Rozdział 3

Pierwszy dzień pracy Johna był mieszanką nudy i dezorientacji, przyprawianą od czasu do czasu zażenowaniem. Ponad godzinę spędził na kserowaniu planów bloku z apartamentami do wynajęcia w Gypsy Hill, a potem zrobił wszystkim napoje: herbatę z trzema kostkami cukru dla Courtneya, kawę z mlekiem dla Liama i czarną dla Lucy.

– A gdzie herbatniki? – zapytała, gdy przyniósł jej kawę, i kazała mu iść do Sainsbury’ego po paczkę ciastek w czekoladzie.

Pod sklepem z płytami „Our Price” zobaczył dwóch chłopaków, których znał – stali, paląc papierosy, śmiejąc się i zagadując przechodzące dziewczyny. Poczuł się jak zamknięty w pułapce szczur, co jeszcze bardziej pogorszyło mu nastrój. Wrócił do biura najdłuższą możliwą drogą – wzdłuż Pendennis Road i przez Gracefield Gardens. Było tak gorąco, że musiał poluzować krawat. Kiedy otworzył pudełko, okazało się, że czekolada spłynęła z ciastek.

– Gdzieś ty je kupił? – zapytała Lucy. – W Zimbabwe?

Tuż przed lunchem Courtney zabrał go swoim granatowym BMW na spotkanie z małżeństwem, które chciało obejrzeć nieduży domek z dwoma sypialniami w Streatham Park. Johnowi jazda bardzo się podobała, zwłaszcza że samochód miał fantastyczny sprzęt grający. Courtney podkręcił głośność do ogłuszającego poziomu i John miał wrażenie, że z każdym akordem karoseria auta coraz bardziej się wybrzusza.

Dom był ciasny i wyziębiony – najwyraźniej od dłuższego czasu nikt w nim nie mieszkał. Na dywanie w salonie była wielka brązowa plama, na tylnej stronie drzwi spiżarni ktoś przybił plakat z Barrym Manilowem i flamastrem domalował mu okrągłe okulary. Małżonkowie mieli po pięćdziesiąt parę lat i nie byli zdecydowani. On miał na sobie brązową nylonową koszulę z krótkimi rękawami, ona sukienkę przypominającą perkalowy pokrowiec na krzesło. Nie odzywając się, zaglądali z ponurymi minami do każdego pomieszczenia. Dopiero na końcu mąż spytał:

– Jaka jest tu ziemia? Kwaśna czy zasadowa?

– Gliniasta – odparł Courtney.

– To niedobrze. Chcę hodować azalie.


– Czasem ma się ochotę zrobić im krzywdę – stwierdził w drodze powrotnej Courtney. – Po prostu zrobić im kuku.

Roześmiał się, John też się roześmiał. Zaczął powoli dochodzić do wniosku, że może w końcu polubi tę pracę. Na lunch Courtney zaprosił go do MacDonalda na cheeseburgera i frytki, ale John odmówił.

– Nie martw się, stary, ja stawiam – powiedział Courtney. – Wiem, jak to jest, kiedy zaczyna się pracę.

– Nie o to chodzi, mam pieniądze. Po prostu nie jestem głodny.

– Jak chcesz.

– Jeśli i tak zostajesz, to pójdę na zakupy – oświadczyła Lucy, kiedy wrócili do biura.

Zamknęli za sobą drzwi i zostawili go samego. W rzeczywistości umierał z głodu, miał jednak pieniądze tylko na autobus do domu i nie zamierzał się do tego przyznawać. Tata co prawda wciskał mu pieniądze na lunch, ale John nie chciał ich wziąć.

Pan Cleat wyznaczył mu biurko przy samym wejściu do hali biurowej, więc gdyby ktokolwiek wszedł, John musiałby wstać, by go przywitać. Na jego biurku leżała mająca chronić blat płachta tektury, na której stał komputer, którego nie umiał obsługiwać, i pojemnik na długopisy z firmowym nadrukiem.

Posprawdzał szuflady, ale poza kilkoma zabłąkanymi spinaczami i malowniczą widokówką z Rhyl, na której napisano: „Drodzy Wszyscy! Odkąd przyjechałem, leje. Pozdrawiam, Bill” – były puste.

Czas pełzł jak żółw. John przerzucił lokalną „Property Gazette”, potem podszedł do okna i zaczął wyglądać znad dębowej ramy. Nad Streatham High Road unosiły się kłęby kurzu, ale ulica była pełna światła. Chodnikami pomykało mnóstwo dziewczyn w krótkich spódniczkach. John zrobił sobie filiżankę kawy i zjadł trzy czekoladowe ciastka, zlepione jak przekładana kanapka. Właśnie się zastanawiał, czy zaryzykować zjedzenie czwartego ciastka, kiedy zadzwonił dzwonek przy drzwiach wejściowych i do biura wkroczył wysoki mężczyzna w kremowym blezerze. Miał szeroką, opaloną twarz, krzaczaste brwi i okulary w grubych rogowych oprawkach. Rzucił na biurko Johna brązową skórzaną aktówkę i niemal krzyknął:

– Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć! – Głos miał tak donośny, że gdyby lekko się wysilił, słychać by go było z odległości pięciu kilometrów.

– Oj! – jęknął John.

Mężczyzna przyjrzał mu się dokładnie, a potem, starannie wymawiając zgłoski, jakby rozmawiał z debilem, dodał:

– Chcę obejrzeć ten dom.

– Oj!

– Dzwoniłem w zeszłym tygodniu. Rozmawiałem z Davidem.

– Rozumiem, z panem Cleatem. Nie ma go w tej chwili. Nikogo nie ma.

– Pan jest.

– Tak, ale to mój pierwszy dzień pracy.

– No to co? Chcę tylko rzucić okiem na tę nieruchomość. Od wieków szukam domu na Mountjoy Avenue. Tamtejsze domy trafiają na rynek najwyraźniej tylko wtedy, gdy ktoś umrze.

– Przykro mi, ale nikogo w tej chwili nie ma.

– Mogę chyba pożyczyć klucz? Zwrócę go za trzy kwadranse.

– Nie wiem, czy…

– Słuchaj, chłopcze. Korzystałem z usług tej agencji, kiedy ty jeszcze sikałeś w pieluchy. Gram z Davidem w golfa. Dom jest pusty, nie ma w nim nic do ukradzenia. Poza tym raczej nie wyglądam na włóczęgę, co? A może wyglądam?

– Nie. Oczywiście, że nie.

John podszedł do szuflady i zaczął przeglądać klucze. Były ułożone w porządku alfabetycznym i starannie oznakowane, nie było jednak wśród nich klucza opatrzonego tabliczką „Mountjoy Avenue 66”.

– Przykro mi. Nie ma klucza. Gdyby mógł pan przyjść później…

– Nie mogę przyjść później. Mam o drugiej ważne spotkanie. Musicie gdzieś mieć ten klucz. David powiedział, że to jedna z waszych specjalnych nieruchomości i zajmuje się nią pan Vane.

John wzruszył ramionami.

– Przykro mi. Jeśli nie ma tu klucza…

– Jeśli to jego nieruchomość, to może pan Vane ma go w swoim gabinecie?

– Może – odparł niechętnie John. – Zobaczę.

Otworzył drzwi do gabinetu pana Vane’a i wszedł do środka. Żaluzje były zasłonięte, więc w środku panował mrok. Pod ścianami stały szeregi starych mahoniowych szaf na akta, pod jedną z nich królowało olbrzymie, zasłane dokumentami i książkami mahoniowe biurko. Między szafami wisiał portret ładnej kobiety w karmazynowej sukience z lat dwudziestych.

– Pospiesz się, chłopcze, nie mam całego dnia do dyspozycji! – zawołał gość.

John otworzył środkową szufladę biurka. Było tu pełno chaotycznie powpychanych okularów, piór, gumowych opasek, kopert i starych fotografii. W lewej szufladzie leżały paczki starych listów, powiązanych różową tasiemką. W prawej znalazł klucze – dziewięć sztuk. Przy każdym wisiała plakietka z dokładnym opisem. Po chwili miał w ręku ten od Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć.

– Znalazłeś? – zapytał gość.

John zawahał się. Chyba nic się nie stanie, jeśli ktoś rzuci okiem na którąś z nieruchomości pana Vane’a… Jeśli temu facetowi dom się spodoba, może złoży ofertę kupna i pan Vane będzie zadowolony, nawet jeśli wszystko odbędzie się pod jego nieobecność.

Zamknął szufladę i wrócił do biura.

– Dobra robota – mruknął mężczyzna na widok klucza i wyciągnął rękę. Na palcu serdecznym miał grubą obrączkę, zrobioną z przeplatających się pasemek złota i platyny.

John zacisnął palce na kluczu.

– Chyba powinienem zapisać pańskie nazwisko. Wie pan, to mój pierwszy dzień i nie chcę popaść w kłopoty.

– Rogers – niecierpliwie rzucił mężczyzna. John zapisał nazwisko w notesie z firmowym nadrukiem.

– A pański adres?

– David wie, gdzie mieszkam! Był u mnie na kolacji!

John dalej trzymał długopis nad papierem.

– No dobra. Welham Road sto trzy.

Kiedy John powoli zapisywał adres, mężczyzna wiercił się i podrygiwał. Gdy dostał klucz, natychmiast wymaszerował, niemal zderzając się w drzwiach z wracającym Courtneyem.

– A to kto? – spytał Courtney.

John uniósł notes.

– Pan Rogers. Chciał popatrzeć na dom, więc pożyczyłem mu klucz. Mam nadzieję, że nie zrobiłem nic złego. Zapisałem jego adres.

– To świetnie. Jeśli kupi nieruchomość, dostaniesz premię. Przy tym tempie będziesz miał BMW jeszcze przed świętami.

– Dziękuję – odparł John, bardzo z siebie zadowolony. – Chcesz filiżankę kawy? Właśnie zamierzałem zaparzyć.

– Chętnie. Mógłbyś dziś po południu poselekcjonować akta. – Courtney wskazał na leżącą na biurku stertę. – Nieruchomości znajdujące się w ofercie ponad trzy miesiące odkładaj, żebyśmy mogli je przejrzeć i zastanowić się, czy zareklamować je ponownie w prasie branżowej i czy nie poradzić właścicielom, by obniżyli cenę.

– Oczywiście, zajmę się tym.

W tym momencie wrócili Liam i Lucy. Liam opowiadał właśnie jakąś absurdalną historię o Tarzanie, który z powodu braku pracy w dżungli występuje o zasiłek dla bezrobotnych.

– Jak tam, John? – spytał Liam. – Sprzedałeś coś, gdy nas nie było?

– Możliwe – odparł za Johna Courtney. – Był ktoś i pytał o dom.

– To wspaniale. Mam nadzieję, że chodzi o Cedars. Już trzy lata próbujemy wepchnąć komuś tę stertę próchna.

– Nie. Chodziło o Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć.

Liama zatkało, patrzył na Johna z otwartymi ustami. Courtney zakrył twarz dłońmi. Lucy wykrzyknęła:

– Nie wierzę!

– O co chodzi? – spytał John. – Chyba nie zrobiłem nic złego? Facet twierdził, że zna pana Cleata. Powiedział, że grywa z nim w golfa, zaprasza go na kolację itepe. – Czuł, że czerwienieje i zaczyna mu łomotać serce.

– Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć to nieruchomość pana Vane’a – odparła Lucy. – Znajduje się na jego specjalnej liście. Nikomu nie wolno jej sprzedawać.

– Skąd miałeś klucz? – spytał Liam.

– Zajrzałem do biurka pana Vane’a.

– Zajrzał do jego biurrrka… – wycedził przez zęby Courtney. – On naprawdę robi się niebezpieczny.

– Przecież nie wiedziałem… – jęknął John. Był bliski łez. Musiał raz za razem przełykać, by pozbyć się ucisku w gardle.

– Nie powiedziałeś mu? – spytała Courtneya Lucy. – Jezu, Courtney, powinieneś był mu powiedzieć! Courtney popatrzył na swego rolexa.

– Dawno temu ten facet wyszedł? Może zdążę go złapać, zanim dojedzie na miejsce?

– Jakieś dziesięć minut temu.

Jakie mogło mieć znaczenie, że dał panu Rogersowi klucz? – zastanawiał się John. Przecież nie próbował mu sprzedać nieruchomości ani nic w tym stylu. I tak nie wiedział, jak to się robi.

Liam objął go i powiedział uspokajająco:

– Nie przejmuj się, John. To nie była twoja wina. Nie mogłeś wiedzieć. Wydawało ci się, że robisz, co należy.

John tylko skinął głową – nie miał odwagi się odezwać.

– Teraz możemy jedynie czekać, aż pan Rogers odniesie klucz, i mieć nadzieję, że nie złoży oferty kupna – dodała Lucy.

Jeszcze rozmawiali o Mountjoy Avenue 66, kiedy wrócił pan Cleat. Poza aktówką miał papierową torbę na zakupy od Tesco z butelką lambrusco, czekoladową ekierką i zamrożonym daniem obiadowym na jedną osobę.

– Co się dzieje? – spytał, widząc ich miny. – To nie wieczór samotnych matek, a agencja handlu nieruchomościami, w której wre praca!

Liam nie zdejmował ręki z ramienia Johna. Johnowi sprawiała przyjemność jego opiekuńczość, ale wolałby, by zabrał rękę. Czuł się głupio, jak potrzebujący niańki małolat.

– John trochę nabroił – poinformował pana Cleata Liam. – W przerwie przyszedł jakiś facet i wyłudził od niego klucze do Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć.

Pan Cleat odstawił torby i wbił w Johna wzrok.

– Słucham…?

– Nazywał się Rogers. Powiedział, że pana zna.

– Rzeczywiście mnie zna. I dałeś mu klucz do Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć?

– To nie była wina Johna – wtrącił się Courtney. – Zapomniałem mu powiedzieć o specjalnej liście pana Vane’a.

Pan Cleat najpierw otworzył usta, a potem je zamknął, jakby miał kłopoty z oddychaniem. Podszedł do swojego biurka, zaraz jednak wrócił do Johna.

– I co teraz? – spytał w przestrzeń. – Co my teraz zrobimy?

– Mam jego nazwisko i adres – wyjaśnił John. – Poza tym obiecał natychmiast odnieść klucz.

Pan Cleat zdawał się tego nie słyszeć.

– Może telefon na Mountjoy nie jest jeszcze wyłączony. Może powinniśmy spróbować go złapać?

– Jeśli pan chce, mógłbym tam podjechać – zaoferował się Courtney.

– Nie! Sam pojadę – odparł pan Cleat. – Wolę nie myśleć, co powie pan Vane. W tym tygodniu miał kolejny atak astmy i nie jest w najlepszym humorze.

– Naprawdę mi przykro – próbował usprawiedliwiać się John. – Nie wiedziałem.

Pan Cleat podał mu swoją torbę z Tesco.

– Włóż to do zamrażarki. Gdyby ktokolwiek mnie szukał, nie ma mnie i mam wyłączony telefon.

Powiedziawszy to, wypadł na zewnątrz. John widział, jak biegnie na parking po drugiej stronie High Road, lawirując między autobusami i ciężarówkami.

– Nic z tego nie rozumiem – stwierdził. – To przecież tylko dom. Co za różnica, kto go sprzeda?

– Ja też tego nie rozumiem – powiedziała Lucy. – Ale jeśli istnieje cokolwiek, czego można się nauczyć pracując dla Blighta, Simpsona i Vane’a, to właśnie maksymy: „Rób, co ci każą, i nie zadawaj głupich pytań”.

– No tak. Przepraszam. Chcesz filiżankę kawy?

– Jasne – odparła Lucy i po raz pierwszy tego dnia uśmiechnęła się do niego.


Pan Cleat wrócił mniej więcej po godzinie. Poszedł natychmiast do gabinetu pana Vane’a i wrzucił klucz od domu przy Mountjoy Avenue 66 do szuflady jego biurka. Sprawiał wrażenie mocno podenerwowanego. Wyglądał jak ktoś, kto przed chwilą był świadkiem wypadku samochodowego.

Kiedy wyszedł z gabinetu pana Vane’a, podszedł prosto do Johna.

– Nigdy, pod żadnym pozorem, nie wydajemy nikomu kluczy do nieruchomości pana Vane’a, rozumiesz? Nigdy! Jestem gotów przyjąć do wiadomości fakt, że to twój pierwszy dzień i Courtney nie ostrzegł cię o istnieniu listy specjalnej, jeśli jednak w przyszłości ktokolwiek będzie pytał o którąś z naszych nieruchomości, zawsze najpierw masz sprawdzać w aktach. Jeśli coś znajduje się na specjalnej liście pana Vane’a, masz zapisać nazwisko i dane zainteresowanego i zostawić na biurku pana Vane’a notatkę. Na tym twoja rola się kończy.

John skinął głową.

– Teraz wiem. Jeszcze raz przepraszam. Gdybym wiedział wcześniej, nic takiego bym nie zrobił.

– No tak, oczywiście. Miejmy nadzieję, że pan Vane będzie tak samo wyrozumiały jak ja.

Resztę popołudnia John spędził, przyklejając zdjęcia domów do specjalnych kart i odpowiadając na telefony. Raz za razem spoglądał na pana Cleata i zastanawiał się, dlaczego kierownik biura popadł w taką panikę w związku z domem przy Mountjoy Avenue 66. Dlaczego pan Vane obstawał przy specjalnym zestawie nieruchomości, zastrzeżonych do sprzedaży tylko przez niego? Przecież powinien się cieszyć, gdyby któryś z jego ludzi coś sprzedał.

Pod koniec dnia jeszcze o tym myślał, kiedy pan Cleat nagle zatrzasnął teczkę, nad którą siedział, i oznajmił:

– No, to by było na tyle. Już wpół do szóstej. Chyba mieliśmy wszyscy dość jak na jeden dzień.

Загрузка...