Rozdział XII

Warownia Fort, Weyry Fort i Dalekich Rubieży, Przejście bieżące, 3. 18. 43

— Bardzo się cieszę, że wreszcie usłyszałem jakąś dobrą wiadomość — powiedział Capiam, kiedy umilkł głos wielkiego bębna. Wszyscy słyszeli dudnienie bębnów, ale ponieważ siedzieli za grubymi kamiennymi ścianami apartamentu Lorda Tolocampa w Warowni Fort, nie byli w stanie rozpoznać kodów, dopóki Siedziba Harfiarzy nie zaczęła przekazywać wieści dalej.

— Dwadzieścia pięć jaj to niezbyt wiele — powiedział Lord Tolocamp przesadnie ponurym głosem.

Capiam pomyślał, że chyba ta szczepionka, którą wstrzyknięto Lordowi Warowni, musiała zawierać jakieś nietypowe zanieczyszczenie. Zmianie uległa cała osobowość tego człowieka. Niektórzy ludzie mogliby dojść do wniosku, że boleje on po stracie żony i czterech córek, ale Capiam wiedział, że Tolocamp pocieszył się dosyć szybko, biorąc sobie nową żonę, więc jego smutek był podejrzany. Poza tym Tolocamp uważał, że poniesione przez niego straty usprawiedliwiają wszelkie niedociągnięcia.

— Dwadzieścia pięć jaj i do tego jajo królewskie to znakomity wynik jak na tak późną porę Przejścia — odpowiedział Capiam stanowczo.

Lord Tolocamp poskubał dolną wargę, a potem ciężko westchnął.

— Moreta naprawdę musi się postarać, żeby to jakiś inni smok, a nie Kadith, dogonił Orlith w następnym locie godowym. Sh’gall był taki chory.

— To nie jest nasza sprawa — zauważył Tirone, włączając się do dyskusji. — Poza tym choroba jeźdźca nie ma najmniejszego wpływu na sprawność smoka. A w ogóle to Sh’gall wyleciał do Neratu walczyć z Nićmi, więc chyba całkowicie wyzdrowiał.

— Chciałbym, żeby nas poinformowano, jaki jest stan każdego z Weyrów — powiedział Lord Tolocamp z ciężkim westchnieniem. — Tak się martwię.

— Weyry — powiedział Tirone z naciskiem i spod oka rzucił pełne irytacji spojrzenie na Lorda Warowni — wywiązały się ze swoich zobowiązań wobec Warowni!

— Czy to ja przyniosłem tę chorobę do Weyrów? Albo do Warowni? Gdyby jeźdźcy smoków nie latali tak ochoczo to tu, to tam…

— A Lordowie Warowni nie zapełniali tak ochoczo wszystkich zakątków i zakamarków w swoich…

— Nie czas na czynienie sobie wyrzutów! — Tirone rzucił Capiamowi ostrzegawcze spojrzenie. — Tolocampie, wiesz równie dobrze, a może nawet lepiej niż inni, że na kontynent paskudztwo to sprowadzili marynarze! — Głęboki, grzmiący głos Mistrza Harfiarza był szorstki. — Wróćmy do dyskusji, którą przerwały nam takie dobre wieści. — Mina Tirone’a świadczyła o tym, że Capiam musi zapanować nad swoją antypatią do Tolocampa. W tym twoim obozie mam wielu ciężko chorych ludzi. — Tirone machnął ręką w kierunku okna. — Nie wystarczy nam szczepionki, żeby zahamować chorobę, ale chorych powinno się przynajmniej porządnie zakwaterować i umiejętnie pielęgnować.

— Są wśród nich uzdrowiciele — odparł posępnie Tolocamp. Przynajmniej tak mi mówiłeś!

— Uzdrowiciele też mogą zachorować na tę wirusową influence i nie potrafią wiele zdziałać bez lekarstw. — Capiam sugestywnie pochylił się nad stołem w kierunku Tolocampa, który gwałtownie się cofnął. Jeszcze jeden jego zwyczaj, który irytował uzdrowiciela. — Masz ogromne magazyny pełne środków leczniczych…

— Zebranych i przygotowanych przez moją zmarłą małżonkę… Capiam z trudem zapanował nad sobą. — Lordzie Tolocampie, nam są koniecznie potrzebne te zapasy… Oczy Tolocampa zwęziły się ze złości.

— Dla Ruathy, co?

— Inne Warownie poza Ruathą też odczuwają braki! — Capiam odezwał się pospiesznie, żeby rozproszyć podejrzenia Tolocampa.

— Za zapasy ponoszą odpowiedzialność poszczególni gospodarze. Nic mnie to nie obchodzi. Nie mogę nadal uszczuplać zapasów, które mogą przydać się dla moich własnych ludzi.

— Jeżeli Weyry, które tak bardzo ucierpiały, potrafiły rozszerzyć obszar swojej działalności, wykraczając poza tereny im przypisane, to jak ty możesz odmówić? — zapytał Tirone.

— Z łatwością. — Tolocamp wydął wargi. — Nikomu z zewnątrz nie wolno przekroczyć granic Warowni. Jeżeli nie złapali akurat tej zarazy, to na pewno przynieśli jakąś inną, równie zaraźliwą chorobę. Nie będę więcej narażał moich ludzi. Nic więcej nie otrzymacie z moich magazynów.

— A więc ja wycofam moich uzdrowicieli z twojej Warowni — powiedział Capiam, zrywając się na równe nogi.

— Ależ… ależ… ty nie możesz tego zrobić!

— Może, co do tego nie ma dwóch zdań! Obaj możemy odparł Tirone. Podniósł się, obszedł stół dookoła i stanął przy Capiamie. — Rzemieślnicy podlegają jurysdykcji swojej Siedziby. Zapomniałeś o tym, prawda?

Capiam wypadł z pokoju tak rozgniewany małostkowością Tolocampa, że mało go krew nie zalała. Tirone szedł tuż za nim.

— Odwołam ich wszystkich! Potem dołączę do ciebie w obozie. — Nie przypuszczałem, że do tego dojdzie! — Capiam chwycił Tirone’a za ramię, usiłując okazać mu, jak jest wdzięczny za tak szybkie poparcie.

— Tolocamp po raz ostatni nadużył wielkoduszności Siedzib! W zwykle delikatnym głosie Tirone’a pojawił się twardy ton. Mam nadzieję, że przypomni to innym o naszych prerogatywach.

— Odwołaj naszych ludzi, Tirone, ale nie idź ze mną do obozu. Musisz zostać w siedzibie ze swoimi ludźmi i kierować moimi.

— Moi ludzie — Tirone z przymusem się roześmiał — poza bardzo niewieloma wyjątkami marnieją w tych jego zatraconych obozach. To ty musisz pozostać w siedzibie.

— Mistrzu Capiamie…

Na dźwięk kobiecego głosu obaj gwałtownie się odwrócił. Była to grubokoścista dziewczyna o dużych, brązowych, szeroko rozstawionych oczach i inteligentnej, chociaż nieładnej twarzy. Gęste, czarne włosy miała ściągnięte do tyłu.

— Oto klucze od magazynów.

— Skąd… — Rzadko się zdarzało, żeby Tirone’owi zabrakło słów.

— Lord Tolocamp nie ukrywał swego stanowiska, kiedy zwrócono się do niego z prośbą o lekarstwa — to ja pomagałam je zbierać i przechowywać.

— Pani… — Capiam nie mógł sobie przypomnieć, jak jej na imię.

— Nerilka. — Przedstawiła się szybko, z lekkim uśmiechem. Mam prawo zaoferować wam owoce mojej własnej pracy. — Spojrzała na Capiama. — Jest tylko jeden warunek.

— Wszystko, co będzie w mojej mocy. — Capiam gotów był wiele dać za te lekarstwa.

— Żebym mogła opuścić Warownię w waszym towarzystwie i pracować przy chorych w obozie. Zostałam zaszczepiona. Uśmiechnęła się z przekąsem. — Lord Tolocamp był szczodrobliwy tamtego dnia. Za nic nie zostanę w Warowni, żeby mnie lżyła dziewczyna młodsza ode mnie. Tolocamp zgodził się, żeby weszła razem z rodziną do Warowni od strony wzgórz ogniowych, ale uzdrowicielom i harfiarzom każe tam umierać!

„I pozwolił, żeby moja matka i siostry umarły w Ruacie.” Nie było wątpliwości, że to właśnie miała na myśli.

— Tędy, szybko — powiedziała przejmując inicjatywę i pociągnęła Capiama za rękaw.

— Odwołam moich ludzi z tej Warowni — powiedział Tirone i ruszył szybkim krokiem w kierunku sali.

— Młoda damo, czy zdajesz sobie sprawę, że kiedy raz opuścisz Warownię bez wiedzy swojego ojca, zwłaszcza przy jego obecnym nastawieniu…

— Mistrzu Capiamie, wątpię, czy w ogóle zauważy, że mnie niema — odparła Nerilka, rozgoryczona postępowaniem nowej żony swego ojca. — Te stopnie są bardzo strome — dodała i otworzyła ręczny żar.

„Strome, kręte i wąskie” — pomyślał Capiam, kiedy stopa pośliznęła mu się na pierwszym stopniu. Nie lubił tajnych schodów, a w Forcie było ich mnóstwo. Kiedy starożytni budowali swoje pierwsze warownie w naturalnych jaskiniach, wykorzystywali chętnie takie schody jako dodatkowe przejścia z jednego poziomu na drugi. Miał wrażenie, że droga ta nigdy nie będzie miała końca. A potem ciemności rozjaśniły się i wyszli na podest, z którego w trzy strony rozchodziły się wąskie, wysokie korytarze. Oprócz tych krętych schodów, którymi właśnie zeszli, były tu jeszcze jedne; miał nadzieję, że nie będą musieli z nich korzystać.

Nerilka poprowadziła go na prawo, potem w dół po szerokich schodkach i na lewo. Kompletnie stracił orientację. Nerilka skręciła w lewo jeszcze raz. Trzej służący, rozwaleni na długich ławach, stojących przy ciężkich, drewnianych drzwiach, podnieśli się na nogi z obojętnym wyrazem twarzy.

— Widzę, że nie ociągaliście się — powiedziała Nerilka i z aprobatą skinęła głową. — Ojciec ceni sobie punktualność. — Do otwarcia zamków potrzebne były trzy wielkie klucze. Służący musiał się dobrze natężyć, żeby otworzyć drzwi. Ze spiżarni doleciała mieszanina aromatów — gorzkawych, wonnych. Czuć było stęchliznę.

Nerilka podniosła przykrywkę na żarze i oświetliła zlewy, palniki, stoły, wysokie taborety, aparaty i przyrządy do odmierzania, lśniące miski i szklane butle. Capiam często bywał w tym pokoju w towarzystwie pani Pendry, ale przychodzili tu od innej strony. A teraz Nerilka otworzyła magazyn i skinęła na niego, żeby poszedł za nią. Uśmiechnęła się, kiedy aż krzyknął z zaskoczenia.

Capiam wiedział, że magazyny Fortu są wielkie, ale nigdy nie był poza miejscem wydawania leków. Stali na szerokim podeście, oddzielonym balustradą od olbrzymiego, ciemnego wnętrza; na główny poziom prowadziły w dół schody. Słyszał, jak pełzają szeleszcząc węże tunelowe, umykają przed nagłym światłem. Capiam widział półki sięgające do wysokiego, sklepionego sufitu. Stały tu rzędami zakurzone beczki, skrzynie i stojaki do suszenia. Zgromadzone tu zapasy przyprawiały go o zawrót głowy i w dwójnasób potępił skąpstwo Tolocampa.

— Spójrz, Mistrzu Capiamie, na owoce mojej pracy. A pracowałam, odkąd urosłam na tyle, że potrafiłam ściąć liść, wykopać cebulkę lub korzeń — powiedziała ze smutkiem Nerilka. — Towarzyszyły mi w tym moje zmarłe siostry, które nie odmówiłyby ci pomocy. Szkoda, że nie wszystkie te nagromadzone zapasy nadają się do użytku, ale zioła i korzenie tracą po pewnym czasie swoją moc. Większość z tego, co tu widzisz, to śmieci, na których tuczą się węże tunelowe. Koromysła są w tamtym kącie, Sim. Weźcie te bele. — Powiedziała autorytatywnym tonem, pokazując służącym paki. — Mistrzu Capiamie, jeżeli nie masz nic przeciwko temu… to jest sok fellisowy. — Wskazała na gąsior w koszu. — Wezmę go. — Podniosła wielką butlę za opasujący ją rzemień. Drugą ręką zarzuciła sobie na ramię jedną z pak. — Sporządziłam wczoraj wieczorem świeżą miksturę z podbiału, Mistrzu Capiamie. W porządku, Sim. Ruszajcie w drogę. Przejdziemy wyjściem kuchennym. Lord Tolocamp narzekał, że niszczymy mu dywany w głównej sali. Należy stosować się do jego poleceń, nawet jeżeli oznacza to dla nas nieco dłuższą drogę.

Postawiła gąsior, żeby zamknąć magazyn. Nie ulegało wątpliwości, że musiała zadać sobie wiele trudu, żeby tak wszystko po kryjomu przygotować. Po raz ostatni rozejrzała się dokoła, a potem popatrzyła Capiamowi w oczy. Służący byli już w połowie korytarza.

— Chętnie wzięłabym więcej, ale jeżeli jutro dodamy do waszego orszaku czterech służących, strażnik niczego nie zauważy.

Dopiero wtedy Capiam zwrócił uwagę, że Nerilka ma na sobie ubranie z szorstkiej wełny, jakie zwykła nosić służba: przepasaną skromnym paskiem tunikę, szare spodnie i ocieplane zimowe buty.

— Nikt się nie zainteresuje, jeżeli jeden ze służących pójdzie dalej, do obozu. Nikt też przy wyjściu kuchennym nie uzna tego za dziwne, że Mistrz Uzdrowiciel wychodzi z zapasami. Dziwiliby się raczej, gdyby wychodził z pustymi rękami.

Zamknęła zewnętrzne drzwi i zawahała się spoglądając na pęk kluczy.

— Nigdy nic nie wiadomo — powiedziała sama do siebie. Wepchnęła klucze do mieszka u pasa, a potem, zauważając spojrzenie Capiama uśmiechnęła się do niego. — Moja macocha myśli, że ma jedyny komplet kluczy. Jednakże moja matka uważała, że skoro pracuję w destylarni, powinnam móc sama ją otwierać. Tędy, Mistrzu Capiamie.

Capiam poszedł za nią. Potulność tych dziewcząt była źródłem rubasznych prześmiewek w Cechach za każdym razem, kiedy pani Pendra zapraszała do Warowni nieżonatych mężczyzn wyższej rangi. Nerilka, jak ze smutkiem przypomniał sobie Capiam, była najstarszą z jedenastu córek. Miała też dwóch starszych braci, Campena i Mostara, i czterech młodszych. Pani Pendra stale była w ciąży, co powodowało złośliwe komentarze uczniów uzdrowicieli. Capiamowi nigdy nie przyszło do głowy — a już z pewnością nie pomyśleli o tym jego bezwstydni młodsi podwładni — że „Horda z Fortu” mogła mieć swój rozum, czy swoje własne zdanie na jakiś temat. Nerilka zbuntowała się na dobre.

— Pani Nerilko, jeżeli wyjdziesz teraz…

— Wychodzę — powiedziała stanowczym, cichym głosem, kiedy dotarli do korytarza, prowadzącego na tyły kuchni.

— W ten sposób, to Lord Tolocamp…

Nerilka zatrzymała się i stanęła twarzą w twarz z Capiamem pod łukiem wiodącym do hałaśliwej kuchni.

— Nie zatęskni za mną. — Podniosła gąsior i westchnęła ciężko, rzucając spojrzenie na drzwi przez które wyszli służący. — Naprawdę mogę się przydać w tym obozie, bo znam się na mieszaniu lekarstw, sporządzaniu wywarów i parzeniu ziół. Będę robiła coś potrzebnego, zamiast siedzieć gdzieś bezczynnie. Wiem, że twoi rzemieślnicy są przepracowani. Potrzebne są wszystkie ręce.

— Poza tym — mogę się wśliznąć z powrotem, kiedy będzie trzeba. — Poklepała klucze w mieszku. — Służący robią to przez cały czas. Czemu więc ja nie miałabym tego zrobić?

Ruszyła naprzód, a on pospieszył za nią, nie potrafiąc zbić jej argumentów. Kiedy wyszła z kuchennego korytarza, nagle całkowicie się odmieniła; przestała być dumną córką władcy Warowni, stała się gamoniowatą kobietą z ludu, która szła szurając nogami, z opuszczoną głową, niezgrabna, obciążona ponad miarę i zła na cały świat.

Kiedy znaleźli się na drodze, Capiam ukradkiem zerknął w lewo na główny dziedziniec i schody. Tirone z licznymi harfiarzami i uzdrowicielami, którzy zwykle obsługiwali Warownię Fort, schodzili z nasypu.

— On będzie się przyglądał im! Nie nam — powiedziała Nerilka. Zachichotała. — Spróbujże kroczyć nieco mniej dumnie, Mistrzu Capiamie. Chwilowo jesteś jedynie służącym, wysłanym wbrew twej woli w kierunku granicy, przejętym zgrozą, że zachorujesz i umrzesz jak wszyscy w tym obozie.

— W obozie wcale wszyscy nie umierają.

— Oczywiście, że nie, ale Lord Tolocamp tak uważa. Stale nas o tym informował. A, spóźnione starania z jego strony, żeby powstrzymać masowy exodus. Nie zatrzymuj się! — dodała rozkazująco.

Skonsternowany Capiam byłby się zatrzymał, gdyby nie jej ostrzeżenie. Zobaczył jak czterech strażników rusza za grupą Tirone’a.

— Możesz iść bardzo powoli, to zgodne z twoją rolą, ale się nie zatrzymuj — poradziła Nerilka.

Ona też się przyglądała z zaciekawieniem. Z tej odległości Capiam nie potrafił ocenić, czy strażnicy swoje obowiązki wypełniają z entuzjazmem, czy też nie. Po krótkiej szarpaninie Tirone i jego towarzysze niespiesznie poszli dalej drogą w stronę Siedziby Harfiarzy, a Nerilka i Capiam ruszyli w kierunku granicy.

Obóz internowanych założono po lewej stronie od masywu skalnego Warowni Fort, w małej dolince, niewidocznej z Warowni. Rozmieszczono nad nim posterunki straży w taki sposób, żeby Lord Tolocamp mógł je bez trudu widzieć ze swoich okien. Wzniesiono baraczek jako schronienie dla strażników, a po jego obydwu stronach postawiono tymczasowy płot. Patrole straży bez przerwy chodziły tam i z powrotem wzdłuż ogrodzenia.

Trzej służący Nerilki złożyli swoje ciężary przy wartowni, tam gdzie inni stawiali kosze z jedzeniem. Potem zawrócili do Warowni, balansując pustymi nosidłami na ramionach.

— Jeżeli przekroczysz granicę, Mistrzu Capiamie, nie wpuszczą cię z powrotem — przypomniała mu Nerilka.

— Jeżeli więcej niż jedna droga prowadzi do Warowni, czemu miałoby być tylko jedno przejście przez granicę? — zapytał nonszalancko Capiam. — Do zobaczenia, pani Nerilko.

Kiedy podchodzili do baraku, wyznaczano właśnie strażników, którzy mieli przenieść kosze i bele na zakazany teren, gdzie czekała już cierpliwie grupa mężczyzn i kobiet.

— Ej, Mistrzu Capiamie! — zawołał z niepokojem dowódca strażników. — Jak tam wejdziesz, to będziesz już musiał zostać…

— Z tym lekarstwem trzeba się delikatnie obchodzić, Thengu. Wbij im to do głowy.

— Tyle to mogę dla ciebie zrobić — odparł Theng i postawił gąsior obok bel — Należy się z tym obchodzić ostrożnie, najlepiej, żeby zajął się tym jakiś uzdrowiciel. Mistrz Capiam mówi, że to lekarstwo.

Internowani ruszyli się, żeby pozabierać to, co im przyniesiono, a Theng cofnął się. Nerilka znajdowała się tuż za nim i kiedy zawrócił do wartowni, prześliznęła się obok niego i dołączyła do tych, którzy zabierali kosze, jak gdyby była jedną z nich.

Capiam czekał, że ktoś zaraz podniesie krzyk, bo przecież pozostali strażnicy musieli ją zauważyć. Kiedy Theng ujął go za ramię, żeby go poprowadzić z powrotem, Nerilka szła już ciężkim krokiem w dół zbocza, w kierunku namiotów obozu.

— Mistrzu Capiamie, sam wiesz, że nie mogę ci pozwolić na bliski kontakt z żadnym z twoich rzemieślników — powiedział Theng, kiedy Capiam rzucił jeszcze jedno spojrzenie za oddalającą się Nerilka.

— Wiem, Thengu. Martwiłem się o to lekarstwo. Tak niewiele składników nam zostało.

Theng mruknął coś przez zęby i zajął się rozstawianiem straży. Capiam zawrócił w kierunku cechów.

Idąc uświadomił sobie, że nie wolno mu porzucić swojej siedziby w taki sposób, jak Nerilka opuściła Warownię. Jako Mistrz Uzdrowiciel miał pełne prawo odwołać z Warowni uzdrowicieli, ale sam musi tu pozostać, żeby mieli dostęp do niego ci wszyscy, którzy go mogą potrzebować. Cale szczęście, że obóz zyskał nie tylko lekarstwa, ale i cenną pomoc. Musi poprosić o ochotników, żeby jak najszybciej zabrali do Ruathy resztę ukradzionych przez Nerilkę zapasów.


— Można pobrać posokę od jednej królowej i posmarować nią stawy drugiej — powiedziała Moreta do Leri. — A ty nie powinnaś była tu przychodzić z wiadomością, którą mógł przynieść ktoś inny.

Stały u wejścia na teren Wylęgarni i rozmawiały przyciszonym głosem, chociaż śpiąca Orlith pewnie nie zwróciłaby na nie uwagi gdyby nawet zaczęły wrzeszczeć. Wciąż jeszcze była wyczerpana po złożeniu dwudziestu pięciu skórzastych jaj. Leżała zwinięta wokół nich, przednimi łapami objęła królewskie jajo, głowę miała dziwnie skręconą. Skóra na jej brzuchu zaczynała się kurczyć i miała dobry kolor, więc Moreta nie niepokoiła się już o swoją królową i miała czas, żeby martwić się o Tamianth Falgi.

— Nikt tam nie jest w stanie tego zrobić — powiedziała Leri z pogardą — a przynajmniej tak Holth została poinformowana przez Kilanath. Holth mówi, że Kilanath miała bardzo zmartwiony głos.

— I słusznie, jeżeli uszkodzone skrzydło Tamianth nie wytwarza posoki. — Moreta zaczęła chodzić tam i z powrotem. Czy Falga jest przytomna?

— Majaczy.

— To nie zaraza?

— Nie, gorączka od rany.

— Na Skorupy! Falga umie pobierać posokę. To musi być Kilanath i Diona… — Moreta obejrzała się na drzemiącą Orlith.

— Będzie jeszcze długo spała — powiedziała półgłosem Leri wchodząc na teren Wylęgarni i silnie ściskając dłonie Morety w swoich rękach. — Nie zajmie ci wiele czasu, żeby pobrać posokę i rozsmarować ją…

— W ten sposób zawiodę zaufanie Orlith!

— Ona mnie też ufa. Ty zwlekasz, a z każdą chwilą…

— Wiem! — Morela z rozpaczą pomyślała o Faldze, Tamianth, o wszystkim, czego tamten Weyr dokonał przez ostatnie kilka dni.

— Gdyby Orlith się zbudziła, Holth będzie o tym wiedziała, a ponieważ sytuacja jest krytyczna, Orlith zrozumie. Już skończyła znosić jaja! — Leri natarczywie ściskała ręce Morety.

Za dużo było tych niecodziennych okoliczności, które usprawiedliwiały niecodzienne czyny.

— Holth chętnie poleci. Zapytałam ją od razu, jak tylko powiedziała mi o Tamianth.

Dla Leri było jasne, że nikt w Forcie nie zdaje sobie sprawy z tego, że dwa dni temu Moreta poleciała leczyć ranną królową Dalekich Rubieży. Moreta rzuciła rozpaczliwe spojrzenie na swoją pogrążoną we śnie królową, odpowiedziała uściskiem na uścisk Leri i wyszła pospiesznie z Wylęgarni. Leri nie mogła za nią nadążyć.

— Nie leć tak! — wyszeptała.

Moreta zwolniła kroku. O tej szarej godzinie przedświtu nikogo tu nie było. Miały dziś opadać Nici nad Neratem i jeźdźcy smoków odpoczywali przed akcją.

W drodze do Holth Moreta zatrzymała się tylko na moment, żeby się przebrać się w swój własny strój do lotów. Kurtka Leri nie zakrywała jej całych pleców, a nie mogła ryzykować, że przeziębi sobie nerki. Holth powitała ją u wejścia do swojego weyru i zeszła na skraj półki. Moreta wsiadła na nią, uświadamiając sobie powtórnie, jak różne są smoki. Chciała nie myśleć o tym, że w jakimś sensie zdradza Orlith.

— Lećmy do Dalekich Rubieży, Holth — powiedziała przyciszonym głosem.

— Jeździec na warcie śpi, a błękitny smok nie zauważy naszego odlotu — powiedziała beznamiętnie Holth i pomimo swoich czarnych myśli Moreta musiała się uśmiechnąć. A więc Leri i Holth pomyślały również o tym.

Holth odbiła się od swojej półki i ledwie uniosła się w powietrze, już zniknęła w „pomiędzy”. Morecie aż dech zaparło na takie zuchwalstwo, nie miała nawet czasu pomyśleć o swoim wierszyku, kiedy ciemności wokół nich rozjaśniły się od żarów otaczających Nieckę Dalekich Rubieży.

— Tamianth jest pod nami, jednak ja wolę startować z jakiejś półki — powiedziała Holth. — Tamianth nie będzie mi miała za złe, że użyję jej półki. — Potem dodała łagodnie: — Orlith śpi. I Leri też.

— Och, wy! — pokiwała głową Moreta.

Holth zwróciła na nią swoje lśniące oczy i cicho fuknęła.

— Czy to ty, Moreto? — zapytał jakiś rozdygotany głos.

— Tak, to ja.

— Ojej, dzięki ci! Tak mi przykro, że cię fatygowałam, ale sama nie potrafię tego zrobić. Tak się boję, że zrobię Kilanath krzywdę. Ze uszkodzę jakiś nerw. Próbowali wytłumaczyć mi, jakie to jest proste, ale ja im nie wierzę. Obudź się, Kilanath. Moreta przyleciała.

Poniżej półki ciemności rozświetliła para smoczych oczu. Moreta oparła dłoń o ścianę, lewą stopą usiłując wymacać górny stopień. Z kwatery weyrzątek, którą zajmowała teraz Tamianth, sączyło się światło, ale schody pogrążone były w mroku.

— Ojej, pospiesz się, Moreto! — płaczliwie błagała Diona.

— Szłabym szybciej, gdybym widziała, gdzie idę — odparła Moreta, zdenerwowana nieudolnością Diony.

— Tak, oczywiście. Nie pomyślałam o tym. Przecież nie znasz tego Weyru. — Diona otworzyła koszyczek z żarem, ale zanim go podniosła do góry, odwróciła światło od Morety. — Tak, Pressenie, ona jest tutaj. Och, pospiesz się, Moreto. Ojej, przepraszam. Przypomniała sobie, żeby podnieść koszyczek i oświetlić Morecie stopnie.

Moreta popędziła na dół, żeby zdążyć, zanim coś znowu odwróci uwagę Diony. Kilanath pochyliła głowę w stronę Morety i zaczęła ją obwąchiwać, jak gdyby sprawdzając, co to za gość.

— Kilanath, nie denerwuj się — zanuciła jękliwie Diona słodkim głosem, który mógłby zirytować każdą królową. Wiesz, że ona przyleciała tu tylko po to, żeby pomóc. — Diona odwróciła się przepraszająco do Morety. — Ona naprawdę będzie grzeczna, strasznie martwi się o Tamianth.

Kiedy Moreta weszła do kwatery weyrzątek, zrozumiała dlaczego. Tamianth miała kolor bardziej zielony niż złoty, poza szarym skrzydłem i szarą, pokrytą maścią, raną na boku. Skrzydło zostało podparte w barku i włożone w łubki, ale jej skóra bezustannie drgała z napięcia. Tamianth podniosła powieki szarych z bólu oczu.

— Wody! Dajcie wody! — Falga podniosła głos w gorączkowej skardze.

— Ona nic więcej nie mówi! — Diona załamywała ręce.

Pressen, ten uzdrowiciel o bystrych oczach, podbiegł do Falgi i podał jej wodę, ale ona odepchnęła ją i znowu zaczęła się niespokojnie rzucać.

Moreta podeszła do królowej, ujęła fałd skóry na szyi i aż zaklęła. Smoczyca była odwodniona, skórę miała wysuszoną na wiór.

— Wody. Chyba jasne, że to Tamianth potrzebuje wody! Czy nikt nie dał pić królowej? — Moreta rozejrzała się za czymkolwiek przypominającym zbiornik na wodę.

— Och, nawet o tym nie pomyślałam! — Diona podniosła dłonie do ust, a jej oczy rozszerzyły się z przerażenia — Kilanath ciągle mówiła mi o wodzie, ale myśleliśmy, że to Falga…

— No to, na Jajo Faranth, przynieście wody!

— Wody! Wody! — jęczała Falga, niespokojnie usiłując się podnieść.

— Nie stójże tak, Diono! Czy w sąsiednich budynkach są jakieś weyrzątka? No to niech się ruszą! Weźcie chociażby jakiś kocioł z kuchni, ale przynieście temu nieszczęsnemu zwierzęciu wodę. To cud, że ona jeszcze nie umarła! Ze wszystkich nieodpowiedzialnych, nieudolnych, rozpaplanych idiotek, jakie kiedykolwiek spotkałam… — Moreta zauważyła zaskoczenie na twarzy Pressena. Opamiętała się, zaczęła głęboko oddychać, żeby pozbyć się tego bezsilnego gniewu i przerażenia, które w niej aż kipiały. — Przecież nie mogę tu ciągle przylatywać z powodu twoich niedociągnięć!

— Oczywiście, że nie! — powiedział pojednawczo Pressen. To biedne zwierzę było za słabe, żeby porozumieć się z kimkolwiek poza swoją jeźdźczynią, półprzytomną z bólu! Wściekła na głupotę Diony Moreta chwyciła za najbliższy żar, żeby zbadać skrzydło Tamianth. Dwa dni bez posoki — te brakujące fragmenty skrzydła mogą nie odrosnąć. Żar zalśnił złowieszczo na plamie na podłodze pod zranionym bokiem Tamianth. Ze zduszonym okrzykiem rozpaczy Moreta opadła na kolano, zanurzyła palce w tej cieczy i powąchała ją.

— Pressenie! Przynieś mi czerwone ziele i olej! Ten smok się wykrwawia na śmierć!

— Co?

Pressen potykając się podbiegł do niej, a ona uniosła wysoko żar, oświetlając bok Tamianth. Przypominała sobie, jakie wydała polecenie Pressenowi, który nie był obeznany z ranami smoków: niech rana będzie stale pokryta kojącym balsamem. Czemu sama jej nie sprawdziła? Jak mogła założyć, że ktoś tę ranę należycie opatrzy, kiedy w Dalekich Rubieżach panował taki chaos, uzdrowiciele byli niedoświadczeni, a jeźdźcy zmęczeni? Zamiast zająć się tym, odleciała, szalenie zadowolona z siebie, że tak zrekonstruowała to skrzydło.

— To moja wina, Pressenie. Powinnam była zainteresować się również jej bokiem. Bruzda po Niciach musiała poprzerywać żyły wzdłuż boku i barków. Kojący balsam zamaskował sączącą się posokę. Posoka nie dochodzi do skrzydła. Będziemy musieli pozszywać te żyły. Podobne operacje przeprowadza się na ludziach. Główną różnicą jest kolor krwi.

— Chirurgia nie jest moją mocną stroną, ale — dodał, widząc rozpacz na jej twarzy — asystowałem już przy operacjach i teraz też mogę to uczynić.

— Będą mi potrzebne klamry chirurgiczne, olej, czerwone ziele, nawleczone igły…

Pressen nalewał do misek czerwone ziele i olej.

— Mam wszystkie instrumenty. Przekazano mi wyposażenie po Barlym, kiedy tu przybyłem.

Moreta poszła zbadać uszkodzone skrzydło, zaniepokojona co tam zobaczy. Na stawach pojawiło się kilka kropli posoki, ale dużo mniej niż trzeba. Tamianth musi mieć wiele szczęścia, żeby wyjść z tego. Niewykluczone, że jak się zaaplikuje posokę Kilanath, da się jeszcze uratować sytuację. Dzięki częstemu i obfitemu smarowaniu balsamem kojącym te fragmenty skrzydła przynajmniej nie wyschły. Kiedy żyły Tamianth zostaną już pozeszywane i kiedy przyniosą wreszcie biedaczce wodę…

Moreta szorowała ręce czerwonym zielem, od którego piekły niezagojone zadrapania. Potem dokładnie nasmarowała ręce olejem, podczas gdy Pressen czynił te same przygotowania.

— Najpierw musimy oczyścić ranę z kojącego balsamu. Sądzę, że żyły przerwane są tu… i tu, i może nawet jeszcze tu, w pobliżu serc. — Zaznaczyła lekko te obszary, a potem za pomocą nasączonych olejem tamponów zaczęli obydwoje z Pressenem usuwać kojący balsam. Tamianth drgnęła. — Przy takich ilościach kojącego balsamu nie może odczuwać żadnego bólu. Tutaj! Widzisz, skąd sączy się posoka… — Kiedy jej ojciec opatrywał biegusy, zawsze przez cały czas mówił. Wiele z tego, co wtedy słyszała, dało się później zastosować do smoków. Nie powinna myśleć o swoim ojcu w takiej chwili, ale w ten sposób łatwiej nauczyć Pressena. — O, jest pierwsza żyła. Tuż pod twoją lewą ręką, Pressenie, powinna być następna. Tak i jeszcze trzecia, jedna z głównych arterii prowadzących do serc, i żyła brzuszna. — Moreta sięgnęła po cienką igłę i odkażoną nić przygotowaną przez Pressena.

— Tak, to zupełnie inny kolor! — Pressen zobaczył zielonkawe ciało, ciemniejszą, zieloną posokę, która była smoczą krwią, i osobliwie połyskującą włókninę, stanowiącą smocze mięśnie. Był zaintrygowany. — Czy posoka w ogóle dochodziła do skrzydeł? Zręcznymi palcami nakładał szwy na pierwszą rozciętą żyłę.

— W niewystarczającym stopniu.

— Pić! Pić! Wody! — szaleńczo majaczyła Falga.

— Czy ta głupia Diona nie potrafi nic zrobić? Ma tam całe jezioro wody!

Nagle dał się słyszeć głuchy odgłos podzwaniającego metalu. Zapach tak rozpaczliwie pożądanej wody wyrwał smoczycę z otępienia.

Ukryta za skrzydłem Moreta nie widziała, co się dzieje, ale usłyszała brzęk postawionego kotła i plusk wody. Słyszała łakome chłeptanie Tamianth.

— Na Jajo, ona pije beczkami! — powiedział jakiś starszy mężczyzna. — Nie wolno jej dawać za wiele na raz, chłopcy, wiec nie spieszcie się z ponownym napełnianiem kotła. Czy jest coś jeszcze, co mógłbym zrobić… — Mistrz Weyrzątek wszedł pod skrzydło i dopiero wtedy zauważył Moretę. — Wydawało mi się że twoja królowa zniosła jaja, Moreto.

— Zniosła, ale tej tu niewiele brakowało do śmierci… Kiedy Moreta pokazała mu poplamioną posoka podłogę.

Mistrz Weyrzątek przeraził się.

— S’ligar jest lekko chory, pomimo szczepionki — powiedział Cr’not. — Ale… — tu spojrzał na Pressena, i Dionę, dziękującą weyrzątkom — sam słyszałem, jak Falga prosiła o wodę…

— To nie jest niczyja wina, Cr’nocie. Wszyscy są zmęczeni. przekroczyli już granice wytrzymałości i próbują robić to, na czym się nie znają. To ja powinnam była zbadać tę ranę dwa dni temu!

— Czasami wydaje mi się, że działamy już całkiem machinalnie — powiedział Cr’not, pocierając sobie twarz i oczy.

— Na to wygląda. No, to już ostatni szew! Dziękuję ci, Pressenie. Masz zadatki na dobrego uzdrowiciela Weyru!

— Jak się wreszcie przyzwyczaję do takich wielkich pacjentów! — Pressen odpowiedział uśmiechem na uśmiech Morety.

— A teraz nauczysz się jeszcze jednej bezcennej techniki leczenia smoków — powiedziała Moreta i skinęła na Pressena, żeby poszedł za nią. Wzięła największą strzykawkę z torby Barly’ego, dopasowała do jej otworu igłę cierniową, namoczyła tampon w czerwonym zielu, a potem zanurkowała pod skrzydło Tamianth. — Diono!

— Och, nie! — zajęczała bojaźliwie Diona rozkładając ręce, żeby zasłonić swoją królową. — Tamianth już znacznie lepiej wygląda. Poprawił jej się kolor.

— Oczywiście, ale jeżeli nie damy jej trochę posoki na stawy, może już nigdy nie móc latać. Holth, powiedz Kilanath!

Cr’not spoglądał zaskoczony na Władczynię Weyru, a Diona jęknęła znowu.

— To nie potrwa długo i nie będzie bolało, Kilanath. Królowa była znacznie bardziej chętna do współpracy niż jej jeźdźczyni, uklękła, żeby poddać się zabiegom Morety, i pochyliła skrzydło.

— Widzisz, Pressenie? Tu, gdzie żyła krzyżuje się z kością? Kiedy Pressen skinął głową, Moreta wtarła trochę czerwonego ziela, od czego złota skóra smoczycy zrobiła się brązowa. Delikatny, ostry cierń wszedł w skórę i żyłę tak gładko, że smoczyca nawet nie poczuła ukłucia. Moreta zręcznie wciągnęła do rurki posokę, połyskującą zielonkawo w świetle żarów.

— Bardzo ciekawe — powiedział Pressen z napiętym wyrazem twarzy. Żadne z nich nie zwracało uwagi na jęki Diony i okrzyki odrazy Cr’nota.

— A teraz posmarujemy tym stawy i chrząstki. — Moreta powróciła z Pressenem do Tamianth. — Czy widzisz, jakie te chrząstki są suche? Posoka natychmiast w nie wsiąka. A popatrz tutaj, najbliżej barku, widzisz jak tworzą się krople posoki? Organizm Tamianth zaczyna znowu funkcjonować. Uratujemy jeszcze to skrzydło! — Uśmiechnęła się szeroko do małego człowieczka, który patrzył na nią rozpromieniony. — Oczy Tamianth też nabierają koloru.

— Rzeczywiście! Chyba nawet mrugnęła do mnie.

Moreta zaśmiała się. Szarość rzeczywiście odpływała z olbrzymich oczu Tamianth, a kiedy smoczyca poczuła się lepiej, pojawiła się w nich znowu iskierka, którą Pressen wziął za „mruganie”.

— Na to wygląda. Wie, kto jej pomógł.

— A Falga śpi. — Pressen pospiesznie podszedł do łóżka i zbadał puls na szyi Falgi. Odetchnął z ulga. — Jest teraz dużo spokojniejsza.

„Co tam słychać, Holth?” — zapytała w myślach Moreta, uświadamiając sobie, że ma wiele innych zobowiązań. „Obie śpią!” — powiedziała obojętnym tonem Holth.

— Muszę wracać do Fortu. Cr’nocie, czy zrobisz to dla mnie i będziesz kontrolował to skrzydło? Pressen potrafi pobierać posokę i wie gdzie ją nałożyć, kiedy zajdzie potrzeba, ale nie będzie sam wiedział, czy jest to konieczne, czy nie.

— Zrobię to! — Cr’not uroczyście skinął głową. — Nie powinnaś jednak zostawiać swojej królowej — dodał, potrząsając z zatroskaniem głową.

— Przychodzi taka chwila, kiedy to, co się powinno robić, ma niewiele wspólnego z tym, co się robi, Cr’nocie. Posłano po mnie! Przyleciałam! A teraz odlatuję! — Skinęła Cr’notowi głową. Mistrzowie Weyrzątek stanowili zupełnie odrębny gatunek ludzi i uważali, że wolno im wszystkich w Weyrze krytykować. Zbierając swoje rzeczy, Moreta mrugnęła do Pressena, a następnie wyszła z budynku.

Wbiegła na schody.

„One śpią” — powtórzyła Holth, a oczy jej pogodnie wirowały.

— My też pójdziemy spać, jak tylko wrócimy do domu powiedziała Moreta, dosiadając chudego grzbietu Holth. — Lećmy teraz do Weyr Fortu.

Holth zeskoczyła z półki skalnej i natychmiast zanurzyła się w „pomiędzy”. Kiedy otulało je zimno nicości, Moreta zastanawiała się, czy nie powinna Leri wspomnieć o tej dziwacznej sztuczce Holth. Czy chodziło tylko o to, że królowa była stara i nie mogła wybić się silnie? A może taka krytyka ze strony Morety zostałaby źle przyjęta?

A potem wynurzyły się w bladym świetle przedświtu i leciały niziutko tuż nad jeziorem Weyr Fortu. Mało prawdopodobne, żeby jeździec wartownik dojrzał w ciemnościach smoka, który leci tak nisko.

Holth wyładowała na swojej półce skalnej, przyjęła podziękowania Morety, po czym poczłapała chwiejnie do swojego weyru. Moreta zbiegła w dół po schodach i wpadła do Wylęgarni. Z ulgą stwierdziła, że Orlith nawet głową nie ruszyła podczas jej nieobecności. A Leri leżała na pryczy Morety, pogrążona w głębokim śnie.

Загрузка...