MAŁY CEZAR I PIRACI

– Gordianusie, miło cię widzieć! Słyszałeś już, co mówią na Forum o młodym siostrzeńcu Mariusza, Juliuszu Cezarze?

Tymi słowy powitał mnie mój dobry przyjaciel Lucjusz Klaudiusz, kiedy wpadliśmy na siebie na schodach łaźni Seniusza; on właśnie z niej wychodził, ja wchodziłem.

– Jeżeli chodzi ci o tę starą historię o ślicznym młodzieńcu, który przebywając w Bitynii, grał rolę królowej przy królu Nikomedesie, to owszem, słyszałem… i to chyba od ciebie, co najmniej kilka razy i z coraz wyrazistszymi szczegółami.

– Nie, nie, ta ploteczka to już stare dzieje. Mam na myśli historię z piratami, okupem, a potem zemstą i ukrzyżowaniem!

Patrzyłem na niego, nie rozumiejąc, o czym mówi. Lucjusz wyszczerzył zęby w uśmiechu, przez co jego dwa podbródki zlały się na chwilę w jeden. Pulchne policzki miał zaróżowione od gorącej kąpieli, a jego wiecznie potargane kędziorki otaczające wianuszkiem rozległą łysinę były jeszcze wilgotne. Oczy rozbłysły mu tą szczególną radością człowieka, który ma okazję pierwszy sprzedać komuś wyjątkowo soczystą plotkę.

– Przyznaję, że mnie intrygujesz, Lucjuszu Klaudiuszu, ale ponieważ właśnie wychodzisz z łaźni, a ja wprost się palę do jej ciepła… wiesz, ten wiosenny chłód w powietrzu… krótko mówiąc, ta historia będzie musiała poczekać.

– Co? I miałbym pozwolić, że ktoś inny ci ją opowie, myląc wszystkie szczegóły? O, nie, Gordianusie! Raczej dotrzymam ci towarzystwa.

Dał znak swoim sługom, aby zawrócili. Garderobiany, balwierz, manikiurzysta, masażysta i drużyna ochroniarzy wyglądali na zaskoczonych, ale posłusznie podążyli za nami z powrotem do łaźni. Trafiła mi się zatem niezła gratka, jako że od dawna marzyło mi się trochę rozpieszczania. Bethesda zajmowała się moją fryzurą, a jako masażystka miała złote ręce, ale Lucjusz był wystarczająco zamożny, żeby pozwolić sobie na najlepszych specjalistów od pielęgnacji ciała. Trzeba przyznać, że możliwość skorzystania z usług niewolników bogatego człowieka to prawdziwy przywilej. Podczas gdy starannie obcinano i piłowano mi paznokcie u rąk i nóg, po mistrzowsku przystrzygano włosy i bezboleśnie golono zarost, Lucjusz niecierpliwie usiłował zacząć swą opowieść; ja jednak wciąż go wstrzymywałem, chcąc sobie zapewnić jak najpełniejszą obsługę. Dopiero kiedy po raz drugi zanurzyliśmy się w gorącej wodzie, pozwoliłem mu snuć tę morską historię.

– Jak ci wiadomo, Gordianusie, w ostatnich latach problem piractwa stał się bardzo dokuczliwy.

– Wiń za to Sullę, Mariusza i wojnę domową – odrzekłem. – Wojna wygania ludzi z domów, a więcej uchodźców to więcej bandytów na drogach i piratów na morzu.

– Tak… jasne… ale jakakolwiek jest tego przyczyna, wszyscy widzimy skutki. Statki atakowane i rabowane, miasta łupione, rzymscy obywatele porywani dla okupu.

– A senatorowie, jak zwykle, grają na zwłokę.

– Cóż mogą uczynić? Chciałbyś, żeby powierzyli specjalne siły morskie jakiemuś żądnemu władzy wodzowi, który potem użyłby ich przeciwko swoim rywalom politycznym i wszczął kolejną wojnę domową?

– W pułapce pomiędzy ambitnym wojskowym i złoczyńcami, z takim senatem u steru… – Pokręciłem głową. – Czasami załamuję ręce nad naszą republiką.

– Jak każdy myślący człowiek – przytaknął Lucjusz.

Przez dłuższą chwilę w milczeniu rozważaliśmy kryzys państwa rzymskiego, ale wkrótce mój towarzysz ochoczo wrócił do tematu.

– Gdy mówię, że piraci tak się rozzuchwalili, że porywają rzymskich obywateli, nie mam na myśli jakiegoś tam kupca zgarniętego z handlowej galery. Chodzi mi o ludzi nietuzinkowych, nobilów, z którymi nawet ciemni piraci powinni się liczyć. Mówię o samym młodym Juliuszu Cezarze!

– Kiedy to się stało?

– Na samym początku zimy. Cezar spędził lato na Rodos, studiując retorykę u Apolloniusza Molona. Miał podjąć służbę jako asystent namiestnika Cylicji*, ale zamarudził na Rodos tak długo, jak się dało i wyruszył w drogę na sam koniec sezonu żeglugowego. U brzegów Farmakuzy, niedaleko Miletu, jego statek został zaatakowany i zdobyty przez piratów. Cezar wraz z całym swoim orszakiem dostał się do niewoli! – Lucjusz uniósł brwi, tak że jego mięsiste czoło pokryła przedziwna siatka zmarszczek. – Nie zapominaj, że Cezar ma tylko dwadzieścia dwa lata, co może tłumaczyć jego nazbyt śmiałe poczynania. Pamiętaj też, że dzięki swej urodzie, bogactwu i koneksjom zazwyczaj dostaje, czego chce. Teraz go sobie wyobraź w rękach cylicyjskich piratów, najbardziej krwiożerczych ludzi na świecie. I co, czy zadrżał przed ich groźbami? Pochylił przed nimi głowę, pokorny i potulny? Przeciwnie! Od samego początku drażnił ich i kpił. Powiedzieli mu, że chcą zażądać za niego pół miliona sesterców okupu. Wyśmiał ich! Za takiego jeńca, powiedział, tylko głupcy nie kazaliby sobie zapłacić całego miliona! No, to tak właśnie zrobili.

– Ciekawe – zauważyłem. – Podnosząc swą wartość, zmusił piratów do tego samego. Przypuszczam że nawet krwiożerczy Cylijczycy wolą lepiej traktować zakładnika wartego milion sesterców niż takiego, za którego mogą się spodziewać o połowę mniej.

– Sądzisz więc, że to zagranie dowodzi sprytu Cezara? Jego wrogowie przypisują je zwykłej próżności. Ja jednak jestem dla niego pełen uznania za to, co potem zrobił. Wyobraź sobie, że wynegocjował uwolnienie niemal wszystkich swoich towarzyszy. Piraci pozwolili odejść jego licznym sekretarzom i asystentom, bo Cezar twierdził uparcie, że okup w takiej wysokości trzeba gromadzić z różnych źródeł w miejscach rozrzuconych po całym imperium, a to wymagać będzie pracy całego sztabu ludzi. Zatrzymał przy sobie tylko dwóch służących… absolutne minimum wygody dla nobila… i osobistego lekarza, bez którego nie mógłby się obejść, zważywszy na trapiące go ataki epilepsji. Mówi się, że Cezar spędził w pirackiej niewoli prawie czterdzieści dni, traktując ją jak wywczasy. Kiedy miał ochotę na drzemkę, a piraci zbytnio hałasowali, posyłał niewolnika, by kazał im się zamknąć! Kiedy urządzali sobie zawody i turnieje, przyłączał się do nich i nierzadko pokonywał, jakby byli jego strażą przyboczną, a nie porywaczami. Dla zabicia czasu komponował wiersze i pisał przemówienia, a gdy skończył, zbierał piratów wokół siebie i odczytywał im swe dzieło; gdy mu przerywali albo krytykowali go, nazywał ich barbarzyńcami i analfabetami. Żartował sobie, że każe ich chłostać jak niesforne dzieciaki, a nawet, że doprowadzi do ich śmierci na krzyżu za obrazę godności rzymskiego patrycjusza.

– I oni znosili takie zniewagi spokojnie?

– Nie tylko znosili, ale zdawało się, że je uwielbiają! Cezar samą tylko siłą woli wywierał na nich jakiś przemożny wpływ. Im bardziej ich obrażał i poniewierał, tym bardziej byli pod jego urokiem. W końcu nadesłano okup i Cezar został uwolniony. Podążył prosto do Miletu, przejął pod komendę kilka okrętów i ruszył natychmiast na wyspę, gdzie chronili się piraci. Zaskoczył ich, większość wyłapał i nie tylko odzyskał całą sumę, ale zabrał też piracki skarbiec, traktując go jak łup wojenny. Kiedy miejscowy namiestnik wahał się, co zrobić z piratami, i starał się wymyślić jakiś kruczek prawny, aby przejąć ów łup do swojej szkatuły, Cezar sam zajął się wymierzeniem kary. W niewoli nieraz prorokował piratom, że zawisną na krzyżach, a oni się śmiali, uważając to za zwykłą młodzieńczą czupurność. Okazało się jednak, że to on śmiał się ostatni, widząc ich ukrzyżowanych. Niech ludzie wiedzą, co znaczy słowo Cezara, miał ponoć powiedzieć.

Zadrżałem, mimo gorąca.

– Słyszałeś to na Forum, Lucjuszu?

– Tak, ta historia jest na ustach wszystkich. Cezar jest jeszcze w drodze do Rzymu, ale sława jego wyczynu go wyprzedziła.

– To akurat taka bajka z morałem, jaką Rzymianie uwielbiają – mruknąłem. – Bez wątpienia ten ambitny młody patrycjusz planuje rozpocząć karierę polityczną. To właśnie idealny fundament do zdobycia głosów wyborców.

– No cóż, Cezarowi potrzeba było czegoś dla odzyskania godności, którą oddał królowi Nikomedesowi – rzekł Lucjusz, uśmiechając się szyderczo.

– Tak, w oczach plebsu nic tak nie przydaje godności Rzymianinowi jak przybicie innego człowieka do krzyża – powiedziałem ponuro.

– Podobnie jak nic tak jej nie ujmuje, jak być samemu przygwożdżonym, choćby przez króla.

– Za gorąca się robi ta woda. Już mam tego dosyć. Chętnie skorzystam teraz z usług twojego masażysty, Lucjuszu Klaudiuszu.


Opowieść o Cezarze i piratach zyskała niebywałą popularność. Przez kilka następnych miesięcy, kiedy wiosna przeobrażała się w lato, słyszałem ją wiele razy i w wielu wersjach, w tawernach i na rynkach, od filozofów na Forum i od akrobatów pod Circus Maximus. Był to żywy dowód na to, jak dalece problem piractwa wymknął się spod kontroli – mawiano, kiwając mądrze głowami. Największe wrażenie na wszystkich robiło jednak coś innego – obraz zuchwałego młodego patrycjusza oczarowującego krwiożerczych piratów wyniosłością i na koniec wymierzającego im pełną miarę rzymskiej sprawiedliwości.

Pewnego upalnego sierpniowego dnia zostałem wezwany do domu patrycjusza Kwintusa Fabiusza na Awentynie. Budynek wyglądał na bardzo stary, ale doskonale utrzymany; nieomylny znak, że jego właściciele dobrze prosperowali przez wiele pokoleń. W westybulu pełno było woskowych figur przedstawiających przodków obecnych domowników. Fabiusze wywodzą swój ród z czasów, kiedy powstawała republika rzymska. Niewolnik zaprowadził mnie do pokoju wychodzącego na centralny dziedziniec, gdzie oczekiwali mnie gospodarze. Kwintus Fabiusz był mężczyzną w średnim wieku o surowych rysach i z siwizną na skroniach – Jego żona Waleria okazała się uderzającej urody kobietą z włosami koloru orzecha i błękitnymi oczami. Oboje siedzieli na krzesłach bez oparć, wachlowani przez niewolników. Na mnie też czekało takie samo krzesło i człowiek z wachlarzem.

Zazwyczaj jest tak, że im wyższą pozycję społeczną zajmuje klient, tym dłużej wyjaśnia, jaki ma do mnie interes. Kwintus Fabiusz jednak nie tracił czasu, od razu przekazując mi przez służącego jakiś dokument spisany na kawałku papirusu.

– I co o tym sądzisz? – zapytał, zanim jeszcze zdążyłem rzucić okiem na treść.

– Umiesz czytać, prawda? – spytała Waleria tonem bardziej zaniepokojonym niż obraźliwym.

– O, tak… chociaż powoli – odrzekłem, chcąc zyskać więcej czasu na przestudiowanie listu (bo był to właśnie list) i wydedukowanie, czego ci dwoje ode mnie chcą.

Papirus miał plamy od wody, był naddarty na brzegach i kilka razy złożony, a nie zwinięty. Charakter pisma był dziecinny, ale wyrazisty, z pełnymi wdzięku zawijasami przy niektórych literach.


Do najdroższych rodziców. Moi przyjaciele musieli wam już donieść o moim porwaniu. To było głupie z mojej strony, iść pływać samotnie – wybaczcie mi! Wiem, że musicie się o mnie bać i się smucić, ale nie przejmujcie się za bardzo; straciłem tylko trochę na wadze, a ci, co mnie pojmali, nie są zbyt okrutni.

Piszę do Was, aby przekazać ich żądania. Mówią, że musicie dać im sto tysięcy sesterców. Pieniądze mają być dostarczone człowiekowi w Ostii rankiem w idy sierpniowe, w tawernie „Pod Latającą Rybą”. Wasz agent ma mieć na sobie czerwoną tunikę.

Po ich akcencie i brutalnym obejściu poznaję, że ci piraci są Cylicyjczykami. Niewykluczone, że któryś z nich umie czytać (choć w to wątpię), nie mogę więc pisać otwarcie. Wiedzcie jednak, że nie cierpię większych niewygód, niż można się było spodziewać. Wkrótce znów będziemy razem! O to się żarliwie modli Wasz oddany syn, Spuriusz.


Zastanawiając się nad treścią przeczytanego listu, kątem oka dostrzegłem, że Kwintus Fabiusz bębni palcami w poręcz krzesła, a jego żona wierci się nerwowo i postukuje długimi paznokciami o wargi.

– Przypuszczam, że chcielibyście, abym pojechał tam z okupem za chłopca – powiedziałem w końcu.

– Och, tak! – wykrzyknęła Waleria, pochylając się i wbijając we mnie niespokojne spojrzenie.

– On nie jest chłopcem – rzucił zaskakująco ostrym tonem Fabiusz. – Ma siedemnaście lat. Nałożył togę już ponad rok temu.

– Ale czy podejmiesz się tego zlecenia? – spytała Waleria.

Udawałem, że na nowo studiuję list.

– Dlaczego nie poślecie kogoś z waszych domowników? Na przykład któregoś z zaufanych sekretarzy.

Kwintus Fabiusz zmierzył mnie długim spojrzeniem.

– Mówiono mi, że jesteś sprytny. Potrafisz wykrywać różne sprawki.

– Doręczenie okupu nie wymaga zbyt wielkiego sprytu.

– Kto wie, jaki obrót może to wszystko przyjąć? Polecono mi cię jako człowieka, którego zdaniu… i dyskrecji… można zaufać.

– Biedny Spuriusz! – załkała Waleria. – Przeczytałeś jego list. Musisz rozumieć, jak źle go tam traktują!

– Zdawało mi się, że raczej bagatelizuje swoją przygodę.

– Jakżeby inaczej! Gdybyś znał mojego syna i wiedział, jaki jest z natury wesoły i pogodny, domyśliłbyś się, w jak rozpaczliwej musi być sytuacji, że w ogóle wspomina o swych cierpieniach. Jeśli mówi, że stracił trochę na wadze, to znaczy, że musi głodować. Czym tacy ludzie mogą go karmić, rybimi głowami i spleśniałym chlebem? Jeśli pisze, że te potwory „nie są zbyt okrutne”, to sobie wyobraź, jak muszą go dręczyć! Gdy pomyślę o jego tragedii… och, z trudem to znoszę! – Waleria stłumiła szloch.

– Kiedy i gdzie został porwany? – spytałem.

– To się stało w ubiegłym miesiącu – odrzekł Fabiusz.

– Dwadzieścia dwa dni temu! – poprawiła go żona. – Dwadzieścia dwa nie kończące się dni i noce!

– Spuriusz był w Bajach z grupką przyjaciół – kontynuował Fabiusz. – Mamy tam letnią willę przy plaży, a także dom w Neapolis, po drugiej stronie zatoki. Młodzież wzięła małą łódź i pożeglowała między rybaków. Dzień był upalny, więc Spuriuszowi zachciało się kąpieli. Jego towarzysze zostali w łodzi.

– Spuriusz jest świetnym pływakiem – wtrąciła Waleria z dumą.

– Mój syn jest lepszy w pływaniu niż w czymkolwiek innym – skomentował Fabiusz, wzruszając ramionami. – Jego koledzy patrzyli, jak zatacza krąg, podpływając kolejno do łodzi rybackich, i widzieli, jak rozmawia z rybakami i śmieje się.

– On jest bardzo towarzyski – wyjaśniła Waleria.

– Odpływał coraz dalej, aż wreszcie koledzy stracili go z oczu i zaczęli się niepokoić. Potem któryś z nich spostrzegł Spuriusza na pokładzie, jak myślał, jednego z kutrów, choć był większy od pozostałych. Dopiero po chwili zorientowali się, że statek podnosi żagle i odpływa. Chłopcy usiłowali płynąć za nim, ale żaden nie znał się dobrze na żeglarstwie i statek wkrótce zniknął, uwożąc z sobą Spuriusza. W końcu zawrócili do Bajów. Myśleli, że mój syn prędzej czy później się pojawi, ale tak się nie stało. Dni mijały bez żadnej wieści o nim.

– Wyobraź sobie nasz niepokój! – westchnęła Waleria. – Wysłaliśmy listy do zarządcy willi, który wypytywał rybaków i starał się znaleźć kogoś, kto wyjaśniłby nam, co się stało, i zidentyfikował ludzi, którzy zabrali Spuriusza, ale jego dochodzenie nie przyniosło żadnych rezultatów.

– Rybacy z Neapolis! – Fabiusz parsknął ze wzgardą. – Jeśli kiedykolwiek tam byłeś, to znasz ten typ. Potomkowie dawnych greckich kolonistów, którzy nigdy nie zarzucili swych prostackich zwyczajów. Niektórzy nawet nie mówią po łacinie! Po takich ludziach trudno się spodziewać współpracy przy poszukiwaniu młodego Rzymianina porwanego przez piratów.

– Przeciwnie – odparłem. – Wydaje się raczej, że rybacy powinni być naturalnymi wrogami piratów, niezależnie od ich uprzedzeń wobec patrycjuszy.

– Tak czy owak, mój człowiek w Bajach nie mógł się niczego dowiedzieć. Nie mieliśmy żadnych konkretnych wiadomości o losie Spuriusza, dopóki kilka dni temu nie nadszedł ten list.

Spojrzałem znów na pergamin w mym ręku.

– Twój syn nazywa piratów Cylicyjczykami. Wydaje mi się to mało prawdopodobne.

– Dlaczego? – oburzyła się Waleria. – Wszyscy wiedzą, że są oni najkrwawszymi zbirami na świecie. Słyszy się o ich wypadach na wszystkie wybrzeża, od Azji aż do Afryki i Hiszpanii.

– To prawda, ale tu, w Italii? I to na wodach wokół Bajów?

– Przyznaję, że to szokująca wiadomość – zgodził się Fabiusz. – Czego innego można jednak oczekiwać przy nasilającym się problemie piractwa i bezczynności senatu?

– A czy nie wydaje się wam dziwne, że ci piraci chcą odebrać okup w Ostii, tak blisko Rzymu?

– Kogo obchodzą takie szczegóły? – Głos Walerii zaczynał się łamać. – Co za różnica, czy mamy zawieźć pieniądze do Słupów Herkulesa, czy na sąsiednią ulicę? Musimy zrobić, cokolwiek nam każą, żeby sprowadzić Spuriusza bezpiecznie do domu!

Skinąłem głową.

– A co z ilością? Idy są już za dwa dni. Sto tysięcy sesterców to dziesięć tysięcy sztuk złota. Możesz zebrać taką sumę na czas?

Kwintus Fabiusz prychnął lekceważąco.

– Pieniądze to nie problem. Ta kwota jest niemal zniewagą… choć czasem się zastanawiam, czy ten chłopak wart jest nawet takiej skromnej sumy – dodał pod nosem.

Waleria zgromiła go wzrokiem.

– Udam, że wcale tego nie słyszałam, Kwintusie. I to przy obcym! – Zerknęła na mnie i szybko spuściła oczy.

Kwintus Fabiusz puścił jej protest mimo uszu.

– Więc jak, Gordianusie, przyjmiesz to zlecenie?

Popatrzyłem na list. Czułem się trochę nieswojo. Moje wahanie zirytowało patrycjusza.

– Jeśli ci chodzi o zapłatę, to zapewniam cię, że potrafię być hojny.

– Zapłata zawsze jest ważna – potwierdziłem, choć wiedziałem, że przy dziurze ziejącej w moim budżecie nie mogę sobie pozwolić na odrzucenie żadnej pracy. – Czy będę działał sam?

– Tak jest. Oczywiście zamierzam też posłać tam oddział zbrojnych…

Przerwałem mu gestem dłoni.

– Tego się właśnie obawiałem. Nie, Kwintusie Fabiuszu, absolutnie się na to nie zgadzam. Jeśli chodzi ci po głowie pomysł odbicia syna siłą, nalegam, abyś o tym zapomniał. Tak dla bezpieczeństwa chłopca, jak i mojego nie mogę na to pozwolić.

– Gordianusie, moi ludzie pojadą do Ostii!

– Jak chcesz. Ale beze mnie.

Wziął głęboki oddech i patrzył na mnie, jakbym odbierał mu ulubioną zabawkę.

– Co więc mam według ciebie robić? – spytał. – Wypłacę okup, oni uwolnią mojego syna i co dalej? Mam ich puścić wolno?

– A chcesz ich schwytać?

– Po to ma się zbrojnych.

Zagryzłem wargę i wolno pokręciłem głową.

– Ostrzegano mnie, że umiesz się targować – warknął Fabiusz. – Dobrze, rozważ więc taką propozycję: jeżeli uda ci się wyswobodzić mojego syna, a potem moi ludzie odbiorą im okup, wynagrodzę cię jedną dwudziestą całej odzyskanej sumy, niezależnie od ustalonego honorarium.

W wyobraźni usłyszałem jak słodką muzykę brzęk sypiących się do mojej skrzyni monet. Odchrząknąłem i zacząłem w myślach liczyć: jedna dwudziesta ze stu tysięcy sesterców to pięć tysięcy, czyli pięćset sztuk złota. Powiedziałem to głośno, żeby uniknąć nieporozumień. Kwintus Fabiusz wolno skinął głową.

Pięćset sztuk złota oznaczałoby spłacone długi, naprawiony wreszcie dach mojego domu, no i mógłbym sobie pozwolić na niewolnika do ochrony, inwestycję konieczną od dawna i tylekroć odkładaną, a jeszcze nie wydałbym wszystkiego. Z drugiej strony nad tą sprawą unosił się jakiś podejrzany zapaszek. Po głębszym zastanowieniu zdecydowałem, że za sowite honorarium plus pięćset sztuk złota warto sobie zatkać nos.

Zanim opuściłem dom Fabiusza, spytałem, czy mogę zobaczyć jakiś portret zaginionego młodzieńca. Gospodarz oddalił się, pozostawiając mnie pod opieką żony. Waleria otarła łzy i nawet się blado uśmiechnęła, prowadząc mnie do innego pokoju.

– W ubiegłym roku, kiedy spędzaliśmy w Bajach wakacje, pewna artystka zwana Iają z Kyziko sportretowała całą rodzinę.

Uśmiechnęła się żywiej, wyraźnie dumna z uchwyconego przez malarkę podobieństwa. Portret był wykonany na drewnie techniką enkaustyczną. Po lewej stronie stał Kwintus Fabiusz z surową miną, po prawej słodko uśmiechnięta Waleria, a między nimi uderzająco przystojny młodzieniec o orzechowych włosach i błękitnych oczach. Nie było wątpliwości: to musiał być jej syn. Portret pokazywał go tylko do ramion, ale widać było, że ma na sobie togę.

– Czy ten portret został wykonany dla uczczenia wejścia twojego syna w wiek męski?

– Tak.

– Jest niemal równie piękny jak jego matka – stwierdziłem rzeczowo, bez pochlebstwa.

– Ludzie często komentują nasze podobieństwo.

– Rzekłbym, że usta ma po ojcu.

Waleria potrząsnęła głową.

– Spuriusz i mój syn nie są spokrewnieni.

– Nie?

– Mój pierwszy mąż zginął podczas wojny domowej. Kiedy Kwintus się ze mną ożenił, adoptował Spuriusza i uczynił go swym spadkobiercą.

– Ach, więc Spuriusz jest jego pasierbem. Czy w domu są jeszcze inne dzieci?

– Tylko on jeden. Kwintus chciał mieć więcej dzieci, ale nie wyszło. – Wzruszyła ramionami. – Ale kocha Spuriusza jak własnego syna, jestem tego pewna, choć nie zawsze to okazuje. To prawda, że czasem się kłócą, ale który ojciec i syn tego nie robią? Wiecznie się spierają o pieniądze. Przyznaję, że Spuriusz potrafi być rozrzutny, a wiadomo, że Fabiusze słyną ze skąpstwa. Ale nie zwracaj uwagi na te ostre słowa, które usłyszałeś od mojego męża. To straszne przeżycie nas oboje wyprowadza z równowagi. – Waleria odwróciła się do portretu i uśmiechnęła się smutno. – Mój mały Cezar! – szepnęła.

– Cezar?

– Och, wiesz, kogo mam na myśli. Siostrzeńca Mariusza, który ubiegłej zimy wpadł w ręce piratów i wyszedł z tego cało. Jak Spuriusz uwielbiał słuchać tej historii! Za każdym razem, kiedy widywał go na Forum, wracał do domu bez tchu i wołał od progu: „Mamo, zgadnij, kogo dziś spotkałem?” A ja się śmiałam, wiedząc, że tylko Cezar może go wprawić w takie podekscytowanie… – Usta jej zadrżały. – A teraz przez jakiś okrutny żart bogów Spuriusz sam został porwany przez piratów! Dlatego właśnie nazywam go moim małym Cezarem. Wiem, jak musi być dzielny, i modlę się o szczęśliwe zakończenie.


Następnego dnia wyjechałem do Ostii w towarzystwie zbrojnego oddziału wynajętego i wyposażonego na tę okazję przez Kwintusa Fabiusza. Składał się on z weteranów wojskowych i wyzwolonych gladiatorów, ludzi bez perspektyw, którzy za skromne wynagrodzenie gotowi są zabijać i ryzykować życie. Było nas w sumie pięćdziesięciu chłopa, stłoczonych na wąskiej łodzi płynącej z nurtem Tybru. Najemnicy zmieniali się przy wiosłach, śpiewali stare wojskowe pieśni i przechwalali się swoimi wyczynami na polu bitwy lub arenie. Gdyby wierzyć ich opowieściom, to razem wzięci musieli wyciąć w pień ludność kilku miast wielkości Rzymu.

Ich dowódcą był Marek, stary centurion Sulli, wyróżniający się paskudną blizną biegnącą od prawego policzka aż do podbródka i przecinającą usta. Być może ta rana powodowała, że mówienie sprawiało mu ból; ze świecą by szukać większego milczka niż on. Kiedy usiłowałem się dowiedzieć, jakie rozkazy otrzymał od Kwintusa Fabiusza, od razu dał mi jasno do zrozumienia, że nie dowiem się ani więcej, ani mniej niż to, co zechce mi powiedzieć, czyli w tej chwili nic.

Wśród tych ludzi byłem obcy. Odwracali wzrok, kiedy przechodziłem, a ilekroć udało mi się nawiązać z którymś rozmowę, szybko znajdował coś ważniejszego do roboty i ani się obejrzałem, jak już mówiłem w pustą przestrzeń. Był jednak jeden, który wyraźnie mnie polubił. Nazywał się Belbo. Do pewnego stopnia i on był poddany podobnemu ostracyzmowi, ponieważ był niewolnikiem Fabiusza. Pan dołączył go do oddziału ze względu na jego potężną budowę i wielką siłę. Poprzedni właściciel wyszkolił Belbona na gladiatora, ale u Fabiusza osiłek pracował w stajniach. Czuprynę miał jak kopa słomy, a zarost i owłosienie piersi rudawe. Był zdecydowanie największym mężczyzną w całej kompanii; inni dowcipkowali, że gdyby szybko przeszedł z burty na burtę, wywróciłby łódź razem z nami.

Nie spodziewałem się czegokolwiek od niego dowiedzieć, ale szybko okazało się, że Belbo wie więcej, niż sądziłem. Potwierdził, że młody Spuriusz nie był w najlepszych stosunkach z ojczymem.

– Zawsze była między nimi niechęć. Pani kocha chłopca, a on ją, ale pan nie ma do niego serca. Co jest dziwne, bo chłopak pod wieloma względami bardziej przypomina jego niż matkę, mimo że jest tylko adoptowanym synem pana.

– Naprawdę? Wygląda zupełnie jak matka.

– Tak, ma nawet taki sam głos i ruchy jak ona, ale to jakby maska, jeśli chcesz znać moje zdanie. W rzeczywistości jest tak samo surowy jak pan i równie uparty. Zapytaj jakiegoś niewolnika, który mu podpadł.

– Może w tym właśnie szkopuł – powiedziałem. – Są do siebie zbyt podobni i rywalizują o względy tej samej kobiety.

Wkrótce dopłynęliśmy do Ostii i łódź dobiła do krótkiego pomostu wystającego na rzekę niczym ostroga. Nieco dalej w dół rzeki, gdzie kończyły się nabrzeża, widać już było morze. Nad naszymi głowami krążyły mewy, a wiatr niósł zapach słonej wody. Najsilniejsi z najemników zaczęli wyładowywać skrzynie zawierające dziesięć tysięcy sztuk złota i ustawiać je na wozie, który zatoczono potem do magazynu. Połowa oddziału objęła przy nim straż. Spodziewałem się, że reszta weźmie kurs na najbliższą tawernę, ale Marek trzymał ich żelazną ręką i nikt nie ruszył się z łodzi. Czas na świętowanie będzie nazajutrz, po przekazaniu okupu.

Ja sam zamierzałem poszukać noclegu „Pod Latającą Rybą”, w tawernie, o której Spuriusz wspominał w liście. Powiedziałem Markowi, że chcę zabrać ze sobą Belbona.

– Nie. Niewolnik zostanie tutaj – odparł.

– Potrzebuję go do ochrony.

– Kwintus Fabiusz nic o tym nie mówił. Nie możesz zwracać na siebie uwagi.

– Bez niewolnika będę się bardziej wyróżniał.

Marek zastanowił się nad tym przez chwilę, po czym się zgodził.

– I bardzo dobrze! – krzyknął któryś z najemników. – Olbrzym zajmuje miejsca za trzech!

Belbo zaśmiał się na to jowialnie, nie widząc w tym złośliwości.

Znalazłem „Latającą Rybę” na nabrzeżu od strony morza, gdzie kotwiczyły większe statki. Na parterze mieściła się tawerna i stajnia, na piętrze były do wynajęcia ciasne pokoiki. Wybrałem jeden z nich, zamówiłem dla nas obu smaczny posiłek z gotowanej ryby i małży, a potem wybrałem się na długi spacer po mieście, chcąc odświeżyć w pamięci rozkład uliczek. Upłynęło wiele czasu, odkąd ostatni raz byłem w Ostii.

O zachodzie słońca, kiedy horyzont rozbłysnął feerią złotych i purpurowych deseni, zasiadłem na nabrzeżu, prowadząc zdawkową konwersację z Belbonem i przyglądając się rozmaitym statkom i stateczkom cumującym przy brzegu lub kotwiczącym na głębszej wodzie. W większości były to łodzie rybackie i galery towarowe, ale znalazł się tam też okręt wojenny pomalowany na czerwono i najeżony rzędami wioseł. Jego dziób zdobił olbrzymi barani łeb z brązu, połyskujący krwawo w blasku zachodzącego słońca.

Raczyliśmy się winem ze skórzanego bukłaka, Belbo był więc bardzo rozmowny. Po jakimś czasie spytałem go, jakie rozkazy otrzymał centurion Marek od jego pana. Niewolnik odpowiedział bez wahania:

– Mamy zabić tych piratów.

– Ot, tak po prostu?

– No, oczywiście mamy uważać, żeby chłopakowi nic się nie stało, ale piraci nie mogą ujść cało.

– Nie macie ich pochwycić i postawić przed rzymskim sądem?

– Nie. Pan kazał ich wybić na miejscu co do jednego.

Skinąłem poważnie głową.

– A będziesz mógł to zrobić, Belbonie, jeśli zajdzie potrzeba?

– Zabić człowieka? – Wzruszył ramionami. – Nie jestem taki, jak niektórzy na łodzi. Nie zabijałem ludzi setkami.

– Podejrzewam, że większość z nich znacznie przesadzała w swoich opowieściach.

– Tak? Ale ja nie byłem gladiatorem długo. Nie zabiłem wielu przeciwników.

– A ilu?

– Tylko… – zmarszczył czoło, licząc w pamięci -…może dwudziestu czy trzydziestu.


Następnego ranka wstałem wcześnie i włożyłem czerwoną tunikę, zgodnie z instrukcjami w liście Spuriusza. Zanim zszedłem na dół, do tawerny, poleciłem Belbonowi znaleźć sobie miejsce przed budynkiem, skąd mógłby obserwować wejście.

– Jeśli wyjdę, idź za mną, ale trzymaj się z dala. Potrafisz to zrobić, nie rzucając się w oczy?

Kiwnął tylko głową. Popatrzyłem na jego słomiane włosy i zwalistą sylwetkę; miałem co do tego poważne wątpliwości.

Kiedy ustąpił poranny chłód, karczmarz podciągnął zasłony, wpuszczając do środka świeże powietrze i słońce. Na nabrzeżu zaczął się ruch. Siedziałem cierpliwie pod samym skrajem dachu tawerny i patrzyłem na przechodzących kupców i marynarzy. Kawałek dalej Belbo stanął w cieniu, oparty o jakąś szopę. Krowi wyraz jego twarzy i to, że z trudem utrzymywał oczy otwarte, nadawało mu wygląd leniwego sługi, który jak najdłużej pragnie unikać swego pana i uszczknąć dla siebie jeszcze kilka chwil snu. Ten kamuflaż był tak przekonujący, że albo w Belbonie drzemał talent aktorski, albo też olbrzym był naprawdę tak tępy, na jakiego wyglądał.

Nie musiałem długo czekać. Do tawerny wszedł młody mężczyzna, nieledwie chłopiec. Zmrużył oczy, starając się dostosować wzrok do ciemniejszego wnętrza. Gdy postrzegł moją czerwoną tunikę, ruszył wprost ku mnie.

– Kto cię przysłał? – spytał bez wstępów.

Jego akcent był raczej grecki niż cylicyjski.

– Kwintus Fabiusz – odrzekłem.

Kiwnął głową, po czym jął mi się przyglądać. Miał pociągłą, wyraźnie nawykłą do słońca i wiatru twarz, okoloną długimi czarnymi włosami i brodą. W zielonych oczach czaiła się jakaś dzikość. Na ogorzałych policzkach i kończynach nie zobaczyłem żadnych blizn, których można by się spodziewać u zatwardziałego pirata. Nie było też po nim widać typowej dla takich ludzi determinacji i okrucieństwa.

– Nazywam się Gordianus. A jak mam się zwracać do ciebie?

Wydawał się zaskoczony pytaniem o imię.

– Kleon – powiedział tonem świadczącym o tym, że chętnie by podał fałszywe, ale żadne nie przyszło mu do głowy. Imię, podobnie jak rysy twarzy, też było greckie.

– Jesteśmy tu z tego samego powodu, prawda? – spytałem, przyglądając mu się z powątpiewaniem.

– Tak, przyszedłem po okup – potwierdził. – Gdzie go masz?

– Gdzie jest chłopak?

– W bezpiecznym miejscu.

– Muszę mieć pewność, że żyje.

– Mogę cię do niego zabrać choćby zaraz, jeśli chcesz.

– Chcę.

– Chodź więc ze mną.

Wyszliśmy z tawerny i przez jakiś czas szliśmy nabrzeżem, potem skręciliśmy w wąską uliczkę między dwoma rzędami magazynów. Kleon szedł szybko i zaczął raptownie zmieniać kierunek na każdym skrzyżowaniu, czasami zawracając w stronę morza. Spodziewałem się lada chwila wpaść na Belbona, ale nigdzie nie było go widać. Albo był szczególnie uzdolnionym szpiegiem, albo po prostu go zgubiliśmy. W końcu stanęliśmy przy jakimś wozie, którego dno zakryte było płachtą z grubego płótna. Kleon rozejrzał się nerwowo, po czym pchnął mnie ku wozowi i kazał wsunąć się pod płótno. Gdy tylko to zrobiłem, woźnica strzelił z bata i ruszyliśmy. Ze swojej pozycji nie widziałem absolutnie nic, a wóz tyle razy skręcał, że szybko straciłem orientację i dałem za wygraną, zaprzestając prób zapamiętania drogi. W końcu stanęliśmy. Zaskrzypiały zawiasy, wóz podjechał jeszcze kawałek i usłyszałem trzask zamykanych wrót. Jeszcze zanim ściągnięto ze mnie płachtę, po zapachu siana i nawozu domyśliłem się, że jesteśmy w stajni. Czułem też w powietrzu morską sól; nie odjechaliśmy zatem daleko w głąb lądu. Usiadłem i rozejrzałem się. Wysokie pomieszczenie oświetlało tylko kilka promieni słońca wpadających przez dziury po sękach. Zerknąłem na woźnicę, który szybko odwrócił twarz. Kleon chwycił mnie za ramię.

– Chciałeś zobaczyć chłopca?

Zeskoczyłem z wozu i ruszyłem za nim. Zatrzymał się przed jedną z końskich zagród. Na nasz widok z kupki siana podniosła się postać w ciemnej tunice. Nawet w tym mdłym świetle poznałem młodzieńca z portretu. Spuriusz był jeszcze bardziej podobny do Walerii, niż myślałem, ale jej cera była mlecznobiała, a on miał twarz ogorzałą od słońca, przez co jego oczy i zęby błyszczały jak alabaster. Waleria często miała minę wyrażającą niepokój i melancholię, jej syn wyglądał na ironicznie ubawionego. Na portrecie malarka uwieczniła go z resztkami dziecięcej pulchności; teraz był szczuplejszy i było mu z tym bardziej do twarzy. Czy cierpiał? Nie widać było po nim tego zastraszenia, jakiego można by się spodziewać po torturowanym młodym człowieku. Sprawiał wrażenie, że jest na przedłużających się wakacjach. Kiedy się odezwał, zabrzmiało to jednak bardzo konkretnie.

– Czemu to trwało tak długo? – warknął.

Kleon wzruszył ramionami z głupią miną. Jeżeli ten chłopak chce naśladować zuchowatość Cezara, to czyżby mu się udawało? Spuriusz popatrzył na mnie sceptycznie.

– Kim jesteś? – zapytał.

– Nazywam się Gordianus. Twój ojciec przysłał mnie z okupem za ciebie.

– Sam też tu przyjechał?

Zawahałem się,

– Nie – powiedziałem w końcu, wskazując ruchem głowy na pirata i starając się bez słów zasugerować Spuriuszowi, że nie powinniśmy wdawać się w szczegóły w obecności jego porywaczy.

– Przywiozłeś te pieniądze?

– Są gdzie indziej. Chciałem najpierw cię zobaczyć.

– Dobrze. Przekaż je więc tym barbarzyńcom i zabierz mnie stąd. Mam po dziurki w nosie przestawania z hołotą. Czas wracać do Rzymu, gdzie można się rozkoszować ciekawą konwersacją i dobrym jadłem! – Założył ręce na piersi. – No, bierz się do dzieła! Piraci są wszędzie dookoła, tylko ich nie widać. Niech ci się nie zdaje, że nie zabiliby nas obu z przyjemnością, gdybyś tylko dał im pretekst. Krwawe bestie! Widzisz, że jestem cały i zdrowy. Jak dostaną okup, uwolnią mnie. Ruszajcie więc obydwaj. Pospieszcie się!

Wróciłem na wóz. Kleon znów nakrył mnie płachtą, potem usłyszałem skrzypienie otwieranych drzwi i wóz zaczął się toczyć. I znów kluczyliśmy bez końca, zanim się zatrzymaliśmy. Zacisnąłem powieki przed nagłą jasnością, kiedy ściągnięto ze mnie nakrycie i stanąłem na ulicy. Byliśmy w tym samym miejscu, skąd wyruszyliśmy: na nabrzeżu, niedaleko „Latającej Ryby”. Kiedy szliśmy do tawerny, zakląłem w duchu, widząc Belbona tam, gdzie go zostawiłem, opartego o szopę i z zamkniętymi oczami! Czyżby w ogóle nas nie śledził, tylko przedrzemał cały ten epizod na stojąco?

– Zostawię cię teraz – oznajmił Kleon. – Gdzie mam odebrać okup?

Opisałem mu położenie magazynu nad Tybrem. Powiedział mi, że przyjedzie wozem z kilkoma ludźmi. Kiedy załadują złoto, mam z nimi jechać – sam – i gdy już będą bezpieczni, przekażą mi Spuriusza.

– Jaką mam gwarancję, że uwolnicie chłopaka? Albo nawet mnie samego?

– Chcemy pieniędzy, a nie ciebie ani… chłopaka. – Głos Kleona się dziwnie załamał. – A więc, za godzinę! – dokończył, po czym zawrócił na pięcie i wmieszał się w tłum.

Odczekałem chwilę, a potem też się odwróciłem, zamierzając iść prosto do Belbona i przynajmniej kopnąć go w łydkę. Nie zrobiłem jednak nawet kroku, zderzyłem się bowiem z wielkim, nieruchomym obiektem: właśnie z Belbonem. Odbiłem się od niego jak piłka i byłbym upadł, ale niewolnik złapał mnie za ramię i postawił z powrotem na nogi, jakbym był dzieckiem.

– Myślałem, że śpisz!

– Nieźle umiem udawać truposza, co? – Belbo się roześmiał. – Ta sztuczka uratowała mi raz życie na arenie. Tamten drugi myślał, że zemdlałem ze strachu. Głupiec postawił mi stopę na piersi i wyszczerzył zęby do swego pana… i zanim się zorientował, już leżał na ziemi z moim mieczem na gardle!

– Fascynujące. Więc jak, śledziłeś nas czy nie?

– Śledziłem, ale… – Belbo zwiesił głowę. – Zgubiłem was bardzo szybko.

– A widziałeś przynajmniej, jak wsiadałem na wóz?

– Nie.

– Na jądra Numy! To nie mamy pojęcia, gdzie trzymają Spuriusza. Nie możemy nic zrobić, tylko czekać, aż Kleon przyjdzie po okup. – Zapatrzyłem się na morze i uwijające się nad nami mewy. – Powiedz mi, Belbonie, dlaczego okoliczności tego porwania czymś mi śmierdzą?

– A śmierdzą?

– Jak zdechła ryba.

– W końcu jesteśmy nad morzem. – Niewolnik wzruszył ramionami.

Klasnąłem w dłonie.

– Oto promień światła zesłany z niebios przebija szarą mgłę!

Belbo spojrzał na lazurowe, bezchmurne niebo i zmarszczył brwi, nie rozumiejąc.

– Chcę powiedzieć, Belbonie, że nagle pojąłem prawdę… jak mi się zdaje. Ale nie mogę się pozbyć bardzo niedobrych przeczuć.


– Rozumiesz, co do ciebie mówię? To strasznie ważne, żebyś ze swymi ludźmi nie próbował iść za Kleonem, kiedy odjedzie ze złotem!

Centurion Marek patrzył na mnie sceptycznie.

– A ty z nim? Co miałoby cię wtedy powstrzymać przed ucieczką z piratami i z okupem?

– Kwintus Fabiusz obdarzył mnie zaufaniem, powierzając mi przekazanie pieniędzy. To ci powinno wystarczyć.

– Mnie zaś powierzył wykonanie pewnych rozkazów. – Marek założył na piersi muskularne ręce, pokryte puklami czarnych i siwych włosków.

– Posłuchaj mnie, Marku. Myślę, że znam zamiary tych ludzi. Jeśli mam rację, chłopiec jest zupełnie bezpieczny…

– Ha! Honor pirata, co? – Najemnik prychnął pogardliwie.

– Zupełnie bezpieczny, dopóki wszystko będzie szło po ich myśli. Poza tym, jeśli się nie mylę, będziesz mógł z łatwością odzyskać okup nieco później. Próbując nas śledzić albo przeszkodzić w przekazaniu złota, to ty wystawisz życie Spuriusza na niebezpieczeństwo, a i moje przy okazji.

Marek zagryzł wargi i zmarszczył nos.

– Jeśli nie zastosujesz się do mojego żądania i coś się stanie chłopcu, zastanów się, jaka będzie reakcja Kwintusa Fabiusza. No, to jak będzie? Kleon i jego ludzie zjawią się lada chwila.

Wymamrotał coś, co przyjąłem za zgodę, po czym odwrócił się, usłyszawszy kroki biegnącego ku nam jednego ze swoich gladiatorów.

– Centurionie, czterech ludzi z wozem zmierza w naszą stronę!

Marek uniósł rękę i jego podkomendni zniknęli w cieniu magazynu. Ktoś stuknął mnie w ramię.

– A co ze mną? – spytał Belbo. – Mam próbować ich śledzić, jak rano?

Pokręciłem głową i zerknąłem nerwowo ku drzwiom magazynu.

– Ale będziesz w niebezpieczeństwie, panie – nalegał niewolnik. – Potrzebny ci będzie ochroniarz. Zmuś tych piratów, żeby zabrali nas obu.

– Cicho, Belbonie! Idź się ukryć z innymi. No, już! – Popchnąłem go obiema rękami, ale szybko zdałem sobie sprawę, że łatwiej przyszłoby mi przesunąć drzewo.

W końcu Belbo dał za wygraną i potruchtał na miejsce, choć z nieszczęśliwą miną. W chwilę potem w otwartych drzwiach magazynu zjawił się Kleon, a za nim wóz z woźnicą i dwoma innymi młodymi ludźmi. Wszyscy wyglądali na Greków.

Pokazałem Kleonowi skrzynki ze złotem i kolejno otwierałem ich wieka. Nawet w półmroku panującym w pomieszczeniu blask złota zdawał się go olśniewać. Uśmiechnął się i… zrobił zakłopotaną minę.

– Tyle tego! Zastanawiałem się, jak to będzie wyglądać, ale nie mogłem sobie wyobrazić. Przychodziło mi tylko na myśl dziesięć tysięcy złotych rybek…

Potrząsnął głową i wraz z towarzyszami zabrali się do ładowania skrzynek na wóz. Można by sądzić, że grupa krwiożerczych piratów odtańczy triumfalny taniec, widząc tak wielki łup, ale oni tylko pracowali z powagą, a nawet rzekłbym, że z niepokojem. Po zakończeniu załadunku Kleon otarł z czoła strużkę potu i wskazał mi wolne miejsce na wozie między rzędami skrzynek.

– Zmieścisz się tam, jak się położysz. – Rozejrzał się niespokojnie po magazynie i podnosząc głos, dodał: – I powtarzam raz jeszcze, lepiej, żeby nikt nas nie próbował śledzić. Nasi ludzie obserwują całą trasę i zorientują się, jeśli ktokolwiek pójdzie za nami. Gdy tylko coś wzbudzi nasze podejrzenia, cokolwiek by to było, nie odpowiadam za następstwa! Zrozumiano? – Pytanie skierował właściwie w przestrzeń.

– Zrozumiano – potwierdziłem. Wchodząc na wóz, złapałem go za ramię, niby dla odzyskania równowagi, i szepnąłem mu do ucha: – Kleonie, chyba naprawdę nie skrzywdziłbyś tego chłopca, co?

Rzucił mi dziwnie żałosne spojrzenie, jak człowiek od dawna przez nikogo nie rozumiany, który nagle znalazł życzliwego słuchacza. Po chwili jednak przełknął głośno ślinę i znów przybrał swą hardą minę.

– Nic mu się nie stanie, jeśli wszystko pójdzie dobrze – rzekł ochrypłym głosem.

Ułożyłem się między skrzynkami jak najwygodniej. Wóz okryto kawałem żaglowego płótna i po chwili ruszyliśmy w drogę.


Od tej chwili, pomyślałem, wszystko powinno pójść gładko. Marek zgodził się nie iść za nami. Kleon ma złoto, a niedługo ja będę miał Spuriusza. Nawet jeśli moje podejrzenia są błędne, porywacze nie mają powodu, aby cokolwiek zrobić chłopcu albo mnie; niczego by nie zyskali na naszej śmierci. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem…

Być może to ciasnota w wozie i ciemność wywołały u mnie gonitwę coraz czarniejszych myśli. Wziąłem niewyraźne mruknięcie Marka za wyraz zgody na zaniechanie pościgu, ale czy dobrze go zrozumiałem? Kto wie, czy jego ludzie już nas nie śledzą, nieudolnie i w widoczny sposób? Obserwatorzy ich spostrzegą i podniosą alarm; tamci zaatakują wóz… zaraz rozlegną się krzyki, szczęk mieczy… ostrze przebije żaglowe płótno i trafi mnie prosto w serce…

Ta wizja była tak realna, że aż podskoczyłem, jak człowiek budzący się z koszmaru. Oczy miałem jednak szeroko otwarte… Wziąłem głęboki oddech, żeby się uspokoić, ale moje myśli dalej mknęły jak oszalałe. A jeśli błędnie oceniłem Kleona? Być może jego smutne zielone oczy są tylko maską, sprytnym przebraniem zatwardziałego zabójcy? Nadąsany piękny chłopiec, którego rano widziałem, być może już nie żyje; piraci, mimo jego buńczucznego zachowania, podcięli mu gardło w tej samej stajni, do której wkrótce wjedziemy. Gdy tylko się upewnią, że nikt nas nie śledził, wyciągną mnie, zwiążą i zakneblują, po czym zataszczą na swój statek, rechocząc wniebogłosy, wirując i podskakując w triumfalnym tańcu, od którego się powstrzymywali podczas załadunku łupu. Cylicyjscy piraci, najokrutniejsi zbóje, jakich nosi ziemia! Zabiorą mnie na morze, wierzgającego i krzyczącego bezgłośnie we wrzynający się w usta knebel. Potem przy świetle księżyca podpalą na mnie ubranie, a gdy już znudzi się im słuchanie moich wrzasków, zepchną mnie do wody. Niemal czułem zapach palonego ciała, słyszałem syk płomieni gaszonych przez słoną wodę rozstępującą się pode mną i zaraz zamykającą mnie w zimnym, duszącym uścisku, czułem sól drażniącą mi nozdrza. Co ze mnie zostanie, gdy już ryby skończą ucztę?

Mimo ciasnoty jakoś udało mi się otrzeć pot z czoła. Takie makabryczne wyobrażenia nie mają sensu, powiedziałem sobie. Muszę ufać własnej intuicji, a ona podpowiada mi, że Kleon nie jest człowiekiem, który mógłby kogokolwiek zamordować, w każdym razie nie z zimną krwią. Nawet aktor Roscjusz nie umiałby udawać takiej niewinności. Dziwny z niego pirat, nie ma co!

Potem znów poczułem nagły strach, jeszcze gorszy niż poprzednio. Belbo wyjawił mi, że Kwintus Fabiusz życzy sobie śmierci wszystkich piratów. „Mamy uważać, żeby chłopakowi nic się nie stało”… ale czy naprawdę? Trudno oczekiwać, żeby niewolnik znał wszystkie tajne rozkazy, jakie jego pan wydał Markowi. Spuriusz nie jest jego synem, Fabiusz wyrażał się o nim ze wzgardą. A może w rzeczywistości pragnie śmierci swego pasierba? Wysłał okup za niego, to prawda, ale nie mógł postąpić inaczej, choćby dla uspokojenia Walerii i ratowania honoru. Gdyby jednak okazało się, że chłopak zginął z rąk piratów… albo gdyby dało się to upozorować?

Całkiem możliwe zresztą, że nie kto inny, tylko Kwintus Fabiusz zaaranżował porwanie swego pasierba. Byłby to sprytny sposób pozbycia się go bez ściągania na siebie podejrzeń. Pomysł był sam w sobie potworny, ale znałem już ludzi dość przebiegłych, by w ich głowach powstała taka intryga. Gdyby jednak tak było, dlaczego mnie wynajął? Być może w celu zademonstrowania swej troski i sumienności przez wprowadzenie osoby z zewnątrz. Może chciał udowodnić Walerii i całemu Rzymowi, że poważnie traktuje ratowanie porwanego pasierba. W takim razie jego plan pozbycia się Spuriusza musiałby zawierać pewien dodatkowy element: niefortunne zejście ze świata niejakiego Poszukiwacza, który tragicznie spartaczył proste, zdawałoby się, zadanie przekazania okupu…

Czy ta podróż kiedykolwiek się skończy? Droga stawała się coraz bardziej wyboista, wóz podskakiwał i chybotał się na wszystkie strony. Moje wyszukane scenariusze zdrady i zbrodni nagle przyćmiły bardziej prawdopodobne niebezpieczeństwo, że zostanę przygnieciony przez którąś z ciężkich skrzyń. I, na Herkulesa, jakże tu było gorąco! Zanim wreszcie stanęliśmy, moja tunika była tak mokra, jakbym dopiero co wskoczył do morza. Ktoś ściągnął ze mnie płachtę i natychmiast poczułem chłód słonego wiatru.

Spodziewałem się, że wrócimy do stajni, gdzie widziałem Spuriusza. Tymczasem byliśmy na piaszczystej plaży u stóp niewielkich wzgórz gdzieś za miastem. W ląd wrzynała się tu niewielka zatoczka, oznaczona na obu brzegach sporymi głazami. Na płyciźnie kołysała się mała łódź wiosłowa, a dalej, na głębszej wodzie stał na kotwicy większy statek. Zeskoczyłem z wozu zadowolony, że znów mogę oddychać świeżym powietrzem. Kleon i jego trzech kompanów pospiesznie zaczęli przenosić skrzynki z wozu na łódź.

– Ale ciężkie, cholera! – burknął jeden z nich. – Nie damy rady zabrać ich wszystkich naraz.

– Gdzie jest chłopiec? – spytałem, łapiąc Kleona za ramię.

– Tu jestem.

Obróciłem się na pięcie i zobaczyłem Spuriusza wychodzącego zza osłony głazów na końcu zatoczki. Z powodu upału zdjął tunikę i miał na sobie tylko przepaskę biodrową. Musiało to być jego codzienne ubranie, jeśli w ogóle się ubierał; jego szczupły, ale muskularny tors i długie nogi były mocno i równo opalone. Spojrzałem na Kleona. Miał minę, jakby właśnie zadra weszła mu w palec. Wpatrywał się w chłopca, przełykając z trudem ślinę.

– No, najwyższy czas! – Spuriusz założył ręce na piersi i wbił we mnie gniewne spojrzenie. Nadąsany wyglądał jeszcze ładniej.

– Może włożysz tunikę – zaproponowałem. – Powinniśmy ruszać w drogę. Kleonie, pokaż nam kierunek na Ostię, to sobie pójdziemy. Chyba że zostawisz nam wóz?

Kleon nie odezwał się, jakby osłupiały. Spuriusz wszedł pomiędzy nas i odciągnął mnie na stronę.

– Czy ktoś was śledził? – spytał szeptem.

– Nie sądzę.

– Jesteś pewien?

– Nie mogę mieć absolutnej pewności.

Zerknąłem na Kleona; nie było po nim widać, że nas słyszy. Łódka płynęła już do statku z pierwszą partią złota, głęboko zanurzona pod jego ciężarem.

– Czy pater wysłał z tobą zbrojnych, czy nie? Odpowiadaj! – Spuriusz mówił do mnie jak do niewolnika.

– Młody człowieku – odparłem surowym tonem – w tej chwili pracuję dla twojej matki i ojca…

– Ojczyma! – Chłopak zmarszczył nos i wypluł z siebie to słowo jak obelgę.

– Moim zadaniem jest dopilnować, abyś dotarł cały do domu. Dopóki nie znajdziemy się bezpiecznie w Ostii, trzymaj język za zębami.

Na takie dictum Spuriusz zaniemówił, po czym rzucił mi nienawistne spojrzenie.

– Tak czy owak, ci ludzie z pewnością nie pozwolą mi odejść, dopóki całe złoto nie znajdzie się na statku – rzekł podniesionym głosem. – Zgadza się, Kleonie?

– Co takiego? Ach… tak, oczywiście – powiedział Kleon.

Bryza rozwiewała jego długie włosy. Oczy wezbrały mu łzami, jak gdyby drażniła je morska sól. Spuriusz złapał mnie za ramię i odprowadził jeszcze kawałek dalej.

– Teraz słuchaj – warknął. – Czy ten stary sknera przysłał z tobą swoich ludzi, czy nie? A może jesteś tu sam?

– Już cię prosiłem, żebyś był cicho.

– A ja ci rozkazuję odpowiadać! Chyba że chcesz, abym złożył rodzicom bardzo niepochlebny raport na twój temat.

Dlaczego tak mu zależało na tej informacji? I to akurat teraz? Zdaje się, że moje podejrzenia co do tego porwania okazują się słuszne, pomyślałem. Gdybym nie miał ze sobą oddziału zbrojnych, Spuriusz mógłby pozostać ze swoimi tak zwanymi porywaczami, choćby po to, aby trzymać się blisko złota, czy raczej przypadającej na niego części. Może udałoby mu się naciągnąć ojczyma na kolejny okup. Ale jeżeli ludzie Fabiusza czekali nieopodal w gotowości, lepiej byłoby dla niego zostać przeze mnie „uratowanym” w tej chwili. Pozwoliłoby to tym rybakom – bo z pewnością ci neapolitańscy Grecy nie są piratami – uciec bez przeszkód wraz ze złotem.

– Przypuśćmy, że istotnie jest tu oddział najemników – powiedziałem. – W takim razie lepiej, żeby twoi przyjaciele zniknęli stąd jak najszybciej. Załóżmy teraz, że uda im się zwiać ze złotem. Jak wydobędziesz od nich swój udział?

Spuriusz patrzył na mnie bez wyrazu przez długą chwilę, po czym błysnął tak czarującym uśmiechem, że prawie zrozumiałem beznadziejne zadurzenie Kleona.

– W końcu wiem, gdzie ich znaleźć. Nie ośmielą się mnie oszukać. Zawsze mogę ich wydać i spowodować, że zginą co do jednego na krzyżach. Będą trzymać dla mnie moją część tak długo, aż będę mógł ją odebrać.

– Jakiego też targu z nimi dobiłeś? Dziewięć dziesiątych złota dla ciebie, jedna dziesiąta dla nich?

Uśmiechnął się znowu, tym razem jak ktoś przyłapany na czymś z gruntu złym, ale sprytnie przeprowadzonym.

– Aż tak szczodry nie byłem.

– Gdzie znalazłeś tych… piratów?

– Skoczyłem do wody w zatoce pod Neapolis i pływałem od łódki do łódki, dopóki nie trafiłem na właściwą załogę. Szybko się zorientowałem, że Kleon zrobi dla mnie wszystko.

– A więc pomysł tej całej eskapady był wyłącznie twój?

– Oczywiście! Myślisz, że przygłupi rybaczyna mógłby wpaść na coś podobnego? Ci ludzie są urodzonymi podwładnymi. Złowiłem ich w moją sieć jak ryby. Uwielbiają mnie… w każdym razie Kleon… bo i dlaczego nie?

– Podczas gdy ty baraszkowałeś sobie nago na słoneczku ze swoimi adoratorami, twoja matka odchodziła od zmysłów z niepokoju. To nic dla ciebie nie znaczy?

– Trochę zmartwienia dobrze jej zrobi. – Spuriusz wsparł się pod boki i patrzył na mnie spode łba. – To w końcu jej wina. Mogła zmusić starego skąpca, żeby dawał mi więcej pieniędzy, gdyby nie bała się mu postawić. Ale nie zrobiła tego, więc musiałem sam wykombinować, jak wydębić od ojca choć ułamek tego, co i tak mi się należy.

– A co z tymi rybakami? Wystawiłeś ich na straszne niebezpieczeństwo.

– Wiedzą, co ryzykują. Wiedzą też, ile mogą zyskać.

– A Kleon? – Zerknąłem przez ramię i zobaczyłem, że młody Grek nie spuszcza ze Spuriusza rozanielonych oczu. – Biedak ma złamane serce. Coś ty zrobił, żeś go przywiódł do takiego stanu?

– Nic, czym mógłbym przynieść wstyd rodzinie, jeśli do tego zmierzasz. Nic, czego pater sam od czasu do czasu nie robił z ładniejszymi młodymi niewolnikami. Znam swoje miejsce i wiem, co przystoi człowiekowi o mojej pozycji: my czerpiemy przyjemności, od dawania są inni. Nie jak Cezar, który grał żonkę Nikomedesa! Wenus zażartowała sobie z biednego Kleona, sprawiając, że się we mnie zakochał. Pasowało to świetnie do moich planów, ale z przyjemnością się go pozbędę. Irytuje mnie to skakanie wokół mnie. Wolę być obsługiwany przez niewolnika niż adorowany przez zalotnika. Niewolnika możesz odesłać jednym klaśnięciem w dłonie.

– Kleonowi może się coś stać, zanim się ta sprawa zakończy. Jak coś pójdzie źle, może nawet zginąć.

Spuriusz uniósł brwi i spojrzał ku pobliskim wzgórzom.

– A więc jednak są tu zbrojni…

– To był głupi pomysł, Spuriuszu. Naprawdę myślałeś, że ci się to uda?

– Właśnie, że się uda!

– Nie. Na twoje nieszczęście, młodzieńcze, jestem żywotnie zainteresowany nie tylko ratowaniem ciebie, ale i odzyskaniem okupu. Część tego złota będzie moja.

Takie bezpośrednie wyzwanie okazało się błędem. Mógłby zaproponować, że kupi moje milczenie, ale Spuriusz był jeszcze większym skąpcem niż jego ojczym. Kiwnął ręką na Kleona, który natychmiast przybiegł.

– Czy całe złoto załadowaliście?

– To już ostatni raz – odrzekł rybak. – Łódka jest pełna i gotowa. Płynę z nimi. A ty? Wracasz z nami, Spuriuszu?

Chłopak jeszcze raz popatrzył ku wzgórzom.

– Nie jestem pewien – odparł. – Pewne jest jedno, że tego człowieka trzeba uciszyć.

Kleon spojrzał na niego, a potem na mnie.

– No, dalej, Kleonie! Ty masz nóż, a on nie. To chyba proste zadanie? Bierz się w garść i do roboty! Czy muszę wezwać któregoś z twoich kolegów?

Grek wyglądał jak wcielenie nieszczęścia.

– Kleonie, zrób to! Mówiłeś mi, że kiedyś w jakiejś zaszczurzonej tawernie w Pompejach zabiłeś w bójce człowieka. Między innymi z tego powodu wybrałem ciebie do pomocy. Od początku wiedziałeś, że może do tego dojść.

Kleon przełknął głośno ślinę, po czym sięgnął do wiszącej u pasa pochwy i wyciągnął nóż o zębatym ostrzu, jakich rybacy używają do patroszenia ryb.

– Kleonie! – powiedziałem. – Wiem wszystko. Ten chłopak cię po prostu wykorzystuje. Musisz to wiedzieć. Twoje uczucie go nie obchodzi. Odłóż broń, a pomyślimy, jak naprawić to, czego narobiłeś.

Spuriusz roześmiał się i potrząsnął głową.

– Kleon może jest głupcem, ale nie idiotą. Kości są rzucone i on wie, że nie ma wyboru, musi doprowadzić to do końca. A to oznacza pozbycie się ciebie, Gordianusie.

Kleon jęknął przeciągle. Patrzył na mnie, ale przemówił do Spuriusza:

– Tamtego dnia na zatoce, kiedy podpłynąłeś do naszej łodzi i wspiąłeś się na pokład, od pierwszej chwili wiedziałem, że przyniesiesz mi tylko kłopoty. Twoje szalone pomysły…

– Zdaje się, że moje pomysły bardzo ci się podobały, zwłaszcza odkąd wspomniałem o złocie.

– Daj spokój ze złotem! To innym o nie chodziło. Ja chciałem tylko…

– Tak, Kleonie, wiem, czego naprawdę chciałeś. – Spuriusz przewrócił z irytacją oczami. – I obiecuję ci, że któregoś dnia ci na to pozwolę. Teraz jednak… – Machnął niecierpliwie ręką. – Wyobraź sobie, że on jest rybą! Wypatrosz go! Jak to załatwimy, wejdziemy na łódź i odpłyniemy ze złotem do Neapolis.

– Popłyniesz z nami?

– Oczywiście. Ale najpierw ten człowiek musi zostać uciszony. Inaczej wszystkich nas wyda.

Kleon postąpił ku mnie o krok. Przez głowę przemknęła mi myśl, czy nie uciekać, ale szybko ją odrzuciłem. Grek musiał być nawykły do biegania po piasku, a nie uśmiechało mi się dostać tym zębatym nożem w plecy. Może więc śmiało stawić mu czoło? Jesteśmy mniej więcej tego samego wzrostu i wagi, a ja przypuszczalnie mam większe doświadczenie w walce wręcz niż on; to mi się jednak nie przyda na wiele, skoro on ma nóż. Moją jedyną przewagą było… jego niezdecydowanie. Kleon działał bez przekonania; za każdym razem, gdy zwracał się do Spuriusza, w jego głosie brzmiało romantyczne cierpienie, ale i nuta urazy. Jeśli uda mi się zagrać na tej strunie, może zapobiegnę atakowi?

Zanim jednak zdołałem cokolwiek powiedzieć, zauważyłem nagłą zmianę na twarzy Kleona. Podjął decyzję dosłownie w mgnieniu oka. Przez ułamek sekundy myślałem, że rzuci się na Spuriusza jak pies atakujący swego pana. Jak potem wytłumaczyłbym Walerii, że stałem bezradnie, gdy na moich oczach zasztyletowano jej ukochanego syna?

Była to jednak tylko ulotna myśl. Kleon ani myślał zabijać Spuriusza. Rzucił się na mnie. Zwarliśmy się w walce. Poczułem nagły palący ból w prawym ramieniu, bardziej jak od uderzenia biczem niż od cięcia nożem; musiał mnie jednak skaleczyć, bo na piasku kątem oka dostrzegłem plamę krwi. Potoczyliśmy się na ziemię. W zębach zgrzytnęły mi grube ziarna żwiru, czułem ciepło jego ciała i odór potu. Kleon napracował się solidnie przy załadunku łodzi i na moje szczęście był już zmęczony. Miałem akurat tyle sił, by odpierać jego ciosy, dopóki ktoś nie nadbiegł od strony głazów na końcu zatoczki.

W jednej chwili Kleon siedział na mnie, wyciskając mi z ramion resztki siły, a ostrze jego noża było coraz bliżej mojej szyi; w następnej wydało mi się, że jakiś bóg złapał go z tyłu za tunikę i cisnął pod niebo. Był to jednak tylko Belbo. Ściągnął ze mnie napastnika, uniósł go nad głowę i miotnął o ziemię. Tylko miękki piasek sprawił, że Kleonowi nie pękł kręgosłup. Udało mu się utrzymać nóż, ale Belbo jednym kopnięciem wytrącił mu go z dłoni, po czym opadł kolanami na jego pierś i wzniósł nad nim pięść jak kowalski młot.

– Belbonie, nie! – wrzasnąłem. – Zabijesz go!

Belbo popatrzył na mnie ze zdziwieniem. Kleon wił się pod jego ciężarem jak ryba wyrzucona na brzeg. Tymczasem z łodzi wygramoliło się jego trzech towarzyszy. Dopóki walczyliśmy jeden na jednego, trzymali się z dala, ale teraz, widząc go w opałach, pospieszyli mu na ratunek, dobywając po drodze noży.

Wstałem i podbiegłem po leżący nieopodal nóż Kleona. Poczułem się dziwnie, widząc moją własną krew na ostrzu. Belbo też się poderwał i wyciągnął sztylet. Kleon został na piasku, z trudem łapiąc powietrze. Więc jest nas dwóch przeciwko trzem i wszyscy uzbrojeni, pomyślałem. Po mojej stronie był olbrzym, ale ja sam byłem ranny w prawą rękę. Czy to wyrównywało szansę? Najwyraźniej nie, bo rybacy nagle stanęli jak wryci, wpadając jeden na drugiego, a potem zawrócili biegiem do łodzi, wołając do Kleona, by spieszył za nimi. Przez upojny moment byłem dumny, że tak ich wystraszyłem (oczywiście przy skromnej pomocy Belbona), ale przypomniałem sobie, że zanim uciekli, patrzyli na coś nad moją głową. Odwróciłem się; na szczycie najbliższego wzgórza pojawili się najemnicy Fabiusza z centurionem Markiem na czele, biegnący w naszą stronę z dobytymi mieczami.

Dwaj rybacy chwytali już za wiosła, trzeci wychylony przez burtę ponaglał krzykiem Kleona. Młody Grek jakoś podźwignął się na czworaki, ale nie mógł wstać. Omiotłem wzrokiem atakujący oddział, rybaków i Spuriusza. Chłopak stał niedaleko od Kleona z założonymi rękami i zdegustowaną miną, jakby oglądał jakąś mało zabawną komedię.

– Na Herkulesa, Spuriuszu, czemu przynajmniej nie pomożesz mu wstać? – krzyknąłem, rzucając się, by zrobić to sam.

Kleon podniósł się na nogi, zatoczył się, ale nie upadł. Pchnąłem go w kierunku łodzi.

– Biegnij! – ponagliłem go. – Pędź do nich, jeśli nie chcesz być trupem!

Posłuchał mojej rady i po chwili z pluskiem brodził po płyciźnie. Nagle się zatrzymał. Łódź już odpływała, ale on odwrócił się i patrzył na Spuriusza, który odpowiedział mu ironicznym uśmiechem.

– Biegnij, głupcze! – wrzasnąłem.

Rybacy też coś wołali, wiosłując co sił. Dopóki jednak Spuriusz odwzajemniał mu spojrzenie, Kleon stał jak przyrośnięty, walcząc z nadbiegającymi falami, które usiłowały zbić go z nóg. Na jego twarzy malowało się nieopisane cierpienie. Podbiegłem do Spuriusza, złapałem go za ramiona i wykręciłem w inną stronę.

– Zabieraj ode mnie łapy! – warknął i wyrwał mi się.

Urok jednak już prysł. Kleon jakby się obudził. Rysy mu stwardniały; odwrócił się i rzucił w wodę, płynąc za oddalającą się łodzią. Opadłem na kolana, trzymając się za krwawiące ramię. W chwilę później Marek i jego ludzie wpadli na plażę, wymachując mieczami. Centurion upewnił się, że Spuriusz jest cały i zdrowy, po czym wylał cały gniew na mnie.

– Pozwoliłeś jednemu z nich umknąć! Widziałem, jak pomagasz mu wstać! Słyszałem, jak każesz mu uciekać!

– Zamknij się, Marku. Nic nie rozumiesz.

– Rozumiem, że nam uchodzą. Są już za daleko, żeby za nimi płynąć. A zresztą, może to i dobrze. Pozwolimy im dotrzeć do statku i wtedy Karmazynowy Baran załatwi ich wszystkich hurtem.

Jeszcze się nie zacząłem zastanawiać nad znaczeniem jego słów, gdy Belbo krzyknął coś, wskazując na wodę. Kleon w końcu dogonił łódź i jego przyjaciele wciągali go na burtę. Coś jednak było nie w porządku; ciężko załadowana łupinka zaczynała się przechylać. Doświadczeni rybacy powinni dać sobie z tym radę, ale musieli ulec panice. W jednej chwili łódź przewróciła się do góry dnem.

Marek wydał z siebie wilcze warknięcie, Spuriusz jęknął głośno. Obaj naraz krzyknęli:

– Złoto!

Dalej od brzegu załoga statku rybackiego gorączkowo podnosiła żagiel. Nie wahają się porzucić przyjaciół, pomyślałem; a potem zrozumiałem przyczynę ich pośpiechu. Zauważyli zbliżający się okręt wcześniej niż my na plaży. Była to owa czerwona galera, którą widziałem w Ostii. Połyskujące w słońcu wiosła poruszały się jednostajnym, zgodnym rytmem; barani łeb z brązu nurzał się w spienionych przed dziobem falach. Bez wątpienia był to Karmazynowy Baran, jak go nazwał Marek. Gdy tylko okręt po minięciu cypla zatoczki znalazł się w polu naszego widzenia, centurion dał znak swojemu człowiekowi na posterunku na wzgórzu, który natychmiast zaczął wymachiwać czerwoną peleryną – najwyraźniej był to sygnał, że Spuriusz jest uratowany i można zaczynać akcję przeciwko piratom.

Wydaje się niemożliwe, że to, co zaszło potem, mogło być przez kogokolwiek zaplanowane; ale to samo można powiedzieć o całej tej katastrofalnej historii. Z pewnością zamiarem Karmazynowego Barana było odcięcie atakowanemu statkowi odwrotu i wdarcie się na jego pokład w celu odebrania złota. Taki manewr dla kapitana okrętu wojennego powinien być łatwy, ale nie brał on pod uwagę działań nieszczęsnych rybaków. Jak wcześniej ich koledzy na łódce, tak i oni wpadli w panikę. Kiedy Karmazynowy Baran podchodził do abordażu, statek zrobił gwałtowny zwrot, jakby celowo wystawiając się na cios na podobieństwo gladiatora rzucającego się na miecz przeciwnika. Masywny barani łeb uderzył go w sam środek prawej burty. Usłyszeliśmy huk zderzenia, trzask łamanego drewna i krzyki rybaków. Żagiel zachwiał się i opadł na pokład. Stateczek przełamał się na śródokręciu i zniknął pod wodą tak szybko, że ledwo zdążyłem pojąć grozę sytuacji.

– Na bogów! – wymamrotał Belbo.

– Złoto! – syknął Marek.

– Tyle pieniędzy… – westchnął żałośnie Spuriusz.

Mężczyźni z wywróconej łodzi, którzy płynęli do swego statku, teraz zatrzymali się w wodzie, złapani jak w pułapkę między okrętem i ludźmi Marka na brzegu.

– Muszą kiedyś wyleźć na ląd – mruknął centurion. – Tak samo jak ci, którzy przeżyli zatonięcie statku. Obsadzimy plażę i wybijemy ich sztuka po sztuce, jak będą wychodzić z wody. Ludzie! Słuchajcie mnie! – zwrócił się do swego oddziału.

– Nie, Marku! – Podniosłem się z piasku, ściskając zranione ramię. – Nie możesz ich zabić! Porwanie było sfingowane.

– Sfingowane, powiadasz? A stracone złoto? To też według ciebie iluzja?

– Ale ci ludzie nie są piratami. To prości rybacy. Spuriusz ich do tego namówił. Działali pod jego rozkazami.

– Oszukali Kwintusa Fabiusza.

– Ale nie zasłużyli na śmierć!

– Nie tobie o tym decydować. Nie wtrącaj się, Poszukiwaczu, w nie swoje sprawy.

– Nie! – Podbiegłem na brzeg. Rozproszeni rybacy walczyli z falami; byli zbyt daleko, żebym rozpoznał wśród nich Kleona. Przyłożyłem dłonie do ust i krzyknąłem na cały głos: – Zostańcie tam! Zabiją was, jeśli wyjdziecie na brzeg!

Coś uderzyło mnie w tył głowy. Morze i niebo zlały się w jeden jaskrawy blask, który wybuchnął i równie nagle zgasł, ustępując całkowitej ciemności.


Ocknąłem się z pulsującym bólem głowy i tępym rwaniem w prawym ramieniu. Sięgnąłem dłonią do czoła i stwierdziłem, że mam założony bandaż. Ręka też była opatrzona.

– Nareszcie się obudziłeś! – Belbo pochylał się nade mną z wypisaną na twarzy ulgą. – Już zaczynałem myśleć, że…

– Kleon… i inni…

– Sza! Połóż się. Znów krew ci pójdzie z rany. Znam się na tym; nauczyłem się czegoś o ranach, kiedy byłem gladiatorem. Głodny? To najlepsze lekarstwo, porządnie się najeść. Przywraca ci ogień w żyłach.

– Tak, jestem głodny. I chce mi się pić.

– No, to jesteś we właściwym miejscu. „Pod Latającą Rybą” mają wszystko, czego twój brzuch potrzebuje.

Rozejrzałem się po ciasnym pokoiku. Zaczynało mi się rozjaśniać w głowie.

– Gdzie jest Spuriusz? I Marek?

– Wczoraj odjechali do Rzymu. Marek chciał, żebym wracał z nimi, ale odmówiłem. Ktoś musiał zostać z tobą. Pan mnie zrozumie.

Dotknąłem ostrożnie skroni.

– Ktoś mi zdrowo przyłożył – mruknąłem.

Belbo kiwnął głową.

– Marek?

– Nie, Spuriusz. Uderzył cię kamieniem. Byłby to zrobił jeszcze raz, kiedy upadłeś, ale go powstrzymałem, a potem stanąłem nad tobą, żeby cię przed nim pilnować.

– Wredny mały typ…

To było logiczne. Jego intryga spaliła na panewce i najlepsze, co mógł zrobić, to uciszenie wszystkich, którzy o niej wiedzieli, włącznie ze mną.

– A Kleon i reszta?

Belbo spuścił wzrok.

– Żołnierze wykonali rozkaz Marka.

– Ależ nie mogli ich wszystkich zabić!

– To był straszny widok. Nie jest przyjemnie oglądać ludzi ginących na arenie, ale przynajmniej jest w tym coś z zawodów, kiedy obaj przeciwnicy mają broń i są podobnie wyszkoleni. Ale ci biedacy wychodzący z wody resztkami sił, wyczerpani i z trudem łapiący oddech, błagający o litość… a z drugiej strony ludzie Marka, szlachtujący ich jak rzeźnicy bydło.

– Co się stało z Kleonem?

– On też zginął, o ile wiem. Zabić wszystkich, taki był rozkaz centuriona i jego oddział go wykonał. Spuriusz im pomagał, wskazując każdego kolejnego pirata, który wychodził na brzeg. Zabijali ich na miejscu i wrzucali ciała z powrotem w morze.

Wyobraziłem sobie tę scenę i na nowo rozbolała mnie głowa.

– Oni nie byli piratami, Belbonie. Nigdy nie było żadnych piratów.

Pokój nagle rozmył mi się przed oczyma. Nie był to wynik kontuzji; po prostu pociekły mi łzy.


Kilka dni później byłem znów w łaźni. Leżałem nagi na ławie, a jeden z niewolników Lucjusza Klaudiusza robił mi masaż. Moje sponiewierane ciało domagało się takiej kuracji, tak jak posiniaczone sumienie potrzebowało ulgi płynącej z wylania całej tej ponurej historii w chłonne jak gąbka ucho Lucjusza.

– Przerażające! – mruknął w końcu. – Miałeś sporo szczęścia, że wyszedłeś z tego żywy. I kiedy wróciłeś do Rzymu, poszedłeś do Kwintusa Fabiusza?

– Oczywiście. Należała mi się reszta honorarium.

– No i udział w odzyskanym okupie, co?

– To jest bolesny punkt. – Skrzywiłem się. – Jak Kwintus Fabiusz podkreślił, miałem otrzymać jedną dwudziestą tego, co zostanie odebrane piratom. Skoro zaś złoto przepadło…

– Oszukał cię, powołując się na taki techniczny szczegół? Jakie to typowe dla Fabiuszów! Ale przecież morze musiało wyrzucić trochę złota na brzeg? Nie próbowali nurkować?

– Próbowali. Żołnierze Marka wydobyli jednak tylko znikomą część. Mój udział wyniósł zaledwie skromną garść monet.

– Tylko tyle, po tak ciężkiej pracy i wystawianiu się na takie niebezpieczeństwo? Kwintus Fabiusz musi naprawdę być takim sknerą, jak go maluje jego pasierb. Chyba powiedziałeś mu całą prawdę o tym porwaniu?

– Jasne. Niestety, ci akurat ludzie, którzy mogliby potwierdzić moje słowa, to znaczy rybacy, nie żyją. Spuriusz zaś upiera się, że był porwany przez piratów.

– Kłamie w żywe oczy! Chyba Fabiusz mu nie wierzy?

– Publicznie przyjmuje wersję pasierba, ale chyba tylko dlatego, że chce uniknąć skandalu. Myślę, że od początku musiał coś podejrzewać i pewnie to było powodem skorzystania z moich usług. Chciał dowodów. Dlatego też rozkazał Markowi wymordować wspólników Spuriusza, żeby prawda nie wyszła na jaw. O, tak! Fabiusz wie, co się naprawdę zdarzyło. Musi gardzić pasierbem jeszcze bardziej niż przedtem… i z wzajemnością.

– Takie waśnie w rodzinie często się kończą…

– Morderstwem. – Ośmieliłem się głośno wypowiedzieć to słowo. – Nie chciałbym się zakładać, który z nich przeżyje drugiego.

– A jak zareagowała matka chłopaka, Waleria?

– Syn przyczynił jej wielkiego zmartwienia, tylko żeby zaspokoić swą chciwość. Uważałem, że ma prawo się o tym dowiedzieć. Ale kiedy próbowałem jej to uzmysłowić, nagle jakby ogłuchła. Nie wiem, czy usłyszała choć jedno moje słowo, ale na pewno nie dała tego po sobie poznać. Gdy skończyłem, uprzejmie mi podziękowała za uratowanie syna z rąk tych okropnych piratów i odesłała mnie, skąd przyszedłem.

Lucjusz tylko pokręcił głową.

– Ale Kwintus Fabiusz dał mi jednak coś ponad umówioną zapłatę – dodałem.

– Tak?

– Ponieważ odmówił mi wypłacenia pełnego umówionego udziału, uparłem się, że muszę otrzymać coś innego, czego sam wyraźnie nie doceniał.

– Ach, chodzi o twojego nowego ochroniarza. – Lucjusz zerknął na Belbona, który stał pod ścianą z rękami założonymi na pierś, pilnując wnęki w ścianie, gdzie złożyłem ubranie, z tak surową miną, jakby zawierała okup co najmniej za senatora. – Tak, ten gość to prawdziwy skarb.

– Ten gość uratował mi życie na plaży pod Ostią. Może to nie był ostatni raz.


Zdarza się, że interesy prowadzą mnie w okolice Neapolis i zatoki. Zawsze muszę wtedy odwiedzić nabrzeże, gdzie zbierają się miejscowi rybacy. Pytam ich po grecku, czy ktokolwiek z nich zna młodego człowieka zwanego Kleonem. Niestety, Neapolitańczycy to milkliwa i podejrzliwa społeczność. Ani jeden nigdy nie przyznał się do znajomości z rybakiem o takim imieniu, choć przecież ktoś w Neapolis musiał go znać.

Przyglądam się ludziom na łodziach w nadziei, że go wypatrzę. Z bliżej nieokreślonego powodu wbiłem sobie do głowy, że tamtego tragicznego dnia udało mu się jakimś cudem ujść ludziom centuriona Marka i dotrzeć do domu. Któregoś razu byłem niemal pewien, że mignął mi gdzieś przelotnie. Mężczyzna był gładko ogolony, ale miał oczy Kleona. Zawołałem do niego z przystani, lecz łódź przepłynęła dalej, zanim zdołałem lepiej się mu przyjrzeć. Nie udało mi się nigdy potwierdzić, że to on. Może był to jakiś jego krewny albo po prostu ktoś podobny. Nie prowadziłem tego dochodzenia z całym zaangażowaniem; być może z obawy przed rozczarowaniem prawdą. Wolę wierzyć, że to rzeczywiście był Kleon, pal licho dowody. Czy na świecie może być dwóch ludzi z takimi samymi smutnymi, zielonymi oczami?

Загрузка...