Rankiem 16 czerwca Guy Burckhardt obudził się skurczony, wciśnięty pod kadłub łodzi w swojej piwnicy. Pospieszył na górę po to, by odkryć, że jest 15 czerwca.
Pierwszą rzeczą, jaką uczynił, była nerwowa pospieszna inspekcja łodzi i fałszywej piwnicznej podłogi, imitującej kamień. Wszystko to było takie, jakie zapamiętał — niemożliwe do pojęcia.
Normalna, pogodna była natomiast kuchnia. Wskazówka elektrycznego zegara wolno wędrowała po tarczy, wskazując już prawie szóstą. Lada chwila powinna się obudzić żona.
Otworzył drzwi wejściowe i spojrzał na pustą ulicę. Przy schodkach, niedbale rzucona, leżała poranna gazeta. Kiedy ją podniósł, okazało się, że jest z 15 czerwca. Ale to było niemożliwe. 15 czerwca było wczoraj! Ostatecznie to nie była data, którą mógł zapomnieć — był to przecież termin kwartalnego sprawozdania podatkowego.
Powrócił do hallu i podniósłszy słuchawkę, wykręcił numer informacji meteorologicznej. Usłyszał przyjemny dla ucha, ściszony głos:
— …i nieco zimniej, przelotne opady. Ciśnienie atmosferyczne trzydzieści przecinek zero cztery; tendencja wzrostu… Prognoza federalnego biura pogody na dzień 15 czerwca. Ciepło i słonecznie, z rosnącą…
Odłożył słuchawkę. Był 15 czerwca.
— Wielkie nieba! — nabożnie wyszeptał Burckhardt. Sprawy rzeczywiście miały się dziwnie. Usłyszał dzwonek budzika u żony i skierował się ku schodom.
Mary Burckhardt siedziała wyprostowana na łóżku, z owym przerażonym, osłupiałym wyrazem twarzy, jaki się ma, uwalniając się nagle od sennych mar.
— Och! — rzuciła, kiedy wszedł do pokoju. — Kochanie, miałam najstraszniejszy sen w moim życiu! Śnił mi się jakiś wybuch jakby i…
— Znowu?! — niegrzecznie spytał Burckhardt. — To jest coś przezabawnego, Mary! Wiedziałem, że coś nie gra w tym całym wczorajszym dniu. No i…
Burckhardt opowiedział jej, jak zmieniła się piwnica i o zrobionej przez kogoś dziwnej makiecie jego łodzi.
Mary patrzyła na niego najpierw zdumiona, potem zaniepokojona, w końcu bezradna i zmieszana. Powiedziała:
— Jesteś pewien, mój drogi? Bo ja właśnie w zeszłym tygodniu czyściłam tę skrzynkę i wszystko było w porządku…
— Absolutnie! — odparł Burckhardt. — Przyciągnąłem ją do ściany, aby na niej stanąć i wymienić bezpiecznik, kiedy nagle zepsuło się światło, a…
— Co się stało? — Mary wyglądała na bardziej niż zaniepokojoną.
— Zepsuło się światło, nie pamiętasz? Zaciął się wyłącznik przy schodach. Zszedłem do piwnicy i…
Mary usiadła na łóżku.
— Guy! Jaki wyłącznik?! Wcale się nie zaciął, sama gasiłam wczoraj światło!
Burckhardt gapił się na żonę.
— Zaraz! Przecież ja jestem pewien, że nie wyłączyłaś. Chodź! Sama zobacz!
Wybiegł na podest schodów i dramatycznym gestem wskazał ręką zepsuty wyłącznik, ten sam, który odkręcił i zostawił tak wiszący ubiegłego wieczoru… Tylko że teraz wcale tak nie wisiał. Wyglądał jak zawsze… Nie wierząc własnym oczom, Burckhardt nacisnął go i w obu hallach zapaliło się światło…
Mary, blada i zdenerwowana, zostawiła go samego, zabierając się do śniadania. Burckhardt długo sterczał, gapiąc się na wyłącznik. Jego zdolność rozumowania wyszła już poza granice szoku i niewiary; po prostu nie istniała.
Ogolił się, ubrał, zjadł śniadanie — wszystko to w stanie odrętwiałej samoobserwacji. Mary nie przeszkadzała mu. Była zaniepokojona. Czule pocałowała go na pożegnanie, kiedy bez słowa wybiegał do autobusu.
Panna Mitkin powitała go zza recepcyjnego biurka ziewnięciem.
— …e-eń dobry… — powiedziała sennie. — Pan Barth dzisiaj nie przyjdzie.
Burckhardt chciał coś powiedzieć, ale się opanował. Nie wiedziałaby przecież, że wczoraj Bartha nie było, bowiem zrywała właśnie z kalendarza kartkę z czternastką, aby zrobić miejsce dla „nowego”, 15 czerwca.
Chwiejnym krokiem podszedł do biurka i popatrzył bezwiednie na poranną pocztę. Była jeszcze nie otwarta, ale wiedział już, że koperta od „Factory Distributors” zawiera zamówienie na dwadzieścia tysięcy stóp nowej wykładziny akustycznej, a ta od „Fineback and Sons” — po prostu zażalenie.
Po dłuższej chwili przełamał się i otworzył je. Było w nich to, czego się spodziewał.
W czasie przerwy obiadowej Burckhardt, kierowany jakimś impulsem, jako pierwszą posłał na lunch pannę Mitkin; tego 15 czerwca, który-był-wczoraj, pierwszy poszedł on…
Wyszła, sprawiając wrażenie jakby zaniepokojonej jego nienaturalnym naleganiem; jednakże nie miało to już wpływu na humor Burckhardta.
Zadzwonił telefon i Burckhardt z roztargnieniem podniósł słuchawkę.
— Miejskie biuro „Contro Chemicals”. Mówi Burckhardt…
— Tu Swanson — odezwał się głos i zaraz zamilkł. Burckhardt milczał wyczekująco, ale to było wszystko.
W końcu powiedział:
— Halo?
Znowu przerwa. Potem Swanson z rezygnacją:
— Dalej nic, hę?
— Co nic?! Swanson, czy pan czegoś chce? Podszedł pan do mnie wczoraj, a potem, jakby nigdy nic, poszedł sobie. Pan…
Głos zaskrzeczał:
— Panie Burckhardt! Wielki Boże, pamięta pan?! Niech pan tam siedzi — będę za pół godziny…
— Co to wszystko znaczy?
— Nieważne! — odkrzyknął, nie posiadając się z radości, mały człowieczek. — Powiem panu, kiedy się spotkamy. Przez telefon nie mogę więcej, ktoś może podsłuchiwać… Niech pan tylko poczeka. No, wytrzyma pan… Będzie pan w biurze sam?
— Hm… Nie. Panna Mitkin prawdopodobnie…
— Do diabła! Niech pan posłucha! Gdzie pan jada lunch? Jest tam wygodnie i głośno?
— Tak, sądzę, że tak… To „Crystal Cafe”. Jest tuż, za rogiem.
— Wiem, gdzie. Spotkamy się tam za pół godziny. — Usłyszał stuk odkładanej słuchawki.
„Crystal Café” nie była już pomalowana na czerwono, ale temperatura była nadal wysoka. I dodali jeszcze trochę muzyki, przeplatanej reklamami, które zachwalały „Frosty-Flip”, papierosy „Marlin”, o których spiker twierdził: „One uzdrawiają!”; zachwalały coś jeszcze, co nazywano pałeczkami „Choco-Bite”. Burckhardt nie mógł sobie przypomnieć, aby kiedykolwiek o nich słyszał. Wkrótce jednak miał o nich usłyszeć więcej.
Podczas gdy czekał na pojawienie się Swansona, przez restaurację przeszła dziewczyna w celofanowej spódniczce, sprzedawczyni z nocnego lokalu. Niosła tacę, pełną słodyczy, wesoło, purpurowo opakowanych.
— „Choco-Bity” są wyśmienite — szepnęła, podchodząc do jego stolika. — „Choco-Bity” są smaczniejsze, niż smaczne!
Burckhardt, zajęty wypatrywaniem tego dziwnego, małego człowieczka, który do niego dzwonił, nie zwrócił na nią uwagi. Jednak, gdy na sąsiednim stole rozsypała garść słodyczy uśmiechając się do gości, poczuł na sobie jej spojrzenie i obejrzał się.
— Halo, panno Horn! — powiedział. Dziewczyna wypuściła z rąk tacę, pełną słodyczy. Burckhardt zerwał się zaniepokojony:
— Czy coś się stało?
Dziewczyna jednak bez słowa pierzchnęła. Szef restauracji podejrzliwie przyglądał się Burckhardtowi, kiedy ten, wciśnięty w fotel, próbował przybrać obojętną minę. Przecież jej nie znieważył! „Być może — myślał — ona jest dziewczyną z tak zwanego «dobrego domu», mimo gołych nóg pod celofanową spódniczką? I kiedy się do niej odezwał, wzięła go za zwykłego podrywacza?…”
Śmieszny pomysł. Wyprostował się z trudem i wziął do ręki jadłospis.
— Burckhardt! — doszedł go przenikliwy szept. Przestraszony podniósł głowę znad karty. Naprzeciwko niego, sztywno wyprostowany, siedział mały człowieczek o nazwisku Swanson.
— Burckhardt — wyszeptał znów — chodźmy stąd! Oni są już na pańskim tropie! Wiejmy, jeśli panu życie miłe!
Nie było mowy o jakiejkolwiek z nim dyskusji. Burckhardt przesłał wahającemu się jeszcze kierownikowi przepraszający uśmiech i wyszedł w ślad za Swansonem. Mały człowieczek sprawiał wrażenie, że wie, dokąd idzie. Na ulicy uchwycił Burckhardta za ramię i przyspieszył kroku.
— Widział ją pan? — Zapytał. — Tę Horn?… W budce telefonicznej, widział pan? Ona ich tu naśle w ciągu pięciu minut, wierz mi pan… Lepiej się pospieszmy…
Mimo że ulica pełna była ludzi i samochodów, nikt nie zwracał na nich uwagi. Powietrze było lekko mroźne. Mimo prognozy biura pogody, wyglądało raczej na październikowe niż czerwcowe. Czuł się jak głupiec, biegnąc za tym zwariowanym człowieczkiem, uchodząc pogoni jakichś,ich”. Uchodząc ku czemu? Człowieczek mógł być szalony, ale bał się — a strach jest zaraźliwy.
— Tędy! — wskazał Swanson.
Była tu inna restauracja, a właściwie bar — ów gorszy rodzaj lokali, których Burckhardt nigdy nie odwiedzał.
— Prosto, prosto przed siebie! — wyszeptał Swanson. Burckhardt, jak posłuszne dziecko, przeszedł pospiesznie między stolikami na drugi, odległy koniec sali. Restauracja miała kształt litery „L” i łączyła dwie, przylegające prostopadle do siebie ulice. Wyszli właśnie na drugą z nich. Swanson, wychodząc spojrzał spode łba na zdziwionego kasjera. Potem przeszli na przeciwległy chodnik i znaleźli się pod markizą kina. Początkowe napięcie zaczęło Swansona powoli opuszczać.
— Zgubiliśmy ich! — cicho zatriumfował. — Jesteśmy prawie na miejscu.
Podszedł do okienka kasy i kupił dwa bilety. Burckhardt powlókł się za nim do środka. Szedł właśnie zwykły, codzienny poranek i kino było prawie puste. Z ekranu dobiegały odgłosy strzelaniny i tętentu końskich kopyt. Samotny bileter, oparty o błyszczącą mosiężną balustradę, rzucił na nich przelotne spojrzenie i, znudzony, dalej oglądał film. Swanson poprowadził Burckhardta w dół marmurowymi, pokrytymi dywanem schodami.
Znaleźli się sami w pustym hallu. Oprócz dwojga drzwi z napisami: „Dla pań” i „Dla panów” były i trzecie, z napisem „KIEROWNIK”. Swanson nadsłuchiwał pod nimi przez chwilę, potem delikatnie je uchylił i zajrzał do środka.
— W porządku — powiedział.
Burckhardt pospieszył za nim przez puste biuro do następnych drzwi — zapewne jakiejś komórki, bo nie było na nich napisu. Ale nie, to nie była komórka. Swanson otworzył ostrożnie i te drzwi, zajrzał do środka i skinął na Burckhardta.
Był tam metalowy, błyszczący tunel, ciągnący się w obie strony od wejścia.
Burckhardt zaintrygowany rozejrzał się. Wiedział na pewno tylko jedno — pod Tylerton takiego tunelu nie było.
Droga w tunelu zawiodła ich do pokoju z krzesłami, biurkiem i czymś, co wyglądało na ekrany telewizyjne. Swanson, ciężko dysząc, opadł na krzesło.
— Tu nam będzie na razie dobrze — wysapał. — Tu oni już nie przyjdą. A nawet jeśli przyjdą, to ich usłyszymy i zdążymy się schować.
— Kto? — zapytał Burckhardt.
— Marsjanie! — Głos załamał mu się przy tym słowie, jakby ze Swansona uchodziło życie. Kontynuował przerażony: — No, ja tylko przypuszczam, że Marsjanie. Być może jednak, że to prawda. Wie pan, ja w ciągu tych tygodni miałem mnóstwo czasu… Od kiedy wpadł im pan w łapy… I mogłem sobie to wszystko przemyśleć… Ostatecznie możliwe, że to Rosjanie. Dotąd…
— Zaraz, niech pan zacznie od początku. Komu wpadłem w łapy i kiedy?
Swanson westchnął.
— Musimy więc przejść to jeszcze raz. W porządku. To było około dwóch miesięcy temu, kiedy późno w nocy zastukał pan do moich drzwi. Był pan całkiem rozbity, cholernie przestraszony… Błagał pan o pomoc…
— Ja?!
— Jasne, pan nic z tego nie pamięta. Jeśli pan jednak posłucha, to zrozumie pan. Plótł pan jakieś bzdury, że pana złapano i grożono; że pana żona umarła, a potem wróciła do życia, i jeszcze całą kupę innych bredni. Myślałem, że pan zwariował. Zawsze jednak miałem wiele respektu dla pana. Pan błagał, żeby go ukryć, a ja mam tę komórkę, wie pan… Ona zamyka się od wewnątrz — sam założyłem ten zamek.
Weszliśmy tam więc, tylko po to, żeby pana zadowolić… I w jakieś piętnaście, może dwadzieścia minut później, około północy, straciliśmy przytomność…
— Przytomność? Swanson przytaknął.
— Obaj. To było jak rąbnięcie workiem piasku… Zaraz, nie zdarzyło się to panu czasem ostatniej nocy?
— Wydaje mi się, że tak — Burckhardt niepewnie skinął głową.
— No właśnie. A potem nagle obudziliśmy się i pan powiedział, że pokaże mi coś zabawnego. Wyszliśmy i kupiliśmy gazetę. Z datą: 15 czerwca.
— 15 czerwca? Ależ to jest dzisiaj! To znaczy…
— Pojął pan to! Kochany! Zawsze jest dzisiaj!!
Dotarcie tego faktu do świadomości Burckhardta zajęło trochę czasu. W końcu z zaciekawieniem powiedział:
— Przez ile tygodni chował się pan w tej komórce?
— Czy ja wiem? Może cztery albo pięć… Straciłem rachubę. Każdy dzień jest taki sam — zawsze piętnasty czerwca, zawsze moja gospodyni, pani Keefer zamiata frontowe schody… Zawsze te same nagłówki w gazetach z kiosku na rogu… To staje się nudne, mój drogi…