KRÓL PSZCZÓŁ I MIÓD

– Gordianusie, Ekonie, witajcie! Jak minęła podróż?

– Powiem ci, gdy tylko zsiądę z tej szkapy i sprawdzę, czy wciąż mam dwie nogi.

Lucjusz Klaudiusz wybuchnął jowialnym śmiechem.

– Daj spokój, przecież jazda z Rzymu trwa zaledwie parę godzin! I to po takiej dobrej brukowanej drodze. Pogoda też jest wspaniała!

Miał rację. Był koniec kwietnia i jeden z tych złotych wiosennych dni, o których się marzy, by trwały wiecznie. Nawet Soi, słoneczny woźnica, też był chyba tego zdania; zdawał się trwać nieruchomo na niebie, jak gdyby oczarowany pięknem leżącej pod nim ziemi ociągał się z dalszą wędrówką. A widok z góry musiał być rzeczywiście wyjątkowy, zwłaszcza na ten zakątek między falującymi wzgórzami Etrurii na północ od Rzymu. Zbocza były tu najeżone dębami, porośnięte łąką żółtych i purpurowych kwiatów. Tu, w dolinie, gaje oliwne drżąco połyskiwały zielenią i srebrem pod oddechem słabego wietrzyku. Figowe i cytrynowe sady pokryły się już pełnym listowiem, a między długimi rzędami winorośli uwijały się pszczoły, wypełniając powietrze jednostajnym, cichym bzyczeniem. Z góry niósł się śpiew ptaków, mieszając się z melodią nuconą przez pracujących w polu niewolników przy akompaniamencie świszczących unisono kos. Wchłonąłem łapczywie słodką woń długiej trawy schnącej na słońcu. Nawet mój przyjaciel Lucjusz Klaudiusz wyglądał nadzwyczaj krzepko i bardziej niż zwykle przypominał pulchnego sylena z rozwichrzonym wiankiem rudych włosów naokoło łysiny; do pełnego podobieństwa brakowało mu tylko dzbanka z winem i towarzystwa paru leśnych nimf.

Zsunąłem się z siodła i przekonałem się, że jazda nie pozbawiła mnie jednak kończyn dolnych. Eko zeskoczył na ziemię jak sprężyna i zaraz odbił się od ziemi w dzikim, radosnym podskoku. Ach, mieć znów czternaście lat i nie wiedzieć, co to zdrętwiałe mięśnie! Niewolnik odprowadził nasze konie do stajni, a Lucjusz klepnął mnie z rozmachem w plecy i ruszyliśmy w stronę willi. Eko biegał wokół nas jak podniecone szczenię. Dom był naprawdę czarujący: niski, z długimi ścianami pełnymi okien, teraz szeroko otwartych na słońce i świeży wietrzyk. Pomyślałem o miejskich domach, wąskich, stłoczonych i pozbawionych okien od ulicy z obawy przed włamywaczami. Tutaj nawet sam budynek jakby oddychał z ulgą i pozwalał sobie na relaks.

– Widzisz? Mówiłem ci! – odezwał się Lucjusz. – Popatrz na swój uśmiech. Kiedy cię ostatnio widziałem w Rzymie, wyglądałeś, jakbyś od miesięcy nosił za małe buty. Wiedziałem, czego ci trzeba: ucieczki na wieś na kilka dni. Dla mnie to zawsze skuteczny lek. Kiedy cała ta polityka i nie kończące się rozprawy sądowe zaczynają mi dopiekać do żywego, zwiewam do mojego gospodarstwa. Przekonasz się, wystarczy parę dni, a będziesz jak nowo narodzony. I Eko będzie miał świetne wakacje: wspinaczka po górach, kąpiele w strumieniu… Ale cóż to, nie zabrałeś Bethesdy?

– Nie. Ona… – Zacząłem mówić, że odmówiła przyjazdu, co byłoby zgodne z prawdą, ale obawiałem się, że mój wysokiego rodu przyjaciel wyśmieje mnie za coś takiego; jak to, niewolnica miałaby odmówić towarzyszenia panu w podróży? – Bethesda jest miejskim stworzeniem, Lucjuszu. Nie nadaje się na wieś, więc zostawiłem ją w domu pod ochroną Belbona. Tutaj na nic by mi się nie przydała.

– Ach, rozumiem… – Lucjusz skinął głową. – Nie chciała przyjechać?

– No… – Już chciałem żywo zaprzeczyć, ale dałem za wygraną i roześmiałem się w głos. Na cóż mi tutaj miejska pretensjonalność? Tutaj nawet bóg słońca wstrzymuje bieg swego rydwanu, by złotym spojrzeniem ogarniać świat i sycić zmysły jego doskonałością. Lucjusz ma rację. Najlepiej zostawić takie bzdury za sobą w Rzymie. Pod wpływem impulsu wyciągnąłem dłoń do Ekona, a kiedy chłopak wymknął mi się zręcznie, zacząłem go gonić. Teraz we dwójkę biegaliśmy wokół Lucjusza, który aż odchylił głowę do tyłu i śmiał się na cały głos.

Na kolację jedliśmy tego dnia szparagi i gęsie wątróbki, potem grzyby smażone na gęsim smalcu i perliczkę w sosie z miodu i octu, posypaną siekanymi orzeszkami piniowymi; dania proste, ale doskonale przyrządzone. Chwaliłem posiłek tak gorąco, że aż Lucjusz wezwał kucharza niczym aktora na scenę po dobrym przedstawieniu. Zdziwiłem się, widząc, że kucharzem jest kobieta, i to na oko przed trzydziestką. Miała ciemne włosy gładko zaczesane i związane z tyłu, zapewne żeby jej nie przeszkadzały w kuchni. Pulchne policzki wydawały się jeszcze pełniejsze za sprawą szerokiego, promiennego uśmiechu. Miała przyjemną twarz, choć trudno by ją nazwać piękną, a figura nawet pod luźnym fartuchem rysowała się całkiem zmysłowo.

– Dawia zaczynała jako pomocnica kucharza w mojej willi w Rzymie – wyjaśnił Lucjusz. – Pomagała mu w zakupach, odmierzała składniki i tak dalej, ale kiedy zimą zachorował i musiała przejąć jego obowiązki, wykazała się taką smykałką, że powierzyłem jej prowadzenie kuchni tutaj. A więc smakowało ci, Gordianusie?

– Jak najbardziej. Wszystko było wspaniałe, Dawio.

Eko dołączył się po swojemu do pochwał, ale jego aplauz przerwało solidne ziewnięcie. Za dużo dobrego jedzenia i świeżego powietrza, wyjaśnił, wskazując na stół i biorąc głęboki oddech, po czym przeprosił nas i pomaszerował prosto do łóżka. My z Lucjuszem wynieśliśmy krzesła nad strumień, by sączyć tam jego najlepsze wino, słuchając szemrania wody i cykania świerszczy, i przyglądając się przepływającym przez księżycową tarczę cienkim welonom chmur.

– Po dziesięciu takich dniach chyba zapomniałbym, którędy wracać do Rzymu – mruknąłem.

– Do Rzymu być może, ale idę o zakład, że nie do Bethesdy – odparł Lucjusz. – Miałem nadzieję, że ją tu zobaczę. Miejski z niej kwiatek, zgadzam się, ale wywieź ją na wieś, a może wypuścić takie świeże pąki, że sam będziesz zaskoczony. No cóż, będziemy więc tylko we trzech.

– Nie spodziewasz się innych gości?

– Nie, po trzykroć nie! Specjalnie czekałem, aż pozbędę się wszystkich zobowiązań towarzyskich i będziemy mogli mieć to miejsce tylko dla siebie. – Uśmiechnął się do mnie, ale po chwili wykrzywił usta w udawanym grymasie. – Nie jest tak, jak myślisz, Gordianusie!

– A niby co myślę?

– Że przy wszystkich swoich zaletach twój przyjaciel Lucjusz Klaudiusz wciąż jest patrycjuszem i ulega podszeptom snobizmu. Że tak wybrałem czas na zaproszenie ciebie, by nie musieć pokazywać cię moim wyżej postawionym znajomym. Wcale nie o to mi chodziło! Chciałem, żebyś to ty czuł się swobodnie i nie musiał znosić ich obecności. Och, gdybyś wiedział, z kim ja muszę przestawać!

Uśmiechnąłem się, widząc jego zmieszanie.

– Charakter mojej pracy sprawia, że czasami ja też przestaję z wielkimi tego świata.

– Ach, ale to inna sprawa. Nie musisz się z nimi spotykać na gruncie towarzyskim. Nie wspomnę już nawet o mojej rodzinie, choć oni właśnie są najgorsi. Są wśród nas łowcy fortun, ludzie z marginesu towarzystwa, którzy myślą, że mogą wdrapać się na szczyt pazurami, jak łasica. Są dziadkowie, nudne i przekonane o własnej ważności pryki, każdemu powtarzające, że któryś tam ich przodek był przez dwie kadencje konsulem, ograbił grecką świątynię czy wyrżnął legion Kartagińczyków w dawnych, złotych czasach. Nie brak też świrów wywodzących swój ród od Herkulesa bądź Wenus… prędzej bym powiedział, że od Meduzy, sądząc po ich manierach przy stole. Pełno też bogatych, zepsutych młodzieńców, którzy nie potrafią myśleć o niczym poza grą w kości i wyścigami konnymi, i zbyt ładnych dziewcząt, którym w głowie tylko nowe suknie i klejnoty, i rodziców, których pasją jest jedynie swatanie jednych i drugich, aby płodzili kolejne pokolenia na swój obraz i podobieństwo. Widzisz, Gordianusie, ty spotykasz tych ludzi w najgorszych chwilach, kiedy doszło do morderstwa czy innego występku, a oni są niespokojni, zdezorientowani i potrzebują twojej pomocy. Ja zaś widuję ich, kiedy puszą się jak afrykańskie ptaki i wylewają na siebie nawzajem swój czar jak płynny miód; wierz mi, w swych najlepszych chwilach są tysiąckroć gorsi! Och, nie wyobrażasz sobie, jakie okropne imprezy musiałem znosić w tej willi. Nie, nic podobnego przez następne dziesięć dni! Będzie to czas wypoczynku i dla ciebie, i dla mnie. Dla ciebie od miasta, dla mnie od mojego tak zwanego kręgu przyjaciół.

Nie było to nam jednak pisane.


Następne trzy dni były dla mnie przedsmakiem Elizjum. Eko buszował po wszystkich zakątkach gospodarstwa, równie zafascynowany barwnością motyli i kunsztowną konstrukcją mrowisk, jak zasadami wytłaczania oliwy i winnego moszczu. Zawsze był mieszczuchem – i to, zanim go adoptowałem, porzuconym przez matkę i bezdomnym – ale nie ulegało wątpliwości, że łatwo może rozwinąć się w nim apetyt na wiejskie życie.

Nie mniej niż trzy razy dziennie raczyłem się specjałami z kuchni Dawii, zwiedzałem gospodarstwo w towarzystwie Lucjusza i jego zarządcy i wypoczywałem w cieniu wierzb rosnących wzdłuż strumienia, przeglądając kiepskie greckie nowele ze skromnej biblioteki gospodarza. Wszystkie wydawały się napisane według tego samego schematu: ubogi chłopak spotyka dziewczynę z wyższej sfery, potem porywają ją piraci (albo giganci, najeźdźcy itp.), chłopak ją ratuje, po czym sam okazuje się arystokratą; te bzdury jednak świetnie pasowały do mojego nastroju. Pozwalałem się rozpieszczać, coraz bardziej zrelaksowany i leniwy ciałem, duchem i umysłem, i cieszyłem się każdą kolejną chwilą.

A potem nastał dzień czwarty i przybyli goście.

Zjawili się tuż przed zmierzchem. Jechali otwartym wozem zaprzężonym w cztery białe konie, a za nimi podążała kolumienka niewolników. Ona była ubrana na zielono, a kasztanowe włosy miała ufryzowane w ten dziwny pionowo ustawiony wachlarz, który tego lata, zdaje się, jest krzykiem mody w mieście; był on jednak odpowiednią oprawą dla jej uderzającej urody. Mężczyzna miał na sobie sięgającą tylko kolan ciemnoniebieską tunikę bez rękawów, która uwidaczniała jego atletyczne nogi i muskuły. Bródkę strzygł w przedziwny fason, mający zapewne świadczyć, że jej właściciel gwiżdże na konwenanse. Oceniłem ich wiek na zbliżony do mojego, gdzieś w pół drogi między trzydziestką a czterdziestką. Wracałem akurat do willi znad strumienia. Lucjusz wyszedł mi na powitanie, spojrzał i zobaczył nadjeżdżający wóz.

– Na jądra Numy! – syknął pod nosem, zapożyczając mój ulubiony zwrot.

– Twoi przyjaciele? – domyśliłem się.

– Tak!

Nie mógłby być bardziej przerażony, gdyby właśnie odwiedził go duch Hannibala.


Mężczyzna nazywał się Tytus Didiusz, a kobieta Antonia. Była jego drugą żoną. Oboje rozwiedli się z pierwszymi małżonkami, aby móc się pobrać, wywołując tym olbrzymi skandal i nie mniejszą zazdrość ich nieszczęśliwych w małżeństwie znajomych. Według Lucjusza, który wziął mnie na stronę, gdy ta para wprowadzała się do sąsiadującej z moją sypialni, oboje piją jak ryby, gryzą jak szakale i kradną jak sroki. Zauważyłem, że zaraz po ich przybyciu służba zaczęła dyskretnie chować co droższe wina, najlepsze srebra i najdelikatniejsze wazy z Arretium.

– Zdaje się, że chcieli spędzić kilka dni u mojego kuzyna Maniusza – wyjaśnił Lucjusz. – Nie zastali jednak nikogo w domu. No, ja się domyślam dlaczego… Maniusz wyjechał do Rzymu tylko dlatego, żeby uniknąć ich wizyty.

– Na pewno nie.

– Na pewno tak. Ciekawe, że nie spotkali go po drodze… Przyjechali więc tutaj i poprosili o krótką gościnę. Tylko dzionek czy dwa, powiadają słodko, zanim ruszymy z powrotem do miasta… Tak nam się marzył odpoczynek na wsi… Będziesz kochany, Lucjuszu, i pozwolisz nam zostać choć na trochę? Dzionek czy dwa, akurat! Wyjdzie na pewno z dziesięć, jak ich znam!

– Nie wyglądają aż tak okropnie. – Wzruszyłem ramionami.

– Och, tylko poczekaj, a sam się przekonasz.

– Skoro są naprawdę tacy straszni, dlaczego nie miałbyś tylko udzielić im noclegu, a rano odprawić w drogę?

– Odprawić? W drogę? – Lucjusz powtórzył te słowa, jakbym nagle zaczął mówić w obcym języku. – Radzisz mi, bym wyrzucił z domu Tytusa Didiusza, syna starego Marka? Odmówić gościny Antonii? Ależ, Gordianusie, ja znam tych ludzi od dziecka! Widzisz, co innego, gdybym zrobił unik jak kuzyn Maniusz… Ale powiedzieć im w oczy, że…

– W porządku, rozumiem – wpadłem mu w słowo, choć ani w ząb nic z tego nie rozumiałem.


Jakiekolwiek mieliby wady, ci dwoje posiadali jedną niezaprzeczalną zaletę: byli czarujący. Do tego stopnia, że tego pierwszego wieczoru przy wspólnej kolacji zacząłem nabierać przekonania, że mój przyjaciel mocno przesadził. Na pewno nie okazywali ani cienia patrycjuszowskiej wyniosłości w stosunku do mnie i Ekona. Tytus koniecznie chciał usłyszeć jak najwięcej o moich podróżach i pracy dla adwokatów w rodzaju Cycerona (zapytał mnie zresztą, pochylając się konspiracyjnie, czy to prawda, że jest on eunuchem). Eko był wyraźnie zafascynowany Antonią, która wyglądała jeszcze piękniej w blasku lamp. Podjęła grę i udawała, że z nim flirtuje, ale robiła to z niewymuszonym wdziękiem, ani z chłopaka nie kpiąc, ani mu nie dokuczając. Krótko mówiąc, goście okazali się dowcipni, żywiołowi i przy tym wytworni; ich humor był tylko nieco rubaszny, ale w uroczy sposób.

Doceniali też dobre jedzenie. Podobnie jak ja po pierwszej kolacji, chcieli osobiście pogratulować kucharzowi. Kiedy w jadalni ukazała się Dawia, twarz Tytusa rozjaśniła się uśmiechem zaskoczenia, i to nie tylko z tego powodu, że kucharzem okazała się młoda dziewczyna. Lucjusz otworzył już usta, by ją przedstawić, ale Tytus go ubiegł.

– Dawia! – wypowiedział jej imię, nie przestając się uśmiechać.

W oczach Antonii błysnęło niezadowolenie. Lucjusz na chwilę jakby zaniemówił i tylko patrzył to na niewolnicę, to na swego gościa.

– Więc wy się… już znacie?

– Ależ tak. Spotkaliśmy się kiedyś w twoim domu w Rzymie. Dawia jeszcze nie była wtedy kucharką, tylko pomocnicą, jeśli dobrze pamiętam.

– Kiedy to było? – spytała Antonia, uśmiechając się słodko.

– W zeszłym roku? – Tytus wzruszył ramionami. – Dwa lata temu? Pewnie podczas jednego z twoich przyjęć, Lucjuszu. Dziwne… ciebie chyba wtedy tam nie było, kochanie. Coś cię zatrzymało w domu… ból głowy zapewne… – Uśmiechnął się do żony ze współczuciem, po czym znów spojrzał na Dawię, ale już z innym uśmiechem na ustach.

– A jak to się stało, że poznałeś akurat kuchenną pomocnicę? – W głosie Antonii pojawiła się ostrzejsza nutka.

– Och, pewnie poszedłem do kuchni, by o coś poprosić kucharza. I wtedy… no, spotkałem ją. Prawda, Dawio?

– Tak, panie. – Dawia spuściła oczy.

Choć w tym świetle trudno było to dostrzec, miałem wrażenie, że dziewczyna się rumieni.

– No, ale stałaś się doskonałą kucharką! – Tytus klasnął w dłonie. – Absolutnie godną słynnych wysokich wymagań twojego pana. Co do tego chyba wszyscy się zgadzamy? Gordianusie? Ekonie, Lucjuszu?… Antonio?

Wszyscy pokiwaliśmy głowami, choć niektórzy bardziej ochoczo od innych. Dawia wymamrotała słowa podzięki i zniknęła z powrotem w kuchni.


Nowi goście Lucjusza byli zmęczeni podróżą, my zaś z Ekonem mieliśmy za sobą dzień pełen wrażeń, toteż wszyscy wcześnie udaliśmy się na spoczynek. Noc była ciepła i okna pozostawiono otwarte. Wszędzie dookoła panowała zupełna cisza, jakiej nigdy nie doświadcza się w mieście. Gdy z wolna ulegałem kuszącym sugestiom Morfeusza, słuchać było tylko dochodzące z zagrody ciche potupywanie owiec, poszum kołysanych wiatrem wysokich traw przy drodze i dalekie szemranie strumienia. Po chwili dołączyło do tego delikatne pochrapywanie Ekona.

I wtedy wybuchła kłótnia. Z początku docierały do mnie z sąsiedniej sypialni tylko niewyraźne głosy, słów zaś nie rozróżniałem. Wkrótce jednak zaczęli na siebie krzyczeć. Jej głos był wyższy i niósł się lepiej niż jego.

– Ty wstrętny rozpustniku! Nie dość, że wykorzystujesz nasze własne dziewczyny, to jeszcze napastujesz cudze niewolnice!

Tytus krzyknął coś niewyraźnie, zapewne na swoją obronę, jednak na Antonii nie zrobiło to wrażenia.

– Ach, ty podły kłamco! Mnie nie oszukasz. Widziałam, jak na nią dzisiaj patrzyłeś. I nie waż się wywlekać tych bzdur o mnie i poławiaczu pereł w Andros. To wszystko twoje pijackie majaczenia!

Tytus krzyknął coś znowu, Antonia odpowiedziała mu jeszcze ostrzej. Ta wymiana zdań trwała przez jakiś czas, potem usłyszałem brzęk rozbijanego naczynia. Na chwilę zapadła cisza, po czym krzyki wybuchły z nową siłą. Jęknąłem i naciągnąłem koc na głowę. Minęło pewnie kilkanaście minut, zanim zdałem sobie sprawę, że kłótnia ustała. Przewróciłem się na bok uradowany, że może wreszcie uda mi się zasnąć… i zobaczyłem Ekona klęczącego na swoim łóżku, z uchem przyciśniętym do ściany dzielącej naszą sypialnię od gniazdka tej uroczej pary.

– Eko! Co ty, na Hades, robisz?

Nie odrywając ucha, machnął mi ręką, abym był cicho.

– Chyba nie zaczynają od nowa? – spytałem z przestrachem.

Odwrócił się do mnie i pokręcił głową.

– Czemu więc tak nasłuchujesz?

W świetle księżyca zobaczyłem jego szelmowski uśmiech. Poruszył kilka razy brwiami w górę i w dół, złożył kciuk i palec wskazujący lewej ręki w kółko, po czym wsunął w nie wyprostowany palec prawej w geście znanym wszystkim ulicznym mimom.

– Och… Tak. No, to przestań podsłuchiwać. Nie wypada.

Odwróciłem się do niego plecami i szczelniej okryłem się kocem. Musiałem spać dość długo, księżycowe światło zdążyło bowiem przewędrować ze strony Ekona na moją i mnie obudziło. Westchnąłem, poprawiłem się i stwierdziłem ze zdumieniem, że Eko wciąż tkwi z uchem przy ścianie. Ci dwoje musieli chyba się zabawiać przez całą noc!


Przez dwa kolejne dni Lucjusz Klaudiusz często brał mnie na stronę, by wyrazić swój żal nad moimi zmarnowanymi wakacjami. Eko jednak bez przeszkód zajmował się swoimi prostymi przyjemnościami, ja znajdowałem czas na czytanie w samotności nad strumieniem, jeśli zaś chodzi o zamieszanie, jakie wnosiła obecność tej pary, było ono na poły irytujące, na poły zabawne. Nikt nie mógłby być milszym towarzyszem przy stole od Tytusa, dopóki nie wypił o kubek za dużo; wtedy jego dowcipy stawały się nieco zbyt wulgarne, a docinki zbyt ostre. Antonia zaś… chyba nigdy przedtem nie zdarzyło mi się zasiadać do pieczonego prosięcia z kobietą równie odurzającą i pociągającą jak ona… dopóki coś nie zajdzie jej za skórę. Potrafi wówczas posłać człowiekowi spojrzenie niczym rożen, na który nabito to apetyczne zwierzę.

Nigdy przedtem nie spotkałem takiej pary. Zaczynałem rozumieć, dlaczego żaden z ich przyjaciół nie może im niczego odmówić, ale też doskonale pojmowałem, że potrafią wszystkich doprowadzić do szału swoimi nagłymi wybuchami i pochłaniającą oboje namiętnością, która bywała to zimna, to gorąca i mogła łatwo zmrozić lub sparzyć każdego, kto niebacznie zanadto się do nich zbliży.

Trzeciego dnia ich pobytu Lucjusz oznajmił, że wymyślił dla nas wszystkich specjalną atrakcję.

– Widziałeś kiedyś, jak się wybiera miód z ula? – spytał Ekona. – Nie? Tak myślałem. A ty, Gordianusie? Też nie? A wy?

– My? Też nie – odrzekła Antonia.

Oboje spali do południa i dopiero teraz przyłączyli się do nas na obiad serwowany przez służbę w cieniu nad strumieniem.

– Czy ta woda musi tak głośno bulgotać? – burknął Tytus, trąc dłońmi skronie. – Mówiłeś coś o pszczołach, Lucjuszu? Mam wrażenie, że cały ich rój fruwa mi pod czaszką przez cały ranek.

– To już nie jest ranek, Tytusie, a pszczoły fruwają nie w twojej głowie, lecz w dolince kawałek dalej w dół strumienia. – Ton Lucjusza był raczej chłodny.

– Jak też się zbiera miód? – Antonia zmarszczyła czoło. – Nigdy o tym nie myślałam, po prostu uwielbiam go jeść!

– O, to cała nauka – odrzekł Lucjusz. – Mam niewolnika, Ursusa, którego kupiłem specjalnie ze względu na jego wiedzę pszczelarską. Buduje ule z płatów kory związanych łykiem i pokrywa je mułem i liśćmi. Odgania szkodniki, pilnuje, aby na łące rosły odpowiednie gatunki kwiatów i dwa razy do roku zbiera miód. Teraz, kiedy Plejady stoją wysoko na niebie, jak powiedział, jest dobry czas na wiosenny zbiór.

– A skąd się bierze miód? To znaczy, skąd biorą go pszczoły?

Nagły wyraz zadziwienia dodał jej buzi nowego uroku.

– Kogo to obchodzi? – wtrącił Tytus, podnosząc jej dłoń do ust. – Ty jesteś moim miodkiem, kochanie.

– Och, a ty moim królem pszczół!

Pocałowali się. Eko się zarumienił; jego szczeniackie zaciekawienie z nocy w konfrontacji z rzeczywistością dorosłej miłości ustąpiło pola zawstydzeniu.

– No, właśnie – podchwyciłem. – Skąd one biorą miód? I czy naprawdę mają króla?

– Służę informacjami – odpowiedział Lucjusz. – Miód, ma się rozumieć, spada z nieba jak rosa. Tak mówi Ursus, a on już się na tym zna. Pszczoły go zbierają i zagęszczają, aż stanie się lepki i ciągnący. Żeby mieć dla niego spiżarnię, budują w barciach plastry z soku drzew i woskowej wydzieliny pewnych roślin. A królowie? Oczywiście, że ich mają! Gotowe są oddać za nich życie. Czasami dwa różne roje toczą wojnę. Królowie trzymają się z tyłu, obmyślając strategię, a boje bywają godne eposów. Trafiają się akty bohaterstwa i poświęcenia równe tym z Iliady!

– A co robią, kiedy nie wojują? – spytała Antonia.

– Ul jest jak rojne miasto. Jedne pszczoły lecą do pracy w polu, by zbierać miód, inne pracują we wnętrzu, budując i naprawiając plastry. Królowie wydają prawa dla ogólnego dobra. Mówi się, że Jowisz dał pszczołom zdolność do mądrych rządów w podzięce za uratowanie mu życia. Kiedy jako dziecko został ukryty w jaskini przed swym ojcem Saturnem, pszczoły karmiły go miodem.

– Mówisz o nich tak, jakby przewyższały nas, ludzi! – wtrącił ze śmiechem Tytus, znów składając serię pocałunków na smukłym przegubie żony.

– Och, bynajmniej. W końcu one wciąż trzymają się monarchii i nie awansowały na szczebel republiki jak my – wyjaśnił Lucjusz z powagą, nie zauważając kpiny. – No, to kto chce iść zobaczyć, jak się zbiera miód?

– Nie chcę, by mnie któraś użądliła – zastrzegła się Antonia.

– To jest mało prawdopodobne. Ursus usypia je dymem. Robią się wtedy otępiałe i nieruchawe. Będziemy zresztą stać w bezpiecznej odległości.

Eko kiwnął głową z entuzjazmem.

– To chyba byłoby interesujące… – powiedziała Antonia z wahaniem.

– Nie dla mnie – mruknął Tytus, wyciągając się na trawie i masując skronie.

– Och, Tytusie, nie bądź takim otępiałym i nieruchawym królem pszczół! – Małżonka trąciła go w bok, wydymając usta. – Chodź z nami.

– Nie.

– Tytusie… – W głosie Antonii zabrzmiała groźna nuta.

Lucjusz zadrżał na myśl o możliwej kolejnej małżeńskiej sprzeczce. Odchrząknął i rzekł:

– Tak, Tytusie, chodź z nami. Spacer ci dobrze zrobi. Krew zacznie ci żywiej krążyć.

– Nie. Już się zdecydowałem.

– Dobrze, rób, jak uważasz. – Antonia błysnęła chłodnym uśmiechem. – Ominie cię zabawa i tym gorzej dla ciebie. Idziemy, Lucjuszu?


– Naturalnymi wrogami pszczół są jaszczurki, dzięcioły, pająki i ćmy – ciągnął monotonnie Ursus, maszerując z Ekonem na czele naszej małej procesji. – Te stworzenia zazdroszczą im miodu i potrafią poważnie uszkodzić barć, starając się do niego dobrać.

Ursus był wysokim, mocno zbudowanym mężczyzną w średnim wieku. Sądząc po kępach włosów wystających z otworów tuniki, musiał być nimi cały pokryty; kulał lekko na jedną nogę. Szło z nami jeszcze kilku niewolników z żarzącymi się węglami i skręconymi z siana pochodniami, które miały posłużyć do wytworzenia dymu.

– Są też rośliny wrogie pszczołom – nie przerywał wykładu Ursus. – Na przykład cisy. Nigdy nie należy ustawiać ula pod cisem, bo pszczoły będą chorować, a miód wyjdzie gorzki i rzadki. Za to w pobliżu drzew oliwnych i wierzb czują się doskonale. Najbardziej lubią zbierać miód z czerwonych i fioletowych kwiatów, zwłaszcza z hiacyntów. Odpowiada im też tymianek, od którego miód nabiera delikatnego aromatu. Wolą mieszkać przy strumykach z zacienionymi, omszonymi zatoczkami, gdzie mogą pić i się kąpać. No i lubią spokój i ciszę. Jak zobaczysz, Ekonie, miejsce, w którym urządziliśmy pasiekę, ma wszystkie te cechy. Jest blisko wody, otoczone oliwkami i wierzbami i obsadzone ich ulubionymi kwiatami.

Usłyszałem pszczoły, zanim je zobaczyłem. Ich brzęczenie mieszało się z szemraniem strumienia, stopniowo je zagłuszając, gdy przeszliśmy przez żywopłot i wynurzyliśmy się z cienia na zalaną słońcem, nakrapianą barwnymi kwiatami łączkę w niewielkiej dolince wyglądającej tak, jak ją Ursus przed chwilą opisał. Miejsce było naprawdę magiczne; zdawało się, że tuż w cieniu baraszkują satyry i nimfy. Można było sobie wyobrazić malutkiego Jowisza, jak leży w miękkiej trawie i spija przynoszony mu przez pszczoły miód.

Uli było dziesięć. Stały pośrodku dolinki w jednym rzędzie, ustawione na poziomej drewnianej półce na wysokości talii. Miały kształt wysoko sklepionych kopuł; pokryte wyschniętym mułem i suchymi liśćmi wyglądały jak twory natury. Ursus był mistrzem nie tylko swego fachu, ale i tradycji. Każdy ul miał tylko jedno małe wejście, wąską szparkę u podstawy; owady co chwila przez nią wlatywały i wylatywały.

Kątem oka dostrzegłem jakąś figurę stojącą pod pobliską wierzbą. Przez mgnienie oka pomyślałem, że to satyr wyszedł z zarośli, by się do nas przyłączyć. Antonia musiała go zauważyć w tej samej chwili, krzyknęła bowiem zaskoczona, a potem klasnęła w dłonie z zadowoleniem.

– A ten co tutaj robi? – Roześmiała się dźwięcznie i podeszła bliżej, by lepiej się przyjrzeć figurze.

– Pilnuje łąki – wyjaśnił Ursus. – To tradycyjny strażnik pasieki. Odstrasza ptaki i złodziei miodu.

Był to odlany z brązu posążek Priapa. Bóg uśmiechał się lubieżnie, z jedną ręką wspartą na biodrze i z sierpem w drugiej. Był, oczywiście, nagi i niezaprzeczalnie, z rozmachem, męski. Zafascynowana Antonia wpatrywała się weń przez długą chwilę, po czym dotknęła czubka brązowego, groteskowo wielkiego fallusa na szczęście.

W tej chwili moją uwagę przykuł Eko, który zawędrował na drugą stronę dolinki i stał pochylony nad nisko rosnącymi purpurowymi kwiatami. Podbiegłem do niego pospiesznie.

– Ostrożnie, Ekonie! Nie zrywaj tych kwiatów i biegnij umyć ręce w strumieniu!

– O co chodzi? – spytał Ursus.

– To etruskie gwiezdne języki, prawda?

– Tak.

– Jeśli tak starannie dobierasz tutejsze rośliny, to dziwię się, że je tu widzę. To trujące ziele, prawda?

– Może dla ludzi – odparł lekceważąco Ursus. – Ale nie dla pszczół. Czasem, kiedy ul opanuje choroba, to jedyne lekarstwo. Bierze się korzenie, gotuje w winie, studzi i daje pszczołom do picia. Od razu wraca im życie.

– Ale człowiekowi może je odebrać.

– Tak, ale każdy w gospodarstwie wie, że trzeba uważać na to ziele, a zwierzęta są za mądre, by je jeść. Wątpię zresztą, czy kwiaty rzeczywiście są trujące. Lek dla pszczół tkwi w korzeniach.

– Może i tak, ale ręce lepiej porządnie umyj, Ekonie – zwróciłem się do syna, który bacznie się przysłuchiwał naszej dyskusji i patrzył na mnie wyczekująco.

Pszczelarz wzruszył ramionami i zabrał się do swojej pracy. Zgodnie z obietnicą Lucjusza zbieranie miodu okazało się fascynujące. Niewolnicy na zmianę to podpalali, to gasili sienne pochodnie, wywołując w ten sposób chmury siwego dymu; Ursus wszedł odważnie w najgęstszy rój niemrawo fruwających pszczół. Usta miał wypełnione wodą i od czasu do czasu spryskiwał owady, gdy nabierały animuszu. Kolejno unosił ule i długim nożem wydłubywał kawały plastrów. Dryfujące w powietrzu kłęby dymu, powolna i metodyczna wędrówka Ursusa od ula do ula, magia tej odosobnionej dolinki, a także w niemałym stopniu obecność czujnego Priapa nadawały tej zwyczajnej czynności aurę religijnego rytuału. W taki sposób ludzie zbierali słodki owoc pszczelej pracy od zarania dziejów.

Atmosferę zakłóciło tylko jedno zdarzenie. Kiedy Ursus unosił ostatni ul, wyleciał z niego rój upiornych białych ciem. Zawirowały wśród pasm dymu i zniknęły między drżącymi liśćmi drzew oliwnych nad naszymi głowami. Ursus nie wziął miodu z tego ula, mówiąc, że obecność ciem-złodziejek to zły omen.


Opuściliśmy dolinkę w radosnym nastroju. Ursus pociął parę plastrów na mniejsze kawałki i rozdał je wszystkim. Wkrótce wszyscy mieli palce i usta lepkie od świeżego miodu. Nawet Antonia umazała sobie całe policzki. Gdy dotarliśmy do willi, pobiegła naprzód.

– Królu pszczół, mam dla ciebie słodkiego całusa! – wykrzyknęła. – I słodką zachętę do całowania moich palców! Twój miodek jest cały w miodku!

Co zobaczyła, wpadłszy do domu? Z pewnością niewiele więcej niż my wszyscy, jako że weszliśmy tam zaledwie w parę sekund później. Tytus i Dawia byli ubrani. Być może Antonia uchwyciła jakiś przelotny wyraz ich twarzy, który nam już umknął, a może raczej wyczuła, niż ujrzała to, co wywołało jej wściekłość. Jakakolwiek była jej przyczyna, kłótnia zaczęła się w tej właśnie chwili. Antonia wymaszerowała z westybulu bez słowa, a Tytus szybko podążył za nią. Zaczerwieniona Dawia pospieszyła do kuchni. Lucjusz spojrzał na mnie i przewrócił oczami. Z jego podbródka zwisał cienki sopelek miodu.

– No, znowu się zacznie… – mruknął.


Chłód między małżonkami ani trochę nie zelżał aż do kolacji. Ja i Lucjusz rozmawialiśmy o zbiorach miodu, Eko włączał się do dyskusji z wymyślnymi gestami dłoni (szczególnie udane było przedstawienie zaskakującego pojawienia się i ucieczki białych ciem). Antonia i Tytus zjedli posiłek w kamiennym milczeniu i szybko udali się do swojej sypialni. Tej nocy nie słyszeliśmy żadnych odgłosów świadczących o ich pogodzeniu się. Tytus na przemian krzyczał i skomlał niczym pies, Antonia to wrzeszczała, to znów szlochała. Eko spał twardo mimo hałasu, ale ja przewracałem się z boku na bok, aż wreszcie zdecydowałem się pójść na spacer. Księżyc świecił jasno; obszedłem willę, stajnie i poszedłem w stronę kwater niewolników. Wyszedłszy zza rogu, zobaczyłem dwie sylwetki siedzące blisko siebie na ławie u wejścia do kuchni. Choć tym razem jej włosy nie były zaczesane gładko do tyłu, lecz rozpuszczone na noc, księżyc oświetlał jej twarz wystarczająco, bym mógł rozpoznać Dawię. Po niedźwiedziowatych kształtach domyśliłem się, że mężczyzna obok niej to Ursus. Jedną ręką obejmował ją wpół, drugą gładził po policzku. Byli tak sobą zajęci, że nie zauważyli mojego nadejścia. Zawróciłem i odszedłem, zastanawiając się, czy Lucjusz wie, że jego kucharka i pszczelarz są kochankami. Jaki kontrast ich milczące pieszczoty stanowiły z zachowaniem pary zajmującej sypialnię obok mojej! Kiedy wróciłem do łóżka, musiałem schować głowę pod poduszką, żeby stłumić odgłosy kłótni Tytusa i Antonii.

Ranek jednak przyniósł inny nastrój. Jedliśmy we trzech śniadanie w małym ogródku przed gabinetem Lucjusza (świeży chleb z miodem, naturalnie), kiedy od strony strumienia nadeszła Antonia z koszem kwiatów.

– Dzień dobry, Antonio. Myślałem, że jeszcze śpisz – powitał ją gospodarz.

– Wcale nie! – odparła z promiennym uśmiechem. – Dziś wstałam przed wschodem słońca i nabrałam ochoty, by nazrywać kwiatów. Prawda, że śliczne? Każę którejś z dziewcząt upleść mi z nich wieniec i założę go do kolacji.

– Twoja uroda nie potrzebuje ozdób – pospieszył z komplementem Lucjusz.

Rzeczywiście, Antonia wyglądała tego ranka szczególnie pięknie.

– A gdzie twój… hmm… czy wolno mi go jeszcze nazywać twoim, królem pszczół?

– Pewnie wciąż śpi! – Antonia się roześmiała. – Ale zaraz go obudzę. Dzień jest zbyt piękny, aby go przespać. Pomyślałam sobie, że weźmiemy z Tytusem koszyk jedzenia i trochę wina, i spędzimy kilka godzin nad strumieniem. Tylko we dwoje… – Uniosła brwi.

– Czemu nie? – Lucjusz zrozumiał ją w lot. – Ja i Gordianus mamy czym się zająć w domu. A ty, Ekonie… zdaje się, że wybierałeś się dziś na wzgórze?

Eko nic nie zrozumiał, ale machinalnie kiwnął głową.

– Wygląda więc na to, że król pszczół i ty będziecie mieli cały strumień tylko dla siebie.

Antonia się rozpromieniła i przechodząc obok niego, cmoknęła go w łysinę.

– Lucjuszu, jesteś taki kochany!

Nieco później, gdy kończyliśmy nasze niespieszne, długie śniadanie, ujrzeliśmy ich oboje idących nad strumień. Nie wzięli ze sobą nawet niewolnika do niesienia koca i koszyka z jedzeniem. Trzymali się za ręce, roześmiani i tak sobą zajęci, że obserwującemu ich zachłannie Ekonowi musiało kręcić się w głowie.

Jakaś akustyczna anomalia w tej okolicy sprawia, że ostrzejszy dźwięk znad strumienia może dotrzeć aż do willi. Jakiś czas później, gdy przysłuchiwałem się rozmowie Lucjusza z zarządcą na temat planu pracy na dzisiejszy dzień, wydało mi się, że słyszę okrzyk, a potem głuchy trzask z tamtego kierunku. Ani Lucjusz, ani niewolnik nie zwrócili na to uwagi, ale Eko, który majstrował przy stojącej w pobliżu starej tłoczni wina, nastawił nagle uszu. Chłopak jest niemową, ale słuch ma niezwykle wyostrzony. To krzyczał Tytus. Obydwaj zbyt często słyszeliśmy jego podniesiony głos w ostatnich dniach, żeby go nie rozpoznać. A więc małżonkowie jednak się nie pogodzili, pomyślałem. Znów się wzięli za łby.

Po chwili krzyknęła Antonia. Teraz usłyszeliśmy ją wszyscy. Nie był to znajomy gniewny wrzask, ale okrzyk paniki. Ruszyliśmy biegiem w tamtą stronę. Eko wysforował się naprzód, zasapany Lucjusz zamykał naszą kolumienkę.

– Na Herkulesa! On chyba ją morduje! – wykrzyknął.

To jednak nie Antonia umierała, lecz Tytus. Leżał na wznak na kocu, a jego krótka tunika była przekrzywiona i podciągnięta na biodra. Patrzył na liściaste sklepienie z gałęzi rozszerzonymi, wielkimi źrenicami.

– Kręci mi się w głowie… – szepnął. – Mdleję…

Kaszlał i charczał, chwytając się za gardło, po chwili zgiął się wpół i przycisnął ręce do brzucha. Jego twarz nabrała trupio sinego koloru.

– Na Hades! – krzyknął Lucjusz. – Co mu się stało, Antonio? Gordianusie, co możemy zrobić?

– Nie mogę… oddychać… – Słowa Tytusa były ledwo słyszalne. – Koniec… mój koniec… ależ boli! – Złapał za przepaskę na biodrach. – Przeklęci bogowie!

Szarpał za ubranie, jakby ściskało mu pierś. Zarządca podał mi nóż; rozciąłem tunikę i zerwałem ją, zostawiając Tytusa w samej przepasce biodrowej. Nic to nie pomogło, zobaczyliśmy tylko, że całe ciało mu sinieje. Odwróciłem go na bok i włożyłem palec do ust, myśląc, że czymś się dławi, ale i to nic nie dało.

Tytus walczył do końca o każdy oddech. To była straszna śmierć. W końcu charczenie i szamotanie się ucichło. Ręce opadły mu bezwładnie, a z szeroko otwartych oczu uleciało życie.

Antonia stała nieruchomo, milcząca i oszołomiona. Jej twarz zastygła w tragiczną maskę.

– Och, nie! – szepnęła, opadając na kolana i obejmując martwe już ciało męża. Znów zaczęła krzyczeć i przejmująco szlochać. Jej ból był dla nas niemal równie trudny do zniesienia jak przedśmiertne konwulsje Tytusa i też niewiele mogliśmy jej pomóc.

– Jak to się stało? – spytał Lucjusz. – Dlaczego umarł?

Wszyscy trzej – ja, Eko i zarządca – spojrzeliśmy tępo po sobie.

– To jej wina! – szlochała Antonia.

– Co mówisz?

– Twoja kucharka! Ta straszna kobieta! To jej wina!

Lucjusz zerknął na rozrzucone wokół resztki jedzenia: skórki od chleba, mały słoik miodu, czarne oliwki, bukłak z winem. Była też tam rozbita gliniana butelka; to musiał być ten głuchy trzask, pomyślałem.

– Co chcesz przez to powiedzieć? Że Dawia go otruła?

Szloch wiązł Antonii w gardle.

– Na pewno tak! Jedzenie pakowała jedna z moich niewolnic, ale to Dawia je przyrządziła. Ta wiedźma go otruła! Zatruła wszystko!

– Ależ to znaczy, że… – Lucjusz uklęknął przy niej i schwycił za ramiona, patrząc jej prosto w oczy. – Ty też możesz być otruta! Antonio, nie czujesz żadnego bólu? Gordianusie, co powinniśmy z nią zrobić?

Odpowiedziałem mu tylko bezradnym spojrzeniem. Nie miałem pojęcia.


Symptomy otrucia u niej nie wystąpiły. Musiała jednak być jakaś przyczyna gwałtownej i bolesnej śmierci jej męża. Wkrótce nadbiegły jej niewolnice. Zostawiliśmy Antonię rozpaczającą przy zwłokach i ruszyliśmy do willi, by przesłuchać kucharkę. Lucjusz wszedł pierwszy do kuchni.

– Dawio! Wiesz, co się stało?

Przełknęła głośno ślinę i spuściła oczy.

– Mówią, że… jeden z twoich gości zmarł, panie.

– Tak jest. Co wiesz o tej śmierci?

– Ja? – Dawia wyglądała na wstrząśniętą. – Nic, panie.

– Nic? Oni jedli strawę, którą ty przygotowałaś, i Tytus zachorował. Nadal chcesz twierdzić, że nic ci o tym nie wiadomo?

– Panie, nie wiem, o czym mówisz…

– Dawio – wtrąciłem. – Musisz nam powiedzieć, co się działo między tobą a Tytusem Didiuszem.

Zająknęła się i znów wbiła wzrok w podłogę.

– Dawio! Ten człowiek nie żyje. Jego żona cię oskarża. Znalazłaś się w wielkim niebezpieczeństwie. Jeżeli jesteś niewinna, prawda może cię ocalić. Odwagi! A teraz powiedz nam, co zaszło między tobą a Tytusem.

– Nic! Przysięgam na cień mojej matki! Och, on próbował i to nie raz. Nagabywał mnie w domu pana w Rzymie od pierwszego wieczoru, kiedy mnie zobaczył. Chciał, bym z nim poszła do pustego pokoju. Odmówiłam. Tutaj też próbował tego samego. Chodził za mną, starał się zdybać w jakimś zakątku. Ja go nigdy nie zachęcałam! Wczoraj, kiedy wszyscy poszliście do pasieki, zaatakował mnie, ciągnął za ubranie, szczypał i całował. Ja się tylko odsuwałam, ale jemu się to nawet podobało i mnie gonił. Kiedy w końcu wróciliście, omal się nie rozpłakałam z ulgi.

– A więc on cię molestował – rzekł Lucjusz ze smutkiem. – No, w to mogę uwierzyć. To zapewne moja wina, powinienem mu powiedzieć, żeby trzymał ręce z daleka od mojej własności. Ale czy naprawdę tak strasznie cię traktował, że musiałaś go otruć?

– Nie! Ja nigdy…

– Będziesz musiał ją torturować, jeśli chcesz z niej wydobyć prawdę! – Antonia stanęła w drzwiach z zaciśniętymi pięściami i potarganą fryzurą. Wyglądała jak mściwa harpia. – Wydaj ją na męki, Lucjuszu! Tak się robi, gdy niewolnik zeznaje w sądzie. Masz do tego prawo, jesteś jej panem. To twój obowiązek, Tytus był twoim gościem. Żądam, abyś ją torturował, dopóki się nie przyzna, a potem uśmiercił!

Dawia zrobiła się tak blada jak ćmy, które wyleciały z dziesiątego ula. Zachwiała się i padła zemdlona na podłogę.


Oszalała z bólu Antonia zamknęła się w swojej sypialni. Dawia odzyskała przytomność, ale wydawała się ogarnięta jakąś nagłą gorączką mózgu: dygotała i nie odzywała się ani słowem.

– Co ja mam zrobić, Gordianusie? – Lucjusz chodził nerwowo po westybulu. – Jeśli Dawia się sama nie przyzna, to chyba rzeczywiście będę musiał dziewczynę torturować. Nawet nie wiem, jak się do tego zabrać! Żaden z moich niewolników z gospodarstwa też się do tego nie nadaje. Mógłbym chyba poprosić o pomoc któregoś z moich kuzynów…

– Mówienie o torturach jest przedwczesne – przerwałem mu. Zastanawiałem się, czy Lucjusz Klaudiusz naprawdę byłby do tego zdolny. Jest łagodnym człowiekiem żyjącym w okrutnym świecie, ale czasami wymagania stawiane przez świat wygrywają z jego naturą. Kto zresztą wie; Lucjusz może mnie jeszcze zaskoczyć, ale nie pragnąłem się o tym przekonać. – Powinniśmy uważniej przyjrzeć się ciału, skoro już trochę ochłonęliśmy.

Wróciliśmy nad strumień. Tytus leżał tak, jak go zostawiliśmy, ktoś jednak zamknął mu powieki.

– Ty się znasz na truciznach, Gordianusie. Co o tym sądzisz? – spytał Lucjusz.

– Trucizn jest wiele, tak jak i wiele różnych na nie reakcji. Nie mam zielonego pojęcia, co zabiło Tytusa. Gdybyśmy znaleźli jakąś truciznę w kuchni albo gdyby ktoś z niewolników zauważył, że Dawia podejrzanie się zachowuje…

Eko wskazał na porozrzucane resztki jedzenia, po czym zaczął naśladować karmienie zwierzęcia, a wreszcie odegrał dramatyczną śmierć biednego stworzenia. Nie było to miłe przedstawienie, zwłaszcza że dopiero co byliśmy świadkami prawdziwego zgonu.

– Tak, kosztem jakiegoś biednego zwierzaka moglibyśmy sprawdzić, czy jedzenie jest rzeczywiście zatrute. Ale jeśli jest, to dlaczego nic się nie stało Antonii? – spytałem. – Ekonie, przynieś mi te kawałki potłuczonej butelki. Pamiętasz, że słyszeliśmy taki odgłos zaraz po okrzyku Tytusa?

Eko skinął głową i po chwili wręczył mi odłamki wypalonej gliny.

– Jak sądzisz, co mogło w niej być? – zwróciłem się do Lucjusza.

– Chyba wino albo woda.

– Ale tam leży bukłak na wino. Wygląda zaś na to, że ta flaszka wewnątrz była tak samo sucha jak na zewnątrz. Mam pewne przeczucie… Lucjuszu, czy mógłbyś wezwać tu Ursusa?

– Ursusa? Ale po co?

– Mam do niego parę pytań.

Pszczelarz wkrótce pojawił się na stoku wzgórza, maszerując ku nam swoim nierównym krokiem. Jak na takiego potężnie zbudowanego, niedźwiedziowatego mężczyznę czuł się nader nieswojo w obecności trupa. Trzymał się możliwie z daleka od niego, a za każdym razem, kiedy jego wzrok zabłądził w tamtą stronę, na jego twarzy pojawiał się dziwny grymas.

– Mieszczuch ze mnie, Ursusie, nie znam się wcale na pszczołach. Nawet nigdy mnie żadna nie użądliła. Słyszałem jednak, że takie użądlenie potrafi zabić człowieka. Czy to prawda, Ursusie?

Niewolnik wyglądał na lekko zakłopotanego myślą, że jego ukochane pszczoły mogłyby zrobić coś podobnego.

– No… to się może zdarzyć, ale bardzo rzadko. Najczęściej wszystko się kończy szybko i bez problemów. Niektórzy ludzie jednak…

– Widziałeś kiedyś taką śmierć od żądła?

– Nie.

– Ale to się zdarza i musisz coś na ten temat wiedzieć. Jak to wygląda? Jak oni umierają?

– To płuca nie wytrzymują. Ludzie się po prostu duszą. Nie mogą oddychać, sinieją…

– Myślisz, że to się przytrafiło Tytusowi, Gordianusie? – Lucjusz stracił część swojego zwykłego rumieńca. – Użądliła go moja pszczoła?

– Zobaczmy. Żądło powinno zostawić ślad, prawda, Ursusie?

– O, tak, zaczerwienienie i opuchliznę. Ponadto widać samo żądło, które zostaje w ciele, gdy pszczoła odleci. Ot, malutka rzecz, ale znaleźć nietrudno.

Obejrzeliśmy tors i kończyny Tytusa, potem przewróciliśmy go na brzuch i sprawdziliśmy plecy. Przeczesaliśmy też włosy, badając skórę na głowie.

– Nie ma nic – podsumował Lucjusz.

– Ano, nic – przyznałem.

– Jakie jest prawdopodobieństwo, że pszczoła akurat przelatywała i…

– Ta butelka… Ekonie, kiedy słyszeliśmy, jak się tłucze? Zanim Tytus krzyknął czy potem?

„Potem”, zasygnalizował palcami i dwukrotnie klasnął w dłonie: „zaraz potem”.

– Tak, ja pamiętam to samo. Pszczoła, okrzyk, brzęk rozbijanej flaszki… – Wyobraziłem sobie Antonię i Tytusa tak, jak ich po raz ostatni widziałem: trzymających się za ręce, zapatrzonych w siebie, w drodze nad strumień. – Dwoje zakochanych, samotnych na łonie natury… czego by się można po nich spodziewać?

– Do czego zmierzasz, Gordianusie?

– Do tego, że powinniśmy jeszcze raz zbadać Tytusa… w bardziej intymny sposób.

– To znaczy?

– Musimy zdjąć z niego przepaskę. Jest już poluzowana, jak widzisz. Prawdopodobnie przez Antonię.

Jak się spodziewałem, czerwony ślad po pszczelim żądle zobaczyliśmy w najbardziej intymnym miejscu, jakie można sobie wyobrazić.

– Oczywiście, aby zyskać całkowitą pewność, powinniśmy jeszcze znaleźć i wyciągnąć samo żądło. Pozostawiam tę czynność tobie, Lucjuszu. W końcu on był twoim przyjacielem, nie moim.

Lucjusz posłusznie odszukał i usunął drobniutką pszczelą broń.

– Zabawne – powiedział. – Spodziewałem się czegoś większego.

– Czego, żądła?

– Nie, jego… no, tak się zawsze chwalił, że wyobrażałem sobie… ach, nieważne.


W konfrontacji z dowodami Antonia się przyznała do winy i stopniowo wydobyliśmy z niej całą prawdę. Nie miała zamiaru zabijać Tytusa, powiedziała; chciała go tylko ukarać za uganianie się za Dawią. Jej poranna wycieczka do pasieki, rzekomo po kwiaty, w rzeczywistości miała na celu złapanie pszczoły. Użyła do tego glinianej butelki, zamknęła ją korkiem i schowała w koszyku pod kwiatami. Tytus sam nieświadomie zaniósł ją nad strumień w koszyku z jedzeniem.

Pomysł podsunęła jej figura Priapa.

– Zawsze byłam zdania, że tak przedstawiany bóg jest… wystawiony na niebezpieczeństwo – powiedziała.

Pomyślała, że gdyby zraniła Tytusa w tę najdelikatniejszą część ciała, kara byłaby tylko bolesna i upokarzająca, ale jak najbardziej adekwatna. Gdy leżeli razem na kocu nad wodą, Antonia wciągnęła męża w miłosne igraszki; zaczęli się pieścić i rozchylać ubrania… Tytus szybko się podniecił, tak jak zaplanowała. Kiedy wyciągnął się na plecach z błogim uśmiechem i zamkniętymi oczami, Antonia sięgnęła po butelkę; potrząsnęła mocno, żeby rozjuszyć owada, odkorkowała i szybkim ruchem przytknęła w odpowiednie miejsce. Żądło wbiło się, zanim Tytus się zorientował w sytuacji. Zerwał się, krzyknął i wytrącił jej z ręki butelkę, która rozbiła się o pień pobliskiej wierzby. Antonia była gotowa do ucieczki, wiedząc, że mąż może wpaść w szał. On jednak chwycił się za pierś i zaczął się dusić. Tragedia, jaka potem błyskawicznie nastąpiła, zaskoczyła ją bezgranicznie. W parę chwil Tytus już nie żył. Szok Antonii był jak najbardziej prawdziwy; chciała sprawić mu ból, ale przecież nie zamordować. Nie mogła jednak przyznać się do swego czynu, instynktownie obciążyła więc winą Dawię. Według niej i tak to kucharka była wszystkiemu winna, ponieważ kusiła jej męża.

Uzgodniliśmy, że Lucjusz nie opowie całej prawdy w kręgu ich znajomych. Wszyscy mieli się dowiedzieć, że Tytus zmarł od użądlenia pszczoły, jednak rola Antonii miała zostać przemilczana. Ostatecznie jego śmierć była dziełem przypadku, a nie zaplanowaną zbrodnią. Żałoba Antonii może będzie dla niej dostateczną karą, jednak jej chęć obwinienia Dawii była niewybaczalna. Czy doprowadziłaby swoje kłamstwo do końca i posłała niewolnicę na tortury? Lucjusz sądził, że tak. Pozwolił jej jeszcze przenocować, ale następnego ranka odprawił z powrotem do Rzymu razem ze zwłokami męża, zakazując jej wszelkich ze sobą kontaktów, nie mówiąc już o odwiedzinach.

Los bywa złośliwy. Tytus mógłby dzisiaj żyć, gdyby był bardziej otwarty lub mniej kochliwy. Lucjusz dowiedział się później z rozmów między przyjaciółmi po tym wydarzeniu, że w wieku chłopięcym został on użądlony przez pszczołę i ciężko to odchorował. Nigdy nie opowiadał o tym incydencie swoim znajomym ani Antonii; wiedziała o tym tylko jego stara piastunka i najbliższa rodzina. Kiedy odmówił udziału w wycieczce do pasieki, powodował się po części chęcią zaspokojenia pożądania, jakie żywił wobec Dawii, ale też – i słusznie – obawą przed pszczołami, do której nie chciał się otwarcie przyznać. Gdyby wtedy powiedział nam o swej wyjątkowej podatności na pszczeli jad, Antonia nigdy by nie wybrała takiej formy zemsty, jestem o tym przekonany.

My z Ekonem doczekaliśmy zaplanowanego końca naszego pobytu na wsi, ale pozostałe dni po wypadku upływały nam w melancholijnym nastroju. Lucjusz miewał zmienne nastroje, niewolnicy, jak zawsze przesądnie traktujący każdą śmierć, byli niespokojni, a Dawia wręcz wstrząśnięta, na czym znacznie ucierpiała jej sztuka kulinarna. Słońce świeciło tak samo jasno, kwiaty pachniały jak przedtem i strumień szemrał jak zwykle, ale tragedia Tytusa położyła się cieniem na wszystkim i wszystkich. Gdy nadszedł dzień naszego wyjazdu, nie mogłem się już doczekać miejskiego gwaru i ruchu. No i jakąż historię miałem do opowiedzenia Bethesdzie!

Zanim wyruszyliśmy w drogę, zaszedłem do Ursusa i po raz ostatni wybrałem się z nim do dolinki z ulami.

– Czy ciebie też kiedyś użądliła pszczoła? – spytałem.

– Och, tak, wiele razy!

– To musi boleć, co?

– Trochę dokucza.

– Ale chyba nie okropnie? Inaczej chyba przestałbyś być pszczelarzem.

Ursus wyszczerzył zęby w szelmowskim uśmiechu.

– Tak, pszczoły umieją żądlić. Ale ja zawsze powtarzam, że pszczelarstwo jest jak miłość do kobiety. Raz po raz cię użądli, ale pchasz się do niej, bo miód jest tego wart.

– Nie zawsze, Ursusie. – Westchnąłem. – Oj, nie zawsze…

Загрузка...