbym, byś przyjął do wiadomości, że oczekuje wysokiej jakości wystroju.

John znów nic nie rozumiał. I tym razem sprawę wyjaśnił Liam.

– Chodzi o to, że pan Vane nie chce, by jadać w biurze rybę z frytkami i olewać kłopotliwych klientów.

Pan Cleat nie skomentował tego, ale obdarzył Liama spojrzeniem, które zabiłoby żółwia. Popatrzył na zegarek i stwierdził:

– No, muszę już iść. Mam spotkanie z klientami w sprawie posiadłości Wavertree i nie mogę się spóźnić. John, zapamiętaj sobie, że w tym interesie najważniejsza jest punktualność. Nigdy nie wolno kazać klientom czekać. Zrozumiałeś?

– Jasne. To znaczy tak jesst.

Kiedy pan Cleat wyszedł, wszyscy natychmiast się rozluźnili, może z wyjątkiem Courtneya, który właśnie rozmawiał przez telefon z potencjalnym klientem o domu z widokiem na Tooting Bec.

– Wiem, że pańskim zdaniem cena jest zbyt wysoka, ale proszę pomyśleć o widoku – mówił. – Trawa, drzewa, kort tenisowy. Wyglądając przez okno z kuchni można sądzić, że jest się na dużej posiadłości ziemskiej.

– Nie wiem, jak on może tak łgać w żywe oczy… – mruknął Liam z uśmiechem. – Widzieliście Tooting Bec w weekend i przewalające się tam tłumy? Wyglądają jak kłębowisko robaków.

Skończywszy rozmowę, Courtney podszedł do Johna.

– Nie będziesz miał dziś wiele roboty – oświadczył. – Spadnie na ciebie jedynie robienie herbaty, odpowiadanie na telefony i zaniesienie korespondencji na pocztę. Wezmę cię też z sobą do paru domów, które ludzie zamierzają kupić. Może raz czy dwa zostaniesz tu sam, więc jeśli ktoś przyjdzie i zapyta o dom albo mieszkanie, musisz iść do szaf z dokumentami, znaleźć odpowiednią teczkę, skopiować materiały i dać je klientowi. – Otworzył jedną z szaf i wyjął błyszczącą teczkę, do której przypięto kolorową fotografię dużego domu z sześcioma sypialniami. – Jeśli ktoś powie, że chce coś zobaczyć, zapisz nazwisko i numer telefonu i powiedz, że oddzwonimy, by umówić się na spotkanie w pasującym mu terminie. To wszystko, co masz robić.

– Zawsze jeździ się z klientem, jeśli chce coś obejrzeć?

– Zazwyczaj tak, chyba że jesteśmy bardzo zajęci albo właściciel woli sam oprowadzić potencjalnego kupca – odparł Courtney. – Niekiedy, gdy dom jest pusty, pożyczamy ludziom klucz, by mogli się sami rozejrzeć. – Otworzył znajdującą się w szafie szufladę. – Klucze są tutaj. Kody alarmów też.

– Dzięki.

– Powinieneś wiedzieć o jeszcze jednej rzeczy… – zaczął Courtney, ale w tym momencie zadzwonił telefon, więc podszedł do biurka, by go odebrać.

John, nie bardzo wiedząc, co robić, poszedł za nim, Courtney zasłonił jednak mikrofon dłonią i powiedział:

– To chwilę potrwa. Usiądź przy ostatnim biurku i zacznij przeglądać listę ofert, żebyś wiedział, co mamy.

John usiadł i spróbował się uśmiechnąć do Lucy, ale ona patrzyła na niego tak, jakby był Niewidzialnym Stażystą.

Загрузка...