ŚMIERĆ NOSI MASKĘ

– Ekonie, czy to znaczy, że jeszcze nigdy nie oglądałeś żadnej sztuki? – spytałem.

Spojrzał na mnie swoimi wielkimi brązowymi oczami i potrząsnął głową.

– Nigdy nie śmiałeś się z kłótni pary ofermowatych niewolników? Nigdy nie mdlałeś na widok młodziutkiej bohaterki uprowadzonej przez piratów? Nie czułeś tego dreszczyku emocji, kiedy okazywało się, że nasz bohater jest spadkobiercą olbrzymiej fortuny?

Oczy Ekona zrobiły się jeszcze większe i potrząsnął głową jeszcze gwałtowniej.

– W takim razie musimy to naprawić – powiedziałem. – I to jeszcze dzisiaj!

Działo się to w idy wrześniowe. Jesienny dzień był tak piękny. Bogowie chyba nigdy dotąd nie stworzyli tak pięknego jesiennego dnia. Słońce słało ciepłe promienie na wąskie uliczki i szemrzące fontanny; znad Tybru dolatywał lekki wietrzyk, przyjemnie chłodząc siedem wzgórz miasta; niebo było jak misa najczystszego lazuru, bez najmniejszej chmurki. Był to dwunasty z szesnastu dni wyznaczonych na doroczne obchody święta Rzymu, najstarszego w historii miasta. Kto wie, czy to nie sam Jowisz zarządził, by pogoda była tak doskonała; przecież święto odbywało się na jego cześć.

Dla Ekona ten czas okazał się nieskończonym pasmem fascynujących odkryć. Pierwszy raz w życiu zobaczył wyścig rydwanów w Circus Maximus, walki zapaśników i bokserów na miejskich placach; zjadł też pierwszy w swoim życiu cielęcy móżdżek z migdałową kiełbaską z ulicznego straganu. Wyścigi ogromnie go podekscytowały, głównie ze względu na konie; był oczarowany ich pięknem. Pięściarze za to szybko go znudzili, widział bowiem w swym życiu już niejedną uliczną bójkę. Kiełbaska zaś wyraźnie mu nie posłużyła, choć niewykluczone, że wina leżała po stronie zielonych jabłek smażonych z korzennymi przyprawami, na które skusił się tuż po niej.

Minęły już cztery miesiące od chwili, kiedy uratowałem Ekona z rąk zgrai chłopaków ścigających go z kijami i okrutnymi szyderstwami na ustach po zakamarkach Subury. Niewiele jeszcze wtedy o nim wiedziałem; poznałem go tylko przelotnie tamtej wiosny, kiedy prowadziłem śledztwo dla Cycerona. Owdowiała matka zdecydowała się, najwyraźniej w akcie desperacji, porzucić małego Ekona, pozostawiając go własnemu losowi. Czyż mogłem nie zabrać go do siebie?

Od razu uderzyła mnie w nim jego niezwykła, jak na dziesięcioletniego chłopca, mądrość. Wiedziałem, w jakim jest wieku, ponieważ zapytany o to, pokazywał dziesięć palców. Nie był niemową od urodzenia, lecz został nim w wyniku przebytej choroby – tej samej, która wcześniej zabrała jego ojca. Eko miał bardzo dobry słuch, potrafił też liczyć, ale jego język pozostawał bezużyteczny. Początkowo jego niezdolność mówienia stanowiła dla nas obu olbrzymią przeszkodę. Eko jest na pewno zdolnym mimem, jednak gestami nie da się przekazać wszystkiego. Ktoś nauczył go alfabetu, ale chłopiec umiał czytać i pisać tylko najprostsze słowa. Zacząłem sam go uczyć, lecz jego niemota znacznie ograniczała postępy w nauce.

Jego praktyczna znajomość rzymskich ulic była dogłębna, ale za to bardzo wąska. Znał tylne wejścia do wszystkich sklepów Subury i dobrze wiedział, w którym miejscu nad Tybrem handlarze mięsa i ryb wyrzucali wieczorem resztki towaru. Nigdy jednak nie był na Forum ani w Circus Maximus, nie słyszał przemowy żadnego polityka (szczęściarz!) ani nie oglądał przedstawienia w teatrze. Tego lata spędziłem wiele godzin, pokazując mu miasto; na nowo odkrywałem wspaniałości Rzymu, patrząc na nie oczami dziesięciolatka.

Dwunastego dnia świąt, kiedy przebiegł koło nas herold, ogłaszając, że za godzinę zespół Kwintusa Roscjusza będzie dawać przedstawienie, zdecydowałem, że nie możemy przegapić takiej okazji.

– Ach, trupa Roscjusza Komedianta! – powiedziałem. – Organizatorzy świąt nie poskąpili pieniędzy. Nie ma dziś słynniejszego aktora niż Kwintus Roscjusz ani bardziej znanej trupy aktorskiej!

Zeszliśmy z Subury na Forum, gdzie świętujące tłumy wypełniały otwarte place. Między świątynią Jowisza a łaźnią Seniusza rozstawiono prowizoryczny teatr. Drewnianą scenę wzniesiono na wąskiej przestrzeni między ceglanymi murami, której resztę wypełniały rzędy ławek.

– Pewnego dnia jakiś szukający popularności wśród plebsu polityk zbuduje pierwszy stały teatr w Rzymie – zauważyłem. – Wyobraź sobie: prawdziwy kamienny amfiteatr w greckim stylu, niewzruszony jak świątynia! Konserwatyści będą zbulwersowani. Nienawidzą teatru, ponieważ pochodzi z Grecji, a według nich wszystko, co greckie, jest dekadenckie i niebezpieczne. Dobra nasza, Ekonie! Jesteśmy na miejscu wcześnie. Powinniśmy dostać dobre miejsca.

Porządkowy przydzielił nam siedzenia tuż przy środkowym przejściu, zaledwie pięć rzędów od sceny. Pierwsze cztery rzędy, oddzielone od reszty purpurowym sznurem, zarezerwowane były dla senatorów i wyższych urzędników miejskich. Od czasu do czasu ten sam porządkowy kroczył przejściem, prowadząc jakiegoś ważnego gościa w todze z osobami towarzyszącymi, opuszczał sznur i z szacunkiem wskazywał miejsca. Kiedy widownia z wolna się zapełniała, pokazywałem Ekonowi poszczególne elementy tego prowizorycznego teatru. Niewielka wolna przestrzeń przed pierwszym rzędem krzeseł, zwana orchestrą, była przeznaczona dla muzyków. Na scenę prowadziło kilka schodków umieszczonych po obu jej stronach. Samą scenę z trzech stron zamykały drewniane ściany zaopatrzone w drzwi dla aktorów. Gdzieś zza niej dobiegały dźwięki instrumentów; muzycy przygotowywali się do występu, grając urywki znanych melodii.

– Gordianusie!

Odwróciłem się i ujrzałem górującą nad nami wysoką i chudą sylwetkę.

– Statiliusie, miło cię widzieć! – przywitałem go.

– Ciebie też. Ale kogóż to masz ze sobą? – Statilius wyciągnął dłoń i poczochrał kasztanową czuprynę Ekona.

– To jest Eko – przedstawiłem chłopca.

– Dawno nie widziany siostrzeniec?

– Niezupełnie.

– Ach, a zatem… błąd młodości? – Statilius uniósł brwi.

– Również nie. – Poczułem, że się rumienię, ale jednocześnie przemknęło mi przez głowę pytanie, jak czułbym się, mogąc odpowiedzieć: „Tak, to mój syn”.

Nie pierwszy już raz zastanawiałem się nad możliwością prawnej adopcji Ekona… i szybko odepchnąłem od siebie tę myśl. Ktoś taki jak ja, kto często ryzykuje życie, nie ma co marzyć o ojcostwie; tak sobie w każdym razie powtarzałem. Gdybym rzeczywiście pragnął synów, ożeniłbym się z odpowiednią kobietą… Rzymianką… i dziś miałbym już ich całą gromadkę. Zmieniłem temat.

– Statiliusie, gdzie twoja maska i strój? Dlaczego nie jesteś za kulisami, szykując się do występu?

Znałem go od dzieciństwa. Statilius został aktorem jako młodzieniec; przystał do jakiejś trupy, potem do innej, starając się uczyć rzemiosła aktorskiego od znanych komediantów. Przed rokiem przyjął go pod swoje skrzydła Wielki Roscjusz.

– Och, mam jeszcze sporo czasu.

– A jak tam życie w zespole największego aktora Rzymu?

– Cudownie, ma się rozumieć.

Zmarszczyłem brwi, słysząc w jego głosie nutę fałszywego entuzjazmu. Nie uszło to uwagi mojego rozmówcy.

– Ach, Gordianusie, ty zawsze potrafisz przejrzeć mnie na wylot! No, dobra. Wcale nie cudownie, wręcz okropnie! Istny potwór z tego Roscjusza. Genialny, to prawda, ale potwór. Gdybym był niewolnikiem, nie zobaczyłbyś mojej skóry pod siniakami; smaga mnie za to językiem jak najlepszy nadzorca biczem. Nie popuści ani trochę i nigdy nie jest zadowolony. Sprawia, że człowiek się czuje jak byle robak. Gorzej nie jest chyba nawet na galerach ani w kopalniach. Czy to moja wina, że jestem już za stary, by grać heroiny, a jeszcze nie nabrałem odpowiedniego głosu do ról starych skąpców czy żołnierzy-samochwałów? Kto wie, może Roscjusz ma rację? Jestem do niczego. Beztalencie! Przynoszę tylko wstyd zespołowi.

– Aktorzy są wszyscy tacy sami – szepnąłem do Ekona. – Trzeba ich bardziej dopieszczać niż niemowlaki. – Odwróciłem się do Statiliusa i głośno zaprotestowałem: – Opowiadasz bzdury! Widziałem cię wiosną, podczas święta Wielkiej Matki, kiedy Roscjusz wystawiał Braci. Byłeś wspaniały w roli bliźniaków!

– Naprawdę tak myślisz?

– Klnę się na co chcesz. Tak się śmiałem, że omal nie spadłem z ławki.

Aktor trochę się rozchmurzył, ale zaraz znów zmarszczył czoło.

– Szkoda, że Roscjusz ma inne zdanie. Miałem dzisiaj zagrać Eukliona, starego skąpca…

– Ach, więc wystawiacie Garnek złota?

– Tak.

– To jedna z moich ulubionych sztuk, Ekonie. Może nawet najlepsza ze wszystkich komedii Plauta. Prostacka, ale dobra…

– Miałem grać Eukliona – powtórzył Statilius nieco ostrzejszym tonem, kierując rozmowę na właściwy tor, czyli na siebie. – Aż tu nagle rano Roscjusz wpada w szał i krzyczy, że zepsułem całą rolę i że on nie mógłby znieść wstydu, jakiego bym mu narobił przed całym Rzymem. Mam więc grać Megadorusa, sąsiada Eukliona.

– To też dobra rola – zauważyłem, starając się przypomnieć sobie tę postać.

Statilius tylko prychnął pogardliwie i ciągnął tym samym tonem:

– A komu dostał się Euklion? Temu pasożytowi Panurgusowi! Zwykłemu niewolnikowi, który nie lepiej czuje komedię niż ślimak… – Urwał nagle i znieruchomiał. – Och, nie! Tylko nie to!

Obejrzałem się przez ramię w ślad za jego spojrzeniem. Porządkowy prowadził właśnie do przednich rzędów przysadzistego brodacza, za którym podążał olbrzymi blondyn z nosem przekreślonym wielgachną blizną. Wiedziałem, że to jego ochroniarz; dobrze znam ten typ wynajętego zbira z Subury. Porządkowy pokazał im nasz rząd; przybyli zajęli miejsca tuż obok Ekona. Statilius zgiął się nisko, chowając się za mną, i szepnął mi do ucha:

– Jak bym mało miał zmartwień! To ten wredny lichwiarz Flawiusz i jeden z jego płatnych zbójów. Jedyny człowiek w Rzymie zasługujący na miano jeszcze większego potwora od Roscjusza!

– A ile właściwie jesteś winien temu Flawiuszowi?

Nie dokończyłem jeszcze pytania, kiedy nagle czyjś gromki ryk zza kulis zagłuszył płynącą z orchestry kakofonię dźwięków.

– Ach, ty tumanie! Teraz mi mówisz, że zapomniałeś roli?

– To Roscjusz – szepnął Statilius. – Wydziera się na Panurgusa, mam nadzieję. Straszny z niego choleryk.

Środkowe drzwi na scenie otworzyły się gwałtownie i ukazał się w nich niski, krępy mężczyzna ubrany już w kostium: wspaniałą białą pelerynę z miękkiej tkaniny. Jego grubo ciosana twarz, teraz wykrzywiona w gniewnym grymasie, rzeczywiście mogła przepełniać trwogą serca podwładnych; a przecież był to człowiek powszechnie uznawany za najzabawniejszego w mieście. Jego legendarnie przymrużone oczy ledwie było widać spod powiek, ale gdy spojrzał w naszą stronę, poczułem się tak, jakby sztylet świsnął mi koło ucha i wbił się w pierś Statiliusa.

– A ty gdzie się szwendasz? – ryknął. – Za kulisy, biegiem! Nie dookoła, ale prosto przez scenę! – komenderował tonem tresera krnąbrnego psa.

Statilius ruszył przejściem, jak spięty ostrogą. Wskoczył na scenę i zniknął za drzwiami, zdążywszy jednak rzucić ukradkowe spojrzenie na sadowiącego się jeszcze lichwiarza Flawiusza. Odwróciłem się ku przybyszowi, napotykając jego nieprzyjazny wzrok. Nie wyglądał na kogoś w nastroju do oglądania komedii. Odchrząknąłem i zagadnąłem uprzejmie, pochylając się ku niemu nad kolanami Ekona:

– Zobaczysz dziś Garnek złota.

Zaskoczony Flawiusz aż drgnął i zmarszczył krzaczaste krwi.

– To jedna z najlepszych komedii Plauta, nie uważasz? – dodałem.

Lichwiarz rozchylił usta i spojrzał na mnie podejrzliwie. Blond osiłek też wlepił we mnie oczy, w których widać było tylko bezdenną głupotę. Wzruszyłem ramionami i przestałem zwracać na nich uwagę. Za nami herold wykrzykiwał ostatnie zachęty. Ławki szybko się zapełniły, spóźnialscy i niewolnicy stawali gdzie popadło, tłocząc się i wspinając na palce. Na scenę wyszli zza kulis dwaj muzykanci i zeszli do orchestry, a po chwili rozległy się dźwięki ich długich trąb. Przez widownię przebiegł szmer; bywalcy rozpoznawali znajome takty melodii skąpca Eukliona, pierwsze zwiastuny dzisiejszego przedstawienia. Porządkowy kroczył przejściami tam i z powrotem, żartobliwie uciszając co hałaśliwszych widzów. Wreszcie uwertura się skończyła. Środkowe drzwi zgrzytnęły zawiasami i na scenę wszedł Roscjusz w białej pelerynie i groteskowej masce wykrzywionej w radosnym uśmiechu. Przez otwory widziałem jego zmrużone oczy; jego aksamitny głos rozległ się echem w całym teatrze.

– Na wypadek, gdybyście nie wiedzieli, kim jestem, niech mi będzie wolno się przedstawić. Jestem duchem opiekuńczym tego domostwa, należącego do Eukliona. Zajmuję się nim od wielu, wielu lat… – Roscjusz płynnie wygłaszał prolog, wprowadzając widzów w znaną wszystkim historię: jak dziadek Eukliona ukrył pod podłogą domu garnek pełen złota, jak córka gospodarza kocha się w siostrzeńcu najbliższego sąsiada i do szczęścia małżeńskiego brakuje jej tylko posagu, oraz jak on, duch opiekuńczy, zawiedzie chciwca Eukliona na trop owego garnka, wprawiając tym samym w ruch cały ciąg wydarzeń.

Zerknąłem na Ekona, który wpatrywał się w postać w masce zafascynowany, słuchając łapczywie każdego słówka. Twarz lichwiarza Flawiusza zastygła w kwaśnym grymasie, a jego ochroniarz siedział z otwartymi ustami, od czasu do czasu drapiąc się po bliźnie na nosie.

Zza kulis dobiegły stłumione odgłosy jakiegoś zamieszania.

– Ach, oto i stary Euklion, jak zawsze zrzędliwy – zaanonsował teatralnym szeptem Roscjusz. – Musiał już znaleźć złoto i chce je w sekrecie przeliczyć, wyrzuca więc z domu starą gospodynię.

Aktor bezszelestnie zszedł ze sceny drzwiami po prawej stronie. Ze środkowych zaś wysunęła się postać w masce starca i w jaskrawożółtej szacie, który to kolor tradycyjnie przypisany jest chciwcom. Był to Panurgus, aktor niewolnik, który sprzątnął Statiliusowi sprzed nosa rolę Eukliona. Ciągnął za sobą kogoś przebranego za niewolnicę; gwałtownym ruchem pchnął go na środek sceny.

– Wynocha! – krzyknął. – Już cię nie ma! Na Hades, wynoś się, ty stary wścibski worku gnatów!

Statilius niesłusznie krytykował talent komiczny Panurgusa. Już po tych paru zdaniach na widowni rozległy się śmiechy.

– Co ja takiego zrobiłam? Co? – jęczał drugi aktor. Jego kobieca maska była zwieńczona okropną, zmierzwioną peruką. Poszarpana suknia plątała mu się wokół kolan. – Czemu mnie bijesz, biedną, cierpiącą staruchę?

– Żebyś była jeszcze bardziej biedna, ot co! I żebyś cierpiała takie męki, jakie ja znoszę na sam twój widok!

Panurgus z kolegą uwijali się po scenie przy rosnącym rozbawieniu widowni. Eko podskakiwał na ławce i klaskał w dłonie. Lichwiarz i jego ochroniarz siedzieli z założonymi rękami bez cienia uśmiechu.

– Ale czemu wyganiasz mnie z domu?

– Czemu? Od kiedy to muszę ci się tłumaczyć? Domagasz się świeżej porcji siniaków!

– O, bogowie! Lepiej mi skoczyć ze skały, niż dłużej znosić taką służbę!

– Co ona tam mamrocze pod nosem? Zastanawiam się, czy nie kazać ci oczu wyłupić, ty stara wiedźmo!

W końcu starucha zniknęła, a skąpiec wrócił do domu liczyć złote znalezisko; na scenę wyszli sąsiad Megadorus i jego siostra Eunomia. Po głosie poznałem, że gra ją ten sam aktor, który przed chwilą był niewolnicą; musi się specjalizować w rolach kobiecych. Mój znajomy Statilius grał nieźle, choć trzeba było przyznać, że nie jest w tej samej klasie co Roscjusz, a nawet jego rywal Panurgus. Jego wysiłki wzbudzały raczej uprzejme parsknięcia niż salwy śmiechu.

– Drogi bracie, poprosiłam cię tu, aby pomówić o twoich sprawach osobistych.

– Jak to miło z twojej strony! Jesteś równie troskliwa jak piękna. Całuję twą dłoń.

– Co takiego? Czy mówisz do kogoś stojącego za mną?

– Ależ skąd! Jesteś najładniejszą kobietą, jaką znam.

– Nie wygłupiaj się. Każda kobieta jest brzydsza od każdej innej, w taki czy inny sposób.

– Hmm… Naturalnie, skoro tak twierdzisz…

– Posłuchaj mnie teraz, bracie. Chciałabym, żebyś się ożenił…

– Ratunku! Mordują! Ona chce mnie zrujnować!

– Och, dajże spokój…

Nawet ten dialog, zazwyczaj budzący żywą reakcję widzów, tym razem wywołał tylko pojedyncze śmieszki. Z wolna przestałem słuchać tekstu, koncentrując się na kostiumie Statiliusa. Był uszyty z dobrej niebieskiej wełny i ozdobiony żółtym haftem. Maska zwracała uwagę przesadnie uniesionymi brwiami, nadającymi jej wyraz nieustannego zadziwienia. Pomyślałem, że dla aktora to kiepska wróżba, kiedy widza bardziej interesuje jego szata niż deklamacja. Biedny Statilius dostał się do najbardziej poważanej trupy aktorskiej w Rzymie, ale bynajmniej w niej nie błyszczał. Nic dziwnego, że tak wymagający szef jak Roscjusz tak go gnębi. Nawet Eko zaczynał się nudzić, a siedzący przy nim Flawiusz nachylił się do swego ochroniarza i coś mu szepnął do ucha; domyśliłem się, że komentuje nieudolność komedianta, który jest mu winien pieniądze.

W końcu siostra Megadorusa odeszła, pojawił się zaś skąpiec Euklion i wdał się w rozmowę z sąsiadem. Widząc ich obu – Statiliusa i jego rywala Panurgusa – razem na scenie, nie mogłem nie dostrzec dzielącej ich zawodowej przepaści. Panurgus był wyraźnie górą i to nie tylko dlatego, że jego tekst był lepszy.

– Chcesz zatem poślubić moją córkę, Megadorusie… Nie mam nic przeciwko temu, ale musisz wiedzieć, że nie mam ani miedziaka na jej posag.

– Nie spodziewam się ani pół miedziaka, Euklionie. Jej cnota i dobre imię mi wystarczą.

– Mam na myśli… To znaczy, przecież nie znalazłem nagle jakiegoś, hm… zakopanego skarbu… powiedzmy, garnka ze złotem ukrytego przez dziadka czy coś w tym rodzaju…

– Oczywiście, że nie! Śmieszny pomysł. Nie mów już o tym. A więc dasz mi swą córkę za żonę?

– Zgoda. Ale co to? Och, nie, zrujnują mnie!

– Na Jowisza, co się stało?

– Zdawało mi się, że słyszę brzęk łopaty… jakby ktoś kopał.

– Ależ to tylko mój ogrodnik. Wykopuje jakieś korzenie. Uspokój się, sąsiedzie…

Jęknąłem w duchu, litując się nad Statiliusem. Trzeba jednak przyznać, że choć kiepski z niego recytator, nauczył się płynnie wykonywać wskazówki swego mistrza co do ruchów. Roscjusz słynie nie tylko z ożywiania starych komedii wymyślnymi kostiumami i maskami, przyjemnymi dla oka widza, ale i z doskonałej choreografii. Statilius i Panurgus ani przez chwilę nie stali w miejscu, jak aktorzy z pośledniejszych zespołów, ale okrążali się wzajemnie w nieustannym komicznym tańcu, wirze błękitu i żółci ich szat.

Eko pociągnął mnie za rękaw. Ruchem ramienia wskazał mi swoich sąsiadów. Flawiusz znów coś szeptał umięśnionemu blondynowi, który zmarszczył czoło w wyraźnym wysiłku umysłowym. Po chwili ochroniarz wstał i niezgrabnie ruszył ku przejściu. Eko błyskawicznie podciągnął w górę stopy, ale ja byłem zbyt powolny. Gigant nadepnął mi na palce, aż zawyłem z bólu. Inni wokół zaczęli mnie naśladować, sądząc, że wyrażam w ten sposób opinię o talentach aktorów. Blondyn nawet nie spojrzał w moją stronę.

Eko znów pociągnął mnie za rękaw.

– Daj spokój, Ekonie – powiedziałem. – Trzeba się nauczyć nie zwracać uwagi na chamstwo w teatrze.

Chłopak tylko przewrócił oczyma i z irytacją założył ręce na piersi. Znałem ten gest: „Gdybym tylko umiał mówić!” Na scenie dwaj sąsiedzi dobili targu i ślub córki Eukliona z Megadorusem został postanowiony. Rozbrzmiały flety i cymbały, aktorzy zeszli ze sceny i tak dobiegł końca pierwszy akt. Muzykanci wkrótce zmienili melodię i po chwili pojawiły się nowe postacie: dwaj kłócący się kucharze, wynajęci do przygotowania uczty weselnej. Rzymska widownia uwielbia dowcipy o jedzeniu i obżarstwie, im prymitywniejsze, tym lepsze. Podczas gdy ja kwitowałem każdy kiepski żart pomrukiem dezaprobaty, Eko śmiał się w głos, co przypominało ochrypłe szczekanie. Nagle zamarłem; ponad rubasznym śmiechem widzów dotarł do mnie przeraźliwy krzyk. Był to głos mężczyzny i wyrażał nie strach, lecz ból. Eko wyłowił go także i spojrzał na mnie pytająco. Na widowni chyba nikt nie zwrócił na to uwagi, ale aktorzy bez wątpienia go słyszeli, ponieważ zaczęli mylić kwestie i niezgrabnie odwrócili się ku drzwiom prowadzącym za kulisy, potrącając się przy tym i depcząc sobie po palcach, co wzbudziło jeszcze większą powszechną wesołość. W końcu dobrnęli do końca tekstu i zniknęli. Scena pozostała pusta. Pauza przeciągała się coraz bardziej. Zza kulis dobiegały dziwne, niewytłumaczalne dźwięki: stłumione głosy, szuranie nóg, czyjś okrzyk. Widzowie zaczęli szeptać między sobą i wiercić się niecierpliwie na ławkach. Wreszcie otworzyły się drzwi po lewej stronie i pojawił się w nich aktor w masce skąpca Eukliona. Był ubrany w żółtą szatę, lecz nie tę samą co poprzednio. Wzniósł ręce w górę i zawołał:

– Katastrofa!!!

Poczułem zimny dreszcz.

– Katastrofa! – powtórzył. – Ślub córki to jedna wielka katastrofa. Jak ktokolwiek może sobie na to pozwolić? Właśnie co wróciłem z rynku. Nie uwierzycie, ile oni chcą za jagnię! Rozbój w biały dzień, powiadam wam!

Był to Euklion, ale nie grał go już Panurgus. Pod maską krył się sam Roscjusz. Widownia zdawała się nie zauważać zmiany, a w każdym razie nic jej to nie obeszło; niemal od pierwszych słów rozległ się śmiech ze skąpca i jego wyrzekań. Roscjusz wyrecytował tekst bezbłędnie, z wypraktykowaną komiczną intonacją i rytmem, jakich nabiera się po wielokrotnym odegraniu roli, zdawało mi się jednak, że słyszę w jego głosie dziwne drżenie. Kiedy stanął tak, że mogłem dostrzec jego oczy w otworach maski, nie znalazłem ani śladu jego słynnego przymrużenia powiek. Z jego szeroko otwartych oczu wyzierał strach. Czy były to oczy aktora Roscjusza, przerażonego czymś nader realnym, czy Eukliona bojącego się, że kłótliwi kucharze znajdą jego skarb?

– Cóż to za wrzaski w kuchni? – zakrzyknął. – Och, nie! Domagają się większego garnka na kurczaka! Och, mój garnek złota!

Roscjusz wybiegł za kulisy, niemal przewracając się o własną szatę. Po chwili dobiegł stamtąd brzęk rozrzucanych naczyń. Wkrótce potem trzasnęły pchnięte gwałtownie środkowe drzwi i na scenę wypadł jeden z kucharzy, wrzeszcząc w panice:

– Na pomoc! Na pomoc!

Był to głos Statiliusa! Zmartwiałem i już chciałem zerwać się na nogi, ale szybko okazało się, że to tylko dalszy ciąg sztuki.

– Toż to istny dom wariatów! – Statilius zeskoczył na widownię i wbiegł w główne przejście między ławkami. – Stary skąpiec do cna oszalał! Bije nas garnkami i patelniami! Obywatele, ratujcie nas!

Tańczył jak opętany, dopóki nie znalazł się przy mnie. Zgiął się nisko i szepnął przez zęby tak, że tylko ja mogłem go usłyszeć:

– Gordianusie, chodź natychmiast za scenę!

Drgnąłem i spojrzałem mu w oczy.

– Za scenę! – syknął ponownie. – Szybko! Sztylet… krew… Panurgus zabity!


Zza labiryntu parawanów, baldachimów i postumentów dobiegały od czasu do czasu głosy aktorów, dźwięki fletów, przetykane wybuchami śmiechu na widowni. Wokół mnie reszta zespołu Kwintusa Roscjusza kręciła się w panice, zmieniając kostiumy, nakładając sobie wzajemnie maski, mamrocząc pod nosem kwestie z naprędce zamienianych ról; i którzy dodawali sobie wzajem ducha lub warczeli na siebie ze złością. Wszyscy usilnie starali się działać tak, jakby było to tylko kolejne, rutynowe przedstawienie, podczas którego nikt nie został zamordowany.

Ciało Panurgusa leżało w niewielkiej wnęce w alei biegnącej za świątynią Jowisza. Była tam prosta publiczna toaleta, jedna z wielu rozmieszczonych w zaułkach na obrzeżach Forum Romanum – osłonięta dwiema ścianami nachylona podłoga z otworem ściekowym połączonym z Cloaca Maxima. Panurgus najwyraźniej wyszedł za potrzebą w przerwie między scenami; teraz leżał martwy z nożem wbitym w pierś tuż nad sercem. Na jasnożółtym kostiumie widniała okrągła czerwona plama, a strumyk krwi leniwie spływał po kafelkach ku ściekowi.

Panurgus okazał się starszy, niż myślałem. Był niemal w wieku swojego pana; miał poryte zmarszczkami czoło i sporo siwych włosów. Usta i oczy miał szeroko otwarte w zastygłym wyrazie grozy; martwe źrenice połyskiwały jak nie oszlifowane szmaragdy. Eko patrzył na zwłoki, ściskając mnie za rękę. Po chwili dołączył do nas zdyszany i blady Statilius. Miał na sobie znowu niebieski kostium, a w ręku trzymał maskę Megadorusa.

– Szaleństwo, czyste szaleństwo – wyszeptał.

– Czy nie powinniście przerwać przedstawienia? – spytałem.

– Roscjusz nie chce. Nie z powodu niewolnika, powiedział. Nie ośmielił się też poinformować o zbrodni widzów. Wyobraź sobie: morderstwo za kulisami w środku sztuki, i to w święto samego Jowisza, w cieniu jego świątyni… co za omen! Który urzędnik zatrudniłby kiedykolwiek potem jego trupę? Nie, przedstawienie trwa, choć musimy nieźle kombinować, żeby dziewięć ról rozdzielić na pięciu aktorów zamiast sześciu. A niech to… w ogóle się nie uczyłem kwestii siostrzeńca!

– Statiliusie! – krzyknął Roscjusz, który właśnie zszedł ze sceny. Jego twarz była prawie tak samo groteskowo wykrzywiona, jak maska Eukliona, którą cisnął z furią na ziemię. – Co ty sobie myślisz? Nie ma żadnego stania po kątach i mamrotania pod nosem! Skoro ja gram Eukliona, to ty musisz grać siostrzeńca! – Potarł zmrużone oczy, po czym pacnął się otwartą dłonią w czoło. – Ale nie, to niemożliwe… Megadorus i siostrzeniec muszą być na scenie w tym samym czasie. Co za katastrofa! Jowiszu, dlaczego to spada na mnie?

Aktorzy kręcili się jak miniaturowy rój podrażnionych pszczół. Garderobiani nie wiedzieli, co począć, i stali niepewnie, równie użyteczni jak manekiny. W trupie Kwintusa Roscjusza niepodzielnie królował chaos. Spojrzałem na białą twarz Panurgusa, którego to wszystko już nic nie obchodziło. Wszyscy ludzie w śmierci są tacy sami, obywatel czy niewolnik, Rzymianin czy Grek, geniusz czy nieudacznik.


Sztuka wreszcie dobiegła końca. Stary kawaler Megadorus uniknął małżeńskich kajdan, skąpiec Euklion stracił i odzyskał swój garnek złota, uczciwy niewolnik, który mu go zwrócił, został wyzwolony, swarliwi kucharze opłaceni przez Megadorusa i odesłani, skąd przybyli, młodzi kochankowie zaś szczęśliwie poślubieni. Jak to się udało w tych okolicznościach, nie miałem pojęcia. Jakimś teatralnym cudem wszystko poszło bez najmniejszego potknięcia. Aktorzy wyszli razem na scenę przy ogłuszającym aplauzie widowni i wrócili za kulisy, natychmiast zmieniając rozradowane miny odpowiednio do ponurej rzeczywistości po tej stronie sceny, boleśnie świadomi śmierci swego kolegi.

– Szaleństwo – powtórzył Statilius, stając znów nad zwłokami.

Wiedząc, jaki był jego stosunek do zmarłego, nie mogłem się nie zastanawiać, czy przypadkiem w duchu się nie cieszy. Wydawał się zaszokowany, ale w końcu mogło to być aktorstwo.

– A ten to kto? – warknął Roscjusz, patrząc na mnie i zdzierając z siebie żółtą szatę skąpca.

– Nazywam się Gordianus. Ludzie zwą mnie Poszukiwaczem.

Aktor uniósł brwi i skinął głową.

– Ach, tak, słyszałem o tobie. Minionej wiosny, w związku ze sprawą Sekstusa Roscjusza… to nie mój krewny, stwierdzam to z przyjemnością, a jeżeli, to bardzo, bardzo daleki. Zdobyłeś sobie uznanie u obu stron tego procesu.

Wiedząc, że Roscjusz pozostawał w zażyłych stosunkach z dyktatorem Sullą, któremu wtedy poważnie podpadłem, skwitowałem te słowa jedynie skinieniem głowy.

– Ale co robisz tutaj? – spytał.

– To ja mu o tym powiedziałem – wtrącił Statilius. – Poprosiłem Gordianusa, żeby przyszedł za scenę. To była moja pierwsza myśl.

– Wprowadziłeś tu obcego, Statiliusie? Głupiec z ciebie! Co go teraz powstrzyma przed rozpaplaniem tej tragedii na całe Forum? Skandal byłby z tego katastrofalny!

– Zapewniam cię, że potrafię być dyskretny… dla klienta – powiedziałem.

– Ach, rozumiem… – Roscjusz popatrzył na mnie bystro. – Kto wie, może to niezły pomysł, pod warunkiem że rzeczywiście możesz mi pomóc.

– Myślę, że mógłbym – przytaknąłem skromnie, w myślach już obliczając honorarium.

Roscjusz jest, było nie było, najlepiej opłacanym aktorem na świecie. Plotka głosi, że zarabia aż pół miliona sesterców rocznie, może więc sobie pozwolić na szczodrość.

Roscjusz popatrzył na zwłoki i pokręcił z goryczą głową.

– To był jeden z moich najbardziej obiecujących uczniów. Może nie miał prawdziwego talentu, ale i tak wart był swojej ceny. Po co jednak ktokolwiek miałby zabijać niewolnika? Panurgus nie miał wrogów, nałogów ani nawet poglądów politycznych.

– Mało kto nie ma wroga – odparłem, nie mogąc się powstrzymać od rzucenia okiem ku Statiliusowi, który natychmiast odwrócił wzrok.

Wśród stłoczonych aktorów i pomocników zapanowało jakieś poruszenie. Rozstąpili się, robiąc przejście wysokiemu, chudemu jak szkielet mężczyźnie z grzywą rudych włosów.

– Cherea! Gdzieś ty był? – burknął gniewnie Roscjusz.

Przybyły spojrzał z góry najpierw na trupa, potem na szefa trupy.

– Jadę z mojej willi w Fidenach – odparł takim samym tonem. – Oś mi się złamała w rydwanie. Spóźniłem się nie tylko na przedstawienie, jak widzę.

– To Gajusz Fanniusz Cherea – szepnął mi do ucha Statilius. – Pierwszy właściciel Panurgusa. Kiedy stwierdził, że niewolnik wykazuje zdolności aktorskie, przekazał go Roscjuszowi na naukę na zasadach współwłasności.

– Nie wyglądają na zaprzyjaźnionych – odszepnąłem.

– Ciągle się spierają, jak obliczać dochody z występów Panurgusa.

– Więc to tak, Kwintusie Roscjuszu, dbasz o naszą wspólna własność? – rzucił Cherea, jeszcze bardziej zadzierając swój długi nos. – Kiepski z ciebie zarządca, można powiedzieć. Niewolnik nie jest teraz nic wart. Przyślę ci rachunek za mój udział.

– Co takiego? Winisz za to mnie? – Roscjusz jeszcze bardziej zmrużył oczy.

– Był pod twoją pieczą, a teraz nie żyje. Ach, komedianci! Kompletnie nieodpowiedzialni. – Cherea przeciągnął dłonią przez bujną czuprynę i wzruszył wyniośle ramionami. – Oczekuj jutro mojego rachunku – dodał i odszedł ku czekającemu w alejce swemu orszakowi. – Inaczej spotkamy się w sądzie – rzucił jeszcze przez ramię.

– Coś podobnego! – Roscjusz nie posiadał się ze złości. – Hej, ty! To dla ciebie robota! – Wskazał na mnie kościstym palcem. – Dowiedz się, kto to zrobił i dlaczego. Jeśli to jakiś niewolnik albo biedak, każę go rozerwać końmi. Jeśli zaś ktoś bogaty, wytoczę mu taki proces za zniszczenie mojej własności, że się nie pozbiera. Prędzej pójdę do Hadesu, niż dam Cherei satysfakcję i pozwolę mu mówić, że to ja tu zawiniłem!

Przyjąłem zlecenie z poważnym skinieniem głowy, starając się nie uśmiechać. Niemal namacalnie czułem, jak na głowę pada mi deszcz srebra. Potem kątem oka uchwyciłem wykrzywioną śmiertelnym grymasem twarz Panurgusa i dotarła do mnie w pełni powaga mojego zadania. W Rzymie rzadko kiedy szuka się sprawiedliwości za śmierć niewolnika. Poprzysiągłem sobie, że znajdę zabójcę nie dla Roscjusza i jego denarów, ale aby uczcić cień artysty tak okrutnie zabitego w kwiecie wieku i możliwości.

– Dobrze więc, Roscjuszu – powiedziałem. – Muszę zadać kilka pytań. Dopilnuj, żeby nikt z zespołu nie odszedł, zanim skończę. Najpierw chciałbym porozmawiać z tobą w cztery oczy. Może kubek wina dobrze by nam obu zrobił?


Późnym popołudniem tego dnia siedziałem na ławce w cieniu drzewa oliwnego w cichej uliczce nieopodal świątyni Jowisza. Eko zajął miejsce przy mnie, posępnie wpatrzony w grę światła i cienia na bruku.

– No i co, Ekonie? – spytałem. – Co o tym myślisz? Dowiedzieliśmy się czegokolwiek przydatnego?

Pokręcił ponuro głową.

– Jesteś za szybki w ocenie! – Zaśmiałem się. – Pomyśl: po raz ostatni widzieliśmy Panurgusa żywego w scenie ze Statiliusem pod koniec pierwszego aktu. Potem obaj wyszli, zagrały flety, a po chwili pojawili się dwaj kucharze. Wkrótce usłyszeliśmy krzyk. To musiał być Panurgus, pchnięty nożem przez mordercę. Wywołało to zamieszanie za kulisami. Roscjusz sprawdził, co się dzieje, i znalazł trupa w toalecie. Wieść się szybko rozniosła wśród aktorów. Roscjusz założył maskę zabitego i żółtą szatę podobną do tej, którą nosił Panurgus, teraz zakrwawioną, i pognał na scenę, aby nie przerywać sztuki. Tymczasem Statilius przebrał się w kostium kucharza, żeby móc zeskoczyć na widownię i poprosić mnie o pomoc. Stąd wiemy przynajmniej tyle: aktorzy grający kucharzy są niewinni, podobnie jak muzykanci, ponieważ w chwili morderstwa wszyscy byli w akcji.

Eko zrobił kwaśną minę, okazując, że mój wywód mu nie zaimponował.

– Tak, przyznaję, że to wszystko elementarne rzeczy, ale mur się buduje, zaczynając od jednej cegiełki. Teraz powiedz mi, kto w chwili zbrodni był za kulisami, nie ma żadnego świadka, który mógłby potwierdzić, co robił, i mógł chcieć śmierci Panurgusa?

Eko zeskoczył z ławki na równe nogi, gotów do gry. Odtańczył pantomimę, kłapiąc szczęką i wskazując obiema rękami na siebie. Uśmiechnąłem się smutno; ten mało pochlebny żywy portret mógł przedstawiać jedynie mojego gadatliwego i zajętego własną osobą znajomego, Statiliusa.

– Tak, Statilius musi być głównym podejrzanym, choć przykro mi to powiedzieć – potwierdziłem. – Wiemy, że miał powody, by nienawidzić Panurgusa. Dopóki niewolnik żył, człowiek o tak słabym talencie jak on w ogóle nie mógł liczyć na najlepsze role. Od zespołu dowiedzieliśmy się też, że kiedy rozległ się krzyk, nikt nie widział, co i gdzie robi Statilius. Może to tylko zbieg okoliczności, wytłumaczalny w tym chaosie, jaki zazwyczaj panuje za kulisami podczas przedstawienia. On sam przysięga, że był zajęty poprawianiem kostiumu w jakimś zakątku. Na jego korzyść przemawia fakt, że najwyraźniej był wstrząśnięty śmiercią niewolnika… ale mógł tylko udawać. Nazywam go przyjacielem, ale czy naprawdę go znam? – zastanawiałem się przez chwilę. – Kto jeszcze, Ekonie?

Chłopiec przygarbił się, skrzywił i zmrużył oczy.

– Tak, Roscjusz też był za kulisami, kiedy Panurgus krzyknął. Jego też nikt w tamtej chwili nie widział. To on odkrył zwłoki… a może był na miejscu, kiedy nóż wbijał się w cel? Roscjusz jest człowiekiem gwałtownego usposobienia, potwierdzają to wszyscy członkowie trupy. Słyszeliśmy, jak się na kogoś drze przed rozpoczęciem przedstawienia, pamiętasz? „Tumanie, zapomniałeś roli?” Krzyczał ponoć właśnie na Panurgusa. Czyżby gra niewolnika w pierwszym akcie tak go rozsierdziła, że wpadł w szał i go zamordował? To bardzo mało prawdopodobne. Wydawało mi się, że Panurgus gra bardzo dobrze. Roscjusz, podobnie jak Statilius, sprawiał wrażenie wstrząśniętego zbrodnią. No, ale w końcu jest wielkim aktorem.

Eko wsparł ręce na biodrach i jął się przechadzać z zadartym wysoko nosem.

– Ach, Cherea. Chciałem o nim mówić. Twierdzi, że nie dojechał na miejsce przed końcem sztuki, a mimo to prawie nie zareagował, widząc zwłoki. To aż za wiele stoicyzmu, nie uważasz? Był pierwszym właścicielem zabitego niewolnika. W zamian za szlifowanie talentu Panurgusa, Roscjusz zyskał połowę własności, ale Cherea wydaje się bardzo niezadowolony z tego układu. Może uznał, że niewolnik będzie więcej dla niego wart martwy niż żywy? Obwinia za jego stratę Roscjusza i zamierza go zmusić do zapłacenia połowy jego wartości brzęczącą monetą. Mając dobrego adwokata, wygrałby w sądzie bez problemu. – Odchyliłem się do tyłu, opierając plecy o pień drzewa. – Szkoda jednak, że nie odkryliśmy w zespole kogoś innego z równie wyraźnym motywem, kto by przy tym miał okazję to zrobić. Nikt jakoś nie chował urazy do Panurgusa i prawie wszyscy mogli udowodnić, gdzie przebywali, kiedy niewolnik zginął. Oczywiście mordercą mógł być ktoś spoza zespołu. Toaleta jest miejscem publicznym, mógł tam wejść każdy, kto przechodził alejką na tyłach świątyni. Roscjusz jednak twierdzi, a inni potwierdzają, że Panurgus prawie nie miał kontaktów z kimkolwiek z zewnątrz. Nie grał w kości, nie bywał w domach publicznych, nie pożyczał pieniędzy ani nie uwodził cudzych żon. Pochłaniała go wyłącznie sztuka, tak w każdym razie wszyscy o nim mówili. Zresztą gdyby nawet kogoś obraził czy skrzywdził, z całą pewnością ta osoba dochodziłaby swoich praw nie u Panurgusa, ale u Roscjusza, ponieważ on był jego prawowitym właścicielem i odpowiadał za niego. – Westchnąłem ciężko. – Narzędziem śmierci był zwyczajny sztylet, bez żadnych znaków szczególnych. Wokół zwłok nie znaleźliśmy żadnych śladów stóp, na żadnym kostiumie nie było plam od krwi. Nie było świadków, chyba że o kimś nie wiemy. Niestety!

Deszcz srebra w mojej wyobraźni przeszedł w drobny kapuśniaczek i szybko ustał. Nie mając żadnych wyników, będę miał szczęście, jeżeli Roscjusz zapłaci mi choćby słabą dniówkę za mój trud. Co gorsza, czułem się, jakby obserwował mnie cień Panurgusa. Przysiągłem wykryć jego zabójcę, ale chyba postąpiłem zbyt pochopnie.

Tego wieczoru zjadłem kolację w zapuszczonym ogrodzie pośrodku mego domu. Lampy paliły się słabymi płomykami, między kolumnami perystylu uwijały się srebrzyście połyskujące ćmy. Z dołu, z uliczek Subury od czasu do czasu dobiegały echa niewyszukanych zabaw.

– Bethesdo, kolacja była doskonała – powiedziałem, kłamiąc w żywe oczy. Może i ja mógłbym być niezłym aktorem, pomyślałem.

Bethesdy jednak nie zwiodłem. Spojrzała na mnie spoza długich rzęs i uśmiechnęła się lekko. Przeczesała dłonią bujne, lśniące włosy i skwitowała mój komplement eleganckim wzruszeniem smukłych ramion, po czym wzięła się do sprzątania ze stołu. Kiedy odchodziła do kuchni, śledziłem wzrokiem falujące ruchy jej bioder pod luźną zieloną suknią. Kupiłem ją na targu niewolników w Aleksandrii nie z powodu jej talentów kulinarnych… Gotować nie nauczyła się nigdy, ale pod innymi względami była bliska ideału. Zatopiłem wzrok w czerni jej sięgających owych rozfalowanych bioder włosów; wyobraziłem sobie zagubione w nich srebrne ćmy, niczym migoczące gwiazdy na bezksiężycowym niebie. Zanim w moim życiu zjawił się Eko, niemal każdy wieczór spędzaliśmy z Bethesdą we dwoje, w zaciszu mojego ogrodu…

Z zamyślenia wyrwało mnie pociągnięcie za brzeg tuniki.

– O co chodzi, Ekonie?

Chłopiec, który leżał dotąd na sąsiedniej sofie, złożył obie pięści razem i rozsunął je w górę i w dół, jakby rozwijał zwój pergaminu.

– Ach, twoja lekcja czytania. Nie było na nią dziś czasu, co? Ale moje oczy mają już dosyć, a podejrzewam, że twoje też. No i myśli mam zajęte czymś innym…

Zmarszczył czoło w udawanym przygnębieniu i trwał tak, dopóki nie ustąpiłem.

– No, dobrze. Przysuń tu tę lampę. Co chciałbyś dzisiaj poczytać?

Eko wskazał na siebie i pokręcił głową, a potem zwrócił palec ku mnie. Przyłożył otwarte dłonie do uszu i zamknął oczy. Zawsze wolał (ja zresztą też, choć się do tego nie przyznawałem), kiedy sam czytałem, a on mógł po prostu słuchać. Całe to lato – w leniwe popołudnia i długie, jasne wieczory – spędzaliśmy w ten sposób wiele godzin w ogrodzie. Gdy czytywałem historię Hannibala autorstwa Pizona, Eko lubił przycupnąć u mych stóp i wypatrywać kształtów słoni wśród białych chmur. Przy opowieści o porwaniu Sabinek kładł się na wznak i wpatrywał w księżyc. Ostatnio naszą lekturą był Platon; dostałem ten stary, wysłużony egzemplarz od Cycerona, który robił porządki w księgozbiorze. Eko rozumiał grekę, choć alfabetu nie znał; fascynowały go subtelności filozoficznych wywodów, choć czasami dostrzegałem w jego oczach błysk smutku, że nie może mieć nadziei na własny czynny udział w takich dysputach.

– Mam ci poczytać Platona? – spytałem. – Mówią, że szczypta filozofii po posiłku dobrze robi na trawienie.

Eko kiwnął głową i pobiegł do biblioteki. Po chwili wynurzył się z zacienionego perystylu, dzierżąc oburącz wybrany zwój. Nagle stanął jak wryty i zamarł w bezruchu z dziwnym wyrazem twarzy.

– Co się stało, Ekonie?

Czyżby zachorował? Co prawda rybne pierożki i rzepę w sosie kminkowym w wykonaniu Bethesdy trudno zaliczyć do delikatesów, nie były jednak tak złe, żeby wywołać niestrawność. Chłopak zapatrzył się gdzieś przed siebie i zdawał się mnie nie słyszeć.

– Ekonie? Co ci jest?

Stał wyprężony i drżący; przez twarz przemknął mu skurcz, który mógłbym zinterpretować jako grymas strachu albo ekstazy. Nagle otrząsnął się z zamyślenia i rzucił się ku mnie, podsunął mi pergamin pod nos i gorączkowo nań pokazywał.

– W życiu nie widziałem chłopca równie żądnego wiedzy! – Roześmiałem się, ale dla Ekona nie była to zabawa. Był absolutnie poważny. – Ale to jest ten sam tom Platona, który czytaliśmy chyba całe lato! Czemu nagle tak cię ekscytuje?

Eko cofnął się o krok, by zacząć swą zwykłą w takich sytuacjach pantomimę. Pchnięcie wyimaginowanym sztyletem w pierś mogło oznaczać tylko zabitego Panurgusa.

– Panurgus i Platon? Nie widzę związku…

Eko zagryzł wargę i zakręcił się w miejscu, wyraźnie zdenerwowany, że nie może szybko przekazać swoich myśli. Wreszcie pobiegł znów do domu i wrócił, ściskając dwa przedmioty, które rzucił mi na kolana.

– Uważaj, Ekonie! Ten kyliks jest zrobiony z cennego zielonego szkła i pochodzi aż z Aleksandrii. I czemu dajesz mi kawałek czerwonej dachówki? Musiała spaść z dachu…

Eko wskazał kilka razy każdy z przedmiotów po kolei, ale nie mogłem się domyślić, o co mu chodzi. Zniknął znowu i przyniósł woskową tabliczkę z rylcem. Napisał na niej słowa „czerwony” i „zielony”.

– Tak, Ekonie, widzę, że kyliks jest zielony, a dachówka czerwona. Czerwona… jak krew?

Potrząsnął głową i dotknął palcem oczu.

– Panurgus miał zielone oczy… – Ujrzałem je w pamięci, martwe i wpatrzone w niebo.

Eko tupnął ze złością i pokręcił głową, dając mi do zrozumienia, że jestem daleko od celu. Wziął czarkę i rozbitą dachówkę i zaczął przerzucać je z ręki do ręki.

– Ekonie, przestań! Mówiłem, że to droga rzecz!

Odłożył je, wcale nie delikatnie, i znów sięgnął po rylec. Starł oba słowa i napisał „niebieski”. Miałem wrażenie, że chce napisać inny wyraz, ale nie wie jak. Zagryzł koniec rylca i pokręcił głową.

– Eko, ty chyba masz gorączkę. Nic z tego nie rozumiem.

Wyjął mi z rąk pergamin i zaczął go rozwijać, bezsilnie tocząc wzrokiem po tekście. Nawet gdyby był napisany po łacinie, z wielkim trudem mógłby go odcyfrować i znaleźć to, czego szukał; w grece nie miał na to żadnych szans. Cisnął zwój na ziemię i znów zaczął pantomimę, ale był zbyt podekscytowany i przez to niezgrabny. Nie mogłem nic zrozumieć z jego gorączkowej gestykulacji. Wzruszyłem ramionami i pokręciłem głową ze zniecierpliwieniem. Eko nagle się rozpłakał; znów pochwycił zwój i wskazał na swe oczy. Czy chciał powiedzieć, że powinienem go przeczytać, czy też pokazywał mi łzy? Zagryzłem wargę i rozłożyłem bezradnie ręce. Nie mogłem mu pomóc. Chłopiec rzucił mi pergamin na kolana i pobiegł do domu. Z jego gardła wydobywał się chrapliwy, stłumiony, rozdzierający serce dźwięk w niczym nie przypominający zwykłego płaczu. Powinienem okazać więcej cierpliwości, ale jak miałem go zrozumieć? Bethesda wychynęła z kuchni i rzuciła mi oskarżycielskie spojrzenie, po czym podążyła za cichnącym płaczem do małego pokoju służącego Ekonowi za sypialnię.

Spojrzałem na leżący na moich kolanach pergamin. Było na nim tyle słów! Które z nich podsunęły chłopcu jakiś pomysł i co to miało wspólnego z zamordowanym Panurgusem? Czerwony, zielony, niebieski… Mgliście pamiętałem ustęp, w którym Platon snuł rozważania na temat natury światła i barw, ale nie mogłem sobie przypomnieć treści, z której zresztą niewiele zrozumiałem. Był tam jakiś rysunek, jakby zachodzące na siebie stożki sterczące z oka ku przedmiotowi albo odwrotnie. Czy to właśnie Eko sobie przypomniał? Mogło mieć to dla niego jakieś nowe znaczenie? Przebiegłem wzrokiem po pergaminie w poszukiwaniu odpowiedniej wzmianki, ale nie natrafiłem na nic podobnego. Oczy zaczynały mi się kleić, lampa zaskwierczała i zadymiła, z trudem rozróżniałem greckie litery. Bethesda powinna teraz przyjść i pomóc mi ułożyć się do snu, ale widać uznała, że bardziej jest potrzebna Ekonowi. Zasnąłem na sofie pod gwiazdami, rozmyślając o jasnożółtej szacie splamionej krwią i o martwych zielonych oczach skierowanych na puste, błękitne niebo.

Nazajutrz Eko był chory, albo tylko udawał. Bethesda poinformowała mnie z poważną miną, że chłopiec nie chce wstać z łóżka. Poszedłem do niego i próbowałem go poderwać na nogi łagodnym przypomnieniem, że święta trwają w najlepsze i że tego dnia w Circus Maximus ma się odbyć pokaz dzikich zwierząt, a także kolejne przedstawienie w wykonaniu innej trupy. W odpowiedzi tylko się odwrócił do mnie plecami i naciągnął sobie koc na głowę.

– Chyba powinienem go ukarać – szepnąłem do siebie, usiłując postawić się w roli normalnego rzymskiego ojca.

– Chyba nie powinieneś – szepnęła Bethesda, przechodząc za mną korytarzem.

Jej wyniosła postawa sprawiła, że od razu spokorniałem. Wyszedłem sam na poranny spacer, po raz pierwszy od wielu dni bez Ekona, boleśnie świadomy jego nieobecności. Subura wydała mi się nudnym grajdołkiem, gdy nie patrzyłem na nią oczyma dziesięciolatka. Dziś miałem tylko własne oczy do dyspozycji, a one widziały to wszystko już z milion razy. Zdecydowałem, że kupię mu prezent. I jemu, i Bethesdzie; zawsze udawało mi się ją w ten sposób udobruchać, kiedy zaczynała mnie traktować z tą wyniosłą oziębłością. Kupiłem mu czerwoną skórzaną piłkę do gry w trygon, dla dziewczyny chciałem znaleźć szal z granatowej przędzy, przetykanej srebrnymi ćmami, ale uznałem, że wystarczy zwykły lniany. Na ulicy ze sklepami bławatnymi odszukałem ten prowadzony przez mojego starego znajomego, Rusona. Poprosiłem, by pokazał mi jakiś ciemnoniebieski szal. Jakby za sprawą magii Ruso rozłożył na ladzie właśnie taki szal, jaki sobie wyobraziłem: delikatny i zwiewny, niczym utkany z czarno-granatowych pajęczych nici i srebra. Był to zarazem najdroższy towar w sklepie, zganiłem więc kupca żartobliwie za drażnienie mnie luksusem, na jaki mnie nie stać. Ruso wzruszył ramionami.

– Nigdy nic nie wiadomo; może właśnie grałeś w kości i dzięki rzutowi Wenus zdobyłeś fortunę. Chcesz tańszych, proszę bardzo. – Z uśmiechem zaprezentował kolekcję innych szali.

– Nie, nie widzę tu nic, co by mi się podobało – rzekłem. – Chyba się nie zdecyduję.

– To może coś w jaśniejszym odcieniu? Jasnoniebieski, lazurowy jak niebo.

– Nie, raczej nie…

– Ach, już wiem, co ci muszę pokazać. Feliks! Feliksie, przynieś mi jeden z tych nowych szali, które dopiero co nadeszły z Aleksandrii. Ten niebieski z żółtymi szwami.

Młody niewolnik nerwowo zagryzł wargę i jakby się skulił. Zdziwiło mnie to, gdyż znałem Rusona jako człowieka o umiarkowanym temperamencie i na pewno nie okrutnego pana.

– No, idźże, na co czekasz? – Kupiec odwrócił się do mnie, kręcąc głową z poirytowaniem. – Nie mam z tego nowego niewolnika najmniejszego pożytku, choć handlarz tak go zachwalał. Radzi sobie nieźle z rachunkami, ale tu w sklepie… No, nie! Znów to samo! Nie do wiary. Feliksie, co z tobą? Robisz mi na złość czy co? Chyba będę musiał złoić ci skórę, bo dłużej tego nie zniosę!

Niewolnik skulił się jeszcze bardziej; wyglądał na zdezorientowanego i bezradnego. W ręku trzymał żółty szal.

– Zawsze to samo! – jęczał Ruso, trzymając się za głowę. – Ja przez niego oszaleję! Proszę o niebieski, a on przynosi żółty. Chcę żółtego, to on mi daje niebieski. Słyszałeś kiedyś o podobnym durniu? Oberwiesz, Feliksie, powiadam ci!

To mówiąc, kupiec rzucił się za biednym niewolnikiem, wymachując drewnianą miarką. I wtedy zrozumiałem.


Tak jak się spodziewałem, mojego przyjaciela Statiliusa nie znalazłem w jego mieszkaniu w Suburze; gospodarz domu, starszy mężczyzna, obrzucił mnie chytrym spojrzeniem współspiskowca obarczonego zadaniem wprowadzania w błąd prześladowców i poinformował, że Statilius wyjechał na wieś. Nie było go w żadnym ze zwykłych miejsc, gdzie mógłby spędzać świąteczny dzień. Nie widziano go w żadnej z tawern, nie zawitał do żadnego domu publicznego. A szulernie? Nie, o tym by nawet nie pomyślał, powiedziałem sobie… i już wiedziałem, że jest akurat odwrotnie.

Kiedy już zabrałem się do przeszukiwania suburskich domów gry, odnalezienie Statiliusa okazało się nietrudne. Był w zatłoczonym mieszkaniu na trzecim piętrze starej kamienicy, w samym środku tłumu dobrze ubranych mężczyzn, z których część miała nawet na sobie odświętne togi. Aktor klęczał podparty na łokciach i potrząsał małym kubeczkiem, mamrocząc pod nosem modły do Fortuny. Po chwili rzucił kości; tłumek zacieśnił na chwilę krąg wokół niego, po czym rozstąpił się w erupcji okrzyków. Zagranie było udane: wyszły trzy trójki i szóstka – tak zwany rzut Remusa.

– Tak! – wrzasnął Statilius radośnie.

Reszta graczy zaczęła wrzucać w jego wystawione dłonie monety. Schwyciłem go za kołnierz i postawiłem na nogi, ciągnąc w bardziej ustronne miejsce.

– Powiedziałbym, że już wystarczająco głęboko tkwisz w długach – rzuciłem.

– Wprost przeciwnie! – Statilius uśmiechnął się szeroko. Był zarumieniony, na czole perliły mu się krople potu jak w gorączce.

– Ile właściwie jesteś winien Flawiuszowi?

– Sto tysięcy sesterców.

– Sto tysięcy! – Serce podeszło mi do gardła.

– Ale to już załatwione. Teraz będę mógł go spłacić! – Podsunął mi pod oczy złożone dłonie wypełnione srebrem. – W drugim pokoju mam dwa pękate mieszki, pilnuje ich mój niewolnik. I jeszcze… nie uwierzysz… tytuł własności domu na Celiusie. Wywinąłem mu się, kapujesz?

– Kosztem cudzego życia.

– A więc domyśliłeś się. – Statilius zrobił głupią minę. – Ale kto mógł przewidzieć taką tragedię? Na pewno nie ja. I kiedy to się zdarzyło, nie cieszyłem się ze śmierci Panurgusa… sam widziałeś. Tak naprawdę to wcale go nie nienawidziłem. Moja zazdrość ograniczała się ściśle do spraw zawodowych. Ale skoro Fatum uznało, że on ma zginąć, a nie ja, to kimże ja jestem, by się z tym nie zgadzać?

– Jesteś robakiem, Statiliusie. Dlaczego nie powiedziałeś Roscjuszowi, co wiesz? Dlaczego mi nie powiedziałeś?

– A co ja takiego wiedziałem? Biednego Panurgusa mógł zabić ktoś zupełnie mi nieznany. Nie byłem przy tym.

– Ale wszystko odgadłeś, co? To dlatego chciałeś, żebym poszedł z tobą za kulisy, prawda? Miałem być twoim ochroniarzem czy co?

– Być może. W końcu on nie wrócił, nie?

– Robak z ciebie.

– Już mówiłeś. – Uśmiech znikł z jego twarzy niczym zrzucona maska. Wyrwał się z mojego chwytu.

– Ukryłeś prawdę przede mną, ale czemu przed Roscjuszem?

– A co, miałem mu powiedzieć, że nazbierało mi się paskudnie dużo długu i znany lichwiarz grozi mi śmiercią?

– Może pożyczyłby ci pieniędzy na spłatę?

– W życiu nie! Nie znasz Roscjusza. Według niego mam szczęście, że w ogóle należę do jego trupy. Wierz mi, to nie jest typ, który lekką ręką rozdawałby podwładnym stutysięczne pożyczki. A gdyby się dowiedział, że Panurgus zginął zamiast mnie… ależ by się wściekł! Jeden Panurgus wart jest dziesięciu Statiliusów, oto jego pogląd. Między Flawiuszem i Roscjuszem, jak między młotem i kowadłem… Wkrótce sam byłbym trupem. Ci dwaj rozerwaliby mnie na strzępy jak kurczaka! – Odsunął się i wygładził tunikę. W kącikach ust drgał mu znów coraz szerszy uśmiech. – Nie powiesz chyba o tym nikomu?

– Statiliusie, czy ty nigdy nie przestajesz grać? – Odwróciłem wzrok.

– No więc… nie powiesz?

– To Roscjusz jest moim klientem, nie ty.

– Ale ja jestem twoim przyjacielem, Gordianusie!

– Przysiągłem to Panurgusowi.

– On cię nie słyszał.

– Ale bogowie słyszeli.


Odszukanie lichwiarza Flawiusza poszło mi znacznie łatwiej. Parę pytań szepniętych w odpowiednie ucho, kilka monet wsuniętych we właściwe ręce i już wiedziałem, że zawiaduje swoimi interesami ze sklepu winnego w portyku nieopodal Circus Flaminius, w którym sprzedaje gorsze roczniki importowane z jego rodzinnej Tarkwinii. Moi informatorzy uprzedzili mnie jednak, że w dni świąteczne szybciej znajdę go w pewnym przybytku o kiepskiej reputacji, mieszczącym się po drugiej stronie ulicy.

Lokal miał niskie sklepienie i był przesiąknięty odorem rozlanego wina i stłoczonych ciał. Flawiusz siedział w przeciwległym rogu w grupie kolegów; wszyscy byli w średnim wieku i wyglądali na ludzi interesu, odziani w kosztowne tuniki i płaszcze, których doskonały gatunek jaskrawo kontrastował z prostackimi manierami właścicieli. Nieco bliżej opierał się o ścianę (przy jego budowie sprawiał wrażenie, że ją raczej podpiera) ochroniarz Flawiusza. Blond olbrzym był mocno podpity, ale może to tylko rysująca się na jego twarzy bezmierna głupota nasuwała taki wniosek. Kiedy się doń zbliżyłem, spojrzał na mnie, mrugając z wolna powiekami. W przekrwionych oczach błysnęła mu przelotna iskierka – musiałem mu się wydać znajomy – ale szybko zgasła.

– Święta to dobra okazja, by sobie wypić – zagadnąłem, podnosząc kubek z winem.

Patrzył na mnie przez chwilę bez wyrazu, po czym wzruszył ramionami i kiwnął głową.

– Powiedz mi, czy znasz którąś z tych zjawiskowych piękności? – spytałem, wskazując kciukiem grupkę czterech kobiet, ze znudzeniem przesiadujących w rogu izby, nieopodal wiodących na piętro schodów.

Olbrzym ponuro pokręcił głową.

– No, to zdaje się, że dziś ci szczęście dopisze. – Nachyliłem się bliżej ku niemu, aż poczułem wionący mu z ust zapach kwaśnego wina. – Właśnie rozmawiałem z jedną z nich. Mówiła, że ma na ciebie ochotę. Zdaje się, że ma dużą słabość do facetów o jasnych włosach i szerokich barach. Powiedziała, że dla takiego mężczyzny jak ty… – Zacząłem szeptać mu do ucha, co gotowa jest dla niego zrobić.

Mgła pożądania, jaka zasnuła mu oczy, nadała mu jeszcze głupszy wygląd. Zmrużył powieki i jął się wpatrywać w kobiety.

– Która to? – spytał chrapliwie.

– Ta w niebieskiej sukni.

– Aha… – Kiwnął głową tym gwałtowniej, że w tej samej chwili solidnie mu się odbiło, po czym przepchnął się obok mnie i ruszył ku schodom. Tak jak się spodziewałem, nie spojrzał na kobietę w zielonej sukni, ani na te w czerwonej i brązowej. Położył rękę na biodrze dziewczyny ubranej na żółto; zaskoczona podniosła na niego oczy, ale nie zaprotestowała.


– Kwintus Roscjusz i jego wspólnik Cherea byli pod wrażeniem – opowiadałem później tego wieczoru Bethesdzie. Nie mogłem sobie odmówić teatralnego gestu: podrzuciłem mieszek srebra w górę tak, że wylądował na stoliku z metalicznym stukiem. – Może to nie jest garnek złota, ale wystarczy, abyśmy dobrze się mieli przez całą zimę.

Jej oczy zrobiły się równie okrągłe i błyszczące jak monety, które wysypały się z woreczka. A kiedy wyciągnąłem szal od Rusona, otworzyła je jeszcze szerzej.

– Och! Przepiękny! Z czego jest zrobiony?

– Z północy i z małych ciem – odrzekłem. – Z pajęczych nici i srebra.

Bethesda przechyliła głowę i owinęła półprzeźroczystym szalem obnażoną szyję i ramiona. Przełknąłem głośno ślinę i zamrugałem. Ten zakup doprawdy wart był swojej ceny.

Eko stał niepewnie w drzwiach swojej sypialni, skąd widział moje przybycie i słuchał pospiesznej relacji z wydarzeń dnia. Chyba otrząsnął się z porannych humorów, ale twarz miał poważną. Wyciągnąłem do niego rękę, a on podszedł do mnie z ociąganiem. Przyjął czerwoną skórzaną piłkę chętnie, ale i wtedy się nie uśmiechnął.

– Wiem, to tylko drobny upominek – powiedziałem. – Ale mam dla ciebie coś lepszego…

– Ja jednak nadal nie rozumiem – wtrąciła Bethesda. – Mówiłeś, że ten wielki blondyn jest głupi, ale jak ktoś może być aż takim kretynem, żeby nie odróżnić jednego koloru od drugiego?

– Eko to wie. – Uśmiechnąłem się do chłopca. – Wpadł na to wczoraj wieczorem i usiłował mi powiedzieć, ale nie wiedział jak. Przypomniał sobie ustęp z Platona, który czytałem mu parę miesięcy temu, ale go nie pamiętałem. Spróbuję go znaleźć. – Sięgnąłem po zwój pergaminu, który wciąż leżał na sofie. Rozwinąłem go, przebiegłem wzrokiem po tekście, odszukałem stosowny fragment i zacząłem głośno czytać: – Można zaobserwować, że nie wszyscy ludzie tak samo odbierają barwy. Choć rzadko, ale trafiają się tacy, którzy mylą czerwień z zielenią, i tacy, którzy nie umieją odróżnić błękitu od żółci. Jeszcze inni nie widzą różnych odcieni zieleni… Dalej Platon wyjaśnia ten fenomen, ale nie bardzo to rozumiem.

– Czyli ten ochroniarz nie umiał odróżnić barwy niebieskiej od żółtej? – upewniła się Bethesda. – Mimo to…

– Lichwiarz przyszedł wczoraj do teatru, gotów zrealizować groźbę zabicia Statiliusa. Nic dziwnego, że aż podskoczył, kiedy nachyliłem się do niego i powiedziałem: „Zobaczysz dziś garnek złota”. Przez chwilę myślał, że mówię o długu, jaki Statilius miał u niego! Wysiedział na widowni na tyle długo, by się zorientować, że gra on Megadorusa i ma na sobie niebieski kostium. Na pewno poznał go po głosie. Wysłał potem blondyna za kulisy, wiedząc, że aleja za świątynią Jowisza będzie zupełnie pusta, i każąc mu się tam zaczaić na aktora w niebieskim stroju. Eko musiał dosłyszeć strzępy ich rozmowy, a choćby wzmiankę o niebieskim kolorze. Już wtedy musiał poczuć, że coś się święci, i próbował mi to przekazać, ale było za duże zamieszanie; blondyn nadepnął mi na stopę, widzowie klaskali i gwizdali… Mam rację, Ekonie?

Chłopak kiwnął głową i uderzył pięścią w otwartą dłoń, jakby mówił: „Absolutną rację!”

– Na nieszczęście dla biedaka Panurgusa, który tego dnia miał na sobie żółty kostium, nie rozróżniający barw osiłek Flawiusza jest też nadzwyczaj głupi. Potrzebował więcej danych niż tylko niebieski kolor kostiumu, aby mieć pewność, że zabija właściwego człowieka; nie wpadło mu jednak do głowy zapytać. Zresztą gdyby to zrobił, Flawiusz tylko by go wyśmiał i pogonił do pracy, nie rozumiejąc, w czym problem. Zabójca przydybał więc na osobności nie spodziewającego się niczego Panurgusa w żółtym kostiumie, który uznał za niebieski, i spartaczył robotę. Statilius wiedział, że Flawiusz jest na widowni i chce go zabić. Kiedy odkryto zwłoki zamordowanego Panurgusa, zobaczył, że zbir lichwiarza zniknął, i domyślił się prawdy. Nic dziwnego, że był tak wstrząśnięty śmiercią kolegi, skoro wiedział, że to on miał być ofiarą.

– Znów więc zabito niewolnika, i to przez przypadek! I nikt w tej sprawie nic nie zrobi – westchnęła ze smutkiem Bethesda.

– Niezupełnie – sprostowałem. – Panurgus miał swoją rynkową wartość, a prawo pozwala jego właścicielowi dochodzić pełnego odszkodowania od człowieka odpowiedzialnego za jego śmierć. Zdaje się, że Roscjusz i Cherea zażądali od Flawiusza po sto tysięcy sesterców. Jeśli lichwiarz odmówi i przegra proces, sumy te zostaną podwojone. Znając jego chciwość, podejrzewam, że bez słowa uzna swą winę i zgodzi się na mniejszą kwotę.

– Niewielka to kara za tak bezsensowną zbrodnię.

– I niewielkie zadośćuczynienie za zaprzepaszczenie takiego talentu. – Kiwnąłem głową. – Ale rzymskie prawo tylko na takie pozwala w wypadku zabicia niewolnika przez obywatela.

W ogrodzie zapadła grobowa cisza. Eko usatysfakcjonowany, że jego dedukcja doczekała się uznania, całą uwagę poświęcił nowej piłce. Podrzucił ją w górę i złapał, wyraźnie zadowolony z prezentu.

– Ekonie, jak powiedziałem, mam dla ciebie jeszcze jeden upominek.

Chłopiec popatrzył na mnie wyczekująco.

– Jest tutaj. – Poklepałem leżący na stoliku pękaty mieszek ze srebrem. – Już nie będę cię uczył czytać i pisać moimi nieudolnymi metodami. Będziesz miał prawdziwego nauczyciela, który codziennie rano przyjdzie uczyć cię greki i łaciny. Będzie surowy, a ty nieraz zapłaczesz, ale kiedy skończycie, będziesz czytał i pisał lepiej ode mnie. Taki mądry chłopak jak ty zasługuje na to.

Eko rozpromienił się w uśmiechu. Jeszcze nie widziałem, by ktoś tak wysoko podrzucił piłkę.


I na tym mógłbym już zakończyć tę historię, ale przyniosła ona jeszcze jeden skutek. Znacznie później tego wieczoru leżeliśmy z Bethesdą w łóżku, rozdzieleni tylko owym zwiewnym szalem przetykanym srebrnymi nitkami. Przez ulotną chwilę byłem w pełni zadowolony z życia i świata. Rozluźniony i ukojony bezwiednie wyszeptałem swoje myśli.

– Może powinienem chłopaka adoptować?

– A niby dlaczego nie? – podchwyciła jak zwykle władczo, choć w półśnie Bethesdą. – Jakiego jeszcze chcesz od niego dowodu? Eko nie mógłby być dla ciebie lepszym synem, nawet gdyby płynęła w nim twoja krew.

I jak zwykle miała rację.W

SKARBIEC KRÓLA PROTEUSZA

– Opowiedz mi coś, Bethesdo – poprosiłem.

Była to najgorętsza noc najbardziej upalnego lata, jakie kiedykolwiek przeżyłem w Rzymie. Postawiłem sofę w ogrodzie wśród maków i morw w nadziei, że znajdzie mnie tam jakiś powiew wiatru, któremu zechciałoby się zabłąkać nad Eskwilin. Niebo nade mną było bezksiężycowe, czarne i gwiaździste. Sen jednak nie nadchodził. Bethesda leżała na swojej sofie niedaleko mnie. Zazwyczaj dzielimy łoże, ale tej nocy było po prostu za gorąco na jakikolwiek kontakt cielesny. Na moje zagadnięcie westchnęła ze znużeniem.

– Panie, godzinę temu chciałeś, bym ci śpiewała. Dwie godziny temu kazałeś mi obmywać ci stopy wilgotnym ręcznikiem…

– Zgadza się. Piosenka brzmiała słodko, a ręcznik był przyjemnie chłodny. Ale wciąż nie mogę zasnąć, ty zresztą też. Opowiedz mi więc jakąś historię.

Ziewnęła, zakrywając usta dłonią. Jej czarne włosy lśniły w świetle gwiazd, a płócienna koszula oblepiała jej powabne ciało niczym najzwiewniejszy muślin. Nawet ziewając, była piękna… o wiele za piękna, jak na niewolnicę takiego plebejusza jak ja, myślałem często. Fortuna uśmiechnęła się do mnie, kiedy natrafiłem onegdaj na tę dziewczynę na aleksandryjskim targu niewolników. Zastanawiam się często, czy to ja wybrałem Bethesdę, czy raczej ona mnie?

– A czemu to ja nie miałabym posłuchać ciebie? – W jej pytaniu kryła się niedwuznaczna sugestia. – W końcu uwielbiasz opowiadać o swojej pracy.

– Teraz to ja mam cię usypiać? Zawsze uważałaś moje relacje za nudne.

– Nieprawda – zaprotestowała sennie. – Opowiedz mi jeszcze raz, jak pomogłeś Cyceronowi rozwikłać sprawę kobiety z Arretium. Na rynku wciąż się o tym mówi i wszyscy wychwalają Gordianusa Poszukiwacza jako najsprytniejszego faceta w mieście, skoro udało mu się doszukać prawdy o tej makabrycznej zbrodni.

– Ale z ciebie intrygantka, Bethesdo! Myślisz, że pochlebstwami nakłonisz mnie do opowiadania? Jesteś moją niewolnicą i rozkazuję ci zabawiać mnie ciekawymi historiami.

– Albo posłucham o sprawie Sekstusa Roscjusza. – Bethesda w ogóle nie zwracała uwagi na moje słowa. – Wielki Cycero nigdy przedtem nie bronił oskarżonego o morderstwo, a cóż dopiero o ojcobójstwo! Jakże mu była potrzebna pomoc Gordianusa Poszukiwacza! Kto by pomyślał, że ta historia skończy się pokonaniem i zabiciem przez ciebie olbrzyma, który wypełzł z Cloaca Maxima, podczas gdy na Forum przemawiał Cycero…

– Nie chciałbym cię mieć za biografa! On nie był żadnym olbrzymem, i to niezupełnie ja go pokonałem i zabiłem, a choć to się działo w publicznej toalecie, facet bynajmniej nie wylazł ze ścieku. Poza tym ta historia wcale nie na tym się skończyła.

Leżeliśmy w milczeniu przez długą chwilę, słuchając cykania świerszczy. Na niebie mignęła spadająca gwiazda, co skłoniło Bethesdę do wypowiedzenia pod nosem modlitwy do któregoś z jej dziwacznych egipskich bogów-zwierząt.

– Opowiedz mi o Egipcie – powiedziałem. – Nigdy nic nie mówisz o Aleksandrii, a to takie wspaniałe miasto, takie stare i tajemnicze.

– Ha! Wy, Rzymianie, myślicie, że wszystko, co powstało przed waszym imperium, jest niezwykle stare. Aleksander ze swym miasteczkiem jeszcze się nawet nie śnił Ozyrysowi, kiedy Cheops budował swą wielką piramidę. Memfis i Teby liczyły wiele stuleci, kiedy Achajowie ruszyli na wojnę z Trojanami.

– O kobietę – przypomniałem.

– Co świadczy, że nie byli kompletnymi idiotami. Co prawda tylko idioci mogli myśleć, że Helena ukrywa się w Troi, podczas gdy ona przez cały czas przebywała w Memfis, u króla Proteusza.

– Co takiego? Nigdy czegoś podobnego nie słyszałem!

– W Egipcie wie o tym każde dziecko.

– Ale to by znaczyło, że zniszczenie Troi nie miało żadnego sensu! A ponieważ to trojański uciekinier Eneasz został później protoplastą Rzymian, cały los Rzymu jest oparty na okrutnym żarcie bogów! Lepiej trzymaj takie rewelacje dla siebie, Bethesdo, i nie rozpowiadaj ich na rynku…

– Za późno…

Nawet w ciemności nie mogłem nie dostrzec złośliwego uśmiechu na jej ustach. Zamilkliśmy znów na jakiś czas. W końcu Bethesda rzekła:

– Wiesz, nie tylko ludzie tacy jak ty potrafią rozwiązywać zagadki i odkrywać tajemnice.

– Chcesz powiedzieć, że potrafią to także bogowie?

– Nie. Mam na myśli kobiety.

– Doprawdy?

– Tak. Wzmianka o pobycie Heleny w Egipcie przypomniała mi historię króla Rampsynitosa i jego skarbca. To właśnie kobieta rozwiązała zagadkę ginącego srebra. Ale musiałeś, panie, już słyszeć tę opowieść, bo jest naprawdę bardzo znana.

– O królu Rampsy… jak mu tam?

Bethesda prychnęła cicho. Czasami ma dosyć życia w tak zacofanym w sprawach kultury kraju jak Rzym.

– Bethesdo, rozkazuję ci opowiedzieć mi o skarbcu króla Rampsy… i tak dalej.

– Dobrze, panie. Król Rampsynitos panował po Proteuszu, tym samym, który gościł Helenę, a przed królem Cheopsem*.

– Tym od piramidy. Musiał być wielkim władcą.

– Był okropnym królem, najbardziej znienawidzonym w całej długiej historii Egiptu.

– Dlaczego?

– Właśnie dlatego, że zbudował piramidę. Cóż ona znaczyła dla zwykłych ludzi, poza nie kończącą się pracą i strasznymi podatkami? W pamięci Egipcjan Cheops zapisał się jak najgorzej; ludzie plują, wypowiadając jego imię! Tylko przybysze z Rzymu i Grecji patrzą na piramidę i widzą coś wspaniałego. Egipcjanin patrzy na nią i mówi: „O, tam jest kamień, który złamał grzbiet mojemu pradziadowi”, albo: „Przez tamten ozdobny pylon zbankrutowało gospodarstwo wuja mojego pradziada”. O, król Rampsynitos podobał się ludziom o wiele bardziej.

– Jaki on był?

– Bardzo bogaty. Żaden król w żadnym królestwie nie miał ani w połowie tylu skarbów co on.

– Nawet Midas?

– Nawet on. Rampsynitos posiadał wielką fortunę w złocie i drogich kamieniach, ale jego największym bogactwem było srebro. Miał srebrne tace i puchary, srebrne monety i zwierciadła, bransolety i całe wielkie sztaby odlane z czystego, lśniącego srebra. Było tego tyle, że postanowił zbudować wielki skarbiec. Najął więc muratora, aby zaprojektował i postawił ów budynek na pałacowym dziedzińcu, jako część otaczającego pałac muru. Budowa zajęła kilka lat; trzeba było wydrążyć mur, a potem ciąć, dopasowywać i ustawiać kamienne bloki. Architekt był człowiekiem silnego ducha, ale wątłego zdrowia; choć był zaledwie w średnim wieku, z trudem dotrwał przy życiu do chwili ukończenia dzieła. Tego samego dnia, kiedy do skarbca wniesiono cały zapas srebra i zapieczętowano wejście, zmarł, pozostawiając wdowę i dwóch synów, którzy dopiero co weszli w wiek męski. Król wezwał ich obu przed swoje oblicze i wręczył każdemu po srebrnej bransolecie na znak wdzięczności dla ich ojca.

– Niezbyt hojny dar – zauważyłem.

– Być może. Król Rampsynitos miał opinię rozsądnego i zrównoważonego. Nie był ani skąpy, ani zbyt szczodry.

– Do żywego przypomina mi Cycerona.

Bethesda odchrząknęła, by mnie uciszyć, i opowiadała dalej.

– Raz w miesiącu król kazał łamać pieczęcie i spędzał popołudnie w swym skarbcu, podziwiając srebrne rękodzieła i licząc monety. Mijały miesiące, Nil wzbierał i opadał, zbiory były dobre. Naród był szczęśliwy i w Egipcie panował pokój. Król jednak zauważył coś niepokojącego; z jego skarbca ginęły sztuki srebra. Z początku myślał, że tylko mu się tak wydaje, bo przecież nie było sposobu, aby dostać się do wnętrza, nie uszkadzając przy tym pieczęci na drzwiach, a te zdejmowano tylko na czas jego własnych oficjalnych wizyt. Jednakże kiedy jego słudzy przeliczyli całą zawartość skarbca, okazało się, że się nie mylił. Brakowało wielu monet i innych drobnych przedmiotów. Zdumienie króla nie miało granic. Przy następnej wizycie stwierdził, że zginęło jeszcze więcej srebra, w tym jego ulubiona rzeźba krokodyla, długa jak męskie ramię. Rampsynitos zawrzał gniewem, ale wciąż nie miał pojęcia, jak to się dzieje. Potem wpadł na pomysł, by zastawić w skarbcu pułapki; ktokolwiek znowu wtargnie do środka, miał zostać uwięziony w żelaznej klatce. W następnym miesiącu jedna z pułapek zadziałała, ale zamiast zrozpaczonego i błagającego o litość złodzieja król znalazł tylko martwe ciało.

– To jasne – mruknąłem. – Biedaczysko złodziej umarł z głodu i pragnienia albo też ze strachu, kiedy nagle spadła na niego klatka.

– Może tak było. Ale on nie miał głowy!

– Jak to? – Zaskoczony uniosłem brwi.

– Trup nie miał głowy i nigdzie jej nie znaleziono.

– To dziwne.

– Właśnie. – Bethesda poważnie skinęła głową.

– A srebra znów brakowało?

– Tak.

– Złodziei musiało być więc co najmniej dwóch.

– Pewnie tak. Ale król Rampsynitos nie przybliżył się ani o krok do rozwiązania tej zagadki. Potem przyszło mu do głowy, że nieszczęsny złodziej mógł mieć w Memfis krewnych, którzy w takim razie pragnęliby odzyskać ciało, żeby je oczyścić i wyprawić w drogę na tamten świat. Oczywiście trudno było się spodziewać, że ktokolwiek po prostu się zgłosi po zwłoki, więc Rampsynitos kazał wywiesić je przed murami pałacu. Z jednej strony miała to być przestroga dla wszystkich złodziei w mieście, ale prawdziwym celem króla było schwytanie kogoś, kto mógłby coś wiedzieć o tej dziwnej historii. Dwaj najbardziej zaufani strażnicy królewscy, wielcy, brodaci wojacy, którzy zazwyczaj strzegli pieczęci na wrotach skarbca, otrzymali zadanie pilnowania ciała dzień i noc i pojmania każdego, kto na jego widok by lamentował. Następnego ranka, gdy tylko król wstał z łoża, pospieszył na pałacowy mur sprawdzić efekt swojego posunięcia, ponieważ sprawa ginącego srebra z czasem zaczęła zajmować wszystkie jego myśli na jawie i we śnie. I cóż zobaczył? Obaj strażnicy spali jak zabici, brody mieli do połowy zgolone, a bezgłowy trup zniknął! Rampsynitos kazał ich do siebie przyprowadzić. Jechało od nich winem na dwa stadiony, a w głowach mieli chaos; pamiętali jednak, że tuż przed zachodem słońca przejeżdżał tamtędy kupiec z wozem pełnym skórzanych bukłaków z trunkiem, z których jeden ciekł. Strażnicy podbiegli z kubkami i dziękując dobremu losowi, nałapali sobie wina ku wielkiej złości kupca, choć przecież to nie oni przedziurawili mu bukłak. Udobruchali go dobrym słowem, a on przystanął na chwilę, wyjaśniając, że jest zmęczony i nerwowy po całym dniu pracy. Aby wynagrodzić im swą opryskliwość, dolał im jeszcze po kubku najlepszego ze swoich win. Potem żaden ze strażników już nic nie pamiętał, w każdym razie obaj tak zgodnie twierdzili. Kiedy się ocknęli, był już świt, król wydzierał się na nich z korony muru, brakowało im po pół brody, a pilnowany przez nich trup jakby wyparował.

– Bethesdo – przerwałem jej. – Mam nadzieję, że nie ukaże się to jedną z tych egipskich opowieści grozy, w których martwe ciała spacerują sobie ulicami jak gdyby nigdy nic.

Wyciągnęła rękę i zalotnie przesunęła paznokciami po moim ramieniu, przyprawiając mnie o gęsią skórkę. Czując moje drgnięcie, zaśmiała się niskim, zmysłowym śmiechem, zanim podjęła opowieść.

– Kiedy przyszło do opisu owego kupca, strażnicy nie umieli powiedzieć nic konkretnego. Jeden mówił, że był młody, drugi, że w średnim wieku. Jeden twierdził, że miał brodę, jego kolega widział tylko parodniowy zarost.

– Wino albo to, co w nim było, musiało zmącić im zmysły – mruknąłem. – Zakładając, że w ogóle mówili prawdę.

– Może tak, może nie, ale na wszelki wypadek król kazał zgarnąć wszystkich handlarzy winem w Memfis i pokazać ich strażnikom.

– I co, rozpoznali któregoś?

– Nie rozpoznali. Król wciąż wiedział tyle co przedtem. Co gorsza, śpiących i wygolonych strażników widzieli otwierający swe kramy przekupnie i po mieście gruchnęła wieść, że doborowi żołnierze króla wyszli na dudków. Rozniosły się plotki o bezgłowym trupie i kradzionym srebrze. Wkrótce całe Memfis szeptało o tym za plecami władcy, którego złość sięgała już zenitu.

– Nie dziwię mu się!

– Był tak zły, że rozkazał, aby obaj strażnicy pozostali tak wygoleni na pośmiewisko całego miasta.

– Łagodnie ich więc potraktował.

– Wcale nie. Wtedy w Memfis paradować po ulicach z brodą do połowy zgoloną było taką samą hańbą, jak dla Rzymianina pojawić się na Forum w sandałach zamiast w butach do togi.

– Nie do pomyślenia! – zakrzyknąłem.

– Ale los jest mieczem obosiecznym, jak to się w Rzymie mawia. W ostatecznym rachunku królowi wyszło na dobre to plotkowanie, wieść szybko bowiem trafiła do uszu pewnej młodej kurtyzany, mieszkającej nad składem dywanów blisko bramy pałacu. Na imię miała Naja i już od dawna słyszała o dziwnych rzeczach, jakie dzieją się za murami, jako że wśród jej klienteli nie brak było królewskich dworzan. Głowiąc się nad zasłyszanymi urywkami informacji o całej tej sprawie, obracając w myślach wszystko, co wiedziała o skarbcu, jego budowie i zabezpieczeniach, doszła do wniosku, że zna rozwiązanie zagadki. Naja mogła iść prosto do króla i wyjawić mu tożsamość złodziei, ale powstrzymywały ją dwie rzeczy; po pierwsze, nie miała żadnych solidnych dowodów, a po drugie, jak już mówiłam, król Rampsynitos nie słynął z hojności. Mógłby jej tylko podziękować, może podarować jakąś bransoletę i odesłać, skąd przyszła! Kiedy więc wybrała się do niego, powiedziała tylko, że ma plan rozwikłania całej sprawy, ale jego wykonanie będzie kosztowało ją sporo czasu i pieniędzy. Jeśli ów plan nie przyniesie rezultatów, gotowa jest ponieść te koszty sama…

– Cóż to za okropna myśl! – wtrąciłem z przekonaniem. – Ja zawsze żądam zwrotu kosztów i wypłaty honorarium, nawet jeśli śledztwo mi się nie powiedzie.

– …ale jeśli wykryje złodziei i wyjaśni, w jaki sposób wynosili łupy ze skarbca, wówczas Rampsynitos ma jej dać tyle srebra, ile muł udźwignie, a na dodatek spełni jej jedno życzenie. Królowi z początku cena wydała się wygórowana, ale im dłużej o tym myślał, tym bardziej się z nią godził. W końcu stracił już więcej niż ładunek jednego muła, a kradzieże przecież się nie skończą, dopóki złodziej nie zostanie pojmany. Poza tym cóż za życzenie może mieć młoda kurtyzana, którego król nie mógłby spełnić jednym skinieniem dłoni? Zresztą nie wydawało mu się prawdopodobne, aby ktoś taki potrafił rozwiązać zagadkę, która zapędziła w kozi róg i jego samego, i wszystkich królewskich doradców. Zgodził się więc na jej warunki. Naja popytała tu i ówdzie; nie zajęło jej wiele czasu ustalenie nazwiska podejrzanego i jego miejsca zamieszkania. Posłała sługę, by go śledził i natychmiast ją zaalarmował, kiedy pojawi się przy jej domu. Kilka dni później zdyszany sługa przypędził do Nai i poprosił, by wyjrzała przez okno. Wyłożonym przed sklepem kosztownym dywanom przyglądał się jakiś młodzieniec w nowym ubraniu i sandałach. Naja zasiadła u okna i wysłała sługę z wiadomością dla nieznajomego.

– I zaraz rzuciła mu w oczy oskarżenie?

– Oczywiście, że nie. Sługa powiedział młodzieńcowi, że jego pani spostrzegła go przez okno i uznała za mężczyznę o dobrym smaku i odpowiednich środkach, pragnie więc zaprosić go do siebie na górę. Kiedy zaciekawiony podniósł głowę, zobaczył Naję w takiej pozie, że niewielu facetów nie przyjęłoby takiego zaproszenia.

– Ta Naja… – rzekłem w udawanym zamyśleniu -…zaczyna mi przywodzić na myśl pewną inną Egipcjankę, którą znam.

– Młody człowiek poszedł prosto do jej pokoju. Sługa podał chłodne wino i świeże owoce, po czym przysiadł za drzwiami i zaczął grać na flecie. Naja przez chwilę rozmawiała z gościem, który nie ukrywał swego pożądania. Ona jednak uparła się, że najpierw w coś zagrają. Rozleniwiony ciepłem dnia, rozluźniony przez wino i powodowany żądzą młodzieniec z łatwością się zgodził. Gra miała polegać na tym, że każde z nich zdradzi drugiemu dwa swoje sekrety, on, oczywiście, pierwszy. Zapytała go, jakie było jego największe przestępstwo i najsprytniejsza sztuczka. Te pytania trochę go otrzeźwiły i przez twarz przebiegł mu cień smutku, w końcu się jednak roześmiał i powiedział: „Nietrudno mi odpowiedzieć, ale nie wiem, co jest czym. Moim największym przestępstwem było obcięcie głowy memu bratu, a najsprytniejszą sztuczką połączenie jej ponownie z ciałem. A może na odwrót?” Uśmiechnął się smutno i spojrzał na Naję pożądliwie. „A twoje sekrety?” – zapytał. Naja westchnęła i rzekła: „Podobnie jak ty, nie jestem pewna, co jest czym. Myślę, że moją najsprytniejszą sztuczką było wykrycie złodzieja srebra króla Rampsynitosa, a największą zbrodnią będzie wydanie go w ręce władcy. A może na odwrót?” Młodzieniec drgnął i w jednej chwili otrzeźwiał zupełnie. Zerwał się na równe nogi i rzucił się do okna, ale w tej samej chwili wielka żelazna klatka, podobna jak ta, która uwięziła jego brata, opadła nań z sufitu. Nie było już dla niego ucieczki, a Naja posłała sługę po straż królewską. „A teraz”, mówi, „kiedy tak sobie czekamy, może wyjaśnisz mi to, czego dotąd nie wiem na temat kradzieży królewskiego srebra”. Młody człowiek był z początku wściekły, ale wkrótce jego gniew zamienił się w rozpacz, gdy uzmysłowił sobie, co go czeka. Śmierć była najłagodniejszą karą, na jaką mógł liczyć. Najprawdopodobniej ucięto by mu dłonie i stopy i pozostawiono własnemu losowi jako kalekę i żebraka. „Przecież ty już wszystko musisz wiedzieć!”, krzyknął. „Jak mnie rozszyfrowałaś?” Naja wzruszyła ramionami. „Myślałam przez chwilę”, powiedziała, „że mogli być w to zamieszani ci dwaj strażnicy, a bezgłowe ciało należało do ich wspólnika, którego zabili, kiedy wpadł w pułapkę, żeby nie mógł ich zdradzić. Strażnicy wiedzieli jednak o klatce i umieliby jej uniknąć; poza tym wątpię, by którykolwiek mężczyzna w Memfis pozwolił sobie pokazać się przed królewskim obliczem z brodą do połowy zgoloną, nawet dla ukrycia własnej winy. Ponadto wszyscy są zgodni co do tego, że wrót skarbca nie da się otworzyć bez złamania pieczęci, musi więc istnieć jakaś inna droga do środka. A skąd by się wzięła, gdyby nie zaplanował jej budowniczy? I kto by wiedział o jakimkolwiek tajnym wejściu, jeśli nie jego dwaj synowie?” Młodzieniec popatrzył na nią i rzekł: „To prawda. Ojciec pokazał je nam przed śmiercią. Tajne wejście do skarbca otwierało się po naciśnięciu jednego z kamieni w pałacowym murze. Nie dałoby się go znaleźć, nie znając odpowiednich wymiarów. Dwaj ludzie, a nawet jeden, mogą otworzyć je jednym pchnięciem, zabrać, ile udźwigną, i zatrzasnąć wejście za sobą, a nikt inny by go nie znalazł. Mówiłem starszemu bratu, że bierzemy za dużo i król może się zorientować. Ale nasz ojciec powiedział nam, że król marnie go opłacił za wszystkie lata jego ciężkiej pracy i dlatego zbudował to wejście, żebyśmy zawsze mogli mieć stały, dodatkowy dochód”. „No i w końcu twój brat został uwięziony w klatce”, westchnęła Naja. „Tak. Mógł przecisnąć głowę między prętami, ale nic ponadto. Błagał mnie, bym mu ją uciął i zabrał ze sobą, bo inaczej ktoś z pałacu mógłby go rozpoznać i całą naszą rodzinę czekałoby nieszczęście i ruina”. „Ty zaś spełniłeś jego żądanie. Jakie to musiało być dla ciebie straszne przeżycie! Jakiej wymagało to odwagi! Ale byłeś dobrym bratem. Odzyskałeś jego ciało i połączyłeś na powrót z głową, umożliwiając mu podróż w zaświaty”. „Może bym się na to nie odważył, ale matka nalegała. Przebrałem się więc i nakłoniłem strażników do wypicia wina z narkotykiem. W ciemności odciąłem ciało mego brata i ukryłem pod bukłakami na wozie. Zanim odjechałem, ogoliłem im brody na połowie twarzy, żeby król nie podejrzewał ich o współudział”. Naja wyjrzała za okno. „Otóż i oni”, oznajmiła, „spieszą tu co sił przez plac”. „Błagam cię”, mówił młodzieniec, wysuwając głowę przez pręty klatki, „zetnij mi głowę! Niech podzielę los brata! Inaczej kto wie, jak straszną karę król mi wymierzy?” Naja wzięła do ręki nóż z długim ostrzem i udawała, że się zastanawia nad jego prośbą. W końcu, kiedy już kroki strażników zadudniły na schodach, powiedziała: „Nie. Myślę, że pozwolę, by sprawiedliwości stało się zadość”. I tak ów młody człowiek stanął przed królewskim obliczem wraz z Nają, która poszła po swoją nagrodę. W domu złodzieja znaleziono sporo skradzionego srebra i zwrócono je do skarbca. Tajne wejście zamurowano, a Naja mogła obładować muła do woli. A co się stało z nieszczęsnym synem architekta? Król Rampsynitos ogłosił, że najpierw pozwoli poszkodowanym przezeń strażnikom wywrzeć zemstę, a na drugi dzień zdecyduje, czy go ściąć, czy puścić wolno bez dłoni i stóp. Kiedy odchodził, Naja zawołała za nim: „Wielki królu, czy pamiętasz o drugiej części naszej umowy?” Rampsynitos obejrzał się na nią ze zdziwieniem. „Powiedziałeś, że spełnisz jedno moje życzenie”, przypomniała. „Ach, tak… Czego więc pragniesz?” – zapytał. „Pragnę, byś wybaczył temu młodzieńcowi jego występek i go uwolnił”. Rampsynitos patrzył na nią zdumiony. Jej prośba była nie do spełnienia… ale czyż mógł jej nie spełnić? Wreszcie się uśmiechnął, mówiąc: „Dlaczego nie? Zagadka jest rozwiązana, srebro odzyskane, tajne wejście zlikwidowane. Myślałem, że ten złodziej jest najsprytniejszym człowiekiem w Egipcie, ale ty, Najo, jesteś od niego jeszcze sprytniejsza!”


Nad nami przeniknęła kolejna spadająca gwiazda; świerszcze niestrudzenie grały w listowiu, a ja przeciągnąłem się sennie.

– I zapewne ci dwoje się wkrótce potem pobrali – wyraziłem przypuszczenie.

– Tak mówi historia i nic dziwnego, że kobieta tak mądra jak Naja mogła wybrać tylko mężczyznę tak sprytnego jak ten złodziej. Z uzyskanym przez nią srebrem i z połączonymi siłami ich rozumu na pewno żyło im się dobrze i szczęśliwie.

– A król Rampsynitos?

– Jego pamięć jest wciąż czczona jako ostatniego z dobrych królów, bo potem Cheops zapoczątkował długą dynastię katastrof. Mówią, że po rozwikłaniu tajemnicy ginącego srebra Rampsynitos udał się do miejsca zwanego przez Greków i Rzymian Hadesem i grał tam w kości z Demeter. Jedną grę wygrał, drugą przegrał. Kiedy wracał, bogini podarowała mu złotą chusteczkę. I dlatego właśnie kapłani zawiązują sobie oczy żółtymi opaskami, kiedy podążają za szakalami do świątyni Demeter w noc święta wiosny…

Musiałem zasnąć, bo nie zapamiętałem reszty opowieści Bethesdy. Kiedy się ocknąłem, milczała, ale po oddechu poznałem, że jeszcze nie śpi.

– Bethesdo… – szepnąłem. – A jaki był twój największy występek i najsprytniejsza sztuczka?

Minęła długa chwila, zanim usłyszałem odpowiedź.

– Myślę, że one są jeszcze przede mną. A twoje?

– Chodź tu do mnie, to ci powiem na ucho.

Noc trochę się ochłodziła. Od doliny Tybru nadleciała lekka bryza. Bethesda podniosła się z sofy i położyła się przy mnie. Dotknąłem ustami jej ucha, ale nie szeptałem żadnych sekretów; robiliśmy za to coś innego. A następnego dnia poszedłem na ulicę złotników i kupiłem jej prostą srebrną bransoletę na pamiątkę nocy opowieści o królu Rampsynitosie i jego skarbcu.

FAŁSZYWY TESTAMENT

Lucjusz Klaudiusz ma palce jak kiełbaski, rumiane policzki i czerwony nos nad małymi, ale grubymi ustami. Głowę okala mu wianuszek niesfornych rudawych włosów. Jest nobilem, a nawet kimś więcej: nazwisko Klaudiusz świadczy o jego przynależności do klasy patrycjuszy, tej niewielkiej liczby starych rodów, które uczyniły Rzym wielkim (a w każdym razie wmówiły to pozostałym Rzymianom). Nie wszyscy patrycjusze są bogaci; nawet najszacowniejsze rody mogą podupaść z biegiem wieków. Ale po złotym patrycjuszowskim pierścieniu, któremu dotrzymywały towarzystwa inne (jeden, srebrny z lapisem, inny z białego złota z oczkiem z nieskazitelnego zielonego szkła), domyślałem się, że Lucjusz Klaudiusz dysponuje pokaźnym majątkiem. Oprócz pierścieni nosił na szyi złoty łańcuch, z którego zwisały lśniące szklane, sopelki, nurzające się w porastających jego pulchną pierś rudych kędziorkach. Jego toga sporządzona była z najlepszej wełny, a skórzane buty wykonał prawdziwy mistrz szewskiego fachu. Jednym słowem, przedstawiał obraz typowego bogatego patrycjusza, ani specjalnie przystojnego, ani specjalnie inteligentnego, ale nienagannie ubranego i zadbanego. W zielonych oczach igrały wesołe iskierki, a usta łatwo się układały w uśmiech, zdradzając ogólnie przyjemny charakter. Bogaty, szlachetnie urodzony i z natury pogodny – wydał mi się człowiekiem, który nie powinien mieć najmniejszych zmartwień; niewątpliwie miał jednak jakieś, bo inaczej nigdy by mnie nie odwiedził.

Siedzieliśmy w moim niewielkim ogrodzie. Jeszcze nie tak dawno człowiek o pozycji społecznej Lucjusza Klaudiusza nie postawiłby nogi w domu Gordianusa Poszukiwacza, ale w ostatnich latach stałem się bardziej, by tak rzec, tolerowany. Myślę, że zaczęło się to od mojej pierwszej roboty dla młodego adwokata Cycerona. Najwyraźniej mój zleceniodawca opowiadał o mnie różne miłe rzeczy kolegom z sądów, na przykład, że przyjął mnie kiedyś pod swój dach i okazało się, że ten Gordianus, choć zawodowy szperacz i znajomek różnych szumowin, jednak umie jeść łyżką z miski i używać domowej toalety.

Lucjusz wypełniał sobą podane mu krzesło aż po brzegi. Był wyraźnie nieswój: wiercił się, na ile mu pozwalały sztywne ramy poręczy, i bawił pierścieniami, a wreszcie uśmiechnął się głupio i wyciągnął rękę z opróżnionym kubkiem.

– Mogę dostać jeszcze trochę?

– Naturalnie. – Klasnąłem w dłonie. – Bethesdo! Dolej wina gościowi. Najlepszego, z tej zielonej butelki.

Bethesda spełniła polecenie dość niechętnie; niespiesznie wstała ze swojego miejsca za kolumną perystylu i wolnym krokiem udała się do kuchni, poruszając się z gracją rozwijającego się kwiatu. Lucjusz patrzył za nią, przełykając z trudem ślinę.

– Bardzo piękną masz niewolnicę – wyszeptał.

– Dziękuję, Lucjuszu Klaudiuszu.

Miałem nadzieję, że nie zacznie nalegać, abym mu ją sprzedał, jak to czyni większość moich zamożnych klientów; płonną, jak się zaraz okazało.

– Pewnie byś nie zechciał… – zaczął.

– Niestety, nie.

– Ale ja chcę powiedzieć…

– Prędzej bym ci sprzedał moje nadprogramowe żebro.

– No tak… – mruknął, po czym zmarszczył mięsiste czoło. – Co powiedziałeś?

– Och, nic takiego. Takie bzdurne wyrażenie, które przejąłem od Bethesdy. Według jej przodków po mieczu pierwsza kobieta powstała z żebra wyjętego z pierwszego mężczyzny przez ich boga zwanego Jehową. Dlatego właśnie niektórzy z nas mają jakby dodatkowe żebro, bez odpowiednika po drugiej stronie.

– Poważnie? – Lucjusz zaczął się macać po żebrach, ale był chyba zbyt tłusty, by którekolwiek wyczuć pod palcami.

Pociągnąłem łyk wina, kryjąc uśmiech. Bethesda opowiadała mi wiele razy hebrajską historię o stworzeniu ludzi. Za każdym razem łapię się za bok i wydaję bolesny jęk, aż oboje wybuchamy śmiechem. Uważam to za bardzo dziwną legendę, ale nie dziwniejszą od opowieści jej matki o egipskich bogach z głowami szakali czy byków i o krokodylach spacerujących na tylnych łapach. Jeśli jest choć trochę prawdziwa, to ten hebrajski bóg jest godzien szacunku; nawet Jowisz nie może rościć sobie praw autorskich do tworu choć w połowie tak doskonałego jak Bethesda.

W końcu uznałem, że poświęciłem wystarczająco dużo czasu na przełamywanie lodów.

– Powiedz mi, Lucjuszu Klaudiuszu, co cię trapi?

– Weźmiesz mnie za głupca… – zaczął.

– Z pewnością nie – wtrąciłem przekonany, że pewnie tak właśnie będzie.

– Cóż… To było przedwczoraj… a może dwa dni temu? W każdym razie na drugi dzień po idach majowych, tego jestem pewien.

– Jeśli tak, to istotnie owo nie nazwane jeszcze przez ciebie zdarzenie nastąpiło dwa dni temu.

Bethesda wysunęła się z domu i stanęła w cieniu portyku, czekając na mój znak. Pokręciłem głową, każąc jej zostać na miejscu. Kolejny kubek wina mógł rozluźnić Lucjuszowi język, ale w głowie szumiało mu już wystarczająco.

– Cóż więc zaszło tego szczególnego dnia?

– Akurat byłem w tej okolicy… nie tu na Eskwilinie, ale u jego podnóża, w Suburze…

– Subura to fascynująca dzielnica – powiedziałem, starając się sobie wyobrazić, czym jej brudne uliczki mogły przyciągać człowieka, który zapewne mieszka w wielkiej willi na Palatynie. Przychodziły mi na myśl tylko szulernie, tawerny, domy rozpusty i zbóje do wynajęcia.

– Widzisz, nie mam zbyt wielu zajęć. – Lucjusz westchnął ciężko. – Nigdy nie miałem głowy do polityki ani interesów, jak inni członkowie mojej rodziny. Na Forum czuję się bezużyteczny. Próbowałem życia na wsi, ale rolnik też ze mnie żaden. Krowy i zbiory mnie serdecznie nudzą. Nie lubię też przyjmować gości; obcy ludzie na kolacji, wszyscy dwa razy mądrzejsi ode mnie, a ja mam ich zabawiać. Tyle z tym zachodu… Jak widzisz, szybko i łatwo ulegam nudzie.

– Słucham, słucham. – Kiwnąłem głową, tłumiąc ziewnięcie.

– No więc włóczę się często po mieście. Raz idę do term, poprzyglądać się starcom grzejącym kości w ciepłych źródłach, kiedy indziej na Pole Marsowe, popatrzeć na ćwiczenia wyścigowych rydwanów. Chodzę nad Tyber na targi ryb, bydła i zamorskich towarów. Lubię patrzeć, jak ludzie pracują, jak się krzątają wokół własnych spraw z taką determinacją. Tu kobieta wykłóca się z przekupniami, tam majster pokrzykuje na murarzy, dziewczyny przesiadujące w oknach lupanarów zatrzaskują okiennice na widok zmierzającej w ich stronę grupy podochoconych gladiatorów… Wszyscy są tacy żywi, wyraziści, konkretni, tacy… no, przeciwieństwo znudzonych. Rozumiesz mnie, Gordianusie?

– Chyba tak, Lucjuszu Klaudiuszu.

– A zatem rozumiesz także, dlaczego uwielbiam Suburę. Cóż to za dzielnica! Aż pulsuje, niemal pachnie namiętnością. Zatłoczone kamienice, dziwne wonie, cały ludzki teatr! Kręte i wąskie uliczki, mroczne alejki, płynące z pięter odgłosy kłótni, śmiechu, miłości… To tajemnicze miejsce pełne życia!

– W nędzy nie ma nic tajemniczego – zauważyłem.

– Ależ jest! – upierał się Lucjusz.

Może dla ciebie, pomyślałem, na głos mówiąc:

– Opowiedz mi zatem o swojej przygodzie sprzed dwóch dni.

– Oczywiście. Ale zdaje się, że posłałeś dziewczynę po wino?

Klasnąłem w dłonie. Bethesda wychynęła z cienia. Jej długie, czarne włosy zalśniły w słońcu. Lucjusz jakby nie mógł podnieść na nią wzroku, kiedy nalewała mu wino. Wypił spory łyk, uśmiechnął się z zażenowaniem i gorliwie pokiwał głową w geście pochwały dla mojego najlepszego, jak powiedziałem, trunku, jakiego by zapewne nie podał nawet swoim niewolnikom.

– Tego ranka, bardzo wcześnie, szedłem sobie jedną z bocznych uliczek, gwiżdżąc jakąś melodyjkę i popatrując na wyrastające wszędzie spomiędzy bruku najróżniejsze wiosenne młode pędy, źdźbła i kwiatki. Piękno znajdziesz nawet wśród takiego ubóstwa, pomyślałem i zacząłem rozważać napisanie o tym wiersza, choć poezja nie jest moją mocną stroną…

– I wtedy coś się stało? – ponagliłem go.

– O, tak. Jakiś mężczyzna krzyknął do mnie z okna na drugim piętrze kamienicy: „Obywatelu, proszę cię, przyjdź tu szybko! Umiera człowiek!” Zawahałem się. W końcu mógł próbować mnie zwabić do budynku, żeby obrabować, albo jeszcze gorzej, a ja nie wziąłem ze sobą niewolnika do ochrony. Lubię włóczyć się samopas. Po chwili obok niego pokazał się drugi i powiedział: „Obywatelu, potrzebna jest nam twoja pomoc. Umiera młody człowiek i chce wyrazić ostatnią wolę. Potrzeba do tego siedmiu świadków, a mamy sześciu. Pomożesz nam?” No i poszedłem na górę. Nieczęsto bywam komukolwiek potrzebny. Jak mógłbym odmówić? Mieszkanie okazało się całkiem ładnie umeblowane, wcale nie brudne ani podejrzane. W jednym pokoju na łóżku leżał ktoś owinięty w koc, jęczący i rozdygotany. Opiekował się nim starszy od niego mężczyzna; obmywał mu twarz wilgotną ścierką czy ręcznikiem. Oprócz niego tłoczyło się tam sześciu innych. Miałem wrażenie, że obecni nie znają się nawzajem, jakby też zostali naprędce przywołani z ulicy.

– Jako świadkowie testamentu?

– Tak jest. Umierający nazywał się Azuwiusz i pochodził z Larinum. Podczas wizyty w Rzymie nabawił się jakiejś strasznej choroby i teraz leżał zdjęty niemocą, mokry od potu i wstrząsany dreszczami. Choroba dodała mu lat; według słów jego przyjaciela nie miał jeszcze dwudziestu lat, a ja widziałem przed sobą twarz wychudłą i porytą zmarszczkami. Wzywano do niego lekarzy, ale na nic się nie przydali. Młody Azuwiusz bał się, że lada chwila umrze, a ponieważ nie miał spisanego testamentu… był przecież taki młody!… posłał więc swego przyjaciela po tabliczkę woskową i rylec. Nie czytałem treści dokumentu, kiedy go nam pokazano, ale widziałem, że pisany był dwoma różnymi charakterami. Widocznie pierwsze linijki napisał sam, niepewną i drżącą ręką, a przyjaciel za niego dokończył. Prawo wymaga siedmiu świadków, więc dla przyspieszenia sprawy ten starszy po prostu przywoływał kolejnych przechodniów z ulicy. Na naszych oczach biedny chłopiec podpisał testament i odcisnął w wosku swój pierścień.

– A potem to samo uczyniliście wy?

– Zgadza się. Następnie podziękowano nam i szybko wyekspediowano z pokoju, żeby młody Azuwiusz mógł odpocząć, zanim nadejdzie jego ostatnia chwila. Powiem ci, że kiedy wychodziłem z kamienicy, płakałem już jak fontanna i nie byłem w tym osamotniony. Spacerowałem dalej po Suburze w melancholijnym nastroju, rozmyślając nad losem owego młodzieńca, o jego biednej rodzinie w Larinum i o tym, jak przyjmą smutne wieści. Pamiętam, że mijałem dom publiczny na końcu ulicy, ledwie o sto kroków od pokoju umierającego, i uderzyła mnie ironia tego kontrastu; tu, w czterech ścianach, mieszkała sama przyjemność i spełnienie, gdy tam, niemal o wyciągnięcie ręki, Pluton otwierał usta, by połknąć kończące się życie. Przyszło mi na myśl, że mogłoby się to stać kanwą wspaniałego wiersza…

– W ręku prawdziwie wielkiego poety – dokończyłem za niego pospiesznie. – I co, doszły do ciebie wieści o dalszym losie młodzieńca?

– Po paru godzinach takiej wędrówki jak we mgle znowu znalazłem się, nie wiedzieć jak, u wylotu tej uliczki, jak gdyby niewidzialna ręka boga prowadziła mnie do celu. Było tuż po południu. Gospodarz domu powiedział mi, że młody Azuwiusz zmarł krótko po naszym odejściu. Ten starszy mężczyzna… nazywał się Oppianikus i również pochodził z Larinum… wezwał go do pokoju, gdzie ze łzami w oczach pokazał mu ciało owinięte w prześcieradła. Później widział Oppianikusa z jeszcze jednym mężczyzną, jak znosili zwłoki schodami i ładowali je na wózek, aby odwieźć do balsamistów za bramą Eskwilińską. – Lucjusz westchnął głęboko. – Całą noc przewracałem się z boku na bok, rozważając kapryśność losu i to, jak Fortuna może odwrócić się plecami nawet do młodego człowieka, który dopiero wchodzi w życie. Kazało mi to pomyśleć o wszystkich dniach, które zmarnowałem, o wszystkich wypełnionych nudą godzinach…

Zanim zdążył spłodzić myśl o kolejnym poronionym poemacie, kiwnąłem na Bethesdę, aby dolała nam obu wina.

– Smutna historia, Lucjuszu Klaudiuszu, ale wcale nie niezwykła. Życie miasta pełne jest takich dramatów. Obcy ludzie umierają wokół nas każdego dnia, a my trwamy.

– Ale w tym właśnie problem! Młody Azuwiusz nie umarł! Widziałem go dziś rano, jak idzie sobie po Via Subura, radosny i szczęśliwy. Och, jeszcze wyglądał trochę blado, ale bez wątpienia był cały i zdrowy.

– Może się pomyliłeś?

– Niemożliwe. Był razem z tym starszym, Oppianikusem. Zawołałem do nich przez ulicę. Oppianikus mnie zobaczył, takie w każdym razie miałem wrażenie… ale złapał młodszego pod rękę i obaj zniknęli w jakimś sklepie. Ruszyłem za nimi, ale akurat przejeżdżał jakiś wóz i dureń woźnica o mało mnie nie rozjechał. Kiedy w końcu dotarłem do sklepu, już ich nie było. Musieli wyjść na przecznicę z drugiej strony i ślad po nich zaginął. – Lucjusz poprawił się na krześle i pociągnął łyk wina. – Usiadłem w cieniu przy fontannie i usiłowałem zebrać myśli. Potem przypomniałeś mi się ty. To chyba od Cycerona o tobie słyszałem. Ten młody adwokat wykonywał dla mnie jakieś zlecenie w ubiegłym roku. Nie wiem, kto inny mógłby mi pomóc. I co ty na to, Gordianusie? Czy ja oszalałem? Czyżby cienie zmarłych mogły paradować po ulicach w słońcu południa?

– Odpowiedź na oba pytania może brzmieć „tak”, Lucjuszu Klaudiuszu, ale nie wyjaśnia to, co tam naprawdę zaszło. Z tego, co mi opowiedziałeś, można sądzić, że chodzi o coś wielce pokrętnego i jak najbardziej ludzkiego. Ale powiedz mi, czemu cię to obchodzi? Nie znasz żadnego z tych ludzi. Co cię interesuje w tej historii?

– Jeszcze nie rozumiesz, Gordianusie, po tym wszystkim, co ode mnie usłyszałeś? Spędzam dnie w nudzie, zaglądając przez okna w życie innych ludzi. Teraz zdarzyło się coś, co mnie naprawdę ekscytuje. Sam bym się zajął wyjaśnieniem tej sprawy, tylko że… – Lucjusz jakby się skulił i zmalał. – Nie należę do najodważniejszych…

Zerknąłem na jego błyszczącą biżuterię.

– Muszę ci zatem powiedzieć, że ja nie należę do najtańszych.

– Tak, jak ja do najuboższych.


Lucjusz uparł się, że będzie mi towarzyszył, choć ostrzegałem go, że jeśli obawia się nudy, moje wstępne działania mogą się okazać trudne do zniesienia. Przeczesywanie Subury w poszukiwaniu pary nieznajomych z prowincji nie było dla mnie ideałem rozrywki, ale Lucjusz chciał być ze mną na każdym kroku. Pozostało mi tylko wzruszyć ramionami i się zgodzić; jeśli życzył sobie włóczyć się za mną jak psiak, to płacił za ten przywilej wystarczająco dużo.

Zacząłem od domu, w którym rzekomo zmarł ów biedaczysko i gdzie Lucjusz świadkował przy sporządzaniu testamentu. Gospodarz kamienicy nie miał do powiedzenia nic ponad to, co już przekazał mojemu klientowi… dopóki nie trąciłem Lucjusza w bok i podpowiedziałem, aby brzęknął sakiewką. Ta muzyka skłoniła naszego rozmówcę do śpiewu. Okazało się, że Oppianikus wynajmował u niego pokój od ponad miesiąca. On i jego krąg młodych przyjaciół mieli duży pociąg do zabaw, co gospodarz wywnioskował po stałym zapachu kwaśnego wina sączącym się z ich mieszkania, odgłosach żywiołowych przyjęć i nie kończącej się paradzie dziewczyn z pobliskiego domu publicznego.

– A ten Azuwiusz, który tu umarł? – spytałem.

– O co pytasz?

– Czy i on był takim rozpustnikiem?

– Wiesz, jak to jest. – Gospodarz wzruszył ramionami. – Ci młodzi chłopcy z prowincjonalnych miasteczek, a zwłaszcza ci, którzy mają trochę grosza, przyjeżdżają do Rzymu, żeby trochę pożyć.

– Szkoda, że ten musiał umrzeć, zamiast pożyć.

– Ja z tym nie mam nic wspólnego – zarzekł się gospodarz. – W moim domu jest bezpiecznie. Przecież nie został tu zamordowany, tylko zachorował i zmarł.

– Wyglądał na chorowitego?

– Wcale nie, ale rozpusta potrafi wykończyć najzdrowszego.

– Nie w ciągu miesiąca.

– Kiedy choroba atakuje, nie ma mocnych. Ani człowiek, ani bóg nie mogą przedłużyć czyjegoś życia, kiedy Parki już wymierzą jego nić.

– Mądre słowa – przytaknąłem, wyciągając z Lucjuszowej sakiewki parę monet i kładąc je na jego czekającej w pogotowiu dłoni.


Dom publiczny znajdujący się przy tej samej ulicy był jednych z elegantszych lokali tego typu w Suburze, inaczej mówiąc, był droższy. Przed wejściem siedziało w znudzonych pozach kilku dobrze ubranych niewolników, czekających na swych panów. Wewnątrz podłoga małego westybulu była wyłożona czarno-białą mozaiką wyobrażającą Priapa w pogoni za leśną nimfą, a ściany wybito kosztowną zieloną i czerwoną tkaniną. Klientela też nie była byle jaka. Kiedy czekaliśmy na właściciela przybytku, minął nas wychodzący gość; sądząc po złotym pierścieniu, musiał być co najmniej niższego szczebla urzędnikiem miejskim, zresztą znał Lucjusza Klaudiusza i zrobił na jego widok zdziwioną minę.

– Ty, Lucjuszu, tutaj? W „Pałacu Priapa”?

– Tak, i co z tego, Gajuszu Fabiuszu?

– Ależ kto by pomyślał, że w tobie drzemie choć odrobina chuci!

Lucjusz prychnął przez nos i wzniósł oczy na sufit.

– Tak się składa, że mam tu ważny interes – powiedział.

– Rozumiem… Oczywiście. Nie będę ci przeszkadzał… – Mężczyzna wstrzymywał śmiech, dopóki nie znalazł się na ulicy; jego głośny rechot słyszałem jeszcze przez długą chwilę.

– Co mi tam… Niech się śmieje i plotkuje za moimi plecami – rzekł z godnością Lucjusz. – Zemszczę się, pisząc o nim poemat satyryczny tak jadowity i wzgardliwy, że ten bufon straci ochotę i siły na wizyty w tym… Jak on to miejsce nazwał?

– „Pałac Priapa” – odezwał się czyjś dobroduszny i przyjazny głos. Za nami znienacka zjawił się właściciel lokalu, kładąc nam poufale ręce na ramionach. – Jakimi przyjemnościami mogę służyć dwóm tak znamienitym przykładom rzymskiej męskości?

Uśmiechnął się blado najpierw do mnie, potem do Lucjusza Klaudiusza, a wreszcie, już żywiej, do szklanych sopelków na jego złotym łańcuchu. Oblizał wydatne usta i prześliznął się obok nas na środek westybulu, klaszcząc głośno w dłonie. Przed nami zaczęły się pojawiać skąpo odziane kobiety.

– Właściwie to przyszliśmy tu z powodu przyjaciela – wyjaśniłem pospiesznie.

– Tak?

– Zdaje się, że był ostatnio waszym częstym gościem. Młody przybysz z prowincji, Azuwiusz.

Kątem oka dostrzegłem gwałtowny ruch wśród dziewczyn. Jedna z nich, słoneczna blondynka, potknęła się i wyciągnęła przed siebie ręce dla złapania równowagi, zwracając ku mnie błękitne oczy, w których malowało się zaskoczenie.

– Ach, tak, to ten przystojny chłopiec z Larinum. – Nasz gospodarz się uśmiechnął. – Nie widzieliśmy go już co najmniej półtora dnia… nawet się zacząłem zastanawiać, co się z nim stało.

– Przyszliśmy w jego imieniu – oznajmiłem. W ostatecznym rozrachunku wcale nie musi to być kłamstwo, pomyślałem. – Przysłał nas po swoją ulubioną dziewczynę, ale… wyleciało mi z głowy jej imię. Może ty pamiętasz, Lucjuszu?

Lucjusz drgnął i zamrugał, wpatrzony dotąd w personel przybytku jak sroka w gnat.

– Ja? Niee… też nie pamiętam.

– Jego ulubiona? – Na twarz właściciela wypełzła czysta, nie rozcieńczona chciwość. – Niech pomyślę… To chyba była Merula. Tak, na pewno ona!

Kolejne klaśnięcie w dłonie przywołało sługę, który wysłuchał wyszeptanego mu do ucha polecenia, po czym wybiegł z westybulu. W chwilę potem zjawiła się Merula, oszałamiającej urody Etiopka, tak wysoka, że w drzwiach musiała pochylić głowę. Jej skóra miała odcień nieba o północy, a oczy błyszczały jak spadające gwiazdy. Lucjusz był pod wrażeniem i już sięgał do sakiewki, ale powstrzymałem go ruchem dłoni. Domyśliłem się, że szef podsuwa nam swoją najdroższą niewolnicę, która niekoniecznie musiała aż tak się podobać młodemu Azuwiuszowi.

– Nie, nie – zaprotestowałem. – Z pewnością zapamiętałbym imię tak egzotyczne jak Merula.

– Ona śpiewa jak słowik. – Właściciel nie dawał się łatwo zrazić.

– Ja jednak myślę, że chodzi o tę dziewczynę. – Wskazałem na błękitnooką blondynkę, która teraz patrzyła na mnie z widoczną obawą.


Tawerna po drugiej stronie ulicy była przyjemnie chłodna i dyskretnie mroczna, a przy tym niemal pusta. Kolumba siedziała zamyślona, okryta podanym jej przez Lucjusza płaszczem.

– Przedwczoraj? – powtórzyła, marszcząc brwi.

– Tak, w dzień po idach majowych – potwierdził Lucjusz, pewien przynajmniej chronologii wydarzeń i skory do pomocy.

– I mówisz, że widziałeś Azuwiusza złożonego śmiertelną chorobą?

– Tak to wyglądało, kiedy ten Oppianikus zawołał mnie z ulicy na górę.

Lucjusz opierał się na łokciu, patrząc w nią jak zauroczony, zapomniawszy o stojącym przed nim kubku wina. Widać było, że nie nawykł do tak bliskiego towarzystwa pięknych młodych dziewcząt.

– I było to rano? – spytała Kolumba.

– Tak, i to dość wcześnie.

– Ale wtedy Azuwiusz był ze mną!

– Jesteś tego pewna?

– Oczywiście! Spał ze mną całą noc w moim pokoju. Obudziliśmy się dopiero późnym przedpołudniem. Nawet wtedy jeszcze nie wyszliśmy z pokoju…

– Ach, młodość… – Westchnąłem.

– Zostaliśmy aż do obiadu. – Dziewczyna się lekko zarumieniła. – Widzisz więc, że musiały ci się pomylić dni albo…

– Albo co?

– To jest właśnie dziwne. Paru wyzwoleńców Azuwiusza szukało go wczoraj w „Pałacu”. Nie wiedzieli, gdzie jest, i wydawali się zaniepokojeni. – Spojrzała na mnie z nagłą podejrzliwością. – Dlaczego się nim tak interesujecie?

– Sam dobrze nie wiem – odrzekłem zamyślony. – Czy to ważne?

Wyjąłem z sakiewki Lucjusza monetę i popchnąłem po stole w jej kierunku. Popatrzyła na nią chłodno, ale nakryła dłonią.

– Naprawdę nie chciałabym, żeby Azuwiuszowi przytrafiło się coś złego – powiedziała cicho. – To bardzo miły chłopiec. Wiesz? Powiedział mi, że to był jego pierwszy raz, kiedy przyszedł miesiąc temu do „Pałacu”. I ja mu uwierzyłam, bo był taki niezdarny, niepewny… – Westchnęła tęsknie, zaśmiała się i znów westchnęła. – Gdyby się okazało, że rzeczywiście zachorował i tak nagle umarł…

– Och, ale tak się wcale nie stało – sprostował Lucjusz. – Dlatego właśnie tu jesteśmy. Nic z tego nie rozumiem. Widziałem go na własne oczy, żywego i w dobrej formie, nie dalej jak dziś rano!

– Jak więc możesz mówić, że dwa dni temu był śmiertelnie chory i że jego gospodarz widział, jak ktoś wywozi jego ciało? – Kolumba znów zmarszczyła brwi. – Powtarzam ci, on był wtedy u mnie aż do południa. Azuwiusz na pewno wcale nie zachorował, a ty mylisz go z kimś innym.

– A zatem po raz ostatni widziałaś go przedwczoraj, czyli tego samego dnia, kiedy Lucjusz Klaudiusz został poproszony na świadka przy sporządzaniu testamentu chorego młodzieńca – podsumowałem. – Powiedz mi, Kolumbo… to może być ważne… Czy Azuwiusz miał na palcu swój sygnet?

– Mało co miał wtedy na sobie – odparła rezolutnie.

– To nie jest odpowiedź na moje pytanie.

– No pewnie, że go zawsze nosił. Jak każdy obywatel, nie? Jestem pewna, że miał go na palcu tamtego ranka.

– Skąd ta niezachwiana pewność? Chyba nie podpisywał w twoim pokoju żadnych dokumentów?

Popatrzyła na mnie chłodno i cedząc słowa, odparła:

– Czasami, kiedy mężczyzna i kobieta są w intymnej sytuacji, są powody, aby zauważyć, że jedno z nich ma pierścień na palcu. Może odczuwa się pewną… niewygodę. Tak, dobrze pamiętam, że Azuwiusz miał swój sygnet.

– Kiedy cię opuścił?

– Po obiedzie. No, może nie od razu… Powiedzmy, ze dwie godziny po południu. Przyszli po niego jego przyjaciele z Larinum.

– Nie jego służący?

– Nie. Azuwiusz nie lubił się nimi wysługiwać. Mówił, że tylko mu się plączą pod nogami. Zawsze posyłał ich z jakimiś bzdurnymi zadaniami, żeby się ich pozbyć. Narzekał, że tylko donoszą na niego siostrom w Larinum.

– I zapewne rodzicom?

– Niestety, Azuwiusz nie ma rodziców. Ojciec i matka zginęli w pożarze zaledwie kilkanaście miesięcy wcześniej. To był dla niego ciężki rok. Musiał w takim pośpiechu przejąć sprawy ojca i to po takiej tragedii. Te wszystkie wielkie gospodarstwa, tylu niewolników, a jeszcze prowadzenie ksiąg, liczenie wszystkiego, żeby poznać swój majątek… Słuchając go, można by pomyśleć, że bogaci ludzie mają więcej pracy od biedaków!

– Tak się może wydawać, zwłaszcza młodemu chłopakowi, który wolałby beztrosko się bawić – zauważyłem.

– Ta podróż do Rzymu miała być dla niego wypoczynkiem po tak ciężkiej pracy i żałobie. Właśnie przyjaciele mu ją doradzili.

– Aha, ci sami, którzy po niego przedwczoraj przyszli.

– Tak, ten stary Oppianikus ze swym młodszym kolegą Wulpinusem.

– Wulpinus*? Dziwne imię.

– Naprawdę nazywa się Marek Awiliusz, ale wszystkie dziewczyny w „Pałacu” nazywają go Wulpinusem z powodu jego lisiego zachowania. Zawsze wścibski, nigdy do końca szczery, nawet wtedy, gdy nie ma sensu kłamać. Ale za to jest dość przystojny i niezły z niego czaruś.

– Znam ten typ – mruknąłem.

– Był dla Azuwiusza kimś w rodzaju starszego brata, którego on nigdy nie miał. Przywiózł go do Rzymu, załatwił mieszkanie i nauczył, jak się dobrze zabawić.

– Rozumiem. A dwa dni temu, kiedy wychodzili z „Pałacu Priapa”, czy Oppianikus z Liskiem napomknęli, dokąd zabierają Azuwiusza?

– Więcej niż napomknęli. Wyraźnie mówili, że wybierają się do ogrodów.

– Których?

– No, tych za bramą Eskwilińską. Opowiadali mu, jakie są wspaniałe, ile tam fontann i kwiatów, i że najlepiej je odwiedzać akurat w maju. Azuwiusz aż się palił do tej wycieczki. Tylu ciekawych miejsc w mieście jeszcze nie zobaczył, poświęciwszy sporo czasu… na, powiedzmy, zajęcia pod dachem. – Kolumba uśmiechnęła się szelmowsko. – Praktycznie nosa nie wyściubił poza Suburę. Chyba nawet nie był na Forum!

– Ach, tak… i oczywiście młody gość z Larinum nie mógł przepuścić okazji zobaczenia słynnych ogrodów za bramą Eskwilińską.

– Na to wyglądało. Oppianikus i Wulpinus opisywali je tak kusząco… te zielone tunele z drzew, piękne sadzawki, kwietne łąki i śliczne rzeźby. Sama chciałabym je zobaczyć, ale pan prawie nie wypuszcza mnie z domu, chyba że do klientów. Uwierzyłbyś, że jestem w Rzymie prawie od dwóch lat i dotąd nawet nie słyszałam o tych pięknych ogrodach?

– Wierzę ci. – Skinąłem głową z powagą.

– Ale Azuwiusz obiecał, że jeśli okażą się tak wspaniałe, jak twierdzą Oppianikus i Wulpinus, to może mnie tam zabierze któregoś dnia.

Dziewczyna poweselała na tę myśl, a ja westchnąłem w duchu.

Odprowadziliśmy ją do „Pałacu Priapa”. Właściciel był nieco zdziwiony, widząc ją z powrotem po tak krótkim czasie, ale nie narzekał na zapłatę. Wyszliśmy znów na ulicę; na chwilę zrobiło się ciemniej, gdy duża chmura przykryła słońce.

– Nieważne, która z relacji jest prawdziwa – powiedziałem. – Tak czy inaczej młody Azuwiusz z całą pewnością nie umarł przedwczoraj w swym łóżku. Albo był u Kolumby, jak najbardziej żywy i w pełni sił, albo, jeżeli rzeczywiście to jego widziałeś konającego w mieszkaniu na piętrze, wydobrzał i mogłeś go spotkać dziś na ulicy. Boję się jednak o tego chłopca. Bardzo się boję.

– Dlaczego?

– Lucjuszu Klaudiuszu, wiesz równie dobrze jak ja, że za bramą Eskwilińską nie ma żadnych ogrodów!


Przez bramę Eskwilińską przechodzi się ze świata żywych do świata umarłych. Po lewej stronie drogi znajduje się publiczna nekropolia Rzymu, gdzie stłoczone są zbiorowe groby niewolników i skromne nagrobki ubogich obywateli. Dawno temu, kiedy Rzym był w wieku dziecięcym, odkryto w tej okolicy pokłady wapna. Tak, jak miasto żywych wyrosło wokół rzeki, Forum Romanum i rynków, miasto umarłych powstało wokół wapiennych wyrobisk, krematoriów i świątyń, gdzie ciała poddawane są oczyszczeniu.

Po prawej stronie ciągnie się miejskie śmietnisko, z którego korzystają mieszkańcy Subury i innych pobliskich dzielnic. Leżą tam na hałdach najprzeróżniejsze odpady – potłuczone naczynia, połamane meble, gnijące resztki jedzenia, zniszczone ubrania, które nie nadają się już nawet dla żebraków. Tu i ówdzie pracownicy śmietniska rozpalają nieduże ogniska i palą śmieci, po czym przysypują dymiące popioły piaskiem. W którą stronę by spojrzeć, daremnie szukać jakiegokolwiek ogrodu, chyba że można tak nazwać pojedyncze polne kwiaty, wyrastające gdzieniegdzie między kupami śmieci, bądź mizerne pnącza czepiające się starych, zaniedbanych grobowców zapomnianych nieboszczyków. Zaczynałem podejrzewać Oppianikusa i Wulpinusa o specyficzne, okrutne poczucie humoru. Rzut oka na Lucjusza Klaudiusza powiedział mi, że mój zleceniodawca traci chęć do towarzyszenia mi w tej części mojego śledztwa. Subura i jej pospolite atrakcje mogą się wydawać barwne i ciekawe, ale nawet tak znudzony gość jak on nie znalazłby ani krzty uroku w dymiących hałdach odpadów i ponurej nekropolii. Zmarszczył nos i machnął dłonią, by odpędzić atakujące go muchy, ale jednak nie zawrócił. Przechodziliśmy kilka razy z jednej strony drogi na drugą, pytając różnych ludzi o trzech nieznajomych, których mogli napotkać przed dwoma dniami – starszego mężczyznę, młodszego łobuza o lisiej twarzy i naiwnego chłopaka. Ci, którzy zajmują się zmarłymi, zbywali nas półsłówkami, nie mając cierpliwości do żywych; ci od palenia śmieci wzruszali tylko ramionami i kręcili głowami. Stanęliśmy na brzegu piaszczystego wyrobiska, mając przed sobą widok niczym z Hadesu, tylko że w jego czeluściach słońce tak nie prześwieca przez dymną mgiełkę. Nagle za nami rozległ się cichy świst. Lucjusz aż podskoczył, a ja ścisnąłem rękojeść sztyletu. Źródłem dźwięku okazał się przygarbiony włóczęga, który obserwował nas zza najbliższej góry tlących się śmieci.

– Czego chcesz? – spytałem, wciąż ze sztyletem gotowym do użycia.

Włóczęga, wyglądający jak kłębek brudnych włosów i łachmanów, zakołysał się nieco i ujrzałem wpatrzone we mnie dwoje mętnych oczu.

– Słyszałem, że kogoś szukacie – odezwał się wreszcie.

– Być może.

– To być może ja mógłbym wam pomóc.

– Mów jaśniej.

– Wiem, gdzie możecie znaleźć młodego.

– Jakiego młodego?

Człowiek przygarbił się jeszcze bardziej i spojrzał na mnie z ukosa.

– Słyszałem przed chwilą, jak pytałeś jednego ze śmieciarzy. Ty mnie nie zauważyłeś, ale ja ciebie tak i wszystko słyszałem. Pytałeś o trzech mężczyzn, którzy tu byli dwa dni temu, starszego, średniego i młodego. No, to ja wiem, gdzie jest ten młody.

– Pokaż nam więc.

Łachmaniarz wyciągnął przed siebie dłoń tak poplamioną i spaloną słońcem, że wyglądała jak kawałek drewna. Lucjusz aż się cofnął z obrzydzeniem, ale jednocześnie sięgnął do sakiewki. Złapałem go za rękę.

– Dostaniesz, jak nas tam zaprowadzisz – powiedziałem.

Człowiek zasyczał coś do mnie ze złością, tupnął nogą i mruczał coś do siebie, ale w końcu odwrócił się i dał nam znak, abyśmy poszli za nim. Ścisnąłem Lucjusza za ramię, szepcząc mu do ucha:

– Nie możesz tam iść. Ta kreatura gotowa nas wciągnąć w pułapkę. Popatrz na swoje pierścienie, na sakiewkę. Wracaj do krematoriów, tam będziesz bezpieczny. Sam za nim pójdę.

– Gordianusie, ty chyba żartujesz. – Lucjusz popatrzył na mnie z zaciśniętymi ustami i szeroko otwartymi oczami. – Żadna siła ludzka ani boska mnie nie powstrzyma. Muszę zobaczyć, co ten człowiek ma nam do pokazania!

Nasz przewodnik przemykał się pośród stert śmieci i zasp brudnego piachu. Zapuszczaliśmy się coraz głębiej w śmietnisko. Stosy popiołu i odpadów rosły wokół nas, przesłaniając drogę. Prowadził nas wokół niskiego, piaszczystego wzgórza; ogarnęła nas mgła pomarańczowego, gryzącego i dławiącego dymu. Obaj z Lucjuszem zaczęliśmy się krztusić i kaszleć. Na twarzy poczułem gorący dech strzelającego w moją stronę płomienia. Przez tę mgłę ujrzałem na tle ognia sylwetkę włóczęgi, który kiwał głową w górę i w dół, wskazując coś w ognisku.

– Co to jest? – wychrypiałem. – Nic nie widzę.

Lucjusz nagle się wzdrygnął. Złapał mnie za ramię i pokazał przed siebie. W językach piekielnego ognia, wśród bezładnego stosu odpadów zobaczyłem zwęglone ludzkie szczątki. Dymiący stos nagle się zapadł, posyłając w powietrze snopy iskier. Zasłoniłem twarz rękawem tuniki, a drugą ręką objąłem Lucjusza za ramiona. Uciekliśmy z tego piekła, ścigani przez brudasa w łachmanach z wyciągniętą po pieniądze ręką.


– Nie mamy dowodu, że zwłoki pokazane nam przez włóczęgę są istotnie zwłokami Azuwiusza – stwierdziłem. – Mógł to być w końcu jakiś inny bezdomny włóczęga. Prawda jest nie do wykrycia i w tym cały sęk.

Pociągnąłem spory łyk wina. Nad Rzymem zapadła noc i w moim ogrodzie znów zagrały świerszcze. Bethesda siedziała w pobliżu pod portykiem przy roztaczającej krąg ciepłego blasku lampie. Udawała zajętą zszywaniem rozdartej tuniki, ale chłonęła każde nasze słowo. Lucjusz Klaudiusz zajął miejsce obok mnie, wpatrzony w odbicie księżyca w swoim kubku.

– Powiedz mi, Gordianusie, jak wytłumaczyłbyś niezgodności między tym, co sam widziałem, a opowieścią Kolumby? Co się naprawdę zdarzyło w dzień po idach majowych?

– Myślałem, że kolejność wydarzeń jest oczywista.

– Mimo to…

– No, dobrze. Oto, jak ja bym opowiedział tę historię. Był raz w mieście Larinum młody, zamożny sierota, który kiepsko dobierał sobie przyjaciół. Dwaj z nich, stary zbój i młody drapieżnik, namówili go do przybycia do Rzymu na długie wakacje. We trójkę zamieszkali w jednej z podlejszych dzielnic i oddali się takim miejskim zajęciom, jakie łatwo mogą wprowadzić zielonego młodzieniaszka ze wsi w stan permanentnego, nieprzytomnego ogłupienia. Z dala od czujnych oczu sióstr chłopaka i miejskich plotkarek z Larinum Oppianikus i Lisek mogli swobodnie knuć swój plan. Tego ranka, kiedy Azuwiusz zabawiał się z Kolumbą w „Pałacu Priapa”, Lisek podszył się pod niego, udając ciężką chorobę, a Oppianikus zaczął zwoływać z ulicy przypadkowych przechodniów na świadków przy sporządzaniu testamentu. Oczywiście ci ludzie nie odróżniliby Azuwiusza od Aleksandra, skoro widzieli go po raz pierwszy w życiu. Oppianikus popełnił jednak przynajmniej jeden błąd, ale uszło mu to na sucho.

– Jaki błąd?

– Ktoś musiał zapytać o wiek umierającego, a on bez zastanowienia rzucił, że nie ma jeszcze dwudziestu lat. Sam mi to powiedziałeś. I to by się zgadzało, jeśli mówił o Azuwiuszu. Na łóżku leżał jednak Lisek, który musi mieć znacznie więcej niż dwadzieścia lat. Mimo to nawet ty przypisałeś tę niezgodność samej chorobie. Wychudły i poryty zmarszczkami, jakby w chorobie się postarzał, tak mniej więcej to określiłeś. Inni świadkowie zapewne myśleli podobnie. Ludzie mają silną skłonność do naginania tego, co widzą na własne oczy, do faktów przedstawionych przez kogoś jako prawdziwe.

– A dlaczego testament był napisany różnymi charakterami? – Lucjusz zmarszczył czoło.

– Tak, pamiętam, że o tym wspomniałeś. Zaczął pewno Lisek, udając, że jest za słaby, aby dokończyć testament własnoręcznie. Taki wybieg pomógłby wyjaśnić, dlaczego podpis Azuwiusza nie wygląda tak, jak zwykle; w końcu wyszedł spod ręki człowieka bliskiego śmierci.

– Ale Lisek odcisnął w wosku swój pierścień – zaprotestował Lucjusz. – Sam to widziałem. Nie mógł to być sygnet Azuwiusza, który był wtedy z Kolumbą i, jak od niej wiemy, miał go na palcu.

– Dojdziemy do tego. Kiedy testament spisano w waszej obecności, wszystkich was szybciutko wyproszono za drzwi. Oppianikus owinął Liska w prześcieradło, potargał sobie włosy i wszczął lament, po czym zawołał gospodarza domu.

– Który przyszedł i zobaczył zwłoki!

– Który myślał, że widzi zwłoki – poprawiłem go. – Zobaczył tylko kogoś, owiniętego w prześcieradło. Pomyślał, że Azuwiusz dokonał żywota, i nie przyszło mu do głowy bliżej przyjrzeć się zwłokom.

– Ale potem widział dwóch mężczyzn wiozących trupa na wózku.

– Widział Oppianikusa i Liska, który na powrót przebrał się we własne ciuchy, jak wiozą jakiś przypominający trupa pakunek. Równie dobrze mógł to być worek prosa.

– Aha… A kiedy już zniknęli za rogiem, porzucili wózek i ten worek, po czym udali się do „Pałacu” po Azuwiusza.

– Tak, na ten spacer po zachwalanych ogrodach za bramą Eskwilińską. Resztę widział nasz włóczęga. Zawiedli zdezorientowanego chłopaka w ustronny kąt, gdzie Lisek go udusił, rozebrali go do naga i ukryli trupa między śmieciami. Wtedy właśnie musieli zabrać mu sygnet. Potem zatarli na testamencie odcisk pierścienia Liska, a przyłożyli właściwy.

– Na to jest jakiś paragraf – zauważył niepewnie Lucjusz.

– Owszem. Prawo Korneliusza, uchwalone przez nasz czcigodny senat zaledwie przed trzema laty. Jak myślisz, dlaczego je wprowadzili? Dlatego, że fałszowanie testamentów stało się tak powszechne jak dłubanie w nosie przez senatorów w miejscach publicznych!

– A więc człowiek, którego widziałem na ulicy z Oppianikusem, to ten sam mężczyzna, który przy mnie podpisywał swą rzekomą ostatnią wolę?

– Tak jest. Tylko że nie był to Azuwiusz.

– I tak dokonała się intryga. – Lucjusz skinął głową. – Fałszywy testament ograbia siostry i krewnych Azuwiusza z majątku, co do tego nie ma wątpliwości, i pozostawia miły spadek jego drogim przyjaciołom, Oppianikusowi i Markowi Awiliuszowi, znanemu także pod imieniem Liska… nie bez przyczyny, jak się okazuje.

Kiwnąłem głową.

– Musimy coś zrobić! – wykrzyknął mój klient.

– Tak, ale co? Mógłbyś pewnie wytoczyć łajdakom proces i spróbować udowodnić, że testament jest fałszywy. Zabierze ci to sporo czasu i będzie słono kosztowało; jeżeli uważasz, że teraz się nudzisz, to poczekaj, aż strawisz z miesiąc na bieganiu po Forum od jednego gryzipiórka do drugiego z przeróżnymi wnioskami, dokumentami i tak dalej. A jeśli Oppianikus i Lisek znajdą sobie adwokata choć w połowie tak sprytnego jak oni sami, to sędziowie cię wyśmieją.

– Dobrze, zapomnijmy więc o fałszerstwie. Ci dwaj są winni morderstwa z zimną krwią!

– Ale czy potrafisz to udowodnić, nie mając ciała ani godnych zaufania świadków? Nawet gdybyś go odszukał, nasz znajomy włóczęga nie należy do ludzi, których zeznania wywarłyby wrażenie na rzymskim sądzie.

– Chcesz powiedzieć, że na tym sprawa się kończy?

– Chcę powiedzieć, że jeśli zamierzasz robić cokolwiek dalej, będziesz potrzebował prawnika, a nie Gordianusa Poszukiwacza.


Dziesięć dni później Lucjusz Klaudiusz znów się zjawił w moim domu. Ta wizyta wielce mnie zaskoczyła. Spodziewałem się, że po wysłaniu mnie tropem nieszczęsnego Azuwiusza i towarzyszeniu mi przez całe śledztwo szybko straci zainteresowanie sprawą i wróci do swego zwykłego znudzenia. Tymczasem on oznajmił mi, że przez ten czas prowadził własne dochodzenie. Zaprosił mnie na przechadzkę, podczas której nie rozmawialiśmy o niczym szczególnym, ale zauważyłem, że stopniowo zbliżamy się do uliczki, na której się to wszystko zaczęło. Lucjusz stwierdził w pewnej chwili, że odczuwa pragnienie, wstąpiliśmy więc do tawerny naprzeciwko „Pałacu Priapa”.

– Wiele rozmyślałem nad tym, co powiedziałeś, Gordianusie, o rzymskiej sprawiedliwości. Masz rację, nie można już ufać sądom. Adwokaci naginają słowa i prawo dla własnych korzyści, grają na uczuciach sędziów, dopuszczają się zastraszania i jawnego przekupstwa. Ale o prawdziwą sprawiedliwość warto walczyć. Ciągle mam przed oczyma te płomienie na śmietnisku i widok zwęglonych szczątków tego młodzieńca. Przy okazji, Oppianikus i Lisek wrócili do miasta.

– Tak? A wyjeżdżali gdzieś?

– Tamtego dnia, kiedy ich widziałem przed przyjściem do ciebie, byli w drodze do Larinum. Oppianikus narobił wiele szumu z testamentem, pokazując go każdemu, kto był ciekaw, a potem przedłożył go w magistracie. Dowiedziałem się tego od moich posłańców.

– Posłańców?

– Tak. Pomyślałem, że skontaktuję się z siostrami Azuwiusza. Gromada jego wyzwoleńców właśnie przybyła do Rzymu.

– Aha… A Oppianikus i Lisek już tu są?

– Tak. Stary zatrzymał się u znajomych na Awentynie, ale Wulpinus jest tuż obok, w tym samym mieszkaniu, w którym odegrali swoje przedstawionko.

Odwróciłem się i wyjrzałem przez okno. Z mojego miejsca widać było wejście do owej kamienicy i okno nad nimi, to samo, z którego Lucjusza wezwano, aby poświadczył sfałszowany testament. Okiennice były szczelnie zamknięte.

– Ależ to dzielnica! – mruknął Lucjusz. – Czasami myślę, że w Suburze może zdarzyć się niemal wszystko.

Wyciągnął szyję i wyjrzał zza moich pleców na ulicę. Od jej wylotu usłyszałem hałas wywoływany przez nadchodzącą sporą grupę ludzi. Było ich dwudziestu lub więcej; szli w naszą stronę, wymachując kijami i nożami. Zebrali się kołem pod drzwiami kamienicy, zaczęli dobijać się do nich i domagać, by ich wpuszczono. Ponieważ nikt nie otwierał, wyważyli je w końcu i wpadli do środka.

Okiennice na piętrze otworzyły się z trzaskiem. W oknie ukazała się męska twarz. Jeżeli nawet Lisek był tak czarujący i przystojny, jak go opisała Kolumba, to w tej chwili nie dałoby się tego stwierdzić. Oczy wychodziły mu z orbit ze strachu, z policzków odpłynęła chyba cała krew. Patrzył w dół, na bruk, i poruszał grdyką, przełykając ślinę, jakby zbierał się na odwagę, by skoczyć. Wahał się zbyt długo. Czyjeś ręce schwyciły go i wciągnęły z powrotem do pokoju. W chwilę potem został wypchnięty na ulicę. Tłum otoczył go i pognał w kierunku Via Subura. Wystraszeni straganiarze i gapie pospiesznie schodzili im z drogi, a co ostrożniejsi chronili się w bramach, za to okiennice na piętrach otwierały się szeroko, dając zaciekawionym mieszkańcom widok na całe zajście.

– Pospieszmy się – rzucił Lucjusz, dopijając wino. – Inaczej stracimy najlepszą zabawę. Lisa wykurzono z nory i psy pognają go przed sobą aż na Forum.

Wybiegliśmy na zewnątrz. Mijając „Pałac Priapa”, mimo woli zerknąłem w górę; Kolumba stała przy oknie, wyraźnie zdezorientowana, ale i podekscytowana, patrząc na ten dziwny pochód. Lucjusz pomachał jej i błysnął zębami w szerokim uśmiechu. Drgnęła zaskoczona, ale poznała go i odwzajemniła uśmiech. Lucjusz zwinął dłonie w trąbkę i krzyknął do niej: „Chodź z nami!”, a widząc, że dziewczyna się waha, zaczął zachęcać ją gestami obu rąk. Kolumba zniknęła z okna i po chwili biegła już ulicą ku nam. Jej pan wypadł za nią, gestykulując ze złością i tupiąc nogami, na co Lucjusz pokazał mu wymownie sakiewkę.

Wyzwoleńcy Azuwiusza przez całą drogę nie przestawali hałasować. Ci na zewnątrz kręgu łomotali kijami w ściany i przejeżdżające wozy, ci w środku bacznie pilnowali Wulpinusa, nie dając mu ani skrawka wolnego miejsca na jakikolwiek manewr. Wkrótce ich głosy zlały się w jedno skandowane bezustannie słowo: „Sprawiedliwość! Sprawiedliwość!” Kiedy wreszcie dotarliśmy na Forum, Wulpinus wyglądał rzeczywiście jak zaszczuty lis. Wyzwoleńcy popychali go od jednego do drugiego w oszałamiającym wirze, dopóki nie stanęliśmy wreszcie przed trybunałem edylów, którego mocno zaniedbywanym obowiązkiem jest utrzymywanie porządku publicznego i który także prowadzi wstępne dochodzenia przed wytoczeniem procesów o czyny gwałtowne.

Niczego nie podejrzewający urzędnik, któremu podlega Subura, Kwintus Maniliusz, siedział sobie w cieniu portyku, przeglądając jakieś dokumenty. Poderwał głowę zaskoczony, kiedy nagle wyrósł przed nim sponiewierany Wulpinus. Wyzwoleńcy, rozgorączkowani triumfalnym przemarszem przez ulice, zaczęli mówić wszyscy naraz, co dało efekt nieartykułowanego ryku. Maniliusz zmarszczył brwi, uderzył pięścią w stół i podniósł rękę. Stopniowo wszyscy zamilkli.

Jeszcze wtedy pomyślałem, że Lisek wywinie się oskarżycielom. Wystarczyłoby, żeby powołał się na swoje prawa obywatela i trzymał język za zębami. Złoczyńcy jednak często są tchórzami, a nawet najtwardsze serca mogą palić wyrzuty po dokonanej zbrodni. Ludzkie lisy wcale nierzadko wpadają we własne pułapki. Wulpinus rzucił się do ławki urzędnika z płaczem.

– Tak! To prawda, zamordowałem go! Oppianikus mnie do tego namówił! Ja sam nigdy bym takiego planu nie wymyślił. To był od początku jego pomysł, żeby napisać fałszywy testament, a potem zabić Azuwiusza! Jeśli mi nie wierzysz, każ sprowadzić tu Oppianikusa i zmuś go, by powiedział prawdę!

Odwróciłem się i spojrzałem na Lucjusza Klaudiusza, który wyglądał tak samo jak zawsze: palce jak kiełbaski, policzki jak śliwki, nos jak wiśnia, ale już nie widziałem w nim głupoty ani tępoty. Oczy mu dziwnie błyszczały; wyglądał nawet dość groźnie i na pewno biła od niego pewność siebie. Krótko mówiąc, wreszcie przypominał tego, kim był: rzymskiego nobila. Na ustach miał uśmiech, jaki musi zdobić twarze wielkich poetów, kiedy zakończą kolejne wspaniałe dzieło.


Reszta tej historii to mieszanka dobrego ze złym. Chciałbym móc powiedzieć, że Oppianikus i Lisek dostali, co się im należało, ale niestety rzymska sprawiedliwość wzięła górę: czcigodny urzędnik Kwintus Maniliusz okazał się nie na tyle czcigodny, żeby nie przyjąć od Oppianikusa łapówki. Taka plotka krążyła po Forum. Maniliusz najpierw ogłosił, że wniesie oskarżenie o morderstwo przeciwko obu sprawcom, a potem nagle się wycofał. Lucjusz Klaudiusz przeżył gorzkie rozczarowanie. Doradziłem mu, aby nie tracił ducha, jako że z mojego doświadczenia wynika, iż łotry w rodzaju Oppianikusa i Wulpinusa prędzej czy później marnie kończą, choć zanim do tego dojdzie, wielu ludzi może jeszcze ucierpieć.

Może był to zbieg okoliczności, ale mniej więcej w tym samym czasie, kiedy rozmyła się sprawa przeciw zabójcom, w Larinum zaginął sfałszowany testament. W konsekwencji spadek po Azuwiuszu został podzielony między członków jego rodziny. Mordercy nie skorzystali na swej zbrodni.

Właściciel „Pałacu Priapa” był rozjuszony i groził Kolumbie, że za samowolne opuszczenie przybytku każe jej przypiekać stopy, na co Lucjusz natychmiast złożył mu ofertę jej odkupienia i dopiął swego. Może nie ma takiego wigoru, jakim wykazywał się za życia Azuwiusz, ale nie przeszkadza, mu to zachowywać się jak zakochany młodzik. Ostatnio często widuję Lucjusza Klaudiusza na Forum w towarzystwie co uczciwszych adwokatów w rodzaju Cycerona i Hortensjusza; Rzymowi zawsze przyda się jeszcze jeden prawy człowiek na arenie politycznej. Dowiedziałem się od niego, że właśnie ukończył zbiorek poezji miłosnych i zamyśla ubiegać się o urząd. Od czasu do czasu urządza przyjęcia, odpoczywa zaś na wsi, zajmując się swoimi gospodarstwami i winnicami.

Stare etruskie porzekadło mówi, że kiepski to testament, który nikomu nie przyniósł szczęścia. Nieszczęsny Azuwiusz nie pozostawił ostatniej woli, ale myślę, że Lucjusz Klaudiusz wiele mu zawdzięcza.

Загрузка...