LEMURY

Niewolnik wcisnął mi w dłoń kawałek pergaminu.


Od Lucjusza Klaudiusza do jego przyjaciela Gordianusa, z pozdrowieniami. Będę ci wdzięczny, jeśli podążysz za posłańcem, który przyniósł ci ten list. Jestem w domu przyjaciela na Palatynie i ma on problem, który wymaga twojej uwagi. Przyjdź sam – nie zabieraj chłopca, bo okoliczności mogłyby go przerazić.


Przestroga Lucjusza była zbyteczna. W tej chwili Eko był zajęty nauką. Z ogrodu, gdzie w nasłonecznionych miejscach dawało się zapomnieć o październikowym chłodzie, dobiegał mnie głos staruszka nauczyciela, podczas gdy chłopiec pilnie zapisywał dzisiejszą lekcję łaciny.

– Bethesdo! – zawołałem, ale niewolnica była już przy mnie, podając mi wełniany płaszcz. Układając mi go na ramionach, zerknęła na pergamin w mojej ręce, i zmarszczyła nos. Nie umiejąc czytać, traktuje słowo pisane z podejrzliwością i pogardą.

– Od Lucjusza Klaudiusza? – spytała, unosząc brwi.

– Owszem, ale skąd o tym… – urwałem, domyśliwszy się, że musiała rozpoznać posłańca. Niewolnicy często bardziej zwracają uwagę na siebie nawzajem niż ich panowie.

– Na pewno chce, żebyś poszedł z nim grać w kości albo popróbować wina z nowego rocznika. – Bethesda odrzuciła do tyłu swe wspaniałe włosy i wydęła wargi.

– Nie sądzę. Raczej ma dla mnie jakąś pracę.

Kąciki jej ust zadrgały w dyskretnym uśmieszku.

– Zresztą to cię nie powinno obchodzić – dodałem szybko.

Odkąd przygarnąłem, a potem oficjalnie adoptowałem Ekona, Bethesda zaczęła zachowywać się coraz mniej jak niewolnica, a coraz bardziej jak żona i matka. Nie mogłem się zdecydować, czy ta zmiana mi odpowiada; zdawałem sobie tylko sprawę, że i tak nie mam nad tym żadnej kontroli.

– Pracę niebezpieczną i przerażającą – dorzuciłem jeszcze na odchodnym, ale ona nie zwracała na mnie uwagi, zapewne już w myślach dodając moje honorarium do domowych rachunków. Zamykając za sobą drzwi, słyszałem, jak nuci radosną egipską piosenkę z dzieciństwa.

Dzień był jasny i chłodny. Po obu stronach wąskiej, krętej ścieżki prowadzącej od mojego domu zboczem Eskwilinu ku leżącej u jego stóp Suburze, wiatr usypał drobne zaspy z jesiennych liści. W powietrzu unosiła się woń dymu z kuchennych palenisk i koszy do ogrzewania. Zmarznięty posłaniec ciaśniej owinął się zielonym płaszczem.

– Sąsiedzie! Hej, obywatelu! – syknął ktoś z prawej strony.

Spojrzałem w tamtym kierunku i ujrzałem okrągłą, łysą głowę i parę oczu patrzących na mnie znad muru.

– Sąsiedzie! Tak, do ciebie mówię. Gordianus, prawda?

– Owszem, to moje imię – odrzekłem, przyglądając mu się podejrzliwie.

– I nazywają cię Poszukiwaczem.

Skinąłem głową.

– Rozwiązujesz zagadki, odkrywasz tajemnice i tak dalej.

– Czasami.

– Musisz mi więc pomóc!

– Być może, obywatelu. Ale nie teraz. Wzywa mnie przyjaciel…

– To ci zajmie tylko chwilę.

– Ale zdążę zmarznąć, stojąc tutaj.

– Wejdź więc do domu! Otworzę zaraz furtkę…

– Nie teraz. Może jutro…

– Teraz! Oni przyjdą wieczorem, wiem na pewno. A może jeszcze wcześniej, gdy cienie się wydłużą. Patrz, chmury się zbierają. Jeśli słońce się schowa, przy ciemnym, ponurym niebie mogą wyjść nawet w południe!

– Kto? Kogo masz na myśli, obywatelu?

Oczy nieznajomego zrobiły się wielkie i okrągłe, za to głos jakby uwiązł mu w gardle.

– Lemury… – wychrypiał cienko.

Niewolnik Lucjusza ścisnął płaszcz pod szyją. Ja też poczułem nagły chłód, ale to tylko przez ten zimny, suchy wiatr omiatający naszą ścieżkę nieregularnymi powiewami; tak w każdym razie sobie powiedziałem.

– Lemury – powtórzył mężczyzna. – Nieukojeni zmarli…

Liście tańczyły wokół moich stóp. Cienka chmura nasunęła się na słońce, przyćmiewając jego jaskrawe światło do mglistej szarości.

– Mściwe, pełne wzgardy… – ciągnął tym samym tonem nieznajomy. – Pozbawione wszelkiego żalu. Już nie ludzie, a duchy wyzute z ciepła i litości, suche i kruche jak kości, bez żadnych uczuć poza złością. Umarli, ale nie odeszli z tego świata jak powinni. Ich jedyną strawą jest zemsta, jedynym darem szaleństwo.

Przez długą chwilę patrzyłem w jego ciemne, zapadnięte oczy, a potem odwróciłem wzrok.

– Wzywa mnie przyjaciel – powtórzyłem, dając niewolnikowi znak, by ruszał dalej.

– Ależ sąsiedzie, nie możesz mnie tak opuścić! Byłem żołnierzem Sulli, walczyłem w wojnie domowej za republikę! Odniosłem rany… Jak wejdziesz do środka, to sam zobaczysz. Moja lewa noga jest do niczego, utykam i muszę się podpierać kijem, gdy ty jesteś młody, zdrowy i silny. Rzymski młodzieniec jak ty jest mi winien trochę szacunku. Proszę cię… nie ma nikogo innego, kto mógłby mi pomóc!

– Ja się zajmuję żywymi, nie umarłymi – odparłem stanowczo.

– Zapłacę ci, jeśli o to ci chodzi. Sulla dał wszystkim swoim żołnierzom gospodarstwa w Etrurii. Ja swoje sprzedałem… żaden byłby ze mnie rolnik. Ale do dzisiaj zostało mi trochę srebra. Mogę dać ci niezłą sumkę, jeśli mi pomożesz.

– A jak miałbym ci pomóc? Skoro masz problem z lemurami, poszukaj porady u kapłana albo augura.

– Szukałem, wierz mi! Co wiosnę, podczas majowych Lemuraliów biorę udział w procesji dla odstraszania złych duchów. Wypowiadam modły, rzucam czarną fasolę przez ramię. Kto wie, może to pomaga, bo jakoś wiosną lemury nigdy mnie nie nawiedzają i latem też mam z nimi spokój. Ale gdy tylko liście zwiędną i spadną z drzew, natychmiast tu są. Chcą mnie doprowadzić do szaleństwa!

– Obywatelu, nie mogę…

– Czuję w głowie rzucane przez nie złe uroki.

– Słuchaj, ja naprawdę muszę już iść…

– Błagam! – wyszeptał. – Kiedyś byłem dzielnym żołnierzem, niczego się nie bałem. Zabiłem wielu ludzi, walcząc za Rzym pod rozkazami Sulli. Brodziłem po pas w rzekach krwi i nigdy nie okazałem słabości. Nikt mi nie był straszny. A teraz… – Na twarzy odmalowała mu się taka nienawiść do samego siebie, że musiałem się odwrócić. – Pomóż mi! – prosił.

– Może kiedy będę wracał…

Uśmiechnął się żałośnie jak skazaniec, któremu zawieszono wykonanie kary.

– Tak, kiedy będziesz wracał – wyszeptał.

Pospieszyłem czym prędzej przed siebie.


Dom na Palatynie, mimo że usytuowany w najbardziej ekskluzywnej dzielnicy miasta, ukazywał przybyszowi prostą fasadę, podobnie jak większość sąsiednich budynków. Poza dwoma filarami w formie kariatyd podtrzymującymi dach jedyną ozdobą był wiszący na drzwiach pogrzebowy wieniec z gałęzi cyprysu i jodły. Krótki korytarz, po którego obu stronach znajdowały się woskowe maski szlachetnych przodków gospodarza, wiódł do skromnego atrium, gdzie na marach z kości słoniowej spoczywały zwłoki. Podszedłem bliżej i ujrzałem młodego mężczyznę, chyba przed trzydziestką, o rysach nie wyróżniających się niczym poza wykrzywiającym je grymasem. Normalnie balsamiści potrafią usunąć oznaki cierpienia i nieszczęścia z twarzy zmarłych, wygładzić zmarszczone czoła i rozluźnić zaciśnięte szczęki. Ta twarz jednak zdążyła tak zastygnąć, że żaden mistrz tego fachu nie mógł już zmienić jej wyrazu. Malował się na niej nie ból, ale strach.

– Spadł z wysoka – odezwał się za mną znajomy głos.

Odwróciłem się i zobaczyłem swojego klienta (dawniej) i przyjaciela (obecnie), Lucjusza Klaudiusza. Był tęgi jak zawsze i nawet przyćmione światło w atrium nie mogło ukryć czerwieni jego policzków i nosa. Wymieniliśmy pozdrowienia, po czym znów obróciliśmy uwagę na ciało.

– To Tytus, właściciel tego domu – wyjaśnił Lucjusz. – W każdym razie przez ostatnie dwa lata.

– Zginął w wyniku upadku?

– Tak. Po zachodniej stronie domu biegnie galeria z długim balkonem wychodzącym na stromy stok. Tytus spadł z niej trzy dni temu i skręcił kark.

– Umarł od razu?

– Nie. Przetrwał jeszcze noc i cały następny dzień. Przed śmiercią opowiedział coś bardzo dziwnego. Oczywiście miał gorączkę i bardzo cierpiał, chociaż podawano mu spore dawki nepenthes… – Lucjusz poruszył się nerwowo i podrapał po rudym wianuszku włosów. – Powiedz mi, Gordianusie, czy znasz się trochę na lemurach?

Musiałem mieć dziwną minę, bo Lucjusz zmarszczył brwi i dodał:

– Czy powiedziałem coś niestosownego?

– Ależ nie. Tylko że już drugi raz dzisiaj słyszę o lemurach. Kiedy tu szedłem, jeden z moich sąsiadów… Ale nie będę cię nudził opowiadaniem. Chyba cały Rzym nawiedziły dziś duchy! To pewnie przez tę paskudną pogodę i ponurą porę roku… albo niestrawność, jak mawiał mój ojciec…

– To nie niestrawność zabiła mojego męża ani też zimny wiatr, mżawka lub nerwy i pobudzona wyobraźnia.

Głos należał do wysokiej i szczupłej kobiety, od stóp do głów owiniętej w czarną wełnianą stole. Na ramionach miała niebieską chustę, a jej czarne włosy zaczesane były w kok spięty srebrnymi szpilkami i grzebieniami. W młodej, choć już nie dziewczęcej twarzy wyróżniały się lśniące błękitne oczy. Trzymała się sztywno i prosto jak westalka, przemawiała zaś władczym, patrycjuszowskim tonem.

– To jest Gordianus, o którym ci opowiadałem – przedstawił mnie Lucjusz. Kobieta ledwo dostrzegalnie skinęła mi głową. – A to moja droga młoda przyjaciółka Kornelia. Z tej samej gałęzi Korneliuszów co Sulla.

Drgnąłem lekko, słysząc to nazwisko.

– Tak – potwierdziła. – Jestem krewną naszego niedawno zmarłego i nieodżałowanego dyktatora. Lucjusz Korneliusz Sulla był moim kuzynem. Mimo różnicy wieku byliśmy sobie bliscy. Nie odstępowałam go przed samą śmiercią w jego willi w Neapolis. Wielki, szczodry człowiek… – Jej władczy ton nieco zmiękł. Zwróciła oczy na nieboszczyka na marach. – A teraz Tytus też nie żyje. Jestem sama i bezbronna…

– Może przejdziemy do biblioteki? – zasugerował Lucjusz.

– Tak, w atrium jest trochę za chłodno – zgodziła się Kornelia.

Poprowadziła nas krótkim korytarzem do małego pokoju. Mój okazjonalny klient Cycero nie nazwałby go raczej biblioteką – stała tam tylko jedna szafa pełna zwojów – ale podobałoby mu się jego spartańskie urządzenie. Ściany były czerwone, a krzesła nie miały oparć. Niewolnik zajął się rozpaleniem ognia w stojącym pośrodku koszu, po czym zniknął.

– Jak dużo wie Gordianus? – spytała Lucjusza Kornelia.

– Bardzo niewiele. Powiedziałem mu tylko, że Tytus spadł z balkonu.

Wpatrzyła się we mnie z niemal przerażającą intensywnością.

– Mój mąż był prześladowany.

– Przez kogo albo przez co? – spytałem. – Lucjusz wspominał coś o lemurach.

– Chodzi o liczbę pojedynczą. Dręczył go tylko jeden lemur.

– Czy był to ktoś mu znany?

– Tak. Kolega z młodości, z którym razem studiowali prawo na Forum. To on był przed nami właścicielem tego domu. Nazywał się Furiusz.

– Ten lemur ukazywał się twojemu mężowi częściej?

– To się zaczęło zeszłego lata. Tytus widywał go tylko przez moment: przy drodze do naszej willi na wsi, gdzieś na Forum albo w cieniu tu, przed domem. Z początku nie był pewien, co to jest; podchodził i próbował to odnaleźć, ale zawsze się przekonywał, że nie ma po tym ani śladu. Potem zaczął to widywać w domu. Właśnie wówczas zdał sobie sprawę, kto i co to jest. Już nie chciał się do tego zbliżać, przeciwnie, uciekał od tego, drżąc ze strachu.

– Czy i ty to widywałaś?

Zesztywniała.

– Z początku nie…

– Tytus widział go znów tej nocy, kiedy spadł – szepnął Lucjusz, biorąc Kornelię za rękę, ale ona ją wyrwała.

– Tamtej nocy Tytus był w posępnym nastroju – powiedziała. – Zostawił mnie w moim gabinecie i wyszedł na balkon, by tam pooddychać świeżym powietrzem. I wtedy to zobaczył… tak w każdym razie opowiadał potem w swoich majakach. To szło ku niemu, przyzywając go do siebie. Wypowiedziało jego imię. Tytus uciekł na koniec balkonu, a to podchodziło coraz bliżej. Był bliski szaleństwa ze strachu i w końcu wypadł przez balustradę.

– To go popchnęło?

Wzruszyła ramionami.

– Czy popchnęło, czy nie, zabił go ostatecznie strach przed tym czymś. Przeżył upadek z balkonu, pozostał przy życiu do rana i przez następny dzień. Kiedy nadszedł zmierzch, Tytus zaczął się pocić i cały drżał. Nawet najmniejszy ruch sprawiał mu wielki ból, a mimo to rzucał się i wił na łóżku oszalały z przerażenia. Powiedział mi, że nie zniesie już widoku tego lemura. Rozumiesz? Wolał śmierć niż ponowne spotkanie z nim. Widziałeś jego twarz. To nie ból go zabił, ale strach.

Schowałem dłonie w fałdy płaszcza i podkurczyłem palce u nóg. Miałem wrażenie, że płonący w koszu ogień wcale nie grzeje i w pokoju jest równie zimno jak na zewnątrz.

– Jak twój mąż opisywał tego lemura? – spytałem.

– Trudno go było nie rozpoznać. To był Furiusz, poprzedni właściciel domu. Jego ciało było blade i pokryte strupami, zęby żółte i zniekształcone. Włosy miał niczym krwawa słoma, a szyję całą we krwi. Wydawał wstrętny odór, ale bez wątpienia był to Furiusz. Tylko że…

– Co takiego?

– Tylko że wyglądał młodziej niż u kresu życia. Bardziej przypominał Furiusza z lat, kiedy znali się z Tytusem na Forum, we wczesnej młodości.

– Kiedy ty sama po raz pierwszy ujrzałaś tego lemura?

– Wczoraj wieczorem. Stałam na balkonie, myśląc o Tytusie i jego wypadku. Odwróciłam się i zobaczyłam to, ale tylko przez mgnienie oka. Uciekłam do domu… a to za mną zawołało.

– Co powiedziało?

– Dwa słowa: „Teraz ty”. Och! – Kornelia głośno wciągnęła powietrze; zacisnęła dłonie na chuście i zapatrzyła się w płomienie.

Podszedłem do kosza i wyciągnąłem dłonie, by je rozgrzać nad ogniem.

– Co za dziwny dzień – mruknąłem. – Cóż mogę ci powiedzieć, Kornelio, jak nie to samo co człowiekowi, który też dziś opowiadał mi o lemurach? Dlaczego zwracasz się do mnie zamiast do jakiegoś augura? To są tajemnice, o których prawie nic nie wiem. Zaginione klejnoty, skradziony dokument, szantaż albo niewyjaśnione morderstwo… w takich sprawach mogę być pomocny i na takich się dobrze znam. Ale jak udobruchać lemura, nie mam pojęcia. Oczywiście zawsze przyjdę na wezwanie mojego przyjaciela Lucjusza Klaudiusza, ale zaczynam się zastanawiać, po co tu w ogóle jestem.

Kornelia się nie odzywała, nie odrywając wzroku od ognia.

– Może przypuszczasz, że ten lemur wcale nie jest lemurem? – podpowiedziałem. – Może to żywy człowiek…

– Nieważne, co ja przypuszczam – przerwała mi raptownie. W jej oczach ujrzałem tę samą prośbę i rozpacz, co u starego żołnierza Sulli. – Żaden kapłan nie może mi pomóc. Przed żądnym zemsty lemurem nie ma ochrony. Ale może to jest rzeczywiście zwykły człowiek? Takie coś byłoby możliwe, prawda?

– Chyba tak.

– Znasz więc takie przypadki, kiedy człowiek udawał lemura?

– Nie mam takich osobistych doświadczeń…

– Dlatego właśnie poprosiłam Lucjusza, aby cię wezwał. Jeżeli ten stwór istotnie jest żywym człowiekiem, możesz mnie przed nim uratować. Jeśli zaś jest lemurem, to nic nie może mnie przed nim obronić. Jestem skończona.

– Ale jeśli to pożądało tylko śmierci twojego męża…

– Jesteś głuchy? Powiedziałam ci, co od niego usłyszałam. „Teraz ty”. Słowo w słowo!

Kornelia zadrżała gwałtownie, aż Lucjusz przysunął się do niej blisko. Z wolna się uspokoiła.

– Dobrze, Kornelio, pomogę ci, jeśli potrafię. Zaczniemy od pytań. Możesz mówić?

Zagryzła wargę, ale skinęła głową.

– Mówisz, że to miało twarz Furiusza. Twój mąż tak twierdził?

– I to niejeden raz. Kilkakrotnie widział to z bliska. Ostatni raz na balkonie… Lemur podszedł do niego tak blisko, że Tytus wyraźnie czuł odór jego oddechu. Rozpoznał go ponad wszelką wątpliwość.

– A ty? Powiedziałaś, że widziałaś go zaledwie przez moment, zanim uciekłaś. Jesteś pewna, że to był Furiusz?

– Tak! Ten moment wystarczył mi aż nadto. Okropna twarz… odbarwiona, wykrzywiona, ze wstrętnym grymasem… ale nie mam wątpliwości, że należała do Furiusza.

– Ale młodszego, niż go pamiętasz.

– Tak. Nie potrafię tego określić… policzki, nos… co czyni twarz starszą lub młodszą? Nie wiem, mogę tylko powiedzieć, że mimo całego okropieństwa to wyglądało jak młody Furiusz. Nie ten sam, który umarł dwa lata temu, ale z czasów, kiedy był szczupłym młodzieńcem bez zarostu.

– Rozumiem. W takim razie przychodzą mi do głowy trzy możliwości. Czy to nie mógł być naprawdę Furiusz? Nie jego lemur, lecz on sam? Jesteś pewna, że on nie żyje?

– Tak.

– Ponad wszelką wątpliwość?

– Absolutnie.

Zadrżała; miałem wrażenie, że czegoś nie dopowiada. Zerknąłem na Lucjusza, który szybko odwrócił wzrok.

– To może miał on brata lub nawet bliźniaka?

– Miał, ale znacznie starszego. Poza tym on zginął w wojnie domowej.

– Tak?

– Walcząc przeciwko Sulli.

– Aha. Może więc Furiusz miał syna bardzo do siebie podobnego?

Kornelia pokręciła głową.

– Jego jedynym dzieckiem była córeczka, jeszcze niemowlę. Z rodziny przeżyły tylko jego matka, żona i zdaje się, że także siostra.

– A gdzie one teraz są?

– Podobno przeprowadziły się do domu jej matki na Awentynie. – Mówiąc to, Kornelia odwróciła wzrok.

– Zreasumujmy więc: Furiusz definitywnie nie żyje, nie miał brata bliźniaka ani w ogóle męskiego rodzeństwa i nie pozostawił syna. A jednak to coś, co prześladowało twojego męża, a teraz ciebie, według i jego, i twoich słów miało twarz Furiusza.

– To na nic! – Kornelia westchnęła ze zniecierpliwieniem. – Wezwałam cię w chwili desperacji. – Przycisnęła dłonie do skroni. – Och, aż mnie głowa rozbolała! Noc nadejdzie, a jak tu ją znieść? Idź już, proszę. Chcę zostać sama. Lucjusz odprowadził mnie do atrium.

– I co o tym myślisz? – spytał.

– Kornelia jest naprawdę przerażona, podobnie jak wcześniej jej mąż. Dlaczego tak się bał akurat tego lemura? Jeżeli zmarły był jego przyjacielem…

– Znajomym, Gordianusie. Nie nazwałbym tego przyjaźnią.

– Czy kryje się w tym coś, co powinienem wiedzieć?

Lucjusz poruszył się z zakłopotaniem.

– Wiesz, jak nie cierpię plotek. Kornelia naprawdę nie jest taka zła, jak niektórzy uważają. Ma dobrą stronę, którą niewielu ludzi dostrzega.

– Najlepiej będzie, jeśli wszystko mi powiesz, Lucjuszu. Dla niej samej.

Lucjusz Klaudiusz zacisnął usta, zmarszczył czoło i podrapał się w łysinę.

– No, dobrze. Jak już mówiłem, Kornelia i jej mąż mieszkali w tym domu od dwóch lat. Furiusz też zmarł przed dwoma laty.

– Rozumiem, że to nie jest zbieg okoliczności.

– Dom należał do niego. Tytus i Kornelia przejęli go, kiedy Furiusza stracono za zbrodnie przeciwko Sulli i państwu.

– Zaczynam się domyślać…

– Być może. Furiusz i jego rodzina znaleźli się po niewłaściwej stronie w wojnie domowej. Byli politycznymi przeciwnikami Sulli. Kiedy zdobył on absolutną władzę i zmusił senat do ogłoszenia go dyktatorem, przeprowadził czystkę i wyeliminował wrogów. Proskrypcje…

– Pamiętam listy nazwisk wywieszone na Forum… aż za dobrze.

– Kiedy człowiek znalazł się na liście proskrypcyjnej, każdy mógł go schwytać i zabić, a za jego głowę otrzymywał od Sulli nagrodę. Nie muszę ci przypominać rzezi, jaka wtedy nastąpiła. Byłeś tu i sam widziałeś głowy zatknięte na włóczniach przed senatem.

– I była wśród nich głowa Furiusza?

– Tak. Został proskrybowany, aresztowany i ścięty. Pytasz, czy Kornelia jest pewna, że on nie żyje? Tak, widziała bowiem jego głowę ociekającą krwią. Jego majątek został skonfiskowany i wystawiony na publiczną licytację…

– Ale niekoniecznie była ona publiczna, prawda? – wtrąciłem. – Przyjaciele Sulli zazwyczaj mogli wybierać spośród najlepszych willi i gospodarstw.

– Tak samo jak krewni – dodał Lucjusz, krzywiąc się boleśnie. – Po śmierci Furiusza Tytus i Kornelia nie zawahali się zwrócić do Sulli i zarezerwować sobie tę willę. Zawsze się jej podobała, dlaczego więc miała przepuścić taką okazję i nie nabyć jej za bezcen? – Lucjusz zniżył głos do szeptu. – Podobno ich oferta była jedyna i opiewała na niewiarygodną sumę tysiąca sesterców!

– Tyle, ile kosztuje przeciętnej jakości egipski kobierzec. To rzeczywiście była okazja.

– Jeżeli Kornelia ma jakąś wadę, to na pewno chciwość. Bardzo częsta przywara w naszej epoce.

– Ale nie jedyna – stwierdziłem.

– Co masz na myśli?

– Powiedz mi, Lucjuszu, czy ten Furiusz naprawdę był takim wielkim wrogiem naszego wielkiego, nieodżałowanego dyktatora? Czy rzeczywiście stanowił takie zagrożenie dla państwa i osobistego bezpieczeństwa Sulli, że trzeba go było wpisać na listę proskrypcyjną?

– Nie rozumiem…

– Byli tacy, którzy na niej wylądowali tylko dlatego, że byli zbyt bogaci albo posiadali rzeczy, których pragnęli inni.

Lucjusz zmarszczył brwi.

– Gordianusie, to, co ci do tej pory powiedziałem, jest już wystarczająco skandaliczne i proszę cię, abyś nikomu tego nie powtarzał. Nie wiem, jakie dalsze wnioski mogłeś wyciągnąć, i nie chcę wiedzieć. Lepiej zostawmy ten temat.

Lucjusz Klaudiusz jest moim przyjacielem, ale przede wszystkim patrycjuszem. Więzi, które łączą bogaczy, są zrobione ze złota, ale silniejsze od żelaza…


Wróciłem do domu, rozważając dziwny i tragiczny przypadek Tytusa i Kornelii. Zupełnie zapomniałem o sąsiedzie-weteranie, dopóki nie znalazłem się na swojej ścieżce i nie usłyszałem jego syczącego głosu. Jak poprzednio, znad muru wystawała kopułka jego łysej głowy.

– Poszukiwaczu! Powiedziałeś, że wrócisz i mi pomożesz, i oto jesteś! Wejdź, proszę!

Głowa zniknęła, a po chwili otworzyła się mała drewniana furtka. Wszedłem do środka i znalazłem się w otwartym na szare niebo ogrodzie otoczonym kolumnadą. Owionął mnie zapach dymu; podstarzały niewolnik grabił liście i usypywał je na kupki wokół żelaznego kosza, w którym płonęło kilka bierwion. Weteran uśmiechnął się do mnie szelmowsko. Oceniłem, że musi być niewiele starszy ode mnie, mimo braku włosów i szpakowatych brwi. Ciemne kręgi pod oczami zdradzały poważny niedobór snu. Przekuśtykał obok mnie i wyciągnął skądś krzesło, zapraszając, abym usiadł.

– Powiedz mi, sąsiedzie, czy wychowałeś się na wsi? – zapytał chrapliwym głosem, jakby przyjemna pogawędka była dlań męcząca.

– Nie, urodziłem się i wyrosłem w Rzymie.

– Aha. Ja pochodzę spod Arpinum. Spytałem, bo zauważyłem, jak patrzysz na te liście i ogień. Wiem, jak wy, mieszczuchy, boicie się ognia i używacie go tylko do gotowania i ogrzewania. Palenie suchych liści jesienią to wiejski zwyczaj. Niebezpieczny, to prawda, ale jestem ostrożny. Zapach tego dymu przypomina mi dzieciństwo, podobnie jak sam ogród.

Popatrzyłem na drzewa odcinające się kontrastowymi sylwetkami na tle zachmurzonego nieba. Rosło tu parę cyprysów i morw, które jeszcze były okryte zszarzałymi płaszczami listowia, ale większość pozostałych zrzuciła już resztki letniej szaty. W rogu spostrzegłem dziwnie powykręcane drzewko, krzak nieledwie, otoczone dywanem żółtych liści. Ogrodnik wolno podszedł tam i zaczął grabić je razem z innymi.

– Dawno tu mieszkasz? – spytałem.

– Trzy lata. Sprzedałem gospodarstwo, które dostałem od Sulli, i kupiłem ten dom. Zwolnili mnie z wojska z powodu ran jeszcze przed zakończeniem walk. Noga była do niczego, a jeszcze oberwałem w prawą rękę i nie mogłem już machać mieczem. Do dzisiaj czasem boli mnie ramię, zwłaszcza teraz, kiedy robi się zimno. Tak, to paskudna pora roku. – Skrzywił się, czy z reumatycznego bólu, czy na myśl o przybywających wraz z jesiennymi chłodami lemurach.

– Kiedy po raz pierwszy je zobaczyłeś? – spytałem.

– Zaraz po wprowadzeniu się do tego domu.

– Może one tu były już wcześniej?

– Nie – zaprzeczył posępnie. – Musiały tu przyjść za mną. – Podszedł do paleniska, schylił się sztywno i podniósłszy garść żółtych liści, wrzucił je do ognia. – Nie za wiele naraz – powiedział cicho. – Z ogniem trzeba ostrożnie. Poza tym w ten sposób przyjemność trwa dłużej. Trochę dzisiaj, trochę jutro. Palenie liści przypomina mi dzieciństwo – powtórzył.

– Skąd wiesz, że lemury musiały przyjść tu za tobą?

– Bo je poznaję.

– Kim były?

– Nigdy nie poznałem ich imion. – Mężczyzna zapatrzył się w płomienie. – Ale pamiętam twarz tego Etruska, kiedy mój miecz rozciął mu brzuch, a on spojrzał na mnie, łapiąc oddech jak ryba wyrzucona na brzeg i wyglądał, jakby nie wierzył, że umiera. Pamiętam przekrwione oczy wartowników, których zaskoczyliśmy jednej nocy pod Kapuą. Byli zalani, głupcy; kiedy wbijaliśmy im miecze w tłuste kałduny, w smrodzie z ich jelit czuć było jeszcze wino. Pamiętam chłopca, którego kiedyś zabiłem w boju… taki młody, delikatny… ostrze przecięło mu szyję jak słomkę. Głowa poleciała w powietrze; jeden z moich ludzi złapał ją i odrzucił mi ze śmiechem prosto pod nogi. Przysięgam, młodzik miał jeszcze otwarte oczy i wiedział, co się z nim dzieje… – Pochylił się ciężko po następną porcję liści. – Ogień wszystko oczyszcza. Palone liście pachną niewinnością – szepnął, patrząc w płomienie jak zauroczony. – Lemury przychodzą jesienią, szukając zemsty. Nie mogą zaszkodzić memu ciału; mieli na to szansę za życia i udało się im mnie tylko okaleczyć. To ja nad nimi zatriumfowałem, ja ich zabiłem. Oni teraz próbują mnie wpędzić w szaleństwo. Rzucają na mnie uroki, zaćmiewają umysł i ciągną w otchłań. Wrzeszczą i tańczą wokół mojej głowy, otwierają sobie brzuchy i grzebią mnie pod wnętrznościami, ćwiartują się i topią mnie w morzu krwi. Jakimś cudem zawsze się wykaraskałem, ale moja silna wola jest z każdym rokiem coraz słabsza. Któregoś dnia wciągną mnie w tę czeluść i już nigdy z niej nie wylezę. – Weteran zakrył twarz rękami. – Idź już. Wstyd mi, że mnie widzisz w takim stanie. Kiedy następnym razem się spotkamy, będzie straszniej, niż sobie możesz wyobrazić. Ale przyjdziesz, kiedy po ciebie poślę? Zechcesz je zobaczyć na własne oczy? Taki cwany gość jak ty może się jakoś dogadać nawet z umarlakami, nie?

Opuścił bezwładnie ręce. Z trudem mogłem rozpoznać jego twarz: miał czerwone oczy, zapadłe policzki, drżące wargi.

– Przysięgnij mi, że przyjdziesz, Poszukiwaczu. Choćby po to, by być świadkiem mojej klęski.

– Nie będę niczego przysięgał…

– To po prostu obiecaj jak człowiek i nie mieszajmy do tego bogów. Błagam cię, abyś przybył na moje wezwanie.

– Przyjdę. – Westchnąłem, zastanawiając się, czy obietnica złożona wariatowi jest wiążąca.

Stary niewolnik odprowadził mnie do furtki, kręcąc ciągle głową i od czasu do czasu cmokając z niepokojem.

– Obawiam się, że twój pan już jest szalony – szepnąłem mu do ucha. – Te lemury są tylko wytworem jego wyobraźni.

– Ależ nie! – zaprzeczył niewolnik. – Ja też je widziałem.

– Ty?

– Tak. Są takie, jak je mój pan opisał.

– A inni niewolnicy?

– Wszyscy widzieli lemury.

Patrzyłem długo w te spokojne, nieruchome oczy, a potem wyszedłem na ścieżkę; furtka się za mną zamknęła tak samo bezszelestnie, jak się otworzyła.


– Istna plaga lemurów! – powiedziałem przy kolacji, rozłożywszy się wygodnie na sofie. – Rzym jest ich pełen.

Bethesda przekrzywiła głowę i uniosła brwi, wyczuwając mój ukryty pod sztuczną wesołością niepokój, ale się nie odezwała.

– A to śmieszne ostrzeżenie Lucjusza Klaudiusza w dzisiejszym liście! „Nie bierz ze sobą chłopca, okoliczności mogą go przerazić”. Ha! Cóż może być większą pokusą dla dwunastolatka od szansy przyjrzenia się prawdziwym lemurom?

Eko miał pełne usta chleba i patrzył na mnie wielkimi, okrągłymi oczami niepewny, czy sobie żartuję, czy nie.

– Cała ta sprawa wydaje mi się po prostu absurdalna – powiedziała wreszcie Bethesda, ze zniecierpliwieniem zakładając ręce na piersi. Jak to ma we zwyczaju, najadła się w kuchni i teraz tylko obserwowała, jak ucztujemy z Ekonem. – Nawet największy głupek w Egipcie wie, że ciała zmarłych nie mogą przetrwać, jeżeli nie zostały starannie zmumifikowane według prastarych praw. Jak więc ciało nieżyjącego człowieka miałoby chodzić sobie po Rzymie i zmusić tego Tytusa do śmiertelnego skoku? Zwłaszcza że nie ma głowy. To jakiś żywy łajdak zepchnął go z balkonu, nie ma wątpliwości. Ha! Założę się, że to żona go załatwiła!

– Co więc z prześladowaniem żołnierza przez lemury? Jego niewolnik zarzeka się, że wszyscy domownicy je widzieli i to nie pojedyncze sztuki, ale cały rój.

– Phi! Kłamie, żeby usprawiedliwić pana. Jest lojalny jak przystało na niewolnika, ale niekoniecznie uczciwy.

– Może. Chyba jednak tam pójdę, kiedy stary mnie wezwie, żeby przekonać się na własne oczy. A sprawą lemura na Palatynie warto się zająć, choćby dla sowitego honorarium, jakie obiecuje Kornelia.

Bethesda wzruszyła ramionami, a ja, żeby zmienić temat, zwróciłem się do Ekona:

– A skoro już mowa o niebotycznych honorariach, czego cię ten rabuś nauczyciel dzisiaj nauczył?

Eko zerwał się z sofy i pobiegł po przybory do pisania. Bethesda spoważniała i rzekła:

– Jeśli istotnie chcesz się zająć tymi sprawami, to myślę, że powinieneś się zastosować do dobrej rady twojego przyjaciela Lucjusza Klaudiusza. Nie ma potrzeby zabierać Ekona. Ma dużo pracy i powinien zostać w domu. Tu jest bezpieczny i od złych ludzi, i od złych duchów.

Kiwnąłem głową w odpowiedzi, ponieważ całkowicie się z nią zgadzałem.


Następnego ranka cicho przeszedłem obok domu weterana. Nie usłyszał mnie i nie zawołał, choć wiedziałem, że nie śpi i musi być w ogrodzie; zza muru płynął zapach palonych liści. Obiecałem Lucjuszowi i Kornelii, że przyjdę znów do niej, ale najpierw chciałem wstąpić w pewne miejsce. Kilka pytań zadanych właściwym osobom i parę monet wsuniętych w odpowiednie ręce wystarczyło, żeby zlokalizować dom matki Furiusza na wzgórzu Celius, gdzie schroniła się ocalała z pogromu po proskrypcji część rodziny. Dom był niewielki i z wąską fasadą, wtłoczony w rząd podobnych budynków wyglądających na co najmniej stuletnie. Uliczka jakoś przetrwała pożary i przebudowy, które nieustannie zmieniają oblicze miasta; miałem wrażenie, że znalazłem się w starszym, prostszym Rzymie, w czasach, kiedy i bogaci, i biedni mieszkali w skromnych, ale własnych domach, zanim ci pierwsi zaczęli pysznić się swym majątkiem i stawiać okazałe wille, a ci drudzy zostali zepchnięci do wielopiętrowych kamienic czynszowych.

Drzwi otworzył mi prawdziwy olbrzym, rosły i muskularny niewolnik z przymrużonymi oczami i nieprzyjazną miną – przeciwieństwo eleganckiego odźwiernego z bezpiecznego i szacownego domu, ale najwyraźniej zawodowy ochroniarz. Cofnąłem się o parę kroków, żeby patrząc mu w oczy, nie nadwerężać szyi, i oznajmiłem, że chcę się widzieć z panem domu.

– Gdybyś był tu pożądanym gościem, wiedziałbyś, że w tym domu nie ma pana – burknął niewolnik.

– Ależ oczywiście. Przejęzyczyłem się. Chodzi mi o twoją panią, matkę nieboszczyka Furiusza.

– Czy się znowu przejęzyczyłeś, nieznajomy, czy też po prostu nie wiesz, że stara pani miała wylew krótko po śmierci syna? Ona i jej córka żyją w odosobnieniu i nie życzą sobie żadnych odwiedzin.

– Gdzież ja mam głowę? Miałem na myśli wdowę po Furiuszu…

Odźwierny miał jednak mnie dosyć i zatrzasnął mi drzwi przed nosem. Z tyłu dobiegł mnie czyjś chichot. Odwróciłem się i zobaczyłem starą niewolnicę zamiatającą portyk przed wejściem do domu po drugiej stronie ulicy.

– Łatwiej byłoby ci się dostać na posłuchanie u dyktatora Sulli, kiedy jeszcze żył!

Uśmiechnąłem się i wzruszyłem ramionami.

– Zawsze są tacy niemili? – spytałem.

– Dla obcych tak. Trudno ich winić… dom pełen kobiet bez żadnego mężczyzny poza tym niewolnikiem.

– Bez mężczyzny… od śmierci Furiusza?

– Znałeś go?

– Niezupełnie. Ale słyszałem o nim.

– To straszne, co z nim zrobili. Wcale nie był wrogiem Sulli. Nie ciągnęła go ani polityka, ani wojaczka. Taki łagodny człowiek, psa by nie kopnął.

– Ale jego brat walczył z Sullą i zginął.

– Brat tak, ale nie Furiusz. Znałam ich obu jeszcze jako chłopców, kiedy mieszkali tu z matką. Furiusz był spokojnym dzieckiem i wyrósł na rozważnego mężczyznę. Był filozofem, nie wojownikiem. Spotkała go straszna niesprawiedliwość. Nazwano go wrogiem państwa, odebrano mu wszystko, co posiadał, odcięto… – Przerwała zamiatanie i odchrząknęła. Twarz się jej zmieniła, nabrała surowego wyrazu. – A ty kim jesteś? Jeszcze jednym krętaczem, który chce prześladować te kobiety?

– Wcale nie.

– Bo ci powiem, że nigdy nie uda ci się spotkać jego matki ani siostry. Od śmierci Furiusza, a zwłaszcza po wylewie, jaki się przytrafił starej pani, ani razu nie opuściły domu. Mógłbyś powiedzieć, że to niezwykle długa żałoba, ale Furiusz był dla nich wszystkim. Zakupy na rynku robi wdowa po nim, razem z córeczką. One też wciąż ubierają się na czarno. Bardzo im ciężko pogodzić się z jego śmiercią.

W tej chwili drzwi przeciwległego domu otworzyły się i na ulicę wyszła blondynka w czarnej stoli, trzymając za rękę małą dziewczynkę o czarnych kręconych włosach. Za nimi szedł olbrzym odźwierny; ujrzawszy mnie, zrobił groźną minę, ale się nie odezwał.

– Idą na rynek – szepnęła stara niewolnica. – Zazwyczaj wychodzi o tej porze. Popatrz tylko na tę małą… taka poważna, a przy tym śliczna. Niepodobna do matki. To wykapana ciotka, zawsze tak mówiłam.

– Ciotka? Nie ojciec?

– No, ojciec też, oczywiście…


Porozmawiałem ze staruszką jeszcze przez chwilę, po czym pospieszyłem za wdową. Miałem nadzieję, że uda mi się zamienić z nią kilka zdań, ale ochroniarz niedwuznacznie dał mi do zrozumienia, że mam się trzymać z daleka. Pozwoliłem więc im się nieco oddalić i śledziłem ich z dyskretnej odległości, obserwując, jak robi zakupy na straganach rzeźników. W końcu dałem za wygraną i zawróciłem w stronę Palatynu.

Lucjusz i Kornelia spiesznie zjawili się w atrium, zanim jeszcze niewolnik zdążył mnie zaanonsować. Po ich twarzach poznałem, że spędzili bezsenną i niespokojną noc.

– Lemur znów się wczoraj pojawił – oznajmił Lucjusz.

– Wszedł do mojej sypialni. – Kornelia była niemal trupio blada. – Obudziłam się i ujrzałam go w drzwiach. To jego odór wyrwał mnie ze snu. Okropny smród! Usiłowałam wstać, ale nie mogłam. Chciałam krzyczeć, ale głos uwiązł mi w gardle. Musiał rzucić na mnie urok. I znowu usłyszałam te słowa: „Teraz ty!” A potem zniknął w korytarzu.

– Poszłaś za nim?

Spojrzała na mnie, jakbym był szaleńcem.

– A potem ja to zobaczyłem – dodał Lucjusz. – Byłem w sąsiedniej sypialni. Usłyszałem kroki i zawołałem, myśląc, że to Kornelia. Nie było odpowiedzi, za to kroki wyraźnie przyspieszyły. Poderwałem się z łóżka i wybiegłem na korytarz…

– I zobaczyłeś go?

– Zaledwie przez mgnienie oka. Zawołałem znowu; to się zatrzymało i odwróciło, a potem zniknęło w cieniu. Podążyłbym za nim… naprawdę, Gordianusie, przysięgam, że tak bym zrobił… ale w tym momencie usłyszałem krzyk Kornelii, zawróciłem więc i pobiegłem do niej.

– Czyli zjawa umknęła i nikt jej nie ścigał – podsumowałem, tłumiąc cisnące mi się na usta przekleństwo.

– Obawiam się, że tak. – Lucjusz skrzywił się boleśnie. – Ale kiedy to się odwróciło i na mnie spojrzało, zobaczyłem jego twarz w świetle księżyca.

– I dobrze się jej przyjrzałeś?

– Tak. Gordianusie, nie znałem dobrze Furiusza, ale dość, by go rozpoznać na ulicy. A to stworzenie… choć z połamanymi zębami i wrzodami na skórze… ta zjawa z całą pewnością miała twarz Furiusza!

Kornelia nagle głośno wciągnęła powietrze i się zachwiała. Lucjusz rzucił się ją podtrzymać, wzywając pomocy. Natychmiast zjawiły się jakieś domowniczki i odprowadziły ją do sypialni.

– Tytus zachowywał się tak samo przed swoim wypadkiem – rzekł Lucjusz z westchnieniem. – Mdlał, dostawał ataków, zawrotów głowy i duszności. Ludzie mówią, że takie przypadłości mogą być powodowane przez mściwe lemury.

– Albo przez niespokojne sumienie – odparłem. – Ciekawe, czy ten lemur zostawił po sobie jakieś inne ślady? Pokaż mi, gdzie go widziałeś.

Lucjusz poprowadził mnie na koniec korytarza.

– To tutaj. – Wskazał na miejsce o kilka kroków od sypialni. – Nocą w tym miejscu pada trochę światła z zewnątrz, wszędzie indziej jest ciemno.

Podszedłem tam i zacząłem się rozglądać, węsząc jednocześnie. Lucjusz też pociągnął kilka razy nosem.

– Odór rozkładu – mruknął. – Lemur zostawił tu swój wstrętny zapach.

– Na pewno nie pachnie przyjemnie – zgodziłem się. – Ale to nie jest fetor rozkładających się zwłok. Patrz! Ślad stopy!

Tuż przy nas na posadzce pozostały dwie nikłe brązowe plamy w kształcie podeszew sandałów. W jasnym świetle poranka nietrudno było dostrzec, że podobne ślady prowadzą od tego miejsca w obu kierunkach. Te wiodące ku sypialni Kornelii, gdzie zdążyło już przejść wiele stóp, szybko uległy rozmyciu i stały się nieczytelne. Te zaś prowadzące ku przeciwległemu końcowi korytarza były odciskami tylko przedniej części podeszew.

– Zjawa tu się zatrzymała, tak jak powiedziałeś – zacząłem swoją interpretację tropów. – Potem zaczęła biec, pozostawiając te skrócone odbicia stóp. Ciekawe, czemu leraur miałby biec na palcach? I w ogóle dlaczego pozostawił takie plamiące ślady?

Uklęknąłem i przyjrzałem się im bliżej. Lucjusz odłożył na bok patrycjuszowską godność i osunął się na czworaki obok mnie. Zmarszczył nos i powtórzył:

– Odór rozkładu.

– Bynajmniej. To zwykłe ekskrementy. Chodź, zobaczymy, dokąd ślady prowadzą.

Ruszyliśmy w głąb korytarza, skręcając za róg, gdzie ślady urywały się przed zamkniętymi drzwiami.

– Czy to wyjście na zewnątrz? – spytałem.

– Skądże! – Lucjusz znów był patrycjuszem, i to zakłopotanym. – To drzwi do toalety.

– Interesujące – powiedziałem i otworzyłem je.

Jak można było oczekiwać – w domu pod rządami kobiety takiej jak Kornelia toaleta była urządzona luksusowo i utrzymana w nieskazitelnej czystości, jeśli nie liczyć wymownych śladów stóp na posadzce. Pomieszczenie miało wysoko osadzone okna, zabezpieczone solidnymi żelaznymi kratami. Otwór w podłodze otaczało marmurowe siedzisko. Zajrzałem do środka, przekonując się, że ścieki są odprowadzane ołowianą rurą.

– Nieczystości spływają prosto w dół zboczem Palatynu, wpadają do Cloaca Maxima, a stamtąd do Tybru – wyjaśnił Lucjusz.

Patrycjusze mogą wstydliwie traktować pewne funkcje ciała, ale z rzymskiej kanalizacji są niezaprzeczenie – i nie bezpodstawnie – dumni.

– Za mała, żeby człowiek mógł się nią przecisnąć – stwierdziłem.

– Cóż to za okropny pomysł! – obruszył się Lucjusz.

– Mimo to…

Zawołałem niewolnika, który po chwili przyniósł mi dłuto.

– Co robisz, Gordianusie! Te płytki są z drogiego piaskowca, nie możesz walić w nie dłutem!

– Nawet po to, żeby odkryć to? – Wsunąłem narzędzie pod krawędź jednej z płytek, podważyłem ją i uniosłem.

Lucjusz odskoczył z przestrachem, po czym zaciekawiony zajrzał mi przez ramię.

– Tunel! – wyszeptał.

– Na to wygląda.

– Ktoś musi tam wejść! – Lucjusz uniósł brwi i spojrzał na mnie wymownie.

– Absolutnie nie! – oznajmiłem stanowczo. – Nawet gdyby Kornelia podwoiła mi stawkę.

– Nie myślałem o tobie.

Lucjusz wbił wzrok w młodego niewolnika, który przyniósł mi dłuto. Kiedy ten zrozumiał, co się święci, cofnął się odruchowo, zerkając na mnie błagalnie.

– Nie, Lucjuszu Klaudiuszu – powiedziałem. – Nie trzeba nikogo narażać. W każdym razie jeszcze nie. Kto wie, co chłopak by tam napotkał… Jeśli nie lemury i potwory, to pułapki, skorpiony albo przepaść. Najpierw spróbujmy odszukać wylot tunelu. Może to się okazać całkiem łatwe, jeśli zbudowano go wzdłuż naturalnego spadku i ułożonego na nim rurociągu.

Tak też było. Z balkonu na zachodniej ścianie domu nietrudno było ocenić, w którym miejscu zakopane rury trafiały na zbocze Palatynu i dalej biegły ku centralnemu ściekowi Rzymu, Cloaca Maxima. U stóp wzgórza, bezpośrednio pod willą, na dziko porośniętej i zasypanej śmieciami przestrzeni na tyłach magazynów i spichrzów wypatrzyłem kępę zarośli. Krzaczyska rosły tam tak gęsto, że nawet mimo braku liści ich splątane gałęzie nie pozwalały zajrzeć zbyt głęboko do środka.

Lucjusz uparł się mi towarzyszyć, chociaż jego zwalista sylwetka i kosztowne odzienie niezbyt nadawały się do schodzenia po stromym zboczu. W końcu jakoś udało się nam dotrzeć na dół bez przygód i zaczęliśmy się przeciskać przez gąszcz, schylając się pod grubszymi gałęziami i łamiąc przed sobą co cieńsze. Nasz upór został nagrodzony, kiedy dobrnęliśmy do samego środka kępy. Za poskręcanym, starym cyprysem widniał szukany wylot tunelu z willi. Otwór był zrobiony dość prymitywnie, obudowany ułomkami cegieł i byle jak kładzioną zaprawą. Wymiary miał akurat takie, by dorosły mężczyzna mógł w miarę swobodnie przejść, ale wionący z tunelu obrzydliwy zapach stanowił skuteczne zapewne zabezpieczenie przed różnego autoramentu łazęgami i ciekawskimi dzieciakami. Nocą to ukryte za magazynami miejsce musi być zupełnie bezludne; ktokolwiek by chciał – człowiek czy lemur – mógłby wchodzić i wychodzić przez nikogo nie zauważony.

– Zimno! – marudził znowu Lucjusz. – Zimno, ciemno i mokro. Mądrzej byłoby zostać w domu, gdzie jest sucho i cieplutko. Moglibyśmy zaczaić się w korytarzu i przyłapać tego drania, kiedy wynurzyłby się z tunelu. Dlaczego musimy tu marznąć w ciemnościach, wypatrując kto wie czego i podskakiwać ze strachu za każdym razem, kiedy wiatr zagwiżdże w krzakach?

– Nie musiałeś ze mną iść, Lucjuszu Klaudiuszu. Nie prosiłem cię o to.

– Gdybym nie poszedł, Kornelia miałaby mnie za tchórza.

– A co cię obchodzi Kornelia? – warknąłem, zanim ugryzłem się w język.

Chłód i wilgoć obu nam się dawały we znaki. Powietrze było zanurzone w lekkiej mżawce, chmurzyska przesłoniły księżyc i zarośla ogarnął jeszcze większy mrok. Ukryliśmy się w nich krótko po zmierzchu. Ostrzegałem Lucjusza, że nasza misja może się okazać długa, niewygodna i najpewniej daremna, ale nie mogłem go odwieść od zamiaru dotrzymania mi towarzystwa. Zaproponował, że wynajmie paru osiłków do ochrony, lecz jeżeli moje podejrzenia okazałyby się słuszne, nie byliby nam potrzebni. Nie chciałem też niepotrzebnych świadków.

Podmuch lodowatego wiatru wdarł mi się pod płaszcz, przyprawiając mnie o dreszcz. Słyszałem, jak Lucjusz dzwoni zębami. Zacząłem wpadać w ponury nastrój. Co będzie, jeżeli się mylę? Może naprawdę będziemy mieli do czynienia nie z człowiekiem, lecz z czymś innym?

Trzasnęła gałązka, potem druga i następne. Ktoś wchodził w krzaki i posuwał się w naszą stronę.

– Toż to chyba cała armia! – szepnął zaniepokojony Lucjusz, chwytając mnie za ramię.

– Nie, to tylko dwie osoby… jeżeli dobrze odgadłem.

Tuż obok nas przesunęły się dwie ledwo widoczne w ciemnościach sylwetki. Skierowały się do starego cyprysa, za którym schowany był wylot tunelu. Po chwili dobiegł nas gniewny męski głos:

– Ktoś zablokował wejście!

Poznałem go; był to ów olbrzym, strzegący domu na wzgórzu Celius.

– Może tunel się zawalił.

Usłyszawszy ten drugi głos, Lucjusz znowu ścisnął mnie za ramię, choć tym razem ze zdumienia, nie ze strachu.

– Nie – powiedziałem głośno. – Tunel został celowo zasypany, żebyście nie mogli go więcej używać.

Przez chwilę panowała absolutna cisza, po czym znów zatrzeszczały łamane gałązki.

– Zostańcie na miejscu! – krzyknąłem. – Dla waszego własnego dobra nie ruszajcie się i wysłuchajcie mnie!

Hałas ustał, ale słychać było przyspieszone oddechy i niewyraźne szepty.

– Wiem, kim jesteście i po co przyszliście – ciągnąłem. – Nie chcę waszej krzywdy, ale musimy porozmawiać. Zgadzasz się na to, Furio?

– Furio? – powtórzył zaskoczony Lucjusz.

Mżawka ustała i zza chmur wychynął księżyc, oświetlając jego wysoko uniesione brwi i otwarte usta. Przez długą chwilę nie było odpowiedzi na moje pytanie, z ich strony dochodziły tylko gorączkowe szepty; olbrzym usiłował do czegoś przekonać swoją panią. Wreszcie odkrzyknęła:

– Kim jesteś?

– Nazywam się Gordianus. Nie znasz mnie, ale ja wiem, że ty i twoja rodzina wiele wycierpieliście. Wyrządzono wam zło i niesprawiedliwość. Być może twoja zemsta na Tytusie i Kornelii w oczach bogów jest słuszna… nie mnie o tym sądzić. Ale zostałaś odkryta i nadszedł czas, by skończyć z tą maskaradą. Za chwilę do was podejdę. Jest nas dwóch i nie mamy broni. Powiedz swojemu niewolnikowi, że nie mamy złych zamiarów i że nic nie zyskacie, atakując nas.

Ruszyłem wolno ku cyprysowi rysującemu się wielką, nieregularną plamą, czarniejszą od ogólnie ciemnego otoczenia. Stały pod nim dwie postacie, duża i drobna. Furia gestem poleciła niewolnikowi pozostać na miejscu, po czym wyszła nam na spotkanie. Promień księżyca padł na jej twarz i Lucjusz niemal krzyknął, cofając się odruchowo. Mimo że spodziewałem się czegoś podobnego, ten widok zmroził mi krew w żyłach.

Przede mną stał młody człowiek w poszarpanym płaszczu. Krótkie włosy pozlepiane miał krwią, obficie też posmarował nią szyję; wyglądało to tak, jakby ucięto mu głowę, a potem jakimś cudem na powrót połączono ją z tułowiem. Oczy miał ciemne i zapadnięte, skórę trupio bladą i pokrytą okropnymi guzami, usta spierzchnięte i spękane. Kiedy Furia przemówiła, jej słodki, łagodny głos stanowił niesamowity kontrast z upiornym wyglądem.

– A więc zdemaskowałeś mnie.

– Tak.

– Czy to ty byłeś dziś rano pod naszym domem?

– Tak.

– Kto mnie zdradził? Przecież nie Kleton – szepnęła, zerkając na swego ochroniarza.

– Nikt cię nie zdradził. Odkryliśmy tunel dziś po południu.

– Ach! Mój brat kazał go zbudować podczas najgorszych lat wojny domowej, żebyśmy mieli drogę ucieczki na wypadek nagłego niebezpieczeństwa. Oczywiście kiedy ten potwór został dyktatorem, nikt nie miał już dokąd uciekać.

– Czy twój brat był rzeczywiście wrogiem Sulli?

– Nie w jakikolwiek aktywny sposób. Znaleźli się jednak tacy, którzy go w takich barwach odmalowali. Ci, którzy pożądali tego, co posiadał.

– Furiusz został więc proskrybowany bez powodu?

– Bez żadnego powodu poza chciwością tej suki! – wybuchnęła.

Jej głos był twardy i gorzki. Spojrzałem na Lucjusza, który zachowywał dziwne milczenie wobec tego ataku na Kornelię.

– Najpierw straszyłaś Tytusa…

– Tylko po to, żeby Kornelia wiedziała, co ją czeka. Tytus był strachliwym słabeuszem, po prostu nikim. Zapytaj jego żony; zawsze umiała go zmusić do spełnienia każdego jej życzenia, choćby miało to oznaczać ruinę niewinnego człowieka. To ona nakłoniła swojego drogiego kuzyna Sullę do umieszczenia nazwiska mojego brata na liście proskrypcyjnej, tylko dlatego, że chciała zawłaszczyć nasz dom. Ponieważ wszyscy mężczyźni z naszego rodu zginęli i Furiusz był ostatni, sądziła, że jej zbrodnia na zawsze pozostanie bez pomsty.

– Teraz jednak musisz z tym skończyć, Furio. Musisz się zadowolić tym, czego dotąd dokonałaś.

– Nie!

– Życie za życie – powiedziałem. – Tytus za Furiusza.

– Nie, ruina za ruinę! Śmierć Tytusa nie przywróci nam domu, majątku ani dobrego imienia!

– Podobnie jak śmierć Kornelii. Jeśli się nie powstrzymasz, zostaniesz schwytana. Musisz poprzestać na połowicznej zemście i wyrzec się reszty.

– Zamierzasz więc jej wszystko powiedzieć?

Zawahałem się.

– Powiedz mi najpierw, Furio, czy to ty zepchnęłaś Tytusa z balkonu?

Patrzyła mi prosto w oczy. W świetle księżyca jej źrenice błyszczały jak onyks.

– Tytus sam z niego skoczył. Był przekonany, że widzi lemura mojego brata, i nie mógł znieść ciężaru własnej winy.

– Odejdź – szepnąłem, pochylając głowę. – Zabierz swojego niewolnika i wracaj do swojej matki, bratanicy i wdowy po bracie. Nigdy więcej tu nie przychodź.

Kiedy podniosłem na nią oczy, zobaczyłem płynące po policzkach łzy. Dziwny był to widok… u lemura. Furia zawołała swego sługę i razem wyszli z gęstwiny.


Wracaliśmy na górę w milczeniu. Lucjusz przestał dzwonić zębami, za to zaczął sapać jak miech kowalski. Przed wejściem do willi zatrzymałem go i odciągnąłem na stronę.

– Lucjuszu, nie możesz o tym powiedzieć Kornelii.

– Ależ jak inaczej…

– Powiemy jej, że znaleźliśmy tunel, ale nikt się nie zjawił. Zapewnimy, że jej prześladowca został spłoszony, ale może wrócić, powinna więc sama wystawiać straż. Tak, pozwolimy jej myśleć, że nieznany wróg nadal pozostaje nieuchwytny i planuje dalsze jej nękanie.

– Ale ona zasługuje na…

– Kornelia zasługuje na to, co Furia dla niej szykuje – przerwałem. – Wiedziałeś, że załatwiła umieszczenie Furiusza na liście proskrypcyjnej tylko po to, by zabrać mu dom?

– Ja… – Lucjusz zagryzł wargę. – Podejrzewałem coś podobnego. Ale, Gordianusie, to, co zrobiła, nie było wcale wyjątkowe. Wszyscy tak postępowali.

– Nie wszyscy. Nie ty, Lucjuszu.

– To prawda – przytaknął z zakłopotaniem. – Ale Kornelia będzie miała do ciebie pretensje, że nie złapałeś sprawcy. Nie będzie chciała wypłacić ci pełnego honorarium.

– Nie dbam o to.

– Wyrównam ci stratę.

Położyłem mu rękę na ramieniu:

– Co jest rzadsze niż wielbłądy w Galii? – zapytałem, a kiedy zaskoczony uniósł tylko brwi, wyjaśniłem: – Porządny człowiek w Rzymie! – Roześmiałem się i uścisnąłem go.

Lucjusz zbył komplement niechętnym wzruszeniem ramion.

– Nadal nie rozumiem, jak się domyśliłeś tożsamości tego „lemura”.

– Mówiłem ci, że dziś rano byłem pod ich domem na Celiusie. Zachowałem jednak dla siebie informację otrzymaną od starej niewolnicy z naprzeciwka, a mianowicie, że Furiusz miał siostrę, która na dodatek była do niego niebywale podobna. Tak podobna, że ze swoimi kobiecymi, delikatniejszymi rysami mogłaby uchodzić za jego młodszą wersję…

– Ale ten jej okropny wygląd…

– Iluzja, Lucjuszu. Kiedy śledziłem na rynku wdowę po Furiuszu, zobaczyłem, że kupuje sporą porcję krwi cielęcej. Córeczka niosła też inny zakup, jagody jałowca.

– Jałowca?

– Wrzody, które widziałeś na twarzy Furii to właśnie jałowcowe jagody przekrojone na pół. Krew posłużyła do wysmarowania szyi i głowy. Co do reszty jej wyglądu, upiornego makijażu i tak dalej, możemy się tylko domyślać, jaką inwencję może wykazywać kilka kobiet, które jednoczy wspólny cel. Furia przebywała w odosobnieniu od miesięcy, co tłumaczy jej niezwykłą bladość i umożliwiło jej obcięcie włosów bez zwrócenia czyjejkolwiek uwagi. – Pokręciłem głową w zadziwieniu. – Niesamowita kobieta! Ciekawe, czemu nigdy nie wyszła za mąż? Pewnie zawierucha wojny domowej pokrzyżowała jej takie plany, a potem śmierć braci przekreśliła wszelkie szansę. Cierpienie jest jak kamyk wrzucony do stawu, który wywołuje falę rozchodzącą się coraz dalej i dalej.


Szedłem do domu zmęczony i posępny. Bywają dni, kiedy widzi się zbyt wiele zła na świecie i tylko długi sen w bezpiecznym domu może przywrócić człowiekowi apetyt na życie. Myślałem o Bethesdzie i Ekonie i starałem się odepchnąć od siebie stojący mi przed oczyma obraz Furii. Ostatnią rzeczą, o jakiej mogłem pamiętać, był nawiedzony weteran i jego legion lemurów. Mijając mur jego ogrodu, poczułem znajomy zapach palonych liści, ale nie zwróciłem na to uwagi, dopóki nie usłyszałem za sobą skrzypnięcia zawiasów otwieranej furtki i głosu starego ogrodnika.

– Poszukiwaczu! Chwała bogom, że w końcu wróciłeś! – wyszeptał ochryple. Sprawiał wrażenie człowieka trapionego przez jakąś nieznaną chorobę; mimo że w obramowaniu furtki miał dość miejsca na wyprostowanie się, stał w niej dziwnie pochylony. Oczy lśniły mu niezdrowo, a dolna szczęka drgała. – Pan posyłał po ciebie, ale za każdym razem goniec wracał z wiadomością, że wyszedłeś i nie wiadomo, kiedy wrócisz. Czas staje w miejscu, kiedy zjawiają się lemury. Błagam, panie, wejdź! Ocal naszego pana… i nas wszystkich!

Zza muru dochodziły teraz jęki kilku ludzi. Jakaś kobieta krzyknęła piskliwie, przewracały się jakieś ciężkie przedmioty. Co się działo w domu starego żołnierza?

– Proszę, pomóż nam! Lemury, lemury…

Stary niewolnik zrobił tak przerażoną minę, że aż się cofnąłem. Sięgnąłem za fałdy tuniki do rękojeści sztyletu. Jakiż jednak miałbym z niego pożytek w walce z kimś, kto już dawno nie żyje?

Przeszedłem przez furtkę z sercem bijącym jak oszalałe. W ogrodzie czuło się wilgoć i spaleniznę. Po mżawce wzgórza Rzymu oblepił niemal namacalny chłód, przyciskając do ziemi dymy z kominów i jakby zagęszczając nieruchomą atmosferę. Wciągnąłem do płuc drażniący haust powietrza i zakaszlałem. Z domu wybiegł mi na spotkanie weteran Sulli. Potknął się i upadł, doczołgał się do mnie na czworakach i objąwszy w pasie, spojrzał mi w oczy z wyrazem potwornej zgrozy.

– Tam! – Wskazał za siebie, na dom. – Gonią mnie! Chłopiec bez głowy, żołnierz z rozciętym brzuchem i wszyscy inni! Bogowie, ulitujcież się nade mną!

Wytężyłem wzrok, starając się przeniknąć mglistą ciemność, ale niczego nie zobaczyłem. Poczułem się nagle słabo; zakręciło mi się w głowie. To dlatego, że od rana nic nie jadłem, powiedziałem sobie. Trzeba było nie unosić się honorem, skorzystać z niechętnej gościnności Kornelii i wprosić się na posiłek. I wtedy na moich oczach kłąb dymu zaczął się rozszerzać i zmieniać kształt. Z mroku wynurzyła się ludzka twarz… wykrzywiona bólem twarz chłopca.

– Widzisz? – krzyknął żołnierz. – Patrz, jak biedny chłopak trzyma w ręku własną głowę, niczym Perseusz łeb Gorgony! Widzisz, jak się we mnie wpatruje, jak mnie milcząco oskarża?

Rzeczywiście, w ciemności i dymie zaczynałem widzieć właśnie to, co opisywał stary: bezgłowego młodzieńca, wyciągniętą w górę ręką trzymającego odciętą głowę za włosy. Zastygłem w bezruchu z otwartymi ustami. Za chłopcem zaczęły się tworzyć inne kształty; najpierw jeden, potem następne, aż wreszcie cały legion fantomów pokrytych krwią i wijących się w powietrzu jak robaki. Widok był przerażający. Uciekłbym w panice, gdybym mógł; nogi jednak jakby wrosły mi w ziemię. Żołnierz ściskał mnie za kolana, stary ogrodnik zaczął płakać i bełkotać bez sensu. Z domu dobiegały przerażone głosy i jęki innych ludzi.

– Nie słyszysz ich? – krzyknął gospodarz. – To lemury, wrzeszczą jak harpie!

Wielka, drgająca masa żywych trupów zaczęła wyć i przeraźliwie jęczeć. Chyba słychać je w całym mieście, pomyślałem.

Jak tonący człowiek, umysł w panice chwyta się czegokolwiek, żeby się ratować. Źdźbło siana pływa, ale nie utrzyma szukającego ratunku mężczyzny. Deska może mu dać nadzieję, ale pośród szalejącego nurtu najlepsza jest solidna skała. Mój mózg także gorączkowo szukał punktu oparcia w tym szaleństwie, czegokolwiek, co pomogłoby mu się uchronić przed tą przemożną, niezrozumiałą grozą. Jak powiedział stary niewolnik, czas się zatrzymał; przez to nie kończące się, rozciągnięte mgnienie kłębiły mi się w głowie potoki obrazów, wspomnień, wydarzeń i myśli. Szukałem choćby źdźbła. Szaleństwo wsysało mnie w swą czeluść, jak niewidoczny prąd w czarnej wodzie. Tonąłem… aż wreszcie nagle znalazłem swoją skałę, której mogłem się uchwycić.

– Krzak! – szepnąłem. – Gorejący krzak, który przemawia ludzkim głosem!

Myśląc, że spostrzegłem coś nowego między tłumem lemurów, żołnierz mocniej do mnie przywarł i zadygotał.

– Jaki krzak? Ach, tak, ja też go widzę…

– Nie, ten krzak w twoim ogrodzie! – krzyknąłem. – To dziwne, poskręcane drzewko między morwami, pod którym leżało tyle żółtych, krągłych liści! Ale teraz wszystkie zostały zgrabione z innymi… spalone razem z nimi w koszu… dym wisi w powietrzu…

Wywlokłem żołnierza z ogrodu na ścieżkę, po czym wróciłem po ogrodnika. Kolejno wyciągałem pozostałych. Tłoczyli się na bruku pod przeciwległym murem, drżący i zdezorientowani, z oczyma szeroko otwartymi i nabiegłymi krwią.

– Nie ma żadnych lemurów! – Chciałem krzyknąć, ale z podrażnionego gardła wydobył mi się tylko ochrypły szept.

Nad murem wciąż jednak je widziałem; tańczyły w powietrzu, dyndając wnętrznościami wypływającymi z rozciętych brzuchów i przeraźliwie chichocząc. Niewolnicy nie przestawali krzyczeć i jęczeć, ściskając się za ręce. Weteran ukrył twarz w dłoniach.


Kiedy wreszcie wszyscy nieco się uspokoili, zawiodłem ich do mego domu, gdzie skupili się w kącie ogrodu, wciąż wystraszeni, ale bezpieczni. Bethesda była zdumiona, a później zła z powodu tej niespodziewanej inwazji na pół oszalałych obcych ludzi, ale Eko był zachwycony, mogąc nie kłaść się do łóżka aż do świtu, i to w takich cudownie niesamowitych okolicznościach. Była to długa i zimna noc, przerywana atakami paniki i istnymi orgiami wzajemnego dodawania sobie ducha. Czekaliśmy na brzask i powrót normalności. Pierwsze światło nowego dnia przyniosło z sobą zimną rosę niczym eliksir spokoju dla zmysłów wciąż zmąconych przez bezsenność i zatrutych przez dym. W głowie czułem pulsowanie jak Jowiszowe gromy; miałem kaca gorszego niż kiedykolwiek po winie. Pierwszy promień słońca poraził mi oczy jak sztylet, ale już nie widziałem lemurów ani nie słyszałem ich upiornego wycia. Żołnierz, wciąż oszołomiony i wymęczony, błagał mnie o wyjaśnienia.

– Prawda objawiła mi się jak nagły błysk – odrzekłem. – Twój coroczny rytuał palenia liści i regularne pojawianie się lemurów… Dym wypełniający twój ogród i plaga upiorów… Jakoś mi się to wszystko połączyło. To dziwne drzewko nie pochodzi ani z Italii, ani z Grecji. Nie mam pojęcia, skąd się tu wzięło, ale podejrzewam, że jego nasiona przywędrowały ze Wschodu, gdzie rośliny wywołujące wizje nie są rzadkością. Jest na przykład wężowe ziele z Etiopii, którego soki powodują tak straszne majaki, że doprowadzają ludzi do samobójstwa. Do ich wypicia zmusza się skazanych za świętokradztwo. Na brzegach Indusu rośnie rzeczna roślina znana z wywoływania u ludzi przedziwnych wizji. Podejrzewam jednak, że twoje drzewko jest okazem rzadkiego krzewu pochodzącego z gór na wschód od Egiptu. Bethesda zna pewną historię na jego temat.

– Jaką historię? – spytała natychmiast.

– Pamiętasz tę opowieść zasłyszaną od twojego hebrajskiego ojca o jego przodku zwanym Mojżeszem? Napotkał on płonący krzew, który do niego przemówił. Liście twojego drzewka, sąsiedzie, nie tylko przemówiły, ale i dały wam potężne wizje.

– Ale dlaczego widziałem to, co widziałem?

– Widziałeś to, czego najbardziej się bałeś. Mściwe duchy ludzi zabitych przez ciebie w służbie Sulli.

– Ale niewolnicy widzieli to samo! Ty zresztą też!

– Widzieliśmy tylko to, co nam zasugerowałeś, podobnie jak tobie zaczął się zwidywać płonący krzak, kiedy o nim wspomniałem.

Żołnierz pokręcił z zadziwieniem głową.

– Nigdy przedtem nie było to tak silne. Ostatnia noc była najgorsza ze wszystkich!

– Pewnie dlatego, że w przeszłości paliłeś tylko niewielkie partie liści, a zimny wiatr unosił dym dalej. Wizje trafiały się niektórym, ale nie wszystkim twoim domownikom i w różnym natężeniu. Wczoraj jednak spaliłeś od razu bardzo dużo liści i dym zalegał w ogrodzie, sączył się też do wnętrza domu. Wszyscy, którzy go wdychali, zatruli się i ogarnęło ich chwilowe szaleństwo. Gdy tylko uciekliśmy z tych oparów, przeminęło jak gorączka, która sama opada.

– Więc te lemury nie istnieją?

– Myślę, że nie.

– I gdy wyrwę to przeklęte drzewko z korzeniami i wrzucę do Tybru, nigdy już ich nie zobaczę?

– Chyba nie – potwierdziłem, choć w duchu dodałem: „Ale możesz do końca życia widywać je w sennych koszmarach”.


– Widzisz? Było tak, jak mówiłam – rzekła Bethesda później tego dnia, przynosząc mi wilgotny ręcznik dla ochłody rozpalonego czoła.

Fale bólu wciąż przebiegały mi po skroniach, a kiedy tylko przymykałem oczy, z ciemności wyłaniały się przerażające kształty.

– Jak mówiłaś? Nonsens. Utrzymywałaś, że Tytus został zepchnięty z balkonu. I że to sprawka jego żony!

– Kobieta udająca lemura zmusiła go do skoku, co na jedno wychodzi – upierała się Bethesda.

– Mówiłaś też, że niewolnik tego żołnierza kłamie, opowiadając, że widział lemury, podczas gdy w istocie mówił prawdę.

– Powiedziałam tylko, że umarli nie mogą sobie chodzić po świecie, chyba że zostali prawidłowo zmumifikowani, i miałam absolutną rację. I nie kto inny, tylko ja sama opowiedziałam ci kiedyś o gorejącym i mówiącym krzaku, pamiętasz? Bez tego w życiu byś nie rozwiązał tej zagadki.

– Z tym się zgodzę. – Kiwnąłem głową, uznając ten spór za niemożliwy do wygrania.

– Ten nie trzymający się kupy rzymski wymysł o lemurach nawiedzających żywych jest kompletną bzdurą – ciągnęła dalej swe wywody Bethesda.

– Co do tego nie byłbym taki pewien.

– Ale na własne oczy się przekonałeś! Sam dowiodłeś nie raz, ale dwa razy, że to, co wszyscy brali za lemury, wcale nimi nie było. W jednym wypadku chodziło o zemstę, w drugim o narkotyczny dym… a i tu, i tu korzeniami wszystkiego było nieczyste sumienie.

– Pomijasz najistotniejszą sprawę, Bethesdo.

– Niby jaką?

– Lemury naprawdę istnieją. Może nie jako goście widzialni, słyszalni i wyczuwalni zmysłami, ale na inny sposób. Umarli potrafią siać cierpienie wśród żywych. Duch człowieka może działać zza grobu i powodować niewypowiedziany chaos. Im potężniejszy był za życia, tym straszniejszy spadek po nim. – Zadrżałem; nie na myśl o zwariowanych wizjach doznanych w ogrodzie weterana, ale o nagiej prawdzie, nieskończenie bardziej okropnej. – Rzym jest miastem nawiedzonym. Duch dyktatora Sulli straszy nas wszystkich. Może umarł, ale nie odszedł. Związane z nim zło trwa nadal, niosąc rozpacz i cierpienie tak jego przyjaciołom, jak i wrogom.

Na to już Bethesda nie miała odpowiedzi. Zamknąłem oczy i nie zobaczyłem już potworów, tylko zapadłem w głęboki, pozbawiony wizji sen. Obudziłem się dopiero następnego ranka o świcie.

Загрузка...