Część siódma

55

Rok dwudziesty szósty panowania Wielkiej Dynastii Qing, era Guangxu, czyli rok tysiąc dziewięćsetny.

Rankiem siódmego dnia ósmego miesiąca księżycowego armia niemiecka pod dowództwem gubernatora powiatu Ji Guifena otoczyła Piaskowe Gniazdo, wieś położoną w południowo-zachodniej części Północno-Wschodniego Gaomi. Moja matka niedawno skończyła sześć miesięcy; jej mleczne imię brzmiało Xuan'er [33].

Mój dziadek ze strony matki, Lu Wuluan, był młodym adeptem sztuk walki, który potrafił poruszać się bezszelestnie i nie pozostawiać śladów. Jako dowódca drużyny Czerwonych Włóczni zajmował się trenowaniem wojska, odlewaniem grotów włóczni i kul armatnich, budową wałów i okopów na wypadek ataku wroga. Atak nie następował przez wiele miesięcy, żołnierze się rozleniwiali. W końcu jednak wydarzyło się najgorsze.

Po całym dniu bitwy Niemcy wymordowali trzystu dziewięćdziesięciu czterech mieszkańców wsi Piaskowe Gniazdo.

Lu Wuluan wbił żelazne ostrze zdobnej czerwonymi frędzlami włóczni w brzuch niemieckiego żołnierza. Gdy ją wyciągał, poczuł na plecach lodowaty powiew. Ręce mu zdrętwiały, wypuścił broń i odwrócił się z trudem – dwie niemieckie lufy celowały mu prosto w klatkę piersiową. Z rozpostartymi ramionami rzucił się naprzód. Pa-pa-pa – rozległ się odgłos, jakby coś się złamało; oczy Lu Wuluana zasnuła szmaragdowa zasłona.

Gdy uzbrojeni Niemcy wpadli do naszego domu, znaleźli wiszące u krokwi zwłoki młodej kobiety o skórze białej jak śnieg.

Nazajutrz po rozejściu się strasznych wieści ciotka i wuj mojej matki, Yu Wielka Łapa, zjawili się w naszym domu i wyratowali małą Xuan'er z wielkiej kadzi pełnej mąki. Cała oblepiona białym proszkiem, była na skraju uduszenia. Pani Yu usunęła mąkę z buzi dziecka i poklepywała niemowlę tak długo, aż wydało z siebie zduszony krzyk.

56

Kiedy Lu Xuan'er skończyła pięć lat, jej ciotka przygotowała kilka bambusowych listewek, drewniany młoteczek, nieco białej tkaniny i inne utensylia, służące do krępowania stóp i powiedziała:

– Xuan'er, masz już pięć lat. Czas na owijanie stóp!

– A po co się owija stopy? – spytała zdziwiona Xuan'er.

– Kobieta, która nie owija stóp, nie może wyjść za mąż – odparła ciotka surowo.

– A po co mam wychodzić za mąż?

– Chyba nie myślisz, że będę się tobą opiekować do końca życia?

Mąż ciotki, Yu Wielka Łapa, łagodny hazardzista, poza domem był śmiałym, dumnym mężczyzną, lecz po powrocie zamieniał się w potulnego kociaka. Siedział właśnie przy kuchni, piekąc małe rybki w kształcie wierzbowych listków na zakąskę do wina. Jego wielkie dłonie, z pozoru niezdarne, w rzeczywistości były całkiem zręczne. Smakowity zapach skwierczących w ogniu rybek wciskał się do nozdrzy Xuan'er. Bardzo lubiła swojego wuja. Zawsze, gdy ciotka szła do pracy, jej leniwy mąż po kryjomu się objadał – smażył jaja na patelni albo podkradał suszone mięso. Xuan'er zawsze dostawał się jakiś smaczny kąsek, pod jednym warunkiem: nie zdradzić się przed ciotką.

Wuj paznokciem oskrobał rybkę z łusek, oderwał skrawek mięsa, położył na języku i pociągnął łyk wina.

– Twoja ciotka ma rację – powiedział. – Kobieta bez owijanych stóp staje się wielkonogą starą panną, której nikt nie chce.

– Słyszałaś? Twój wuj zgadza się ze mną – rzekła ciotka.

– Czy wiesz, Xuan'er, czemu ożeniłem się z twoją ciotką?

– Bo jest dobra! – odpowiedziała Xuan'er.

– Nie – zaprzeczył wuj. – Dlatego że ma maleńkie stopy.

Xuan'er spojrzała na drobne, wąziutkie stopy ciotki, a potem na własne.

– Moje też mogą być takie? – spytała.

– To zależy, czy będziesz posłuszna. Jeśli tak, mogą stać się nawet jeszcze mniejsze.

Wszystkie opowieści mojej matki o krępowaniu stóp stanowiły mieszaninę skarg, krwi i łez oraz dumy z chwalebnej przeszłości.

Matka opowiadała, że upór i pracowitość jej ciotki były słynne na całe Północno-Wschodnie Gaomi. Wszyscy wiedzieli, że w domu Yu Wielkiej Łapy rządzi jego żona. Hazard i polowanie na ptaki były jedynymi zajęciami wuja, a pięćdziesiąt mu ziemi, dwa osły, prace domowe i polowe oraz najmowanie robotników pozostawały w wyłącznej gestii mojej ciotki. Ciotka miała metr pięćdziesiąt wzrostu i nie ważyła więcej niż czterdzieści kilogramów. W jaki sposób tak drobne ciało potrafiło udźwignąć tyle obowiązków, pozostawało tajemnicą. Złożywszy przyrzeczenie, że wychowa swoją siostrzenicę na wzorową młodą damę, ciotka nie zamierzała ustąpić w kwestii krępowania stóp. Najpierw podwinęła jej palce i ścisnęła je za pomocą bambusowych listewek; dziewczynka piszczała jak zarzynane prosię. Następnie zabandażowała stopy wieloma warstwami nasączonej ałunem tkaniny, a na koniec ubiła drewnianym młotkiem. Wedle słów matki bolało to tak, jakby waliła głową w mur.

– Ciociu… nie tak mocno… – błagała matka.

– Owijam mocno, ponieważ cię kocham – rzekła ciotka, patrząc na dziewczynkę surowo. – Gdybym rozluźniła bandaże, uczyniłabym ci krzywdę. Kiedy już będziesz miała maleńkie „złote lotosy", podziękujesz mi za to, co dla ciebie zrobiłam.

– To może ja wcale nie wyjdę za mąż, ciociu? Będę się opiekować tobą i wujkiem przez całe życie…

– Może jednak rozluźnij, chociaż troszeczkę – wtrącił się wuj wzruszony wypowiedzią siostrzenicy.

– Precz stąd, leniwy psie! – Ciotka rzuciła w męża miotłą.

Wuj złapał sznurek monet leżący na kangu i wybiegł na ulicę.

Gdy nadeszły czasy republiki, Xuan'er miała szesnaście lat; jej skrępowane stopy były już odpowiednio ukształtowane.

Wuj zawiesił nad bramą domostwa tabliczkę z napisem „Salon wonnych lotosów". Był bardzo dumny z miniaturowych stópek Xuan'er i traktował swoją siostrzenicę, która nie tylko miała maleńkie stopy, lecz także odznaczała się wybitną urodą, jak drogocenny kapitał.

– Nasza Xuan'er poślubi młodzieńca, który zdobędzie pierwszą lokatę na egzaminie urzędniczym! – chełpił się.

– Wielka Łapo, dynastia mandżurska upadła, nie ma już egzaminów urzędniczych!

– W takim razie wyjdzie za gubernatora prowincji, a jak nie, to przynajmniej za naczelnika powiatu! – odparł wuj.

Było lato tysiąc dziewięćset siedemnastego roku. Niu Tengxiao, wkrótce po mianowaniu na naczelnika powiatu Gaomi, wykonał następujące cztery posunięcia: zdelegalizował opium, zakazał hazardu, wydał wojnę bandytom i kazał kobietom zaprzestać krępowania stóp. Handel opium zszedł do podziemia, lecz hazard nadal kwitł, a bandyci grasowali w najlepsze. Zostało jeszcze krępowanie stóp, któremu generalnie nikt się nie sprzeciwiał, toteż naczelnik Niu zaczął osobiście odwiedzać wsie i nakłaniać ludzi do zmiany zwyczajów, czym zyskał sobie spory rozgłos.

Było to w siódmym miesiącu. Dzień był pogodny, co o tej porze rzadko się zdarzało. Do Dalanu wjechał kabriolet. Naczelnik powiatu wezwał naczelnika okręgu, który wezwał naczelników wiosek, którzy wezwali naczelników przysiółków, a ci ostatni zwołali wszystkich mieszkańców wioski. Mieli oni się stawić na wielkim klepisku: mężczyźni i kobiety, starcy i dzieci – za nieobecność groziła grzywna w postaci miarki ziarna.

Gdy wieśniacy się zbierali, naczelnik Niu zauważył tabliczkę Yu Wielkiej Łapy nad bramą.

– Dziwią mnie takie upodobania w chłopskim domu – rzekł.

– W tym domu mieszkają piękne złote lotosy, panie naczelniku – odparł pojednawczo naczelnik okręgu.

– Wypaczone skłonności są chorobą tego narodu. „Złote lotosy" to nic innego jak śmierdzące stopy!

Wreszcie wszyscy zjawili się na klepisku, by wysłuchać przemowy naczelnika. Matka opowiadała, że miał na sobie czarną marynarkę w stylu Sun Yat-sena, a na głowie ciemnobrązową czapkę. Jego górną wargę porastały czarne wąsy, na nosie tkwiła para okularów w złotych oprawkach. Z przodu marynarki zwisała mu dewizka od zegarka, w ręku trzymał elegancką laseczkę. Jego ochrypły głos przypominał nieco gdakanie kaczki, lecz mówił gładko; w kącikach ust zbierały mu się bąbelki piany. Z jego nieskończonego potoku wymowy matka nic nie zrozumiała.

Zalękniona, trzymała się poły ubrania ciotki. Odkąd miała skrępowane stopy, praktycznie nie opuszczała domu, spędzając czas na tkaniu sieci bądź haftowaniu. Pierwszy raz w życiu znalazła się w takim tłumie i nie śmiała nawet podnieść wyżej głowy. Miała wrażenie, że wszyscy przypatrują się jej maleńkim stópkom. Matka wspominała, że tego dnia miała na sobie szmaragdowozielone jedwabne wdzianko o rękawach i lamówkach z najdelikatniejszej satyny i jasnoczerwone spodnie z lamówkami wokół nogawek. Czarny, lśniący, gruby warkocz sięgał jej do kolan. Na stopach miała buty na wysokiej drewnianej podeszwie, z haftowanym wierzchem z czerwonego jedwabiu, które od czasu do czasu migały pod długimi nogawkami, postukując przy każdym kroku. Nie potrafiła stabilnie stać, toteż ciągle opierała się o ciotkę.

W swoim przemówieniu naczelnik wprost skrytykował „salon złotych lotosów" Yu Wielkiej Łapy, nazywając krępowanie stóp „trującym przeżytkiem feudalizmu, zwyrodniałym obyczajem". Wszyscy zerkali na stopy matki, która stała ze spuszczoną głową. Naczelnik osobiście odczytał Manifest wolności dla stóp, po czym przywołał sześć młodych kobiet, które przywiózł ze sobą, by przeprowadziły występ pod hasłem „naturalne stopy". Dziewczyny zwinnie wyskoczyły z wozu – były gibkie, sprawne i wyglądały bardzo zdrowo. Naczelnik oznajmił:

– Drodzy mieszkańcy wiosek, dziadkowie, bracia i siostry! Otwórzcie szeroko oczy i przypatrzcie się!

Wszyscy bez wyjątku wpatrywali się w szóstkę kobiet. Krótko ostrzyżone, z grzywkami na czołach, miały na sobie błękitne koszulowe bluzki z kołnierzykami i białe krótkie spódniczki, obnażające zgrabne nogi, a na stopach – białe tenisówki marki Huili.

Świeży, chłodny podmuch zmian owiał szeroką pierś Północno-Wschodniego Gaomi.

Kobiety ustawiły się w szeregu, skłoniły się widzom, uniosły brwi, spojrzały prosto przed siebie i wyrecytowały:

– Naturalne stopy mamy, dar od taty i od mamy! – Podskoczyły, unosząc wysoko nogi, pyszniąc się swoimi długimi podeszwami. – Lepiej chodzić, biegać, skakać, niż z kaleką stopą płakać! – Pokaz biegów i skoków trwał. – Feudalizm krzywdził nas, w zabawki nas zamienił, teraz jest wolności czas, los na lepsze się odmieni. Damskiej stopy uwolnienie oto nasze wyzwolenie!

Skacząc jak piłki, „naturalne stopy" zeszły ze sceny, na której zjawił się ortopeda. Za pomocą gigantycznego modelu zdeformowanej stopy z zapałem objaśniał, w których miejscach dochodzi do łamania kości i nieodwracalnych zmian jej kształtu.

Na koniec naczelnik Niu wpadł na pomysł, by właścicielka najdoskonalszych złotych lotosów w Północno-Wschodnim Gaomi weszła na scenę i zademonstrowała zebranym brzydotę swoich kalekich stóp.

Matka zamarła z przerażenia i schowała się za plecami ciotki.

– To polecenie naczelnika powiatu, nie wolno się sprzeciwiać – rzekł naczelnik okręgu.

Matka objęła ciotkę w pasie.

– Ciociu, ratuj… Nie pójdę tam…

– Idź, Xuan'er, pokaż im! Nie przejmuj się opinią tych, którzy nie potrafią docenić prawdziwego piękna. Nie masz się czego bać – te sześć par oślich kopyt nie wytrzymuje porównania ze złotymi lotosami, które osobiście owijałam!

Ciotka zaprowadziła Xuan'er na scenę i usunęła się na bok. Xuan'er chwiała się z każdym krokiem, jak wierzba na wietrze, co – wedle tradycyjnych upodobań gaomijskich mężczyzn – było oznaką prawdziwej wielkiej urody. Wszyscy wpatrywali się w nią, marząc o tym, by móc ruchem rzęs unieść rąbek jej spodni i zerknąć na jeden ze złotych lotosów. Spojrzenie naczelnika powiatu niczym ćma wleciało do jedwabnej nogawki. Gapił się przez chwilę z otwartymi ustami, po czym głośno oznajmił:

– Przyjrzyjcie się uważnie: taka zdrowa dziewczyna została zamieniona w istotę niezdolną do jakiegokolwiek wysiłku fizycznego!

– Panna ze złotymi lotosami ma pędzić wygodne życie. Do wysiłków fizycznych jest przeznaczona służba! – zaprotestowała nieustraszona ciotka, przeszywając go spojrzeniem błyszczących oczu.

– Pani jest matką tej dziewczyny? – spytał naczelnik.

– A jeśli jestem, to co?

– Czy jej skrępowane stopy są pani dziełem?

– Jeżeli tak, to co z tego?

– Aresztujcie tę kłótliwą jędzę – polecił naczelnik. – Wypuśćcie ją dopiero wtedy, gdy jej córka zdejmie bandaże!

– Ciekawe, kto się ośmieli! – zagrzmiał Yu Wielka Łapa, wyskakując przed tłum z zaciśniętymi pięściami, gotów bronić swojej żony.

– Kim pan jest?

– Twoim tatuniem! – wypalił bezczelnie Wielka Łapa.

– Brać go! – wrzasnął z furią naczelnik.

Kilku jego podwładnych z obawą zbliżyło się do Wielkiej Łapy, który odepchnął ich jednym ruchem ręki.

Do dyskusji włączyli się inni wieśniacy. Ktoś zaczął rzucać grudkami ziemi w „naturalne stopy". Mieszkańcy Północno-Wschodniego Gaomi zawsze byli znani z odwagi i zapalczywości, o czym naczelnik Niu doskonale wiedział.

– Mam ważne sprawy do załatwienia, więc dziś wam daruję, lecz uwolnienie stóp to oficjalne polecenie rządu. Kto się nie podporządkuje, zostanie surowo ukarany!

Naczelnik przepchnął się przez tłum do samochodu.

– Ruszajże, ruszaj! – krzyknął do szofera.

Kierowca podszedł do maski i pokręcił skrzypiącą korbą.

Do środka wtłoczyły się dziewczyny o naturalnych stopach oraz reszta towarzystwa, z którym podróżował naczelnik. Silnik zawarczał; kierowca wskoczył na przednie siedzenie i chwycił za kierownicę. Kabriolet popędził, pozostawiając za sobą smugę dymu.

– Wielka Łapa się pogniewał, a naczelnik szybko zwiewał! – krzyknął jakiś chłopak, klaszcząc w ręce.

Tego samego dnia wieczorem Shangguan Lü, żona kowala Shangguana Fulu, wręczyła swatce, zwanej Yuan Wielkie Usta, kupon białej bawełny, prosząc, by udała się do rodziny Yu i przedstawiła propozycję małżeństwa w imieniu jej jedynego syna, Shouxi.

– Szanowna ciotko – zwróciła się Wielkie Usta do pani Yu, postukując wachlarzem w nogę. – Gdyby dynastia mandżurska nie została obalona, nie śmiałabym nigdy przestąpić progu pani domostwa, choćby wetknięto mi żelazny świder w tyłek. Lecz nastały czasy republiki i dziewczęta o skrępowanych stopach nie są już w cenie. Synowie z dobrych rodzin hołdują nowym sposobom myślenia, noszą mundury, palą papierosy i uganiają się za dziewczętami o wielkich stopach, które studiowały za granicą i które „skaczą, biegają, chichoczą i gadają, gdy ich chłopcy obłapiają". Pani siostrzenica jest upadłym feniksem, który przegra ze zwykłą kurą. Rodzina Shangguan jednak nie przywiązuje do tego wagi, toteż myślę, ciotko, że czas zapalić kadzidła. Shangguanowi Shouxi niczego nie brakuje, jest przyzwoicie wychowany. W domu jest osioł i muł, mają też kuźnię. Nie są bogaczami, ale powodzi im się całkiem nieźle. Dla Xuan'er to naprawdę dobra partia.

– Myśli pani, że wychowałam prawdziwą damę po to, by została żoną kowala?!

– Droga ciotko, nie wie pani, co się dzieje na świecie? Żona cesarza Xuantonga czyści buty w Harbinie! Raz na wozie, raz pod wozem, ot co!

– Niech pani powie Shangguanom, żeby ktoś od nich przyszedł do mnie na rozmowę.

Następnego ranka matka przez szparę w drzwiach ujrzała zwalistą sylwetkę swojej przyszłej teściowej, Shangguan Lü. Potem obserwowała, jak obie panie kłócą się o podarunki zaręczynowe – ich twarze poczerwieniały aż po koniuszki uszu.

– Idź do domu i obgadajcie sprawę – rzekła ciotka. – Albo dajecie osła, albo dwa mu uprawnej ziemi. Chowałam ją siedemnaście lat, coś mi się chyba należy!

– No dobra, niech będzie nasza krzywda – zgodziła się Shangguan Lü. – Dostaniecie osła, a wy weźmiemy ten wasz wóz z drewnianymi kołami.

Kobiety przyklepały dłonie na znak, że dobiły targu.

– Xuan'er, chodź tu i poznaj swoją teściową! – zawołała ciotka.

57

Po trzech latach małżeństwa z Shangguanem Shouxi w brzuchu Xuan'er wciąż nie chciało zamieszkać potomstwo.

– Żreć to potraficie, a jajek znosić nie łaska? – krzyknęła teściowa do domowych kur. – Po co hodować takie bezużyteczne stworzenia?

Shangguan Lü rzuciła kawałkiem rozżarzonego żelaza w stronę kilku starych kwok. Kury, myśląc, że to coś do jedzenia, przypaliły sobie dzioby, aż zaczęło dymić.

Pogoda tego lata sprzyjała zbiorom; kuźnia Shangguanów miała mnóstwo roboty. Przez warsztat przewijały się tłumy wieśniaków, którzy kupowali nowe kosy bądź prosili o naprawę i wzmocnienie starych. Piec stał pośrodku podwórka, osłonięty przed słońcem wielką białą płachtą z impregnowanego płótna. Ogień buzował, czarny dym miał przyjemną woń, w jasnych promieniach słońca płomienie nabierały ciemnoczerwonej barwy. Shangguan Fulu trzymał szczypce, a Shangguan Shouxi dął w miechy. Shangguan Lü, odziana w długą znoszoną tunikę, z zawiązaną w pasie płachtą żółtego impregnowanego płótna, upstrzoną czarnymi śladami po iskrach, w zniszczonym trzcinowym kapeluszu na głowie, dzierżyła w dłoni wielki młot. Jej twarz pokrywał pot zmieszany z sadzą. Gdyby nie dwie wypukłości wielkości dzbanów na jej klatce piersiowej, nikt by się nie domyślił, że jest kobietą. Brzęk młota rozbrzmiewał od rana do wieczora. W kowalskiej rodzinie jadano dwa razy dziennie. Do obowiązków Lu Xuan'er należało przygotowywanie posiłków i karmienie zwierząt gospodarskich, w tym świń. Krzątała się przez cały dzień wśród huku kowalskich narzędzi, lecz teściowa bez przerwy coś jej wytykała. Spocona i zgięta wpół, między jednym uderzeniem młota, a drugim zerkała na synową lśniącymi niebieskawo oczyma. Usta jej się nie zamykały: gdy już wyczerpała swój repertuar pod adresem Xuan'er, zaczynała strofować syna, a potem męża. Wszyscy przywykli do jej gderania. Shangguan Lü była głową tej rodziny, okazała się też najlepsza w sztuce kowalskiej. Xuan'er bała się i nienawidziła teściowej, lecz jednocześnie podziwiała ją. Przyglądanie się wieczorami, jak Shangguan Lü kuje żelazo, było stałą rozrywką wielu mieszkańców wioski – przez całe żniwa na podwórzu rodziny Shangguan roiło się od gości.

Shangguan Shouxi miał mały nos, małe oczy, małą głowę, drobne dłonie i chude ramiona; trudno uwierzyć, że taki pokurcz wyszedł z łona tej potężnej kobiety. Shangguan Lü często wzdychała: „Ech, gdy ziarno marne, na nic nie zda się nawet najżyźniejsza ziemia".

Shangguan Lü zbliżyła świeżo zahartowaną kosę do nozdrzy i wciągnęła powietrze, jakby chciała po zapachu ocenić jej jakość. Rzuciła ostrze na ziemię, zwiesiła ramiona i rzekła znużonym głosem:

– Podaj kolację.

Shangguan Lu [34], jak szeregowiec pod rozkazami generała, zaczęła natychmiast biegać tam i z powrotem na swoich miniaturowych stópkach. Rodzina jadała pod gruszą, w słabym świetle zawieszonej na gałęzi latarni, o którą obijały się chmary ciem. Na stole stanął półmisek bułek gotowanych na parze, nadziewanych mielonymi kośćmi i rzodkwią, po misce fasolowej zupy dla każdego, pęk dymek i miska sosu. Shangguan Lu zerkała niepewnie na minę teściowej. Gdy posiłek był obfity, Shangguan Lü krytykowała ją za marnotrawstwo, a gdy skromny – krzywiła się, że jest bez smaku, i ze złością rzucała na stół miskę i pałeczki. Niełatwo być synową w domu Shangguanów! Przy parujących bułeczkach i kleiku ryżowym kowalska rodzina nareszcie odpoczywała w ciszy po całym dniu brzęku i huku. Shangguan Lü siedziała pośrodku, mąż i syn po obu jej stronach, a synowa, która nie śmiała spocząć nawet na chwilę, stała obok ze spuszczoną głową, czekając na polecenia teściowej.

– Nakarmiłaś zwierzęta?

– Nakarmiłam, matko.

– Zamknęłaś kurnik?

– Zamknęłam, matko.

Shangguan Lü z głośnym siorbnięciem pociągnęła spory łyk zupy fasolowej.

Shangguan Shouxi wypluł kawałek kości.

– W innych domach jedzą bułki z wieprzowiną – wymamrotał z niezadowoleniem – a my dostajemy same kości… jak psy…

Shangguan Lü z hukiem odłożyła pałeczki na stół.

– A ty kim jesteś, żeby wybrzydzać przy jedzeniu? – zagrzmiała.

– Mamy skrzynię pełną ziarna i mnóstwo pieniędzy w kredensie. Po co nam tyle oszczędności?

– Synek ma rację – poparł go Shangguan Fulu. – Za naszą pracę zasługujemy na coś lepszego.

– Pytacie, czyje jest to zboże w skrzyni i pieniądze w kredensie? Kiedy już wybiorę się w ostatnią drogę do Zachodniego Raju, nie zabiorę ich przecież ze sobą. To wszystko zostanie dla was!

Lu Xuan'er zwiesiła głowę, bojąc się głębiej odetchnąć. Shangguan Lü wstała z hukiem od stołu i weszła do domu, piekląc się po drodze:

– Proszę bardzo, jutro usmażymy tłuste paluszki, udusimy mięsa, nagotujemy jaj, zarżniemy kurę, usmażymy naleśniki i zrobimy pierogi! Co za różnica, czy będziemy oszczędzać, czy nie? Któryś z przodków rodziny Shangguan musiał strasznie zgrzeszyć, że nas to spotkało – mamy w domu bezpłodną istotę, która potrafi jeść, ale nie potrafi się rozmnażać. Wymrzemy bezpotomnie. Po co oszczędzać? Jedzcie, zeżryjcie wszystko do ostatniego okruszka!

Xuan'er ukryła twarz w dłoniach i wybuchnęła płaczem.

– Czego ryczysz, cholero? – ryknęła Shangguan Lü jeszcze głośniej.

– Objadałaś naszą rodzinę przez trzy lata i nawet córki nie urodziłaś, nie mówiąc już o synu. Ty nawet pierdnięcia nie umiesz z siebie wydobyć! Po co my cię tu trzymamy? Jutro wrócisz do ciotki i wuja. Ród Shangguan nie zamierza wygasnąć z twojego powodu!

Lu Xuan'er przepłakała całą noc, aż do rana. Gdy Shangguan Shouxi ją nagabywał, pozwoliła mu na wszystko.

– Ze mną wszystko jest w porządku – powiedziała ze łzami w oczach.

– Może to z tobą jest coś nie tak?

– Kiedy kura nie umie znieść jaja, zwala wszystko na koguta! – rzucił mąż, wciąż dosiadając jej ciała.

58

Minęły żniwa, zbliżała się pora deszczowa. Wedle zwyczaju, młode żony wracały do domów swoich matek, by spędzić kilka najpiękniejszych dni lata z rodzicami. Większość tych, które miały za sobą trzy lata małżeństwa, kroczyło dumnie, prowadząc jedno dziecko za rękę i karmiąc drugie, z nabrzmiałymi piersiami, trzymając w ręku zawiniątko pełne wzorów do haftowania pantofli. Biedna Xuan'er, cała w sińcach i zadrapaniach, które były dziełem jej męża, z dźwięczącymi w uszach obelgami teściowej, z zapuchniętymi, czerwonymi od płaczu oczyma, wlokła się smętnie, niosąc maleńki tobołek. Jednak nawet najbardziej troskliwa ciotka nie może zastąpić rodzonej matki, toteż mimo bezmiaru żalu i bólu w sercu Xuan'er powstrzymywała się od skarg, starając się przywołać uśmiech na twarz.

Bystrookiej ciotce wystarczyło jedno spojrzenie.

– Ciągle nic? – spytała.

Xuan'er, ugodzona w najczulszy punkt, zalała się łzami, które niczym perły z zerwanego sznura potoczyły się po jej bluzce.

– Dziwne, naprawdę dziwne – mamrotała ciotka – trzy lata minęły, coś już powinno być!

Podczas posiłku Yu Wielka Łapa zauważył siniec na ramieniu siostrzenicy.

– Jak można się tak znęcać nad synową? I to teraz, kiedy w końcu mamy republikę! Spalę to ich żółwie gniazdo na popiół! – złościł się.

– Nawet ryżem nie da się zatkać tej twojej śmierdzącej gęby! – rzuciła ciotka, zerkając na niego surowo.

Posiłek w domu ciotki był obfity, a Xuan'er miała ogromny apetyt, lecz jadła bardzo powściągliwie. Wuj włożył jej spory kawałek ryby do miseczki z ryżem.

– Nie możesz winić swoich teściów, dziecko – powiedziała ciotka. – W końcu po co bierze się synową? Przede wszystkim po to, żeby ród miał dziedzica!

– Ty nie dałaś mojemu rodowi dziedzica, a ja jestem dla ciebie dobry! – rzekł wuj.

– Nie wtrącaj się. Naszykuj lepiej osła i zabierz Xuan'er do miasta, do doktora.

Siedząc na grzbiecie osła, Xuan'er przemierzała pola i łąki Północno-Wschodniego Gaomi, poprzecinane siecią strumyków. Słońce paliło bezlitośnie, z ziemi unosiła się para, rośliny jęczały z gorąca. Obok przefrunęły złączone odwłokami ważki, para jaskółek kopulowała w powietrzu. Po ścieżce skakały maleńkie żabki, które niedawno straciły ogonki, na źdźbłach traw siedziały świeżo wyklute z jajek szarańcze. Maleńkie króliczki kicały za dużą królicą w poszukiwaniu pożywienia, kaczątka pływały za matką; ich różowe, połączone błoną łapki wzbudzały drobne fale na powierzchni stawu… Króliki, szarańcze, wszystkie stworzenia mają młode, a ja? Poczuła w sercu dojmującą pustkę. Przypomniała sobie opowieści o tym, że każda kobieta ma w brzuchu specjalną kieszeń, w której rosną dzieci. Moja kieszeń jest pusta, ciągle pusta… O Niebiosa, o Pani, która przynosisz synów, błagam, ześlij mi dziecko…

Jej wuj miał już ponad czterdzieści lat, lecz wciąż był psotny jak dziecko. Puścił sznur, na którym prowadził osła, pozwalając mu spacerować swobodnie z Xuan'er na grzbiecie, a sam biegał wzdłuż drogi, zrywając kwiaty i zioła. Zebrał cały bukiet polnych kwiatów, uplótł z nich wianek i włożył na głowę siostrzenicy, mówiąc, że to dla ochrony przed słońcem. Gonił małe ptaszki po łące, aż do utraty tchu. Znalazł na łące dzikiego melona wielkości pięści i wręczył Xuan'er, mówiąc, że jest słodki, lecz ledwie go ugryzła, język zdrętwiał jej od okropnej goryczy. Potem podwinął nogawki, wskoczył do stawu i złapał dwa nieduże owady podobne do pestek arbuza. Potrząsnął zaciśniętą dłonią, mówiąc:

– Zmieńcie się! – I podstawił je Xuan'er pod nos. – I jak pachną? – spytał.

Xuan'er pokręciła głową bez słowa.

– Jak arbuzy – odpowiedział wuj. – To są arbuzowe robaki, czyli pestki arbuza, które zamieniają się w owady.

Xuan'er doszła do wniosku, że jej wuj jest po prostu dużym dzieckiem, które uwielbia się bawić. Sama też bawiła się z nim znakomicie. Z badania lekarskiego wynikało, że Xuan'er jest całkowicie zdrowa.

– Już ja się policzę z tymi Shangguanami! – wybuchnęła ciotka.

– Ich synalek jest bezpłodnym mułem, a oni dręczą moją siostrzenicę!

Ruszyła do drzwi, ale zawróciła.

Kilkanaście dni później, pewnego deszczowego wieczoru, ciotka przygotowała obfitą kolację i postawiła na stole dzbanek wódki. Wyjęła dwie zielone czarki i jedną postawiła przed sobą, a drugą przed Xuan'er. W blasku świecy postać ciotki rzucała duży cień na ścianę. Kiedy nalewała alkohol, Xuan'er zauważyła, że jej ręka drży.

– Czemu podajesz wódkę, ciociu? – spytała Xuan'er niespokojnie, przeczuwając, że coś się wydarzy.

– Taki ponury, deszczowy dzień, a my powinnyśmy pogadać. Częstuj się, dziecko – rzekła ciotka, unosząc czarkę.

Xuan'er wzięła do ręki swoje naczynie i spojrzała z obawą na ciotkę, która trąciła jej czarkę swoją i wypiła do dna, odchylając głowę do tyłu. Xuan'er uczyniła to samo.

– Jak myślisz, dziecko, co robić? – spytała ciotka.

Jej siostrzenica pokręciła głową ze smutkiem.

Ciotka znowu napełniła obie czarki.

– Musimy pogodzić się z losem, dziecko – rzekła ciotka. – Ich syn jest do niczego, to dla nas wielki zawód. Pamiętaj o tym, że nie jesteśmy im nic winni, to oni są winni nam. Na tym świecie, drogie dziecko, mnóstwo chwalebnych uczynków dokonuje się w ukryciu, pod osłoną ciemności. Czy rozumiesz, co mam na myśli?

Xuan'er pokręciła głową nieprzytomnie. Po dwóch czarkach wódki była niemal zamroczona.

Tamtej nocy wuj poszedł z nią do łóżka.

Następnego ranka obudziła się z okropnym bólem głowy. Usłyszała, że na kangu ktoś smacznie chrapie. Z trudem uniosła powieki i zobaczyła wuja, który leżał obok niej, kompletnie nagi, trzymając na jej piersi rękę wielką jak niedźwiedzia łapa. Krzyknęła, okrywając się kocem i wybuchnęła płaczem. Wuj obudził się i niczym psotne dziecko, przyłapane na gorącym uczynku, zeskoczył z kangu, zabierając ze sobą ubranie.

– To twoja ciotka… – wyjąkał. – Zmusiła mnie…

Wiosną następnego roku, wkrótce po Święcie Przodków, Lu Xuan'er, synowa rodziny Shangguan, powiła chudą czarnooką dziewczynkę. Shangguan Lü złożyła trzy czołobitne pokłony przed porcelanowym posążkiem bodhisattwy.

– Dzięki wam, o Niebiosa, dzięki ci, o Ziemio – oznajmiła z wdzięcznością – nareszcie otworzyło się łono. Proszę cię, o bodhisattwo, w przyszłym roku ześlij nam wnuka!

Czym prędzej usmażyła miskę sadzonych jaj i zaniosła je Xuan'er.

– Jedz – poleciła.

Shangguan Lu spojrzała z wdzięcznością na teściową. Poczuła kręcenie w nosie, łzy popłynęły jej po policzkach.

Shangguan Lü spojrzała na zawiniętego w podartą tkaninę noworodka i powiedziała:

– Nazwijmy ją Laidi [35].

59

Druga Siostra, Shangguan Zhaodi, także pochodziła z nasienia Yu Wielkiej Łapy.

Po narodzinach kolejnej wnuczki z twarzy Shangguan Lü nie schodził wyraz głębokiego rozczarowania.

Matka zdała sobie sprawę z bolesnej prawdy: dla kobiety nie ma innej drogi, niż małżeństwo, nie wolno jej też pozostać bezdzietną, lecz rodzenie samych córek także nie jest dopuszczalne. Żeby uzyskać jakąkolwiek pozycję w rodzinie, musi urodzić syna.

Trzecie dziecko mojej matki zostało poczęte na mokradłach.

Stało się to pewnego dnia w południe, wkrótce po połogu. Teściowa posłała ją nad zarośnięty trzciną staw, leżący na południowy zachód od wioski, żeby nazbierała ślimaków dla kaczek.

Wiosną tamtego roku w wiosce zjawił się obcy mężczyzna, który sprzedawał kaczęta. Postawny, z płachtą niebieskiego płótna zarzuconą na ramiona, w konopnych sandałach, w obu rękach niósł dwa kosze pełne puszystych żółtych piskląt. Ludzie skupili się wokół niego, przyglądając się uroczym stworzonkom o różowych dzióbkach, przypominającym włochate piłeczki. Pokwakując, wierciły się w koszykach, przebierając półprzezroczystymi łapkami. Shangguan Lü pierwsza kupiła od mężczyzny dziesięć kacząt, pozostali poszli jej śladem – wkrótce oba kosze były puste. Handlarz przespacerował się po wiosce i odszedł. Nocą najstarszy syn rodziny Sima, Sima Ting, został porwany przez bandytów, którzy zażądali za niego paru tysięcy dolarów okupu. Ludzie mówili, że handlarz kaczkami był ich szpiegiem, który miał wywiedzieć się jak najwięcej o mieszkańcach Szczęśliwej Rezydencji.

Sprzedawał jednak świetne kaczki, które po pięciu miesiącach wyglądały już jak małe łódeczki. Shangguan Lü po prostu za nimi przepadała i codziennie wysyłała synową po ślimaki specjalnie dla nich, nie mogąc się doczekać, aż zaczną składać jaja.

Matka z glinianym dzbankiem i drucianym sitkiem, umocowanym na kiju, szła zgodnie z wskazówkami teściowej. Wszystkie ślimaki w pobliskich rowach i stawach zostały już wyzbierane do czysta przez innych wieśniaków, którzy też hodowali kaczki, ale poprzedniego dnia, po drodze na targ w Liaolanie, Shangguan Lü natknęła się na spory staw, gdzie na płyciznach mieszkało mnóstwo ślimaków.

Po stawie pływało stadko dzikich zielonopiórych kaczek, które płaskimi dziobami niczym łopatami co do jednego zgarnęły wypatrzone przez teściową ślimaki. Matka bardzo żałowała, że zjawiła się za późno. Wiedziała, że gdy wróci do domu z pustymi rękoma, teściowa nigdy nie przestanie gderać, poszła więc błotnistą, krętą ścieżką nad brzegiem stawu z nadzieją, że trafi na miejsce nieodwiedzane przez kaczki, znajdzie trochę ślimaków i wykona zadanie. Czując nabrzmiewające piersi, pomyślała o córkach, które zostały w domu. Laidi dopiero co nauczyła się chodzić, a Zhaodi nie skończyła jeszcze dwóch miesięcy. Teściowa bardziej troszczyła się o kaczki niż o swoje dwie wnuczki. Choćby płakały wniebogłosy, nigdy nie brała ich na ręce. Co do Shangguana Shouxi, trudno było go nazwać mężczyzną. Poza domowym gniazdem było z niego tyle pożytku, co z grudy smarków, a w domu we wszystkim słuchał się swojej matki. Za to wobec żony wykazywał się wyjątkowym okrucieństwem, nie żywił też żadnych uczuć do dzieci. Za każdym razem, gdy źle ją potraktował, matka myślała z nienawiścią: „Bij mnie, bij, głupi ośle, i tak nie spłodziłeś tych dwojga dzieci. Ja, Lu Xuan'er, urodzę jeszcze tysiąc, i żadne z nich nie będzie dzieckiem twojego rodu!" Po spotkaniach z Yu Wielką Łapą nie potrafiła spojrzeć ciotce w oczy, toteż tego lata nie odwiedziła ich rodziny. Kiedy teściowa ją wyganiała, powiedziała jej:

– W mojej rodzinie wszyscy umarli. Dokąd mi każesz iść?

Ponieważ nasienie Yu Wielkiej Łapy, jak widać, nie na wiele się zdało, doszła do wniosku, że czas poszukać innego mężczyzny, który nadawałby się na dawcę. Proszę bardzo, teściowo, mężu, bijcie mnie i wyzywajcie. Zobaczycie, pewnego dnia urodzę syna, w którego żyłach też nie będzie ani kropli waszej krwi! Niech was diabli porwą!

Z zamętem w głowie szła dalej, rozgarniając trzciny, które niemal całkowicie zarastały ścieżkę. Głośny szum trzcin i zimna, drażniąca woń wodnych roślin zaczęły wzbudzać w niej blady strach. Wodne ptactwo pokrzykiwało wśród gąszczu, chłodne podmuchy błądziły w trzcinach. Nagle dzik o długim pysku zaszedł jej drogę. Spomiędzy jego warg wystawały dwa potężne kły; wpatrywał się w nią nienawistnie małymi oczkami, okolonymi twardą szczeciną, i parskał groźnie. Matka poczuła wstrząs, jakby wypiła potężny łyk octu, przeszedł ją lodowaty dreszcz. Jak ja się tu znalazłam? – zadała sobie w myślach pytanie. Wszyscy w Północno-Wschodnim Gaomi wiedzą, że w tych zaroślach od zawsze ukrywali się bandyci. Nawet uzbrojeni partyzanci nie zapuszczali się nieostrożnie w te strony, a w ramach antybandyckiej akcji naczelnika tylko ustawiono moździerz pośrodku drogi i oddano kilkanaście salw.

Matka zaczęła się pośpiesznie wycofywać, lecz ze zgrozą odkryła, że wśród zarośli krzyżuje się całe mnóstwo ścieżek wydeptanych przez ludzi i zwierzęta. Nie potrafiła rozpoznać, którą z nich dotarła aż tutaj. Kręciła się to tu, to tam, jak po omacku, w końcu rozpłakała się ze strachu. Słońce przeświecało przez gąszcz podobnych do mieczy źdźbeł i padało na zgromadzone na ziemi wieloletnie pokłady liści wydzielających woń zgnilizny. Matka wdepnęła w odchody, które budziły wstręt, lecz jednocześnie sprawiły, że poczuła się bezpieczniej – skoro są tu ludzkie kupy, to znaczy, że bywają tu i ludzie. „Jest tu kto?" – zawołała. – „Hop hop, jest tu kto?" Słyszała, jak jej głos wędruje wśród zarośli i wsiąka w gąszcz łodyg. Spojrzawszy pod nogi odkryła, że to, w co wdepnęła, składa się w całości z przetrawionych z grubsza szczątków roślinnych, co oznaczało, że odchody te pozostawił nie człowiek, lecz dzik albo inne zwierzę. Jeszcze raz ruszyła przed siebie, lecz po chwili usiadła zrezygnowana i rozpłakała się znowu. Nagle poczuła na plecach zimny powiew, jakby czyjeś złowrogie oczy przypatrywały jej się groźnie z ukrycia. Czym prędzej odwróciła się i rozejrzała się wokoło, lecz nie zobaczyła nic oprócz krzyżujących się źdźbeł, sterczących ostrymi końcami w niebo. Nikły podmuch narodził się w gąszczu i po chwili ustał, pozostawiając po sobie delikatny poszum. W zaroślach odezwał się dziwacznie brzmiący ptasi głos, jakby naśladujący ludzką mowę. Wszędzie wokół czaiło się niebezpieczeństwo. Tyle zielonych, mrocznych oczu ukrywało się w trzcinach! Szmaragdowe błędne ogniki błyskały wśród liści. Matkę opuściła cała odwaga, wszystkie włosy na ciele stanęły jej dęba, piersi miała twarde jak żelazo. Gdy już ulotnił się cały jej rozsądek, zamknęła oczy i popędziła na oślep. Wbiegła na płyciznę; stado komarów niczym czarna chmura poderwało się z powierzchni wody i opadło ją, gryząc bezlitośnie. Całe jej ciało pokrywał lepki pot, który jeszcze bardziej przyciągał owady. Zgubiwszy dzbanek i sitko, moja biedna matka biegała bezładnie w kółko i płakała. Gdy już niemal straciła nadzieję, Bóg zesłał jej ratunek w osobie sprzedawcy kaczek.

Mężczyzna w trzcinowej pelerynie na ramionach i spiczastym kapeluszu na głowie zaprowadził matkę na niewielkie wzniesienie pośród trzcin. Zarośla były tutaj znacznie rzadsze, pośrodku stał duży namiot, a obok płonęło ognisko, nad którym wisiał stalowy garnek. Przyjemny zapach kleiku z prosa rozchodził się wokoło.

– Proszę cię, bracie – błagała matka na klęczkach – wyprowadź mnie stąd. Jestem synową Shangguanów, tej kowalskiej rodziny…

– Dokąd się tak śpieszysz? Rzadko ktoś mnie odwiedza, pozwól mi cię ugościć.

W namiocie stało łóżko sklecone z desek, przykryte impregnowaną psią skórą. Mężczyzna rozdmuchał dymiące kadzidło z bylicy, odstraszające komary.

– Nieźle cię pogryzły – rzekł. – Tutejsze komary potrafią przebić skórę bawołu, co dopiero taką delikatną i apetyczną jak twoja…

Biały dym kadzidła wypełnił namiot przyjemnym ziołowym zapachem. Mężczyzna wyjął z koszyka wiszącego na maszcie namiotu czerwone metalowe pudełko. Zdjął wieczko i pomarańczową maścią posmarował ślady ugryzień na matczynej twarzy i rękach. Matka poczuła się orzeźwiona. Mężczyzna wyjął z koszyka landrynkę i wetknął jej do ust. Matka już wiedziała, co będzie dalej – tu, w samym środku pustkowia, między samotnym mężczyzną a kobietą musiało zdarzyć się coś takiego.

– Starszy bracie – zwróciła się do niego ze łzami w oczach – możesz ze mną zrobić, co tylko zechcesz, ale proszę cię, wyprowadź mnie stąd jak najszybciej, w domu czeka na mnie głodne niemowlę…

Matka bez najmniejszych protestów oddała się rosłemu nieznajomemu. Nie czuła ani bólu, ani radości – miała tylko nadzieję, że ten mężczyzna da jej syna.

60

Moja Czwarta Siostra, Xiangdi, była córką wędrownego znachora.

Był młodym, chudym mężczyzną o krogulczym nosie i oczach sępa. Potrząsając blaszanym dzwonkiem, kręcił się po uliczkach i zaułkach, powtarzając: „Mój dziadek był nadwornym lekarzem, mój ojciec aptekarzem, a ja, człowiek biedny i zdesperowany, wędrować muszę od domu do domu z dzwonkiem w dłoni…"

Matka natknęła się na niego, wracając z łąki z koszem pełnym trawy. Znachor, trzymając w jednej dłoni metalowe puzderko, a w drugiej szczypczyki, usuwał właśnie „zębowe robaki" z jamy ustnej pewnego staruszka. W domu matka opowiedziała o wszystkim teściowej, która akurat cierpiała na ból zęba.

Znachor poprosił Shangguan Lu, by poświeciła mu latarnią, a sam za pomocą szczypczyków opukał bolący ząb Shangguan Lü.

– Droga pani, ten ząb nie jest robaczywy. Ma pani zapalenie zęba.

Medyk wyjął kilka srebrnych igieł i wkłuł je teściowej w dłoń i policzek. Następnie wyciągnął z tobołka paczuszkę sproszkowanego lekarstwa i wdmuchnął jej nieco do ust. Po chwili ból zęba ustał.

Znachor poprosił o nocleg we wschodnim skrzydle domu. Następnego dnia dał teściowej dolara, prosząc, by zgodziła się wynająć mu izbę i przyjmować w niej pacjentów. Ponieważ przybysz wyleczył teściową z bólu zęba, a ponadto ofiarował jej srebrną monetę, zgodziła się bardzo chętnie.

Znachor mieszkał w domu Shangguanów przez trzy miesiące. Co miesiąc płacił im za jedzenie i mieszkanie; ich wzajemne stosunki układały się znakomicie.

Shangguan Lü opowiedziała mu o kłopotach synowej z poczęciem syna, prosząc o poradę. Znachor przepisał następujące lekarstwo: dziesięć jaj usmażyć z miodem na oleju sezamowym.

– Sam bym chciał zażyć takie lekarstwo – rzekł Shangguan Shouxi.

Matka zapłonęła wielką sympatią do tajemniczego medyka. Pewnego razu wśliznęła się do jego izby i zwierzyła mu się, że jej mąż jest bezpłodny.

– Te zębowe robaki – wyznał jej znachor – cały czas były w moim puzderku…

Upewniwszy się, że matka już zaszła w ciążę, odszedł w swoją drogę. Żegnając się, oddał Shangguan Lü wszystkie zarobione w jej domu pieniądze, prosząc, by uznała go za przybranego syna.

61

W czasie kolacji matka stłukła miskę. W głowie jej huczało; była pewna, że za chwilę spadną na nią kolejne nieszczęścia.

Po narodzinach czwartej córki nad domem Shangguanów zbierały się czarne chmury. Wyraz twarzy teściowej przywodził na myśl świeżo zahartowany sierp, grożący w każdej chwili ścięciem czyjejś głowy.

Reguła miesięcznego odpoczynku po urodzeniu dziecka została tym razem złamana. Ledwie wydała dziecko na świat, jeszcze z krwią sączącą się spomiędzy nóg, Shangguan Lu usłyszała brzęk stalowych szczypiec, uderzających o ramę okienną.

– Jeszcze jeden wielki wyczyn, co? – warknęła teściowa ze złością. – Produkujesz te pierdolone żeńskie bachory i myślisz, że coś ci się za to należy? Że będę skakać koło ciebie na czterech łapkach i znosić ci jedną miskę żarcia za drugą? Rozpieszczona córeczka Yu Wielkiej Łapy! Tak sobie wyobrażasz rolę synowej?! Chyba ci się zdaje, że jesteś moją teściową! Musiałam w poprzednim życiu złamać prawo Niebios, może zabiłam jakąś starą krowę? I teraz za to płacę… Chyba upadłam na głowę i oślepłam, a jakiś demon doszczętnie zmącił mi rozum, że wydałam jedynego syna za taką kobietę! – Jeszcze raz walnęła szczypcami w okno. – Mówię do ciebie, słyszysz? Nie udawaj głuchej! – wrzasnęła.

– Słyszę… – wykrztusiła matka.

– Więc przestań się guzdrać! Twój ojciec i mąż młócą zboże, a ja ledwie odłożę miotłę, łapię za motykę! Tyle roboty, że człowiek chce się rozdwoić! A ty co? Dama się znalazła, leży w złocie, siedzi na srebrze i nie rusza się z kangu! Jak mi wreszcie urodzisz coś z ptakiem między nogami, osobiście umyję ci giry w złotej miednicy!

Matka wciągnęła spodnie, owinęła głowę brudnym ręcznikiem, rzuciła okiem na zakrwawione niemowlę i nie zważając na nieznośne bóle, na nogach jak z waty powlokła się na podwórze. Światło słońca, ostre jak zwykle w piątym miesiącu księżycowym, raziło ją tak, że bała się otworzyć oczy. Sięgnęła po czerpak z tykwy, zaczerpnęła chłodnej wody z beczki i wypiła chciwie. Chcę umrzeć, pomyślała. Takie życie to męczarnia, więc sama doprowadzę się do śmierci… W tym momencie zobaczyła teściową, która czarnymi kowalskimi szczypcami szczypała małą Shangguan Laidi w udo. Shangguan Zhaodi i Shangguan Lingdi z paniką w oczkach kuliły się pod kopą siana, nie wydając żadnych dźwięków; najchętniej zagrzebałyby w tym sianie całe swoje małe ciałka. Mizerna Laidi kwiczała jak zarzynane prosię, turlając się po ziemi.

– Ja ci pokażę! Ja ci pokażę! – wrzeszczała ze złością Shangguan Lü i z wyćwiczoną przez lata uprawiania kowalskiego rzemiosła precyzją i siłą dalej atakowała ją swoim narzędziem. Matka ruszyła w tamtą stronę i chwyciła teściową za ramię.

– Matko – błagała z płaczem – to tylko dziecko, nic nie rozumie… oszczędź ją… jeśli chcesz kogoś uszczypnąć, uszczypnij mnie! – Osunęła się bezwładnie na kolana.

Teściowa z furią rzuciła szczypce na ziemię, zastygła na moment, po czym uderzyła się w pierś.

– O Niebiosa! Ona mnie kiedyś wykończy! – lamentowała.

Ledwie matka doczłapała się do klepiska, Shangguan Shouxi przyłożył jej drewnianymi widłami w zgięcie kolan.

– Co się tak guzdrzesz, leniwa oślico? Chcesz, żebym przez ciebie zdechł przy tej robocie?

Matka zachwiała się od uderzenia i siadła na ziemi. Usłyszała ochrypły głos swojego męża, spieczonego w słońcu jak kurczak na rożnie:

– Nie udawaj zdechłej, wstawaj i przewracaj zboże! – wrzasnął, rzucił jej widły z gałęzi morwy i kołyszącym się krokiem poszedł odpocząć w cieniu sofory.

Matka wstała z wielkim trudem, opierając się rękami o ziemię. Schylając się po widły, omal nie zemdlała. Gdy już stanęła stabilnie, podpierając się widłami, poczuła, że błękitne niebo i żółta ziemia obracają się chybotliwie niczym dwa olbrzymie koła, a ona obraca się razem z nimi, z trudem utrzymując się na nogach. Czuła nieznośny ból brzucha; jej łono, które dopiero co pozbyło się ciężkiego brzemienia, gwałtownie się kurczyło; z kanału rodnego wydobywała się falami zimna ciecz o przykrej woni i ściekała jej na uda.

Okrutne promienie słońca paliły ziemię białym płomieniem. Resztki wilgoci szybko parowały ze źdźbeł i kłosów. Z trudem znosząc bolesne skurcze, matka przewracała widłami kłosy na klepisku, by przyśpieszyć ich wysychanie. Na motyce woda, a na widłach ogień, przypomniała sobie słowa teściowej.

Szmaragdowa szarańcza o spiczastej głowie i wydłużonym ciele, która zawędrowała na klepisko razem ze zbożem, rozwinęła swoje różowe skrzydełka, wzbiła się w powietrze i usiadła na dłoni matki. Matka zauważyła, że to stworzenie z parą fasetkowych oczu w kolorze jadeitu zostało przez sierp żniwiarza pozbawione części odwłoka. Nie miało połowy brzucha, a wciąż żyło, wciąż fruwało – matka była pod wrażeniem jego niezwykłej siły witalnej. Potrząsnęła nadgarstkiem, chcąc odpędzić owada, lecz szarańcza nie chciała odlecieć. Matka poczuła na skórze delikatne łaskotanie jej odnóży. Westchnęła. Przypomniała sobie, jak poczęła się jej druga córka, Zhaodi. Było to w namiocie jej ciotki, na polu melonów, owiewanym chłodnymi podmuchami znad Rzeki Czarnej Wody. Wśród srebrzystych liści leżały wielkie, okrągłe, purpurowe owoce. Laidi była jeszcze karmiona piersią. Całe stada szarańcz takich jak ta, o identycznych różowych skrzydełkach, poćwierkiwały wokół namiotu. Yu Wielka Łapa, wuj mojej matki, ukląkł przed nią, bijąc się pięścią w czoło w geście rozpaczy.

– Odkąd twoja ciotka mnie w to wplątała, nie mogę znaleźć sobie miejsca. Co ze mnie za mężczyzna? Xuan'er, weź ten nóż i zakończ mój żywot! – Wuj wskazał leżący na półce lśniący nóż do melonów, łzy pociekły mu po policzkach.

W sercu matki buzowała mieszanina uczuć. Z wahaniem wyciągnęła rękę i pogłaskała wuja po łysej głowie.

– To nie twoja wina, wuju – rzekła. – To wszystko przez nich… zmusili mnie… żebym uciekała się do takich sposobów.

Nagle głos matki stał się ostry.

– Słuchajcie mnie! – zwróciła się w stronę melonów na zewnątrz jak do tłumu słuchaczy. – Możecie się śmiać! Widzisz, wuju, tak już w życiu bywa. Chciałam być wierną żoną i co za to otrzymałam? Bicie, obelgi, wyrzucanie z domu. Żeby okazać się godną szacunku, muszę zadawać się z obcymi mężczyznami. Moja łódź i tak prędzej czy później się wywróci, wuju, jak nie w tym kanale, to na tamtej rzece – uśmiechnęła się gorzko. – Czyż nie mawia się „nie użyźniaj cudzego pola"?!

Wuj podniósł się niespokojnie, a matka, jak jakaś furiatka, gwałtownym ruchem zdarła mu spodnie.

Ojciec i syn siedzieli w chłodnym cieniu, ciężko dysząc; leżący pod murem pies ziajał, wywieszając długi czerwony jęzor. Matka czuła, że jej ciało pokrywa zimny, lepki pot. Ogień palił gardło, głowa bolała, w brzuchu mdliło; żyły na głowie pulsowały jak szalone, jakby miały za chwilę pęknąć. Dolna połowa jej ciała była jak upakowana w beczce stara watolina – odrętwiała i bezwładna. Matka była gotowa umrzeć tu, na klepisku i z rozpaczliwą determinacją pracowała dalej. Przewracaj, przewracaj! Klepisko jaśniało złotym blaskiem; masa kłosów przypominała gęste ławice dziesiątek tysięcy maleńkich złotych rybek albo miliony wijących się węży. Matkę ogarnął tragiczny nastrój. Panie na Niebiosach, otwórz oczy i spójrz! Otwórzcie oczy, drodzy sąsiedzi! Spójrzcie na synową rodziny Shangguan – ledwie wydała na świat dziecko, powlokła swoje krwawiące ciało na klepisko i w morderczym skwarze przewraca zboże, podczas gdy dwójka pokurczy, jej mąż i ojciec, odpoczywają w cieniu i gadają. W ciągu trzech tysięcy lat historii cesarstwa nikt jeszcze nie cierpiał takiej męki. Własne myśli wzruszyły ją tak bardzo, że łzy pociekły jej po policzkach i zaczęła łkać. Załzawionymi oczyma widziała wielobarwną mgłę, unoszącą się znad klepiska. Z niebiańskich wyżyn dobiegł dźwięk złotego dzwonu. Ruszył rydwan Pana na Niebiosach, ciągnięty przez złotego smoka, w powietrzu tańczyły feniksy. Bogini Matka, która zsyła synów, z pulchnym niemowlęciem na ręku dosiadała jednorożca. Shangguan Lu zemdlała. Padając na klepisko, znowu ujrzała boginię, która rzuciła jej ślicznego, różowego chłopczyka.

Z okrzykiem: „Mama!" malec wśliznął jej się do brzucha, a ona klęcząc, drżącym ze wzruszenia głosem powtarzała: „Dzięki ci, o Matko! Dzięki ci, o Matko!"

Kiedy się ocknęła, leżała w wątłym cieniu muru, uwalana błotem przyciągającym stada much, niczym zdechły pies. Na skraju klepiska stał czarny muł Shangguanów. Teściowa wymachiwała batem, okładając leniwego męża i syna. Oba skarby rodziny, zakrywając głowy rękoma i starając się uniknąć ciosów, beczały żałośnie, a bat żony i matki bezlitośnie smagał ich ciała.

– Nie bij! Nie bij! – błagał teść. – Żono droga, czy nie widzisz, jak pracujemy?

– Tobie też się należy, bękarcie! – Teściowa przyłożyła Shangguanowi Shouxi. – Kiedy obaj coś zmalujecie, zawsze się okazuje, że to twoja sprawka!

– Matulu, nie bij mnie! – Shouxi schował głowę w ramionach. – Jeśli mnie zabijesz, to kto będzie się tobą opiekował aż do śmierci, kto wyprawi ci pogrzeb?

– Myślisz, że w ogóle liczę na twoją opiekę? – rzekła teściowa ponuro. – Ludzie zużyją moje kości na podpałkę, zanim ktokolwiek pofatyguje się mnie pogrzebać!

Ojciec i syn z trudem uwiązali muła, po czym chwyciwszy za widły i cep, zabrali się do młócenia.

Z batem w ręku Shangguan Lü podeszła do muru.

– Wstawaj i wracaj do domu, moja droga synowo! Czego tu leżysz, na pokaz? Żeby wszyscy sąsiedzi widzieli, jaką jestem niedobrą teściową, co? Wstawaj! A może mam ci wynająć lektykę i ośmiu ludzi, żeby cię zanieśli do domu? Co za czasy, synowa sobie wyobraża, że jest lepsza od teściowej! Mam nadzieję, że w końcu urodzisz syna, i pewnego dnia zasmakujesz, jak to jest być czyjąś teściową!

Matka wstała, opierając się o mur.

Teściowa zdjęła kapelusz i włożyła jej na głowę.

– Idź do ogrodu, zerwij parę ogórków, wieczorem usmażysz je z jajami dla tych dwóch. Jeśli masz siłę, przynieś jeszcze parę wiader wody do podlewania. Ech, co to za życie? Wszystko na mojej głowie…

Mamrocząc do siebie, teściowa poszła na klepisko. Nocą rozległ się grzmot. Całe pole pszenicy, cały rok potu i krwi… Matka, wciąż zbolała, powlokła swoje odrętwiałe ciało na podwórze, żeby razem ze wszystkimi pownosić zboże pod dach. Lodowaty deszcz po chwili upodobnił ją do zmokłej kury. Kiedy wreszcie wspięła się z powrotem na kang, wydało jej się, że przekroczyła wrota piekieł, a małe demony, podwładni króla Jamy, zakuły jej szyję w brzęczący łańcuch.

Matka schyliła się, by pozbierać skorupy rozbitej miski. Usłyszała za sobą głos teściowej, podobny do ryku krowy, która właśnie wytknęła łeb z wody. Po chwili na jej głowę spadł potężny cios; osunęła się bezwładnie na ziemię. Teściowa rzuciła na podłogę zakrwawiony kamienny tłuczek do czosnku i wybuchła niczym fajerwerk:

– Tłucz sobie, tłucz! Rozwal wszystko, skoro i tak nie umiesz żyć jak porządny człowiek!

Matka podniosła się z wysiłkiem. Tłuczek teściowej trafił ją w tył głowy; strużka ciepłej krwi spływała jej na kark.

– To niechcący, mamo… – zapłakała.

– Jak śmiesz jeszcze pyskować?

– Nie pyskuję…

Teściowa zerknęła spod oka na syna.

– Nie dam sobie z nią rady! Shouxi, ty tchórzliwy idioto, może postawisz ją na stoliku i zaczniesz jej bić pokłony?

Shangguan Shouxi zrozumiał matkę w lot. Podniósł kij leżący pod ścianą i uderzył Shangguan Lu w bok, obalając ją na ziemię. Czując na sobie aprobujące spojrzenie matki, okładał żonę raz za razem, aż turlała się po ziemi.

– Shouxi, przestań – wtrącił się Shangguan Fulu. – Jeśli ją zabijesz, będziemy mieć kłopoty z prawem…

– Kobiety to nędzne istoty, które muszą być bite. Bez bicia nie wychowasz dobrej żony, tak jak ze źle wyrobionego ciasta nie będzie dobrego makaronu!

– Kiedy to ty zawsze mnie bijesz – odparł Shangguan Fulu.

Shangguan Shouxi zmęczony puścił kij i stanął pod gruszą, dysząc ciężko.

Boki i pośladki matki całe się lepiły. Teściowa pociągnęła nosem.

– Co za obrzydlistwo! Klepniesz ją parę razy i już sra w gacie!

Matka podparła się łokciami i z trudem podniosła głowę.

– No, dalej, zatłucz mnie, Shangguanie Shouxi – powiedziała, po raz pierwszy w życiu zwracając się do męża tonem pełnym złości. – Jesteś nędznym psim synem, jeśli nie potrafisz!

Dopowiedziawszy zdanie do końca, straciła przytomność.

Obudziła się w środku nocy i zobaczyła nad sobą gwiaździste niebo. Kometa roku tysiąc dziewięćset dwudziestego czwartego przecięła Drogę Mleczną, ciągnąc za sobą długi ogon, zapowiadając burzliwe, niespokojne czasy.

Obok matki leżały trzy wątłe stworzenia – Laidi, Zhaodi i Lingdi. Najmłodsza, Xiangdi, płakała na kangu. Wokół oczu i uszu noworodka kłębiły się małe musze larwy, które wykluły się z jaj much robacznic złożonych w ciągu dnia.

62

Przepełniona głęboką nienawiścią do rodziny Shangguan, matka oddała swoje ciało na całe trzy dni pewnemu właścicielowi psiej jatki. Pochodził z Piaszczystych Dołów, był kawalerem i wołali na niego Tłusty Gao. Miał krowie oczy, grube wargi i chodził przez cały rok w watowanej kurtce, wysmarowanej psim tłuszczem, świecącej jak zbroja. Nawet najbardziej zajadłe psy omijały go szerokim łukiem i obszczekiwały z bezpiecznej odległości. Matka odwiedziła go, korzystając z okazji, gdy wybrała się nad Rzekę Wodnego Smoka zbierać zioła lecznicze. Kiedy wpadła przez drzwi do chaty, Tłusty Gao właśnie dusił psie mięso.

– Chcesz kupić mięso? Jeszcze niegotowe! – rzucił Gao.

– Nie, Gao, nie chcę nic od ciebie kupić – tym razem to ja coś ci przyniosłam. Pamiętasz, jak w tamtym roku, w czasie przedstawienia, dotykałeś mnie po ciemku?

Gao poczerwieniał.

– No więc przyszłam do ciebie…

Kiedy matka zaszła w ciążę, pobiegła do kapliczki Bogini Matki w szopie u rodziny Tan, zapaliła kadzidło, pokłoniła się, złożyła ślubowania i ofiarowała niewielką sumę pieniędzy, którą dostała z domu, gdy wychodziła za mąż. W następnym roku powiła kolejną córkę – Shangguan Pandi.

Kto był ojcem szóstej córki, Shangguan Niandi – Tłusty Gao czy uroczy młody mnich ze świątyni Tianqi – matka nie była pewna aż do momentu, gdy Niandi skończyła siedem lat – jej pociągła twarz, smukły nos i długie rzęsy świadczyły niezbicie o jej pochodzeniu.

Wiosną tamtego roku Shangguan Lü zachorowała na jakąś tajemniczą chorobę. Całe jej ciało od szyi w dół pokryło się szarosrebrnymi łuskami, cierpiała też nieznośny świąd. Żeby nie zadrapała się na śmierć, mąż i syn musieli związać jej ręce paskiem. Udręczona chorobą, ta żelazna kobieta wyła dzień i noc; czochrała się o narożnik domu i pień gruszy, pozostawiając krwawe ślady.

– Swędzi… Swędzi nie do wytrzymania… – jęczała Shangguan Lü. – Złamałam prawa Niebios… Litości… Ratunku…

Obaj Shangguanowie byli do niczego – o takich mówi się, że choćby ich wałkować, nawet nie pierdną, choćby kłuć szydłem – nie zaczną krwawić. Obowiązek sprowadzenia lekarza dla chorej oczywiście spadł na matkę. Objechała na mule całe Północno-Wschodnie Gaomi i przyprowadziła teściowej w sumie kilkunastu medyków; jedni specjalizowali się w tradycyjnej medycynie, drudzy w zachodniej, niektórzy udzielali porad i wypisywali recepty, inni odwracali się na pięcie i wychodzili bez słowa. Matka wezwała więc szamankę i czarownika, lecz ich magiczne eliksiry i cudowne wody na nic się nie zdały; choroba Shangguan Lü nie tylko nie ustępowała, ale pogarszała się stopniowo z dnia na dzień.

Pewnego dnia teściowa zawołała matkę do siebie i powiedziała:

– Żono Shouxi, ojców i synów łączy miłość, a matki i synowe – nienawiść. Kiedy umrę, to ty staniesz się jedynym oparciem dla tej rodziny. Ci dwaj to osły, które nie dorosną do końca życia.

– Nie mów takich rzeczy, matko. Słyszałam od Trzeciego Dziadka Fana, że w Madianie, w tamtejszej świątyni Tianqi, jest pewien uczony mnich, biegły w sztuce lekarskiej. Przyprowadzę ci go…

– Lepiej nie wyrzucaj pieniędzy – rzekła teściowa. – Znam przyczynę mojej choroby. Niedługo po wyjściu za mąż wylałam wrzątek na kota i poparzyłam go na śmierć. Zwierzak kradł mi kurczaki, byłam wściekła, chciałam tylko dać mu nauczkę – wcale nie zamierzałam go zabijać. Teraz mści się na mnie.

Matka wsiadła na muła i przejechała trzydzieści li do Madianu, gdzie spotkała się z uczonym mnichem.

Mnich miał bladą jak mąka, bardzo przystojną twarz i wydzielał przyjemny zapach sandałowego drzewa.

Wysłuchał matki, przesuwając paciorki różańca i oświadczył:

– Ten skromny kapłan zwykł przyjmować chorych na miejscu i nie składać wizyt. Wracaj do domu i przyprowadź teściową do mnie.

Matka udała się więc z powrotem i na wozie o drewnianych kołach przywiozła Shangguan Lü do Tianqi.

Uczony mnich wypisał teściowej dwie recepty – jedną na miksturę do picia, drugą na płyn do przemywania skóry.

– Jeśli to nie pomoże, nie macie po co do mnie wracać. Jeśli pomoże, przyjedźcie po następną receptę – powiedział.

Matka popędziła do apteki, kupiła lekarstwa, potem przygotowała je i ostrożnie podała teściowej. Po zażyciu trzech porcji pierwszego płynu i dwóch myciach w drugim swędzenie nieoczekiwanie ustało.

Uradowana Shangguan Lü wyjęła ze skrzynki pieniądze, kazała matce zanieść je medykowi i poprosić o kolejną receptę.

Przy okazji matka zapytała uczonego mnicha o jakiś sposób na jej własną chorobę, której objawem było rodzenie samych córek. Im dłużej rozmawiali, tym bardziej zbliżali się do siebie – mnich był kochliwy, a matce bardzo zależało na spłodzeniu syna, więc zostali kochankami.

Tłusty Gao z wioski Piaskowe Doły po przygodzie z matką nabrał jeszcze większego apetytu na jej ciało.

Pewnego wieczoru, gdy słońce właśnie skryło się za horyzontem, a księżyc już wspinał się na nieboskłon, matka wracała na mule ze świątyni. Kiedy mijała sorgowe pola nad Rzeką Czarnej Wody, Tłusty Gao nagle zastąpił jej drogę.

– Lu Xuan'er, płocha dziewczyna z ciebie!

– Zlitowałam się nad tobą, tłuściochu, więc zamknęłam oczy i oddałam ci się parę razy. Za wiele sobie obiecujesz – odparła matka.

– Ledwie posmakowałaś tego młodego mnicha, już zapomniałaś o dawnych uczuciach!

– Bzdury gadasz!

– O nie, nie dam się wystrychnąć na dudka. Jeśli mi się sprzeciwisz, rozpowiem w całym Północno-Wschodnim Gaomi, że pod pretekstem leczenia teściowej romansowałaś z mnichem!

Tłusty Gao zaniósł matkę na sorgowe pole.

Choroba Shangguan Lü ustąpiła, a plotka o romansie synowej z uczonym mnichem doszła w końcu do jej uszu.

Gdy tylko Niandi przyszła na świat, teściowa, poznawszy jej płeć, bez słów złapała noworodka za nóżki, zamierzając utopić go w nocniku. Matka zeskoczyła z kangu i przypadła teściowej do nóg.

– Matko, matko, ulituj się, okaż serce – błagała. – Opiekowałam się tobą w chorobie przez tyle miesięcy… Daruj jej życie…

– Masz rację – rzekła teściowa ściszonym głosem, nadal trzymając wrzeszczącego noworodka. – Ale ta historia z mnichem… to prawda czy nie?

Matka zawahała się.

– Mów! Czy to bękart?

Matka zdecydowanie pokręciła głową. Teściowa rzuciła niemowlę na łóżko.

63

Jesienią tysiąc dziewięćset trzydziestego piątego roku, kiedy matka kosiła trawę nad Rzeką Wodnego Smoka, zgwałciło ją po kolei czterech żołnierzy z karabinami, uciekających z pogromu.

Gdy patrzyła na chłodne fale, w jej głowie błysnęła myśl, by zakończyć w nich swoje życie. Już podwijała ubranie, kierując się w stronę nurtu, gdy nagle dostrzegła odbijający się w przejrzystej wodzie błękit nieba Północno-Wschodniego Gaomi. Po niebie płynęły białe obłoki, pod nimi świergotały beztrosko brązowe ptaszki. Kilka przejrzystych rybek pluskało się w wodzie w cieniu chmur. Niebo niebieszczało, obłoki płynęły leniwie i majestatycznie, jakby nic się nie wydarzyło. Ptaki nie przestają przecież śpiewać tylko dlatego, że są na świecie sokoły; ryby pływają beztrosko mimo istnienia haczyków. Chłodny, orzeźwiający powiew przeniknął na wskroś udręczone upokorzeniami serce matki. Przemyła wodą spoconą i zalaną łzami twarz, poprawiła ubranie i wróciła do domu.

W następnym roku, wczesną wiosną, osiem lat po urodzeniu pierwszego dziecka, Shangguan Lu powiła siódmą córkę, Qiudi. Teściowa, która wiązała z tą ciążą wielkie nadzieje, wpadła w rozpacz. Zataczając się, poszła do swojej izby, wyciągnęła ze skrzyni flaszkę i wlała w siebie sporą ilość mocnej wódki. Pobudzona alkoholem uderzyła w głośny lament. Shangguan Lu także była załamana. Patrząc ze wstrętem w pomarszczoną twarzyczkę noworodka, myślała: „Panie na Niebiosach, czemu jesteś taki skąpy? Wystarczyłaby odrobina twojej gliny, żeby ulepić małego ptaszka…"

Shangguan Shouxi wpadł do izby, rzucił okiem na dziecko i zatoczył się do tyłu. Gdy oprzytomniał, niewiele myśląc, złapał stojącą za drzwiami dużą drewnianą kijankę i uderzył żonę w głowę. Krew trysnęła na ścianę. Mały człowieczek z furią wybiegł na podwórze, wyciągnął z pieca kowalskiego kawał rozżarzonego żelaza i przypiekł żonę między nogami. Rozszedł się żółtawy dym, woń palonego ciała i włosów wypełniła izbę. Matka z przeraźliwym okrzykiem bólu sturlała się z kangu i trzęsła się skulona na podłodze.

Kiedy wieść o poparzeniu Lu Xuan'er dotarła do Yu Wielkiej Łapy, wuj chwycił długą strzelbę, z którą polował na ptaki i wtargnął do domu Shangguanów. Bez słowa wycelował w pierś Shangguan Lü i nacisnął spust. Broń nie wypaliła; Shangguan Lü ocaliła życie – zanim Wielka Łapa zdążył wymienić ładunek, zdążyła zamknąć się w swojej izbie. Wściekły Yu Wielka Łapa wycelował w drzwi. Rozległ się straszliwy huk; setka żelaznych kulek wybiła w desce dziurę wielkości miseczki do ryżu. Shangguan Lü wrzeszczała.

Wielka Łapa walił w drzwi kolbą i dyszał ciężko. Zwalisty, kołysał się na nogach niczym niedźwiedź. Stadko córek rodziny Shangguan, ukryte we wschodniej izbie, przyglądało się temu wszystkiemu ze zgrozą.

Obaj panowie Shangguan, jeden ze stalowym młotem, drugi ze szczypcami kowalskimi w dłoni, krążyli po podwórzu, usiłując zbliżyć się do Yu Wielkiej Łapy. Wreszcie Shouxi podfrunął jak ptaszek i dziabnął go szczypcami w plecy. Wielka Łapa odwrócił się z wściekłym rykiem, napastnik upuścił szczypce i chciał uciec, lecz nie mógł się ruszyć z miejsca. Na jego twarz wypełzł przymilny uśmieszek.

– Zatłukę cię, sukinsynu! – wrzasnął Wielka Łapa i dźgnął go kolbą strzelby.

Shouxi padł jak długi, strzelba złamała się na pół. Shangguan Fulu zamierzył się na Wielką Łapę młotem, lecz trafił w powietrze i zachwiał się; ciężkie narzędzie omal go nie przeważyło. Wielka Łapa przyłożył mu pięścią w bark; ojciec legł obok syna.

Yu Wielka Łapa skopał obu Shangguanów; podskakiwał przy tym, by przydać jeszcze więcej siły swoim ciosom. Siostry Shangguan, rozpoznawszy „ciotecznego dziadka", doszły do wniosku, że to wszystko musi być zabawą. Shangguanowie kulili się na ziemi i turlali jak piłeczki. Z początku ich wrzaski stawały się coraz głośniejsze, potem jednak przestali wydawać jakiekolwiek dźwięki. Shangguan Shouxi niczym zraniona żaba popełzł przed siebie z wypiętymi pośladkami, lecz Yu Wielka Łapa kopnął go z całej siły i przewrócił z powrotem na ziemię.

W końcu wuj podniósł wielki młot rodziny Shangguan i uniósł go wysoko w górę, zamierzając się na Shangguana Shouxi.

– A teraz, psi synu, rozwalę ci ten twój cholerny arbuz! – wrzasnął.

W tym krytycznym momencie matka otworzyła drzwi i wyszła na podwórze chwiejnym krokiem.

– Wuju, to rodzinne sprawy, nie chcę, żebyś się do tego wtrącał – rzekła.

Yu Wielka Łapa upuścił młot i spojrzał boleśnie na siostrzenicę mizerną jak zeschłe drzewo.

– Xuan'er… Tyle wycierpiałaś…

– Z chwilą gdy opuściłam dom Yu, weszłam do rodziny Shangguan. Czy to przeżyję, czy nie – nie życzę sobie, żebyś się do tego mieszał.

Wybuch Yu Wielkiego Łapy pohamował okrutne zapędy rodziny Shangguan. Shangguan Lü opamiętała się nieco i jej zachowanie wobec synowej zmieniło się na lepsze. Shangguan Shouxi, który znalazł się o włos od śmierci, czując wdzięczność wobec żony, przestał ją maltretować.

Poparzone ciało matki zaczęło gnić i wydzielać przykry zapach. Przeczuwała bliską śmierć, więc przeniosła się do wschodniej izby.

Pewnego ranka dźwięk kościelnego dzwonu wyrwał ją ze snu. Wprawdzie słyszała go codziennie, lecz tym razem wydał jej się szczególnie bliski. Piękny, wibrujący brzęk o miedzianej barwie poruszał duszę do głębi; w sercu matki rozchodziły się kręgi drobniutkich fal. Czemu nigdy nie zwracałam uwagi na ten dźwięk? Czym były zatkane moje uszy? Zamyśliła się, zapominając o dręczącym ją bólu; z zadumy wyrwały ją dopiero szczury, które zaczęły podgryzać jej ciało. Muł, który przed laty wraz z nią opuścił dom ciotki, spojrzał na nią czułym, melancholijnym wzrokiem staruszka. Jego spojrzenie uspokoiło ją, pocieszyło i pobudziło do działania.

Podpierając się laską, matka wywlokła swoje rozkładające się ciało na ulicę. Krok za krokiem, mozolnie, jakby wspinała się po drabinie do nieba, podążyła do kościoła.

Była niedziela. Pastor Malloy stał z Biblią w ręku na zakurzonej ambonie i odczytywał kilkunastu siwowłosym staruszkom fragment Ewangelii według świętego Mateusza [36]:

– Z narodzeniem Jezusa Chrystusa było tak. Po zaślubinach Matki Jego, Maryi, z Józefem, wpierw nim zamieszkali razem, znalazła się brzemienną za sprawą Ducha Świętego. Mąż Jej, Józef, który był człowiekiem sprawiedliwym i nie chciał narazić Jej na zniesławienie, zamierzał oddalić Ją potajemnie. Gdy powziął tę myśl, oto anioł Pański ukazał mu się we śnie i rzekł: „Józefie, synu Dawida, nie bój się wziąć do siebie Maryi, twej Małżonki; albowiem z Ducha Świętego jest to, co się w Niej poczęło. Porodzi Syna, któremu nadasz imię Jezus, On bowiem zbawi swój lud od jego grzechów".

Łzy popłynęły z oczu matki, kapiąc na ubranie. Upuściła laskę i padła na kolana. Wpatrując się w nieruchomą twarz Jezusa z popękanego daktylowego drewna, zawieszonego na żelaznym krzyżu, wyjąkała głosem zduszonym od płaczu:

– Panie… Przyszłam do ciebie za późno…

Staruszki obrzuciły ją zdumionymi spojrzeniami, marszcząc nosy od przykrej woni.

Pastor Malloy odłożył Biblię, zszedł z ambony i pomógł Lu Xuan'er wstać. Przejrzyste łzy wypełniły jego błękitne, łagodne oczy.

– Młodsza siostro – rzekł – czekałem na ciebie od zawsze.

W początkach wiosny tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego roku, w gęstym soforowym gaju, porastającym nieodwiedzany przez ludzi zakątek piaszczystych wzgórz, pastor Malloy klęczał z czcią obok matki, której rana zaczynała się już goić i trzęsącymi się, czerwonymi rękami delikatnie gładził całe jej ciało. Jego wilgotne czerwone wargi drżały, błękit załzawionych oczu mieszał się z głęboką barwą nieba, przeświecającego między ukwieconymi gałęziami.

– Młodsza siostro… – szeptał łamiącym się głosem – moja piękna przyjaciółko… moja gołębico… idealna istoto… twoje uda są gładkie niczym drogocenny jadeit, kształtne jak wyrzeźbione ręką mistrza… twój pępek jest niby okrągła czarka, w której nigdy nie brakuje wybornego wina o doskonale harmonijnym smaku… twoja kibić niczym snop pszenicy, zawiązany sznurem uplecionym z lilii… piersi twe jak dwoje koźląt bliźniaczych, jak ciężkie owoce palmy… twój nos wonny jak jabłko, usta jak najlepsze wino… Moja ukochana, jakże jesteś piękna! Jakże rozkoszna! Ileż sprawiasz mi radości!

Wsłuchując się w słowa pełne zachwytu i ciesząc się czułym dotykiem pastora, matka czuła się jak piórko, jak gęsi puch, unoszący się na tle głębokiego błękitu nieba Północno-Wschodniego Gaomi, tańczący w błękitnych oczach Malloya. Mocny zapach czerwonych i białych kwiatów sofory porwał ją ze sobą niczym ogromna fala.

Загрузка...