Lucy podrzuciła Johna do końca Mountjoy Avenue. Wuj Robin siedział z tyłu. Popołudnie było upalne, a niebo miało kolor spatynowanego brązu. Z oddali dolatywał basowy pomruk grzmotów.
– Wygląda na to, że szykuje się burza – mruknął wuj.
John wysiadł.
– Bądź ostrożny – przypomniała Lucy.
Choć daleko mu było do pewności siebie, podniósł kciuk do góry.
– Jeśli nas zawołasz, natychmiast się zjawimy – dodał wuj Robin.
Po przejściu kilkudziesięciu metrów John wystukał na telefonie Courtneya numer Lucy. Jej telefon zabrzęczał i przyjęła rozmowę.
– Słyszysz mnie?
– Znakomicie. Głośno i wyraźnie.
– To świetnie. Miej magnetofon w pogotowiu – powiedział John.
Ruszył w kierunku numeru 66. Kiedy doszedł na miejsce, koszula lepiła mu się do pleców, a majtki miał mokre jak kąpielówki.
Pan Vane już czekał. Jego czarny rover stał na podjeździe, przyciemnione szyby były dokładnie zamknięte. Kiedy John podchodził, jedna z szyb opuściła się bezgłośnie i z okna wysunęła się podobna do nagiej czaszki głowa pan Vane’a.
– Spóźniłeś się. – Musiał włączyć klimatyzację na poziom „Arktyka”, bo z samochodu wypłynęła fala tak lodowatego powietrza, że John aż się wzdrygnął.
– Przepraszam, to wina autobusu.
– Powinieneś mieć procent od kaprysów środków transportu miejskiego.
– Pewnie tak. To znaczy, tak jesst. – John nie mógł oderwać oczu od pana Vane’a. W naturze był jeszcze podobniejszy do Charlesa Voice’a i nie było najmniejszej wątpliwości, że to jedna i ta sama osoba.
Pan Vane popatrzył na zegarek.
– Mamy jeszcze pięć minut. Miałbyś ochotę zajrzeć do środka?
– Jeśli pan chce…
– Ważne jest, co ty chcesz.
Pan Vane zamknął okno i wysiadł z samochodu. Położył Johnowi dłoń na ramieniu i poprowadził go w kierunku frontowych drzwi. Oba kamienne lwy stały spokojnie przy schodach.
– Ta posiadłość została zbudowana w tysiąc dziewięćset ósmym roku. Jak byś ją opisał klientowi?
– Jako starą norę – odparł John.
– Niedobrze, John. Kiedy prowadzisz sprzedaż, tak nie można. Ponieważ dom zbudowano za krótkiego panowania króla Edwarda Siódmego, należy o nim mówić „edwardiański”. – Włożył klucz do zamka. – W naszym biznesie każda podupadła nieruchomość nazywa się „dojrzała do pełnej wyobraźni odnowy”, a o każdej brzydkiej albo niezbyt funkcjonalnej mówimy, że „ma charakter”. Kiedyś był to wspaniały dom. Zbudowano go z najlepszych materiałów, zgodnie z normami, których dzisiejsi rzemieślnicy już nie stosują. Popatrz na drzwi. Potrzebują trochę farby, ale są wykonane z najlepszego honduraskiego mahoniu.
– Robota braci Voice, tak?
Znaleźli się w holu wyłożonym białymi i czarnymi kafelkami.
– Co wiesz o firmie Voice Bros? – spytał pan Vane.
– Działała w tutejszej okolicy i zbudowała wiele… nagrodzonych domów.
– Proszę, proszę. Znakomicie odrobiłeś pracę domową.
Rozległ się kolejny grzmot, tym razem znacznie bliżej. Kiedy chmury zasłoniły słońce, w domu zrobiło się ciemniej. Nagle zaczęło wiać i podmuch przegonił po czarno – białej podłodze suche liście z zeszłej jesieni.
Pan Vane otworzył drzwi salonu, podszedł do wielkiego okna i wyjrzał na ogród.
– Mógłbyś mieć przed sobą wielką przyszłość, wiesz?
John podszedł i stanął tuż obok, ale się nie odzywał.
– Mógłbyś prowadzić wspaniałe życie… zobaczyć mnóstwo niezwykłych rzeczy…
– Nie chcę być przez całe życie agentem sprzedaży nieruchomości. Chcę zostać muzykiem rockowym.
– O… muzykiem rockowym… – Pan Vane powiedział to tak, jakby te dwa słowa były w obcym języku. – Chcesz być sławny, tak? Chcesz, by twoje nazwisko przetrwało po wsze czasy?
John wzruszył ramionami.
– Przede wszystkim chcę trochę zarobić. Wie pan, jak to jest.
– Czyli nie jesteś zainteresowany osiągnięciem nieśmiertelności? – Pan Vane stał bardzo blisko i patrzył Johnowi prosto w oczy.
Przez okno John widział, że drzewa zaczynają się poruszać od wiatru.
– Wiem o druidach – oświadczył.
– Wiesz o druidach? – Pan Vane odsunął się i zaczął powoli chodzić po pokoju, okrążając wytarty szezlong i przewrócone do góry nogami krzesło. – Co twoim zdaniem o nich wiesz?
– Wszystko. Wiem o liniach ley, o ludziach wciągniętych w ściany. Wiem o rzeźbie.
– To dobrze, John. Bardzo dobrze. Przynajmniej nie będę musiał cię przekonywać, że to prawda.
– Więc to prawda?
Brwi pana Vane’a utworzyły wąskie V.
– Oczywiście, że prawda. A dlaczego, twoim zdaniem, dziś tu jesteś?
– Kazał pan rzeźbie nas ścigać. Prawie nas zabiła.
– Zgadza się, John: prawie. Tak jednak się stało, że razem z Lucy uciekliście, i dlatego zamiast składać dziś twoim rodzicom kondolencje, chcę ci złożyć propozycję.
Nagle tuż nad samym domem rozległ się łoskot grzmotu, co zabrzmiało, jakby walił się dach.
– Nie mogę uwierzyć, że pan ot tak po prostu się przyznaje! Przyznaje pan, że kazał rzeźbie nas ścigać i zabić? Potwierdza pan, że sprzedawał ludziom domy wiedząc, że w nich umrą?
– Dlaczego miałbym zaprzeczać? Nikt w to nie uwierzy… tak, jak dotychczas nie wierzono. Nie myśl sobie, że jesteś pierwszą osobą, która próbuje doprowadzić do upadku moje małe imperium.
– Wychodzę. Zamierzam zawiadomić o tym, co pan robi, policję. Zadbam też o to, by zburzono każdy z pańskich domów i sprawdzono, ilu ludzi pan zabił!
– A ja oczywiście zaprzeczę, że o czymkolwiek wiedziałem.
– Mimo to spróbuję. Niech się pan ma na baczności.
John poszedł do holu i otworzył frontowe drzwi. Niebo było ciemne i zielonkawe jak spatynowana miedź, a na ogród zaczynały spadać pierwsze grube krople letniego deszczu. Powietrze było naładowane elektrycznością i strachem.
Tak jak John się spodziewał – tuż przed drzwiami stała rzeźba. Czekała na niego w bezruchu. John poczuł, że przyspiesza mu puls, ale wiedział, co robić.
Zatrzasnął drzwi i wrócił do salonu. Pan Vane obserwował go z lekko wykrzywionymi rozbawieniem ustami.
– Nie może mnie pan zabić – powiedział buntowniczo John. – Moi przyjaciele wiedzą, gdzie jestem.
– Zabić cię? Nie zamierzam cię zabijać! Masz hart ducha, John. Masz inicjatywę. Od dawna szukam kogoś takiego jak ty.
– Nie rozumiem, co ma pan na myśli.
– Już mówię. W tysiąc osiemset osiemdziesiątym piątym roku, kiedy miałem dwadzieścia siedem lat, otworzyłem małą firmę budowlaną w Peckham. Budowaliśmy skromne domy – dla lekarzy, notariuszy i księgowych – ale uważam, że robiliśmy to bardzo dobrze. Miałem żonę, którą bardzo kochałem, i dwóch prześlicznych synków. Pewnej zimy zacząłem się źle czuć i kiedy poszedłem do lekarza, dowiedziałem się, że mam złośliwego guza i pozostało mi zaledwie kilka miesięcy życia. Byłem zrozpaczony. Nie powiedziałem nic żonie, zacząłem jednak odwiedzać wszelkiego rodzaju uzdrawiaczy, zielarzy i innych ludzi o cudownych zdolnościach…
John stał nieruchomo. Pokój był teraz tak mroczny, że widział jedynie zarys postaci pana Vane’a na tle okna. Jego głos skrzypiał ze starości.
– Pewnego dnia, w Salisbury, poszedłem do lekarza druida, który powiedział, że wcale nie muszę umierać. W zamian za pomoc w odbudowaniu druidycznych świątyń obiecał użycie magicznych zdolności druidów do wyleczenia mnie. Zademonstrował swe możliwości, przykładając mi do policzka dłoń i usuwając znamię, które miałem od urodzenia. Kochałem bardzo moją rodzinę i nie chciałem umierać, więc zgodziłem się. Nikt poza tym lekarzem nie był w stanie mi pomóc. Pożyczyłem pieniądze i założyłem firmę pod nazwą „Voice Bros” – choć nie nazywałem się Voice i nie miałem braci. Nazwa oparta jest na cytacie z Biblii… gdy Kain zabił Abla i zakopał go, Bóg rzekł: „Krew brata twego głośno woła ku mnie z ziemi!”. Kiedy to wymyśliłem, wydawało mi się bardzo dowcipne. Dopiero potem zrozumiałem, jaka w tej nazwie kryje się ironia.
Za oknem zamigotała błyskawica i przez ułamek sekundy salon był skąpany w jasnym świetle. Cień pana Vane’a poruszył się na ścianie za nim jak przerażający diabełek z pudełka.
– Budowałem domy dokładnie tam, gdzie mi kazał Zakon Druidów. Jeśli chodzi o ten budynek, to znajduje się on dokładnie na linii ley przebiegającej z północy na południe. Biegnie ona przez środek ogrodu i drzwi wejściowe. Musiałem nie tylko stawiać dom w ściśle określonym miejscu, ale także w każdym kominku umieścić jeden oryginalny kamień z ostatniej świątyni druidów na wyspie Thanet.
Widzisz tutaj? – Podszedł do wielkiego kominka. W samym środku górnego obramowania paleniska wmurowany był grubo ciosany kamień, na którym wyryto przypominające gałązki runy. – Właśnie te kamienie przemieniają moje domy w coś niezwykłego. Czynią z nich bramę… do przeszłości i do innego bytu. Rozumiesz mnie? – Z uszanowaniem dotknął kamienia czubkami palców, a potem odwrócił się do Johna i uśmiechnął. – Razem z dwoma przyjaciółmi, Henrym Blightem i Frederickiem Simpsonem, założyłem niewielką agencję handlu nieruchomościami i wystawialiśmy domy na sprzedaż. Powiedziano nam, że mamy je sprzedawać wielodzietnym rodzinom. W tamtych czasach nie było niczym nadzwyczajnym, jeśli małżeństwo miało dziewięcioro, dziesięcioro albo i więcej dzieci. Moje zdrowie poprawiało się z dnia na dzień. Kiedy sprzedaliśmy pierwszy dom, byłem w znakomitej formie, a mój lekarz stwierdził, że guz zniknął. Czułem się młodziej niż kiedykolwiek. Wkrótce odkryłem, że dom jest pusty, a rodzina, która go kupiła, zniknęła. Poszedłem do Zakonu i wyjaśniono mi, że domy są świątyniami ofiarnymi… miejscami, gdzie Prastarzy mogą zaspokoić swój głód młodości, energii i ludzkiego ciała.
– Dlaczego pan ich nie powstrzymał? – John próbował podnieść jak najwyżej telefon Courtneya, jednak na tyle ostrożnie, by Vane go nie zauważył. – Dlaczego nie kazał im pan wypchać się swoimi świątyniami ofiarnymi? Dlaczego nie pozbył się pan tych domów i nie odmówił ich sprzedawania?
Kolejna błyskawica przecięła niebo. Pan Vane stał ze spuszczoną głową.
– Ponieważ wiedziałem, że jeśli to zrobię, choroba wróci i umrę. Byłem taki młody… kochałem żonę i dzieci bardziej, niż sobie wyobrażasz.
– Na pewno kochał ich pan bardziej niż ludzi, którzy zginęli.
– To byli tylko ludzie, John! Kiedy pożyjesz tak długo jak ja, zaczniesz to rozumieć. Ludzie rodzą się i umierają. Miliony ludzi umiera na różne choroby. Miliony ludzi ginie podczas wojen. Są jak zboże, które się kosi. Sierp robi CIACH! – i padają!
– A kim pan jest? Też tylko człowiekiem, prawda? Nie czas już pana skosić?
– Wierz mi albo i nie, ale właśnie coś takiego chcę ci zaproponować. Mam już dość takiego życia, John. Zawarłem z druidami umowę i jestem zmęczony jej wypełnianiem. Kiedy powiedzieli mi, że nie umrę, nie zdawałem sobie sprawy z tego, że to oznacza NIGDY. Byłem świadkiem starzenia się mojej ukochanej żony i pochowałem ją. Pochowałem synów. Pochowałem moje wnuki. Obserwowałem, jak moi przyjaciele zmieniają się z pełnych wigoru młodzieńców w przerażających staruchów. Zdawało mi się, że wieczne życie będzie wspaniałe, ale mam już wszystkiego dość. Mam dość samotności, mam dość tego interesu. Trwa tak od dawna, ale do dziś – do chwili, aż się zjawiłeś – nie spotkałem żadnego młodego człowieka gotowego uwierzyć w to, co robię. – Wziął długi, chrapliwy wdech. – Zajmij moje miejsce, John. Przejmij firmę. Mógłbyś żyć, ile zechcesz. Sto, dwieście lat. Mógłbyś żyć w roku dwutysięcznym setnym!
– Naprawdę? A ilu ludzi miałbym wtedy na sumieniu? Ilu ludzi pan zabił?! Setki? Tysiące?
– Wybór należy do ciebie, John. Nie prosiłem cię, byś się wtrącał. Wetknąłeś nos w coś, co nie powinno nigdy wyjść na jaw, i miało to tragiczne konsekwencje. Biedny Liam. To, że zginął, jest wyłącznie twoją winą.
Johnowi zdawało się, że przez pomruk burzy i plusk deszczu przebijają inne dźwięki: trochę przypominające szepty, trochę szelesty – jakby po domu kręciło się cichutko kilkanaście osób, biegając na bosaka z pokoju do pokoju. Kiedy dziwne zjawy przesuwały się obok, czuł prawie powiew. Niemal je widział.
– Chyba nie chcesz dziś umrzeć, John? Oczywiście, że nie chcesz. Tak się jednak składa, że wiesz zbyt wiele. Miałem już kilku pracowników, którzy dowiedzieli się za dużo, ale żaden nie miał ani dość wytrwałości ani rozumu, by cokolwiek przedsięwziąć. Przerażasz mnie, John, ponieważ jeśli pozwolę ci wyjść z tego domu, możesz znaleźć sposób na udowodnienie tego, co robiłem, a nie mogę do tego dopuścić.
– Nie zatrzyma mnie pan. Wychodzę, i tyle.
John ruszył ponownie do holu. Był tak przerażony, że czuł, jak włosy stają mu dęba. Było jasne, że rzeźba czeka na zewnątrz – tyle że tym razem był na to przygotowany. A przynajmniej tak mu się wydawało.
Niemal dotarł do drzwi, kiedy gwałtownie otworzyły się od tak potężnego uderzenia, że wyrwało zamek, który przeleciał kilka metrów, spadł na podłogę, potoczył się jeszcze kilka metrów po podłodze i zatrzymał. Rzeźba weszła do środka. Twarz miała jak zwykle spokojną, ale w tym spokoju czaiło się okrucieństwo. Ruszyła od razu w kierunku Johna, więc nie zwlekając zastosował swoją tajną broń. Włożył rękę do kieszeni i sypnął na podłogę garść szklanych kulek. Potoczyły się w kierunku rzeźby, która natychmiast na nie weszła.
Zamiast jednak stracić równowagę, miażdżyła kulki, zmieniając je w szklany miał. Nie zwolniła kroku nawet na ułamek sekundy, sunęła z gracją przez hol, a kiedy dotarła do Johna, pchnęła go w klatkę piersiową z taką siłą, że stracił oddech i zatoczył się do tyłu dwa lub trzy metry. Rzeźba nie zatrzymała się, znów podeszła do niego i pchnęła go w pierś – tym razem huknął plecami o ścianę.
Dysząc, próbował zrobić unik, ale okazało się, że jest jak przyszpilony do ściany. Plecy bolały go, jakby skórę na nich szarpały dziesiątki rąk, od których w żaden sposób nie mógł się uwolnić.
– Nie! – wrzasnął. Przypomniał sobie Liama, wciąganego w wytapetowaną ścianę w Brighton, i zobaczył jego otwarte w przerażeniu usta i patrzące błagalnie oko.
Sięgnął za siebie i zaczął odpychać się od ściany, jednak spowodowało to tylko, że zaczęła wciągać także jego dłoń. Odwrócił się i patrzył z przerażeniem, jak jego palce powoli wsuwają się w pomalowany na żółto tynk. W ciągu kilku sekund ściana wciągnęła całą dłoń – do nadgarstka. Rzeźba stała bez ruchu, z obojętną miną.
– Pomóż mi! – wydarł się na nią John. – Nie stój tak! Pomóż mi!
Z salonu wyszedł pan Vane i podszedł do niego powolnym, miarowym krokiem.
– Złożyłem ci propozycję, John, ale ją odrzuciłeś. Musisz zrozumieć, że nie mogę cię puścić wolno.
Szarpiąc się, John odchylił głowę do tyłu – i w tej samej sekundzie, gdy jego włosy dotknęły ściany, zaczęło je wciągać.
– Nie! Nie może pan na to pozwolić! Niech jej pan każe przestać! Nieee!
Pan Vane popatrzył na zegarek.
– Nie martw się, to długo nie potrwa.