Część szósta

45

Zaczęła się pierwsza wiosna lat osiemdziesiątych. Shangguan Jintong, odpracowawszy swój wyrok, siedział zalękniony i zagubiony w najdalszym kącie poczekalni dworca autobusowego, czekając na autobus do Dalanu, stolicy Północno-Wschodniego Gaomi.

Słońce jeszcze nie wzeszło. Kilkanaście lamp wisiało na suficie chyba tylko dla ozdoby – wnętrze poczekalni oświetlały dwie bardzo słabe żarówki, jarzące się żółtawo w kinkietach. Na parunastu czarnych, długich ławkach wylegiwała się modna młodzież, chrapiąc donośnie i mamrocząc coś niewyraźnie przez sen. Jeden chłopak miał ugięte kolana i skrzyżowane nogi; nogawki spodni dzwonów wyglądały jak zrobione z blachy. Blady poblask świtu sączył się przez zakurzone szkło okien, rozjaśniając powoli wnętrze. Shangguan Jintong, patrząc na stroje leżących jak kłody młodzieńców, czuł powiew nowej epoki. Upstrzona plwocinami, brudnymi skrawkami papieru, a gdzieniegdzie nawet cuchnącymi plamami moczu podłoga była ułożona z dobrej jakości marmuru. Ściany zamieszkane przez chmary tłustych much wyłożono wzorzystą, kolorową zmywalną tapetą. Dla Shangguana Jintonga, który dopiero co opuścił ziemianki w obozie pracy, wszystko to było czymś świeżym i nowym, co dodatkowo wzmagało jego niepokój i zagubienie.

Jasne promienie słońca wpadły do cuchnącej, zatłoczonej poczekalni; ludzie zaczęli się poruszać. Potargany, pryszczaty młodzieniec usiadł na ławce, podrapał się w stopę pomiędzy palcami, przymknął oczy, wyciągnął zgniecionego papierosa z filtrem i zapalił go plastikową zapalniczką. Zaciągnął się, wypuścił kłąb dymu, po czym splunął żółtą flegmą. Nasunął buty i machinalnie wtarł plwocinę podeszwą w podłogę. Poklepał po pośladku leżącą obok dziewczynę, która poruszyła się, wydając kilka słodkich westchnień.

– Autobus! – krzyknął chłopak.

Dziewczyna podniosła się leniwie, przetarła oczy zaczerwienionymi dłońmi i ziewnęła przeciągle. Zorientowawszy się, że towarzysz ją oszukał, poczęstowała go kuksańcem, po czym jęknęła i położyła się z powrotem. Shangguan Jintong przyjrzał się jej młodej, pucołowatej twarzy z tłusto lśniącym, krótkim nosem, rzucił okiem na brzuch wyglądający spod różowej koszulowej bluzki, z odciśniętymi śladami zgięć materiału na białej skórze. Przyglądał się, jak młodzieniec bezceremonialnie wsunął jej pod bluzkę lewą rękę z elektronicznym zegarkiem na przegubie i głaskał niemal płaskie piersi. Dojmujące poczucie odstawienia na boczny tor wgryzało się w serce Jintonga niczym poczwarka żerująca na liściach morwy. Nagle po raz pierwszy w życiu zaświtała mu myśl: „O Niebiosa, mam już czterdzieści dwa lata, nie zdążyłem nawet dorosnąć, a już stałem się człowiekiem w średnim wieku!" Czułe gesty młodzieńca sprawiły, że jego obserwator oblał się wstydliwym rumieńcem i odwrócił głowę. Poczucie bezlitosnego upływu czasu zabarwiło jego melancholijny nastrój jeszcze głębszym smutkiem. Jego myśli gnały niczym koła pędzącego wozu: „Przeżyłem czterdzieści dwa lata swojego życia i co przez ten czas osiągnąłem? Moja przeszłość jest jak wąska, zasnuta oparem ścieżka pośród dalekich łąk; gdy spoglądam za siebie, widzę ledwie na kilka metrów – dalej jest już tylko mgła. Przeżyłem beznadziejną, godną pogardy, budzącą żal i wstręt połowę życia. Druga połowa zaczęła się w dniu wyjścia na wolność. Co mnie teraz czeka?"

Gdy kierownictwo obozu pracy oznajmiło, że jego wyrok dobiegł końca i że może już wracać do domu, Jintong poczuł się opuszczony. Ze łzami w oczach prosił:

– Panie kierowniku, czy nie moglibyście pozwolić mi zostać tutaj na zawsze?

Urzędnik, który przekazał mu wiadomość, spojrzał na niego ze zdumieniem i pokręcił głową.

– Zostać tu? Ale po co?

– Bo nie wiem, jak mam dalej żyć. Jestem do niczego, nikomu niepotrzebny…

Urzędnik podał mu papierosa i ogień, poklepał go po plecach i rzekł:

– Idź, stary. Tam na wolności jest lepiej niż tu.

Jintong, który nigdy nie palił, zaciągnął się głęboko i rozkasłał straszliwie; z oczu pociekły mu łzy.

Kobieta o zaspanych oczach, ubrana w granatowy strój roboczy i czapkę z dużym daszkiem, przeszła obok niego z szufelką w lewej i miotłą w prawej ręce, niedbale zgarniając niedopałki i skórki owoców. Na jej twarzy malowało się znudzenie i niechęć. Nogą albo miotłą poszturchiwała leżących na podłodze ludzi.

– Wstawać! Wstawać! – pokrzykiwała, wmiatając rozlany mocz prosto na nich.

Ci, których zdołała zmusić pokrzykiwaniami i poszturchiwaniami do wstania, przeciągali się i rozprostowywali kości. Pozostali po chwili podnieśli się pośpiesznie, poczęstowani ciosem miotły albo szufli. Kobieta czym prędzej pozabierała gazety służące im za siedziska. Jintong, który wcisnął się w kąt, też nie uniknął reprymendy.

– Odsuń się pan, czyś pan ślepy?

Czujność, której nauczył się przez piętnaście lat obozu, kazała mu błyskawicznie odskoczyć na bok. Kobieta z niezadowoleniem wskazała na jego płócienną torbę podróżną.

– A to czyje? – rzuciła oskarżycielskim tonem. – Zabrać to!

Jintong posłusznie podniósł torbę, która zawierała cały jego dobytek. Dopiero gdy kobieta zamiotła parę razy jego kąt, postawił bagaż na podłodze i usiadł.

W przeciwległym kącie leżała sterta śmieci. Sprzątaczka wrzuciła tam odpadki z szufelki i odeszła; chmara much zamieszkujących stertę z głośnym bzyczeniem wzbiła się w powietrze i po chwili opadła z powrotem. Jintong zauważył, że w ścianie od strony parkingu, gdzie zatrzymywały się autobusy, otwarto kilkanaścioro małych drzwiczek, nad którymi wisiały tabliczki z numerami kursów i miejscowościami docelowymi. Za nimi ciągnęły się żelazne poręcze, między którymi ludzie ustawiali się w kolejkach do skasowania biletu. Na samym końcu poczekalni udało mu się znaleźć wyjście do autobusu numer 831, jadącego do Dalanu i Gospodarstwa Rzeki Wodnego Smoka. W kolejce stało już kilkanaście osób. Niektórzy z tych ludzi palili, inni rozmawiali, jeszcze inni siedzieli na walizkach i patrzyli tępo w przestrzeń. Jintong wyjął bilet i stwierdził, że powinien się zgłosić do autobusu o siódmej trzydzieści, a elektroniczny zegar na ścianie poczekalni wskazywał ósmą dziesięć.

Przeraziło go podejrzenie, że jego autobus już odjechał. Ze swoją zniszczoną torbą podróżną ustawił się w kolejce za mężczyzną o zimnej, ponurej twarzy, trzymającym czarną walizkę ze skóry. Ukradkiem przyglądał się podróżnym stojącym przed nim. Dostrzegał coś znajomego w ich twarzach, lecz nie potrafił sobie przypomnieć żadnego nazwiska; oni także rzucali mu zaskoczone i zaciekawione spojrzenia. Nie miał pojęcia, co robić. Bardzo chciał spotkać kogoś z rodzinnej wioski, lecz jednocześnie bał się zostać rozpoznanym. Sprzeczne uczucia sprawiały, że ze zdenerwowania pociły mu się dłonie. Zapytał niepewnie człowieka obok:

– Towarzyszu… To jest autobus do Dalanu?

Mężczyzna zmierzył go od stóp do głów badawczym spojrzeniem, zupełnie jak strażnicy z obozu. Poczuł się niczym mrówka na patelni. Uświadomił sobie, że nawet we własnych oczach wyglądał jak wielbłąd w stadzie owiec, prawdziwe dziwadło. Poprzedniego wieczoru, w brudnej publicznej toalecie, zobaczył w zamglonym lustrze swoje odbicie: wielka głowa, porośnięta ni to rudymi, ni to jasnymi kręconymi włosami, łysiejące skronie. Był pryszczaty jak ropucha, na twarzy miał pełno zmarszczek; wielki, czerwony nos wyglądał, jakby ktoś go przed chwilą uszczypnął; grube wargi okalał brązowawy zarost. Pod krytycznym spojrzeniem mężczyzny czuł się poniżony i brudny, pot z wnętrza dłoni spływał mu już na palce. W odpowiedzi na jego pytanie nieznajomy wskazał ruchem ust tabliczkę z czerwonym napisem nad wyjściem.

Wjechał czterokołowy wózek pchany przez tłustą kobietę w białym, mocno poszarzałym z przodu stroju roboczym.

– Bułeczki, bułeczki nadziewane, bułeczki z dymką i wieprzowiną, gorące bułeczki, świeżo pieczone bułeczki! – nawoływała cienkim, dziecinnym głosikiem.

Wyglądała krzepko i zdrowo, zaróżowiona twarz lśniła tłustawym połyskiem; włosy miała poskręcane w maleńkie loczki niczym wełna pasanych przez Jintonga australijskich owiec. Jej dłonie wyglądały jak chlebki świeżo wyjęte z pieca, a palce jak kiełbaski.

– Ile za funta? – spytał młodzieniec w koszuli zapinanej na suwak.

– Nie sprzedaję na funty, tylko na sztuki.

– No to ile za sztukę?

– Dwa mao, pięć fenów.

– Poproszę dziesięć.

Kobieta zdjęła z bułek niegdyś białą, obecnie prawie czarną płachtę, z torby wiszącej z boku wózka wyciągnęła kawał pociętej starej gazety i metalowymi szczypcami nałożyła dziesięć bułek. Młody człowiek przeglądał gruby plik banknotów w poszukiwaniu drobnych. Wszystkie spojrzenia w poczekalni kierowały się na jego ręce.

– Nieźle się powodzi chłopom w Północno-Wschodnim Gaomi ostatnimi czasy – zauważył kwaśno mężczyzna ze skórzaną walizką.

Młodzieniec w koszuli na suwak, połykając spory kęs nadziewanej bułki, wybełkotał:

– Czyżbym widział w twoich oczach chciwość, mój stary Huangu? Skoro tak, wracaj do domu, wyrzuć swoją żelazną miskę na ryż i chodź ze mną sprzedawać ryby.

– A po co komu pieniądze? – odparł mężczyzna z walizką. – Pieniądze są jak groźny tygrys, schodzący z gór. Nie mam ochoty dać się pogryźć.

– Co ty opowiadasz, Huang – rzekł młody kpiącym tonem. – Psy gryzą, koty gryzą, nawet króliki, jeśli się je wystraszy, ale pieniądze? Nigdy nie słyszałem, żeby pieniądz pogryzł człowieka…

– Młody jesteś – rzekł człowiek z walizką – nie rozumiesz, co mam na myśli.

– Ej, stary Huangu, przestań robić z siebie mądralę tylko dlatego, że jesteś starszy. Nie masz co się bić po policzkach, żeby się zaokrągliły. Czy to nie wasz naczelnik ostatnio ogłaszał oficjalny komunikat, że chłopi mają się zająć handlem i bogacić się?

– Przyhamuj trochę, chłopcze – napomniał go człowiek z walizką. – Partia komunistyczna nie zapomina o swoich korzeniach, więc radzę ci, uważaj!

– Na co mam uważać?

– Na drugą reformę rolną! – powiedział starszy powoli i z naciskiem.

– A proszę bardzo, reformujcie sobie! Wszystko, co zarobię, wydaję na jedzenie, picie i dobrą zabawę, nie dostaniecie ode mnie ani grosza. Myślicie, że jestem taki głupi jak mój dziadek? Całe życie oszczędzał, najchętniej wcale by nie jadł ani nie srał, byle tylko kupić tych parę mu marnej ziemi. Przyszła reforma i co – został obszarnikiem, zaciągnęliście go na most i wpakowaliście mu kulkę. O nie, nie mam zamiaru powtarzać jego błędu. Nie będę oszczędzał, wszystko przejem. Kiedy nadejdzie wasza druga reforma, będę biednym chłopem jak się patrzy!

– Ile dni temu twojemu dziadkowi zdjęto etykietę obszarnika, co, Jinie Zhuzi? – spytał człowiek z walizką. – A ty już podskakujesz!

– Ech, Huangu, jesteś jak ta ropucha, co chce zatrzymać wóz: przeceniasz swoje siły! Idź i się powieś! Taka jest polityka państwa, nic na to nie poradzisz i tyle.

Żebrak w podartej kufajce, przewiązanej w pasie czerwonym kablem, trzymając w trzęsącej się dłoni wyszczerbioną miskę, zawierającą kilkanaście monet i parę banknotów, zbliżył się do człowieka z walizką i wyciągnął rękę.

– Starszy bracie, daj parę groszy… parę groszy… albo bułkę mi kup…

Mężczyzna cofnął się.

– Odejdź! – rzucił ze złością. – Ja też jeszcze nie jadłem śniadania!

Żebrak spojrzał na Shangguana Jintonga; w jego oczach zalśniła pogarda. Odwrócił się i podszedł nagabywać kogoś innego. Jintong wpadł w rozpacz. Shangguanie Jintongu, nawet żebrak nie chce mieć z tobą do czynienia! Żebrak tymczasem podszedł do młodzieńca w koszuli na suwak.

– Starszy bracie, ulituj się, daj parę groszy, kup bułkę…

– Twoja rodzina jest w jakiej klasie? – spytał młody.

– Biedni chłopi… Biedni chłopi od ośmiu pokoleń – odpowiedział żebrak po chwili.

– Pomaganie biednym chłopom to moja specjalność! – odrzekł ze śmiechem młody i wrzucił do żebraczej miski dwie ostatnie bułki w skrawku gazety zatłuszczonej wieprzowym łojem.

Żebrak od razu wepchnął sobie jedną z nich w usta; papier przykleił mu się do podbródka.

Nagle w poczekalni zrobiło się zamieszanie. Kilkunastu kontrolerów biletów w granatowych uniformach i takich samych czapkach z daszkiem, z kasownikami w rękach, wyłoniło się ze swojej pakamery. Na wszystkich twarzach widniał ten sam wyraz znudzenia, oczy lśniły zimną pogardą, jakby podróżni byli przedmiotem szczerej nienawiści kontrolerów. Ludzie natychmiast zaczęli tłoczyć się do okienek. Mężczyzna z elektrycznym megafonem stanął w korytarzu i oznajmił:

– Ustawić się w kolejce! Nie zaczniemy sprawdzać biletów, póki nie będzie kolejek! Uwaga, kontrolerzy, nie sprawdzać biletów bez kolejki!

Mimo to podróżni wciąż tak samo pchali się do przejść. Dzieci płakały w tłumie. Kobieta o ogorzałej twarzy, z małym chłopczykiem na ręku i dziewczynką na plecach, niosąca w ręku dwa koguty, głośno sklęła mężczyznę, który przepychał się obok niej. Mężczyzna nie zwrócił na nią uwagi i trzymając nad głową kartonowe pudło pełne żarówek, parł dalej do przodu. Kobieta kopnęła go prosto w pośladek, lecz on nawet nie odwrócił się w jej stronę.

Oszołomiony Jintong został wypchnięty z tłumu. Początkowo za nim stało kilku ludzi, teraz był ostatni. Zebrał w sercu tę odrobinę odwagi, jaka mu pozostała i trzymając mocno torbę, spróbował wepchnąć się między ludzi, lecz czyjś twardy łokieć wbił mu się w klatkę piersiową tak boleśnie, że zobaczył wszystkie gwiazdy, jęknął i osunął się na podłogę.

Człowiek z megafonem pokrzykiwał:

– Ustawiać się w kolejkach! Bez kolejki nie ma sprawdzania biletów! Kontrolerka sprawdzająca bilety na autobus do Dalanu, dziewczyna o krzywych zębach, pchała się z powrotem, torując sobie drogę kasownikiem i podkładką. Miała przekrzywioną czapkę, spod której wysypywały się czarne włosy.

– Pchajcie się, pchajcie! – pokrzykiwała, tupiąc ze złością. – Paru się zgniecie na śmierć i będzie spokój!

Kiedy dziewczyna wpadła do pakamery, mała wskazówka elektronicznego zegara pokazywała już dziewiątkę. Strajk kontrolerki wyraźnie ostudził zapał pchających się podróżnych. Jintong stał na uboczu, czując coś w rodzaju mściwej satysfakcji. Nabrał sympatii do rozwścieczonej kobiety – w jego odczuciu stała po stronie słabszych, do których należał też on sam.

W pozostałych przejściach już otworzyły się bramki. Podróżni przepychali się przez wąskie przejścia, ograniczone stalowymi barierkami, niczym nieposłuszne fale w otoczonym wałami korycie rzeki.

Wszedł postawny, dobrze ubrany młody mężczyzna średniego wzrostu, trzymający klatkę z parą rzadkich białych papug. Czarne, lśniące oczy młodzieńca przykuły uwagę Jintonga. Białe papugi przywiodły mu na myśl papużki, które fruwały nad głową małego synka Hana Ptaszka i Shangguan Laidi, wtedy gdy kilkadziesiąt lat temu wrócił do domu z Gospodarstwa Rzeki Wodnego Smoka. Czy to mógłby być on? Jintong przyglądał mu się ukradkiem. Z jego twarzy wyzierała spokojna namiętność Laidi i niewinny upór Hana Ptaszka. Jintong aż westchnął ze zdumienia. Jakże on wyrósł – mały ciemnoskóry chłopczyk w kołysce w mgnieniu oka zmienił się w dużego młodzieńca. Jintong przypomniał sobie o własnym wieku i ogarnęło go poczucie schyłku życia. Widział przed sobą nieskończoną pustkę. Czuł się jak przywiędłe źdźbło trawy na pustkowiu, które wyrosło w ciszy, a teraz czeka je równie cicha śmierć.

Młody człowiek z papugami podszedł do okienka i rozejrzał się. Przywitany przez wiele osób, odpowiedział im dumnie, po czym spojrzał na zegarek.

– Hanie Papugo, jesteś człowiekiem obytym i umiesz przemawiać do ludzi – rzekł ktoś z tłumu o aparycji urzędnika. – Poproś tę panią, żeby tu przyszła z powrotem!

– Nie śmiała sprawdzać biletów, zanim przyszedłem, co? – odparł Han Papuga.

– Nie przechwalaj się. Jak ją tu sprowadzisz, to ci uwierzymy!

– Najpierw przestańcie się pchać, do cholery. Ustawcie się porządnie w kolejce! Po co się pchać? Dokąd się śpieszycie? Ustawiać się, ustawiać! – pokrzykiwał i komenderował, pół żartobliwie, pół serio.

Zbity tłum rozciągnął się i ustawił w prostym szeregu, sięgającym aż do ławek.

– A kto będzie się pchał, zakłócał porządek, już ja mu jego matkę… wiecie co. Zrozumiano? – Han wykonał dłonią obsceniczny gest. – Co za różnica, kto wsiądzie pierwszy? Kto się nie zmieści do środka, ten dostanie miejsce na dachu, na bagażniku. Świeże powietrze, piękny widok… Sam bym chciał tam siedzieć. Czekajcie tu, pójdę po tę dziewczynę!

Udało mu się uprosić młodą kontrolerkę o wyjście z pakamery. Miała wciąż zagniewaną twarz, lecz Han Papuga sączył jej do ucha swoje słodkie słówka:

– Ciotuniu, po co się przejmujesz tymi prostakami? To wyrzutki społeczeństwa, łotry i dziwki, krzywe melony, popsute daktyle i kwaśne gruszki, zdechłe koty, śmierdzące psy, zgniła pasta z krewetek. Nie zniżaj się do ich poziomu. W dodatku złość szkodzi zdrowiu, od złości się puchnie, twój wujek umarłby z rozpaczy, gdyby coś takiego ci się stało.

– Zamknij dziób, śmierdząca papugo! – rzuciła, waląc go kasownikiem w ramię. – Nikt cię nie weźmie za niemowę, to pewne!

Han Papuga zrobił głupią minę.

– Ciotuniu, mam dla ciebie parę pięknych ptaszków. Kiedy ci je przynieść?

– Jesteś jak ten zepsuty czajnik na herbatę, denko odpadło, ale dzióbek ciągle na miejscu! Piękne ptaszki, co? Od roku mi obiecujesz piękne ptaszki, a ja nie zobaczyłam nawet piórka!

– Tym razem już naprawdę! Niedługo pokażę ci prawdziwego ptaszka!

– Gdybyś był słowny, nie gadałbyś o pięknych ptaszkach, tylko dałbyś mi te dwie białe papugi!

– O nie, ciotuniu, tej pary nie mogę, te są rozpłodowe, dopiero co sprowadzone z Australii. Podobają ci się? Jeśli za rok Han Papuga nie podaruje ci drugiej takiej parki, nie będzie mógł się mienić twoim ulubionym Hanem Papugą!

Otworzyły się wąskie drzwiczki, tłum natychmiast ruszył do przodu. Han Papuga z klatką w ręku stanął obok kontrolerki.

– Widzisz, ciotuniu? Masz tu jak na dłoni nędzną jakość chińskiego ludu. Pchają się jak idioci, co ich jeszcze bardziej spowalnia.

– Co za paskudne miejsce to wasze Północno-Wschodnie Gaomi. Same łotry i łobuzy, same dzikusy stamtąd przyjeżdżają.

– O nie, nie masz racji, ciotuniu, w jedną sieć nie złapiesz wszystkich ryb. Są tam i porządni ludzie, na ten przykład… – Urwał w pół słowa, zauważywszy na samym końcu kolejki Shangguana Jintonga, który ruszył ku niemu nieśmiało.

– Jeśli się nie mylę – rzekł Han – jesteś moim wujaszkiem!

– Ja też… cię poznaję – wyjąkał zawstydzony Jintong.

Han Papuga ujął go serdecznie za rękę i uścisnął z uczuciem.

– Nareszcie wróciłeś, wujaszku. Babcia prawie oczy wypłakała z tęsknoty za tobą.

W zbity tłum, wypełniający autobus, nie dałoby się wetknąć szpilki; niektórzy wisieli wychyleni przez okna. Han Papuga poszedł na tył i po drabince wspiął się na bagażnik. Uniósł siatkę, umocował pod nią klatkę z papugami i sięgnął w dół po torbę podawaną mu przez Jintonga. Jintong wspiął się niepewnie na dach, a Han Papuga przykrył go siatką.

– Wujaszku, chwyć się mocno tych prętów, choć tak naprawdę wcale nie musisz. Ten staruszek autobus wlecze się jak zdychająca maciora – rzekł Han Papuga.

Kierowca z papierosem w zębach i kubkiem herbaty w ręku zbliżał się leniwie do wozu.

– Papuga Han! Niezły z ciebie ptaszek! – zawołał w kierunku dachu. – Tylko pamiętaj, jak zlecisz stamtąd i zginiesz, to nie będzie moja wina!

Han Papuga rzucił mu paczkę papierosów. Kierowca złapał ją w powietrzu, zerknął na markę i wetknął papierosy do kieszeni.

– Nawet staruszek w Niebiosach nic nie poradzi na takich jak ty! – odkrzyknął.

– Lepiej ruszaj, stary, tylko mam do ciebie prośbę: mniej awarii, co?

Kierowca zamknął za sobą drzwi szoferki, wystawił głowę przez okno i oznajmił:

– Ten stary grat lada dzień rozpadnie się na kawałki. Tylko ja nim jeżdżę, nikt inny nie umiałby nim ruszyć z dworca.

Na stacji rozległa się pożegnalna muzyka, puszczona ze starej, zniszczonej taśmy. Jękliwa, charcząca melodia brzmiała, jakby oskrobywano nożami kilkadziesiąt bambusowych kijów. Młoda kontrolerka stanęła rutynowo na baczność przy swoim stanowisku, odprowadzając nienawistnym spojrzeniem pomalowany odłażącą farbą, skrzypiący ze starości autobus. Han Papuga pomachał jej i zawołał:

– Ciotuniu, następnym razem przywiozę ci twoje piękne ptaszki! Dziewczyna zignorowała go, mamrocząc do siebie:

– Piękne ptaszki? Już ja ci dam twoje piękne ptaszki!

Autobus sunął z wolna żwirową drogą do Północno-Wschodniego Gaomi. Ciągnące nieprzerwanie z naprzeciwka samochody i traktory ostrożnie wymijały pojazd; ich koła wzbijały tumany kurzu i żwiru tak gęste, że Jintong bał się otworzyć oczy.

– Wujaszku, ludzie mówią, że zostałeś niesłusznie skazany – rzekł Han Papuga, patrząc mu prosto w twarz.

– Jedni mówią, że tak, drudzy mówią inaczej – odparł Jintong.

Han Papuga podał mu papierosa, lecz Jintong odmówił. Han schował papieros z powrotem do pudełka, spojrzał współczująco na wielkie, szorstkie ręce Jintonga, a potem znowu na twarz.

– Musiało ci być bardzo ciężko – westchnął.

– Na początku było ciężko, potem się przyzwyczaiłem – odparł Jintong.

– Dużo się zmieniło przez ostatnie piętnaście lat – zauważył Han.

– Rozwiązali komunę ludową, podzielili ziemię między ludzi. Wszyscy mają co włożyć i do garnka i na grzbiet. Zburzyli stare domy w ramach planu. Babcia nie mogła wytrzymać z moją okropną babą, więc się wyprowadziła i zamieszkała w starej trójizbowej chacie tego taoisty, mistrza Mena. Jak wrócisz, będzie miała towarzystwo… – Jak… Jak się miewa? – spytał z obawą Jintong.

– Nieźle – odparł Han. – Tylko wzrok jej szwankuje, ale jest całkiem samodzielna. Wujaszku, będę z tobą szczery – boję się swojej kobiety. To babsko nie ma pojęcia o szacunku dla rodziców. Ledwie się wprowadziła, babcia odeszła. Możesz ją znać – jest córką starego Genga, który sprzedawał pastę krewetkową i tej jego wężowej żony – to nie kobieta, tylko samica węża w kobiecym ciele! Teraz staram się jak najwięcej zarobić; gdy tylko będę miał pięćdziesiąt tysięcy, wywalę ją z domu na zbity pysk!

Autobus zatrzymał się przed mostem na Rzece Wodnego Smoka. Wszyscy wysiedli. Shangguan Jintong zszedł z dachu z pomocą Hana Papugi. Zobaczył na północnym brzegu rzeki rząd nowych domów oraz nowy, duży betonowy most, niedaleko starego kamiennego. Na pustym kawałku gruntu w pobliżu mostu stały stragany z owocami, papierosami, słodyczami i innymi drobiazgami. Han Papuga pokazał nowe domy i powiedział:

– Siedzibę władz i szkołę przenieśli, a dom Simy Ku przejął Złoty Ząb, synalek Wu Deszczowej Chmury. Ten ośli pomiot urządził tam fabrykę tabletek antykoncepcyjnych. Robi też nielegalną wódkę i trutkę na szczury. Inni ludzie nic go nie obchodzą. Powąchaj tylko. – Podniósł rękę. – Czujesz ten smród, który się niesie z wiatrem?

Jintong dostrzegł wystający ponad dachami rezydencji rodu Sima wysoki blaszany komin, z którego wydobywała się kręta smuga szarozielonego dymu. To stamtąd pochodziła ta okropna mdląca woń.

– Dobrze, że babcia się wyprowadziła – ciągnął Han Papuga – bo jeszcze by się otruła tym dymem na śmierć! Najnowsze hasło brzmi: „Ośmiu Nieśmiertelnych przeprawia się przez morze, każdy robi to, co potrafi najlepiej". Żadnych klas, żadnej walki. Każdy ma w oczach takie małe pieniążki! Kupiłem na Piaszczystych Wzgórzach dwadzieścia mu nieużytków. Mam wielkie ambicje, wujaszku. Zamierzam zbudować tam fermę hodowlaną egzotycznych ptaków. W ciągu dziesięciu lat sprowadzę do Północno-Wschodniego Gaomi wszystkie rzadkie ptaki z całego świata. Będę miał wtedy sporo pieniędzy, a za pieniędzmi idą wpływy. Kiedy już będę miał i pieniądze, i wpływy, pierwsza rzecz, jaką zrobię, to postawię mojej matce i mojemu ojcu ogromny pomnik na Piaszczystych Wzgórzach.

Han Papuga, podekscytowany swoimi wielkimi planami na przyszłość, wypinał wątłą pierś jak dumny gołąb; oczy jarzyły mu się niebieskawo. Shangguan Jintong zauważył, że handlarze w pobliżu mostu w czasie krótkich przerw w pracy przyglądają się jemu oraz żywo gestykulującemu Hanowi Papudze. Znowu zaatakowało go poczucie niższości; pożałował nawet, że opuszczając obóz, nie wstąpił do zakładu tej kokietki Wei Jinzhi, żeby się ogolić i ostrzyc.

Han Papuga wyjął parę banknotów i wetknął mu do ręki.

– Wybacz, wujaszku, dużo tego nie ma, ale dopiero rozkręcam interes, muszę się liczyć z każdym groszem. Poza tym ta moja straszna baba przywiązała się sznurkiem do moich pieniędzy. Nie mogę nawet zająć się babcią tak, jak na to zasługuje. Wypruwała sobie żyły, żeby mnie wychować. Było jej okropnie ciężko. Han Papuga tego babci nie zapomni, aż się zestarzeje i wypadną mu wszystkie zęby! Niech no tylko zrealizuję swój plan, wynagrodzę jej to wszystko.

Shangguan Jintong oddał banknoty Hanowi Papudze.

– Papugo, nie mogę przyjąć tych pieniędzy…

– Za mało, prawda?

– Nie, nie o to chodzi – zawstydził się Jintong.

Han Papuga wciskał banknoty z powrotem do spotniałej dłoni Jintonga.

– Więc nie masz dobrego mniemania o swoim niewydarzonym siostrzeńcu…

– Ja? Jak mógłbym uważać kogokolwiek za niewydarzonego? Jesteś wspaniałym człowiekiem, sto razy lepszym od swojego bezużytecznego wuja…

– Ludzie nie poznali się na tobie, wujaszku. Ale ja cię znam. W rodzinie Shangguan wszyscy byli potomkami smoków i feniksów, spłodzonymi przez tygrysy i pantery. Po prostu żyliśmy w złych czasach. Wystarczy na ciebie spojrzeć – masz twarz Czyngis-chana, prędzej czy później rozwiniesz skrzydła. Idź teraz do domu, spędź z babcią parę przyjemnych dni, a potem odwiedź mnie w moim Wschodnim Centrum Ptaków. Trzeba iść do bitwy razem z braćmi i bić się jak syn u boku ojca! Nie przejmuj się tym, że Złoty Ząb tak się tu panoszy, on jest niczym króliczy ogon, duży nie urośnie. Niech ten pieprzony tyran Wu Deszczowa Chmura wyciągnie wreszcie kopyta, a synkowi zmięknie rura.

Han Papuga kupił na straganie z owocami kiść bananów i tuzin słodkich pomarańczy, włożył je do czerwonej plastikowej siatki i wręczył Jintongowi, prosząc, by zaniósł je babci. Pożegnali się na betonowym moście. Shangguan Jintong spojrzał na lśniącą w dole rzekę i poczuł bolesne kręcenie w nosie. Znalazł odludne miejsce, postawił bagaż na ziemi i zszedł nad wodę. Zmył z twarzy kurz i brud. Racja, pomyślał, wróciłem do domu, a teraz muszę wziąć się w garść i coś osiągnąć. Dla rodziny Shangguan, dla matki, dla siebie samego.

Sięgając pamięcią w dawne czasy, ruszył w stronę starego domu Shangguanów, gdzie wydarzyło się tyle romantycznych historii. Gdy dotarł na miejsce, rozpostarła się przed nim pusta przestrzeń. Spychacz właśnie burzył resztkę starego muru wokół domostwa rodziny Shangguan. Jintong przypomniał sobie, co mówił Han Papuga, gdy siedzieli na dachu autobusu. Z trzech powiatów, Gaomi, Pingdu i Jiaozhou, oddzielono po skrawku ziemi na zbudowanie nowej metropolii, której centrum stanie się właśnie Dalan. Niedługo to miejsce znajdzie się w środku kwitnącego, gwarnego miasta. Na miejscu starego domu i podwórza Shangguanów stanie wielki siedmiokondygnacyjny wieżowiec, siedziba władz miejskich Dalanu.

Poszerzono ulice; na błotnistej ziemi ułożono grubą warstwę żwiru, a po bokach wykopano głębokie na kilka metrów rowy, przy których krzątał się tłum robotników układających grube rury kanalizacyjne. Kościół został zrównany z ziemią, a nad główną bramą rezydencji rodu Sima wisiała wielka tablica z napisem „Wytwórnia Leków «Kwitnące Chiny», Spółka z o.o.". W miejscu, gdzie dawniej stał kościół, parkowało kilka zdezelowanych ciężarówek. Kilkadziesiąt kamieni młyńskich ze starego wiatraka Simów porozstawiano tu i ówdzie w błocie przy drodze, a tam gdzie niegdyś znajdował się wiatrak, wznoszono właśnie jakiś okrągły budynek. Wśród łoskotu betoniarek, w czarnych, drażniących oparach gorącej smoły, Jintong mijał grupy pracowników nadzorujących budowę i całe tłumy robotników popijających piwo. W końcu opuścił wioskę zamienioną w olbrzymi plac budowy i skierował się błotnistą ścieżką w stronę kamiennego mostu na Rzece Czarnej Wody.

Idąc mostem na południowy brzeg, dostrzegł majestatyczną siedmiopiętrową pagodę na wzgórzu. Zmierzch był blisko. Pagoda jarzyła się ogniście w czerwonych promieniach słońca, suche trawy, wyrastające spomiędzy cegieł, wyglądały jak płomyki. Stadko białych gołębi okrążało budynek. Samotna smuga białego dymu wznosiła się z chatynki u stóp pagody. Na polach panowała cisza, w której odgłosy maszyn budowlanych rozbrzmiewały wyjątkowo wyraźnie. Jintong czuł w głowie pustkę; gorące łzy płynęły mu po policzkach do ust.

Walcząc z ciężkim biciem serca, skierował się w stronę siedmiopiętrowej pagody. Już z daleka dojrzał siwowłosą osobę, stojącą przed budynkiem, opierającą się na lasce zrobionej ze starej parasolki i patrzącą w jego stronę. Jego nogi stały się tak ciężkie, że ledwie nimi poruszał, łzy płynęły nieprzerwanym strumieniem. Siwe włosy matki, podobnie jak suche trawy, porastające stary mur, w blasku zachodzącego słońca przypominały płomyki. Ze zduszonym okrzykiem podbiegł do niej, padł na kolana i przytulił twarz do jej wystających kolan. Poczuł się jak na dnie głębokiego oceanu; wszystkie dźwięki, kolory i kształty przestały istnieć. Pozostał tylko wydobywający się z głębin pamięci zapach matczynego mleka, który opanował jego zmysły bez reszty.

46

Wkrótce po powrocie do domu Shangguan Jintong poważnie zachorował. Z początku czuł jedynie słabość w członkach i bóle stawów, potem dostał torsji i biegunki; jego wydaliny przypominały wnętrzności zepsutej ryby i okropnie cuchnęły. Na lekarzy, którzy przyjeżdżali ze wszystkich zakątków Północno-Wschodniego Gaomi, matka wydała wszystko, co zarobiła przez kilkanaście lat, skupując i sprzedając rupiecie, jednak żadne zastrzyki ani medykamenty nie odniosły widocznych skutków. Pewnego sierpniowego dnia Jintong powiedział:

– Mamo, przez całe życie przysparzałem ci tylko kłopotów. Na szczęście wkrótce umrę i twoje cierpienia nareszcie się skończą.

Shangguan Lu ścisnęła syna mocno za rękę.

– Nie wolno ci mówić takich bzdur, Jintong! – oznajmiła podniesionym głosem. – Ile ty masz lat? Twoja matka jest już ślepa na jedno oko, ale wciąż widzi przed sobą dobre czasy! Świeci słońce, pachną kwiaty. Trzeba iść śmiało w przyszłość, synu!

Mówiła to z całą siłą, na jaką potrafiła się zdobyć; jej gorzkie łzy kapały na kościstą, zbolałą dłoń Jintonga.

– Piękne słowa, ale jaki z nich pożytek, mamo? – odparł Jintong.

– Dopiero co znowu ją widziałem. Zakleiła sobie plastrem dziurę po kuli w skroni. W ręku trzymała czerwoną kartkę z wypisanymi naszymi imionami. Powiedziała, że załatwiła nam akt małżeństwa, że czeka na mnie, aż wezmę z nią ślub!

– Kochana córko – przemówiła matka do pustej przestrzeni obok – matka wie, że nie zasłużyłaś na śmierć. Matka myśli o tobie jak o własnej córce. Jintong spędził dla ciebie piętnaście lat w więzieniu. Nic już nie jest ci winien. Błagam cię, okaż trochę serca i oszczędź go, pozostaw mnie, starej, samotnej kobiecie, tę jedyną podporę. Kochana córko, jesteś mądrą kobietą. Istnieje takie stare powiedzenie: życie i śmierć to dwie różne drogi, możesz pójść albo jedną, albo drugą. Wybacz mu, córko. Ja, stara kobieta, błagam cię na kolanach…

Gdy matka się modliła, Jintong zobaczył na jasnym tle okna nagie ciało Long Qingping; jej żelazne piersi pokrywała czerwonawa rdza. Rozłożyła nogi; spomiędzy nich wyrosła kępa białych grzybów. Przyjrzał się dokładniej i dostrzegł, że to wcale nie grzyby, lecz sczepione razem niemowlęta, a te okrągłe przedmioty to ich główki. Każda mała główka, porośnięta miękkimi blond włoskami, miała wszystko na swoim miejscu: wydatny nosek, niebieskie oczy, małżowiny uszne, cienkie niczym skórki schodzące z napęczniałych w wodzie ziaren soi. Wszystkie dzieci krzyczały do niego słabymi głosikami, lecz bardzo wyraźnie: „Tata! Tata!" Jintong z przerażenia zamknął oczy. Dzieci rozłączyły się, ruszyły biegiem ku niemu i wdrapały się na jego ciało i twarz. Pociągały go za uszy, wtykały palce do nosa, podnosiły powieki. Dręczyły go, nie przestając wołać: „Tata!" Jintong zacisnął powieki jeszcze mocniej, lecz mimo to widział bardzo wyraźnie, jak Long Qingping poleruje swoje zardzewiałe piersi papierem ściernym; słyszał odgłos szorowania. Patrzyła na niego ze złością zmieszaną z przygnębieniem, nie zaprzestając tarcia; jej piersi wyglądały wkrótce jak stalowe elementy świeżo zdjęte z tokarki, lśniące nowością. Chłodny blask migotał najmocniej w okolicy brodawek, skupiając się w dwa zimne promienie, które ugodziły Jintonga prosto w serce. Jintong krzyknął i zemdlał.

Kiedy odzyskał przytomność, zobaczył świecę palącą się na parapecie i lampkę oliwną, wiszącą na ścianie; w ich migotliwym świetle stopniowo dojrzał smutną twarz Hana Papugi.

– Wujaszku, co ci jest?

Głos Hana Papugi dochodził jakby z bardzo daleka. Jintong chciał coś powiedzieć, lecz nie był w stanie poruszyć wargami. Blask świecy raził go; zamknął oczy.

– Gwarantuję ci, że wujaszek nie umrze. Niedawno przejrzałem pewną książkę o fizjonomice. Kogoś z taką twarzą jak wujaszek czeka bogactwo, szczęście i długie życie.

– Przez całe życie nikogo o nic nie prosiłam… Teraz ciebie proszę, Papugo – rzekła matka.

– Robisz mi przykrość, babciu, mówiąc do mnie w ten sposób!

– Masz różne znajomości, Papugo, więc proszę cię, załatw jakiś samochód i zawieź wujka do szpitala powiatowego.

– Nie ma takiej potrzeby, babciu, nasze miasto stoi na tak samo wysokim poziomie, jak największe metropolie kraju. Lekarze w naszym szpitalu są lepiej wykształceni od tych z powiatu. Doktor Leng już go badał, nie ma sensu iść do kogo innego. Leng był najlepszym studentem w akademii, wyjeżdżał na zagraniczne stypendia. Jeśli on mówi, że nie ma lekarstwa, to znaczy, że nie ma.

– Dość już mam twoich pięknych słówek, Papugo – powiedziała matka rozczarowana. – Wracaj do domu, bo jak się spóźnisz, dostaniesz burę od żony.

– Pewnego dnia w końcu zrzucę te kajdany, zobaczysz. Babciu, masz tu dwadzieścia juanów, kup mu coś dobrego do jedzenia.

– Zabierz te pieniądze i idź już. Twój wuj nie chce nic jeść…

– Jak wujek nie zje, to tobie się przyda. Tyle cię trudu kosztowało wychowanie mnie. Represje polityczne, nędza. Kiedy zabrali wujaszka, wzięłaś mnie na plecy i poszłaś żebrać; pukałaś do dziesięciu tysięcy ośmiuset drzwi w Północno-Wschodnim Gaomi. Kiedy to sobie wyobrażam, to jakby ktoś wbijał mi nóż w serce, łzy płyną same. Ech, byliśmy na prawdziwym dnie społeczeństwa… Gdyby nie to, nigdy bym się nie ożenił z tą jedzą. Mam rację, babciu? Ale nasze cierpienia wkrótce się skończą. Złożyłem wniosek o pożyczkę na Wschodnie Centrum Ptaków, burmistrz już się zgodził. Załatwienie tej sprawy zależy w dużej mierze od mojej kuzynki Lu Shengli. Wiesz, ona jest teraz dyrektorem oddziału Banku Przemysłowo-Handlowego w Dalanie. Młoda i zdolna, a jej słowo liczy się jak gwóźdź wbity w blachę. Jestem przekonany, że nie zapomniała o mnie. Nie martw się, babciu, pójdę do niej, na pewno nam pomoże z chorobą wujka. W końcu to jedna z córek sióstr Shangguan, sama ją wychowywałaś. Pójdę do niej. Ona jest przykładem tego, jak człowiek może do czegoś dojść. Jeździ samochodem, jada jak bogini: z dwunogich zwierząt – tylko gołębie, z czworonogów – żółwie, z ośmionogów – kraby, z zawiniętych – krewetki, kolczastych – ogórki morskie, z trujących – skorpiony, z łagodnych – krokodyle jaja. Nawet nie spojrzy na kurę, kaczkę, wieprzowinę czy psie mięso. Złoty łańcuch, który nosi na szyi, jest gruby jak psia obroża – nieelegancko to brzmi, ale to prawda. Nosi pierścionki z białego złota z brylantami, jadeitowe bransolety, okulary z naturalnego kryształu w złotych oprawkach, ubrania prosto z Rzymu. Skrapia się perfumami z Paryża, których zapachu, gdy choć raz go poczujesz, nie zapomnisz do końca życia…

– Hanie Papugo, zabieraj swoje pieniądze i idź! – brutalnie przerwała ten potok wymowy matka. – Nie chodź do niej, rodzina Shangguan nie ma aż takich aspiracji, nie stać nas na bogatą krewną.

– I to właśnie jest twój błąd, babciu – odparł Han Papuga. – Oczywiście, mogę zawieźć wujka wozem do szpitala, ale musisz wiedzieć, że w dzisiejszych czasach liczą się odpowiednie kontakty. Zupełnie inaczej potraktują pacjenta, którego przywiozę ja, niż tego, którego przywiezie moja kuzynka.

– Zawsze tak było – rzekła matka. – Los twojego wuja, zdrowie i choroba, życie i śmierć, szczęście i nieszczęście i tak są w rękach Niebios. Jeśli los mu będzie sprzyjał, przeżyje. Jeśli nie, to nawet najsłynniejsi doktorzy wszech czasów Hua Tuo [28] i Bian Que [29] nie zdołaliby go wyleczyć. A teraz idź już i nie smuć mnie więcej.

Han Papuga chciał jeszcze coś powiedzieć, ale matka ze złością uderzyła laską w podłogę i rzekła:

– Papugo! Bardzo cię proszę, okaż trochę przyzwoitości, zabierz swoje pieniądze i zmykaj!

Papuga wyszedł. Półprzytomny Jintong usłyszał płacz matki przed domem. Nocny wiatr szeleścił suchą trawą porastającą pagodę. Potem matka rozpaliła ogień pod kuchnią; intensywna woń leczniczych ziół zaatakowała nozdrza Jintonga. Miał wrażenie, że jego mózg skurczył się do rozmiarów cienkiej drzazgi, a smuga zapachu wciska się w tę drzazgę jak przez oczko sita. Ten słodki aromat to czerwona trawa, gorzki to patrinia, zwana „zepsutym sosem", kwaśny to ziele przywołujące duszę, słony – ozdobna trawa o żółtych kwiatach, pikantny – oset. Słodki, kwaśny, gorzki, ostry, słony – wszystkie pięć smaków, do tego smak portulaki, rdestu, pinelii, lobelii chińskiej, kory morwy, skórki peonii, suszonych na wietrze brzoskwiń… Matka nazbierała chyba wszystkich leczniczych ziół, jakie rosną w Północno-Wschodnim Gaomi, wrzuciła do jednego garnka i teraz przyrządza z nich napar. Połączone wonie życia i ziemi wdarły się do brudnego mózgu Jintonga niby strumień wody z kranu i powoli oczyszczały jego myśli. Myślał o gąszczu zielonych traw, ukwieconych łąkach, o żurawiach brodzących wśród mokradeł. Kępa dzikich złotych chryzantem przyciągała stada oblepionych złotym pyłkiem pszczół. Czuł głęboki oddech ziemi, słyszał odgłos spadających dojrzałych ziaren.

Matka przyniosła misę pełną naparu i obmyła mu całe ciało kłębem bawełnianej waty. Poczuła jego wstyd.

– Synku, choćbyś żył sto lat, w moich oczach zawsze będziesz dzieckiem… – rzekła.

Wymyła go do czysta, szorując nawet miejsca między palcami stóp. Nocny wiatr wdarł się do izby, aromat ziół zgęstniał. Jintong nigdy w życiu nie czuł się tak lekko, tak świeżo. Zza domu, gdzie stała cała ściana szklanych pustych butelek, dobiegały łkania i szepty matki. Dźwięki te, zmienne, wielobarwne, o wielu smakach, sprawiły, że sam zalał się łzami. Pomyślał o przodkach ludzkości, którzy nie tak dawno nauczyli się chodzić w wyprostowanej pozycji; widział ich, jak ruszają z dzidami na polowanie. Jego serce wypełniło się szacunkiem dla protoplastów. Zobaczył rozgwieżdżone niebo. Ogromne, świetliste kule zataczały koła, tworzące w przestrzeni nieskończony, migotliwy, ognisty wir. Usłyszał głos gwiazdy Drzewa, powolny i chropawy, głos gwiazdy Ziemi, zduszony i głuchy jak grzmot, żywą pieśń gwiazdy Wody, świetlisty sopran Ognia i przenikliwy, ostry śpiew gwiazdy Metalu. Pięć głosów pięciu żywiołów mieszało się z gwizdem wiatru w pustych butelkach. Jintong spokojnie zapadł w sen. Po raz pierwszy od dawna nie dręczyły go żadne koszmary. Spał aż do świtu.

Następnego ranka, ledwie otworzył oczy, poczuł świeży zapach mleka. Różnił się on jednak od zapachu mleka matki i woni mleka kozy. Zastanawiając się nad źródłem tej woni, doznał takiego samego uczucia jak wtedy, gdy wiele lat temu pełnił obowiązki śnieżnego księcia i błogosławił swoim dotykiem piersi kobiet. Największą tęsknotę poczuł na myśl o ostatniej piersi, której dane mu było dotknąć – o jedynej piersi Starej Jin, właścicielki sklepu z olejem.

Matka, uradowana poprawą jego nastroju, spytała:

– Co byś chciał zjeść, synku? Matka przyrządzi ci, czego tylko sobie zażyczysz. Byłam we wsi i pożyczyłam trochę pieniędzy od Starej Jin, przyjdzie tu któregoś dnia z wózkiem i w zamian pozabiera te puste butelki, które stoją za domem.

– Stara Jin… – serce Jintonga waliło jak szalone -…jak ona się miewa?

Matka swoim jedynym zdrowym okiem spojrzała ze zdumieniem na syna, który nagle stał się bardzo niespokojny. Westchnęła z rezygnacją.

– Stara Jin została tutejszą „królową śmieci". Kupiła samochód, zatrudnia pięciu ludzi, którzy topią stary zużyty plastik i gumę. Ma dość pieniędzy, choć mąż raczej nie przynosi jej chluby. Nie cieszy się dobrą opinią… Ale matka nie miała wyboru, musiała pójść i prosić ją o pożyczkę. To bardzo otwarta, szczera kobieta. Jest już po pięćdziesiątce i o dziwo, ma syna…

Shangguan Jintong poderwał się jak oparzony. Usiadł wyprostowany, czując się, jakby właśnie spojrzał w rumianą, szeroką twarz Boga. Moje przeczucia mnie nie oszukały, pomyślał z radością. Czuł bardzo wyraźnie, jak jednooka para piersi Starej Jin zbliża się ku jego małej izdebce, a wypolerowane papierem ściernym sutki Long Qingping wycofują się z żalem i niechęcią. Wstydliwie, lecz szczerze zwrócił się do matki:

– Mamo, czy mogłabyś na chwilę wyjść, kiedy ona przyjdzie?

– Synku, dopiero co odegnałeś demona śmierci – rzekła matka po chwili, lecz bez cienia wahania. – Jak mogłabym stanąć ci na przeszkodzie? Już idę.

Jintong położył się z powrotem, ogromnie podekscytowany i zanurzył się w tej życiodajnej woni, która nie dochodziła z zewnątrz, lecz z głębin jego pamięci. Zamknął oczy i zobaczył jej pulchną, lecz wciąż tak samo jędrną twarz, te same czarne oczy, wilgotne i uwodzicielskie, porywające męską duszę. Szła energicznie; można było ją porównać do maszerującej komety. Jej pierś, niezaznaczona upływem czasu, poruszała się niespokojnie pod barwną bawełnianą bluzką. Z powodu tarcia z ciemnoczerwonej, wystającej brodawki, niczym z małego spryskiwacza, trysnęła odrobina białej, niebieskawej cieczy i zmoczyła bluzkę.

Duchowy aromat, pochodzący z serca Jintonga i materialny aromat jej piersi zbliżały się do siebie stopniowo niczym motyle w tańcu godowym, wreszcie zderzyły się i powoli połączyły w jedno. Jintong otworzył oczy i zobaczył przed sobą Starą Jin, dokładnie taką, jaką sobie wyobrażał.

– Braciszku! – Podeszła do niego, ujęła jego zwiędłą dłoń i ze łzami w czarnych oczach powtórzyła z uczuciem: – Mój drogi braciszku, co ci jest?

Czułość tej łagodnej kobiety w jednej chwili stopiła jego serce. Wygiąwszy szyję, niczym świeżo urodzone, ślepe szczenię wpił się w jej pierś rozgorączkowanymi wargami. Stara Jin bez chwili wahania podciągnęła bluzkę i zbliżyła swoją mlekiem płynącą, wielką jak żółty melon pierś do jego twarzy. Usta szukały sutka, sutek szukał ust. Gdy już obejmował ją drżącymi wargami, ona weszła pomiędzy nie z drżeniem. Oboje wrzeli, pojękując namiętnie. Kilkanaście cienkich strumyczków strzelało mu w usta z wielką siłą i w okolicy przełyku łączyło się w słodką strugę, spływającą do pustego, pozbawionego błon śluzowych żołądka. W tej samej chwili Stara Jin poczuła, jak chorobliwe zauroczenie pięknym jak laleczka z porcelany chłopcem, które odczuwała przez te wszystkie lata, wydostaje się na światło dzienne wraz ze strumieniem mleka z jej piersi. Z oczu obojga płynęły łzy.

Wyssał jej pierś do końca, po czym zapadł w głęboki sen z brodawką w ustach. Głaszcząc czule twarz Jintonga, powoli zabrała sutek. Jego wargi poruszyły się; na pożółkłą twarz wystąpił rumieniec.

Stara Jin zauważyła Shangguan Lu stojącą w drzwiach i patrzącą na nią smutnym wzrokiem. W ogorzałej twarzy staruszki nie zobaczyła jednak ani potępienia, ani zazdrości. Było tam natomiast głębokie poczucie winy i bezgraniczna wdzięczność. Stara Jin zakryła pierś i oznajmiła zdecydowanym tonem:

– Chciałam tego, ciotko, czekałam na to całe życie. Łączą mnie z nim jakieś więzy z poprzedniego wcielenia.

– Skoro tak, szwagierko, nie będę ci dziękować – odrzekła Shangguan Lu.

Stara Jin wyjęła zwitek banknotów.

– Ciotko, wtedy źle podliczyłam, twoje butelki są warte dużo więcej, niż ci dałam.

– Obawiam się, szwagierko, że Fang nie będzie zadowolony, kiedy się dowie.

– Póki nie zabraknie mu na flaszkę, nic innego go nie obchodzi. Jestem ostatnio zajęta, mogę przychodzić tylko raz dziennie. Kiedy mnie nie ma, daj mu coś rzadkiego do jedzenia.

Dzięki pokarmowi Starej Jin Shangguan Jintong szybko wrócił do zdrowia. Niczym wąż zrzucił starą skórę, pod którą ukazała się nowa, delikatna warstwa. Przez dwa miesiące nie miał w ustach niczego poza mlekiem Starej Jin. W tych częstych momentach, gdy był bardzo głodny, wystarczyło, że pomyślał o zwykłym, ordynarnym jedzeniu, by ciemność zasnuła jego oczy, a żołądek skurczył się gwałtownie. Brwi matki, które od czasu ciężkiej choroby Jintonga wyprostowały się i wygładziły, znowu zaczynały się marszczyć. Codziennie rano stawał przed ścianą pustych butelek, jęczących na wietrze i niczym dziecko czekające na matkę albo jak zakochany w oczekiwaniu na ukochaną wpatrywał się z ogromnym niepokojem w ścieżkę wśród łąk, która wiodła aż tutaj z gwarnego, tętniącego życiem nowego miasta. Tęsknota doprowadzała go niemal do płaczu.

Pewnego dnia Jintong czekał od świtu do zmierzchu, lecz Stara Jin się nie zjawiła. Nogi mu zdrętwiały, oczy zmęczyły się od wypatrywania. Usiadł, opierając się plecami o ścianę gwiżdżących na wietrze butelek. Ich melancholijna melodia jeszcze bardziej go zasmuciła; rozpłakał się niespodziewanie.

Matka stała apatycznie, opierając się o laskę. Spoglądała na Jintonga z mieszaniną współczucia dla jego cierpień i pogardy dla jego bezsilności. Przyglądała mu się przez dłuższą chwilę w milczeniu, po czym weszła z powrotem do domu, postukując laską.

Następnego ranka Shangguan Jintong wziął sierp i koszyk i poszedł w stronę najbliższego rowu irygacyjnego. Na śniadanie zjadł dwa gotowane słodkie ziemniaki, wytrzeszczając przy tym oczy tak, jakby obdzierano go ze skóry. Bolał go żołądek, w gardle czuł kwas; z całej siły powstrzymywał wymioty. Szedł za zapachem dzikiej mięty. Pamiętał, że w punkcie skupu ostatnio przyjmują miętę. Kierowała nim nie tylko chęć zarobienia odrobiny pieniędzy dla rodziny – miał nadzieję, że w ten sposób uda mu się jakoś zwalczyć uzależnienie od mleka Starej Jin. Brzegi rowu od połowy aż po lustro wody były zarośnięte wonnym zielem. Chłodny aromat ożywiał nastrój, oczy Jintonga zalśniły świeżym blaskiem. Oddychał głęboko, starając się napełnić płuca jak największą ilością miętowego powietrza. Wziął sierp do ręki i zabrał się do cięcia.

W ciągu piętnastu lat w obozie pracy nieźle nauczył się sztuki koszenia, toteż ścinanie porośniętych białawym meszkiem pędów szło mu bardzo szybko i sprawnie.

Mniej więcej w połowie wysokości zbocza odkrył w ziemi otwór wielkości sporej miski na ryż. Przeląkł się, lecz po chwili stwierdził z radością, że to najprawdopodobniej nora dzikiego królika. Przydałoby się go schwytać, matka na pewno by się ucieszyła. Wetknął koniec sierpa do nory i poruszał nim. Ze środka dobiegł odgłos tupotu, co oznaczało, że nora nie jest opuszczona. Jintong czekał, trzymając mocno sierp. Królik wystawił głowę; porośnięty futrem pyszczek pomału wyłaniał się na zewnątrz. Jintong machnął sierpem, lecz królik schował się z powrotem w norze i ostrze przecięło powietrze. Gdy zwierzak pokazał się znowu, Jintong poczuł, jak ostrze jego sierpa przebija małą czaszkę. Wyciągnął zwierzę na zewnątrz; tłusty królik leżał u jego stóp, drgając konwulsyjnie. Koniuszek sierpa przebił królicze oko; strużka krwi cienka jak jedwabna nić spływała po lśniącym śnieżnobiałym blaskiem ostrzu. Podobne do szklanych kulek oczy zwierzęcia zwęziły się w szparki. Jintong poczuł nagle lodowaty dreszcz. Upuścił sierp, wspiął się na brzeg i rozejrzał się na wszystkie strony niczym mały chłopczyk, który wpadł w jakieś straszne tarapaty i szuka pomocy.

Tuż za nim stała matka we własnej osobie.

– Dziecko, co ty wyprawiasz? – spytała starczym głosem.

– Mamo… – jęknął Jintong z rozpaczą. – Zabiłem królika… Biedactwo, tak strasznie żałuję! Dlaczego to zrobiłem?

– Jintong, masz już czterdzieści dwa lata – rzekła matka surowym tonem, jakim nigdy jeszcze do niego nie przemawiała – a wciąż zachowujesz się jak małe bobo, jak bezradne dzidzi! Milczałam tyle czasu, ale miarka się przebrała. Musisz wiedzieć, że nie mogę być przy tobie w nieskończoność. Kiedy matka umrze, będziesz musiał sam prowadzić dom i sam żyć. Tak dalej być nie może!

Shangguan Jintong z obrzydzeniem wytarł powalane króliczą krwią ręce o ziemię. Pod ostrzałem matczynej krytyki twarz płonęła mu ze wstydu. Był ogromnie nieszczęśliwy.

– Musisz wyjść na świat, Jintong i czegoś dokonać. To może być coś całkiem małego – powiedziała matka.

– Ale co ja mam robić? – spytał Jintong przygnębiony.

– Synu… Bądź przez chwilę mężczyzną. Weź tego królika, idź z nim do Rzeki Czarnej Wody. Tam obedrzyj go ze skóry, wypatrosz, umyj, a potem zanieś do domu i ugotuj matce. Od pół roku nie miałam mięsa w ustach. Może ci być trudno tak obdzierać go ze skóry i patroszyć, poczujesz, że to okrutne. Lecz czy ssanie mleka z kobiecej piersi przez dorosłego mężczyznę nie jest co najmniej równie bezwzględne? Mleko kobiety to jej krew. Picie go jest dziesięć razy większym okrucieństwem niż zabicie królika. Jeśli to sobie uświadomisz, będzie ci łatwiej. Poczujesz się szczęśliwy. Myśliwy nie smuci się z tego powodu, że odbiera życie, lecz cieszy się z tego. Cieszy się, ponieważ wie, że wszystkie te latające i biegające stworzenia, zamieszkujące ziemię całymi milionami, są dziełem Jahwe, który stworzył je specjalnie na potrzeby człowieka. Człowiek jest koroną stworzenia, to ludzie są duszą wszystkiego, co żyje.

Shangguan Jintong energicznie skinął głową, czując w piersi coś jakby twardniejący kawał ziemi. Jego serce, które do tej pory unosiło się niby rzęsa na powierzchni wody, zaczęło tonąć.

– Czy wiesz, dlaczego Stara Jin przestała przychodzić? – spytała matka.

Jintong spojrzał jej w oczy.

– Czy ty?…

– Tak, to ja! – potwierdziła matka. – Byłam u niej. Nie mogłam patrzeć, jak niszczy mojego syna.

– Jak mogłaś… jak mogłaś mi to zrobić?

– Powiedziałam jej tak – ciągnęła matka, nie zwracając uwagi na jego słowa – „Szwagierko, jeśli naprawdę zakochałaś się w moim synu, możesz iść z nim do łóżka, ale nie pozwolę, żebyś go karmiła swoim mlekiem".

– Ale to jej mleko uratowało mi życie! – krzyknął Jintong rozpaczliwie. – Gdyby nie to mleko, byłbym już trupem, zgniłym trupem, żarłyby mnie robaki!

– Wiem o tym doskonale. Jak mogłabym zapomnieć, że Jin cię uratowała? – Matka uderzyła laską w ziemię. – Ależ byłam głupia przez tyle lat! Teraz nareszcie rozumiem, że lepiej pozwolić dziecku umrzeć, niż wychować takie niewydarzone stworzenie, co przez całe życie wisi na czyimś cycku!

– A ona? – spytał z niepokojem Jintong. – Co ona na to?

– To dobra kobieta. Powiedziała: „Ciotko, wracaj i powiedz braciszkowi, że na kangu Starej Jin zawsze będzie poduszka dla Jintonga".

– Ale ona jest zamężną kobietą – zaprotestował Jintong, blednąc.

– Jeśli chcesz pokazać, że jesteś coś wart, jeśli chcesz dalej mienić się moim synem – rzekła matka wyzywającym, desperackim tonem – to idź do niej! Nie potrzebuję syna, który boi się dorosnąć. Potrzebny mi ktoś taki jak Sima Ku, jak Han Ptaszek, kto może i narobi mi czasem kłopotów, ale przynajmniej będzie mężczyzną, prawdziwym mężczyzną, który sika na stojąco!

47

Mężnym krokiem przemaszerował po moście na Rzece Czarnej Wody, zamierzając, zgodnie z sugestią matki, odwiedzić Starą Jin i dzięki matczynej pomocy rozpocząć nowe, ekscytujące życie prawdziwego mężczyzny. Jednak gdy tylko znalazł się na drodze do nowego miasta, odwaga zaczęła uchodzić z niego pomału, jak powietrze z dziurawej opony. W centrum wznosiły się majestatyczne wieżowce, wyłożone barwną mozaiką, ich fasady lśniły w słońcu. Na placach budowy żółte żurawie powoli przenosiły z miejsca na miejsce ciężkie elementy; młoty pneumatyczne ogłuszały nieustannym łomotem, na rusztowaniach w pobliżu piaszczystego wału ogień elektrycznych spawarek świecił jaśniej niż słońce. Szczyt żelaznej konstrukcji ginął w siwym dymie. Oczy Jintonga błądziły bezładnie. Starał się iść według wskazówek matki, która kazała mu szukać zakładu przerobu surowców wtórnych Starej Jin w pobliżu tego zakola rzeki, gdzie przed laty rozstrzelano Simę Ku. Szedł szeroką asfaltową ulicą; po obu stronach wznosiły się nowe oraz jeszcze nieukończone budowle. Po rezydencji rodu Sima nie było śladu, „Wytwórnia Leków «Kwitnące Chiny», Spółka z o.o." została oczywiście zrównana z ziemią. Kilka ogromnych koparek ryło głębokie doły. Na miejscu, gdzie niegdyś stał kościół, wznosił się złotożółty, siedmiopiętrowy kanciasty budynek, niczym największy złoty ząb w szczęce bogacza. Lśniły wprawione w złoty mur czerwone ideogramy, każdy wielkości dorosłej owcy – wyraz potęgi i dumy oddziału Chińskiego Banku Przemysłowo-Handlowego w mieście Dalan.

Zakład Starej Jin, otoczony parkanem z gipsowych płyt, zajmował spory teren. Śmieci były posegregowane: z butelek ustawiono oślepiający Wielki Mur, potłuczone szkło usypano w kolorową górę, stare opony leżały w wysokich stertach, hałda starego plastiku przewyższała pobliski dach. W samym środku złomowiska metalu stała haubica bez kół. Kilkunastu robotników o ustach zasłoniętych ręcznikami krzątało się wokoło jak mrówki – jedni nosili opony, drudzy sortowali złom, inni ładowali ciężarówki, jeszcze inni je rozładowywali. Pod murem stał olbrzymi czarny pies, uwiązany na żelaznym łańcuchu od starego koła wodnego ze śladami czerwonej gumowej powłoki ochronnej. Wyglądał na dziesięć razy groźniejszego od zajadłych kundli z obozu pracy. Jego sierść lśniła jak nawoskowana. Przed nim leżał cały pieczony kurczak i do połowy ogryziona świńska noga. Strażnik przy głównej bramie, o włosach potarganych jak psie kudły, zamglonych oczach i pomarszczonej twarzy, na bliższy rzut oka zdradzał pewne podobieństwo do komendanta milicji w dawnej komunie Dalan. Na dziedzińcu stał duży piec do topienia plastiku, w którym właśnie topiono starą gumę; z blaszanego komina buchał czarny dym o dziwnym zapachu, okrągławe kłębki sadzy toczyły się po ziemi. Grupka handlarzy surowcami wtórnymi otaczała sporą wagę, kłócąc się ze staruszkiem, który zajmował się ważeniem towaru. Jintong poznał w nim Luana Pinga, który kiedyś sprzedawał w komunalnym sklepie. Siwowłosy mężczyzna na trójkołowcu wjechał na teren zakładu – był to Liu Daguan, dawny dyrektor urzędu poczty i telegrafu, niegdyś dumna figura, teraz zarządzał stołówką w firmie Starej Jin. Jintong był coraz bardziej podenerwowany. Firma Starej Jin okazała się dużym przedsiębiorstwem. Kwitnący handel, prawdziwy prywatny kapitał. Jintong miał nawet wątpliwości, czy dobrze trafił, lecz gdy tak stał bezradnie pośrodku dziedzińca, na drugim piętrze budynku o prostej konstrukcji otworzyło się duże okno. Stała w nim Stara Jin odziana w różowy szlafrok. Jedną ręką przytrzymywała włosy, drugą machała do Jintonga.

– Przybrany synu! – zawołała bez śladu skrępowania. – Chodź tu, na górę!

Jintongowi wydało się, że wszyscy wokoło patrzą tylko na niego. Stał zawstydzony, jakby przed chwilą rozsypał ziarno. Wszedł do budynku z opuszczoną głową. Pod ostrzałem tych wszystkich spojrzeń poczuł słabość w nogach; nie wiedział, co zrobić z rękami – czy założyć je na piersi, czy też opuścić wzdłuż ciała, a może wetknąć do kieszeni albo spleść za plecami? W końcu zdecydował się zwiesić ramiona i zgarbiony, z opuszczoną głową, szedł tak, jak nauczył się w ciągu piętnastoletniego pobytu w obozie pracy – jak zbity pies z podkulonym ogonem, pochylając głowę, lecz rozglądając się czujnie na boki. Kroczył szybko, trzymając się blisko ściany – tak chodzą złodzieje. Gdy dotarł do klatki schodowej, usłyszał głos Starej Jin, która wołała z góry:

– Liu Daguanie, przyszedł mój przybrany syn, przygotuj ze dwa dania więcej!

Na dziedzińcu ktoś zaczął podśpiewywać irytującą piosenkę: „Chcesz, by synek zdrowo wyrósł i wyglądał godnie, załatw mu dwadzieścia mamuś, co prowadzą się swobodnie…"

Jintong wspinał się niepewnie po drewnianych schodach. Poczuł intensywny zapach kwiatowych perfum i spojrzał nieśmiało w górę – na szczycie schodów stała w rozkroku Stara Jin i patrzyła na niego; na jej mocno upudrowanej, szerokiej twarzy widniał kpiący uśmieszek. Jintong zatrzymał się bezwiednie, przytrzymując się kurczowo poręczy; linie papilarne na jego spotniałej dłoni pozostawiły wyraźny ślad na stalowej powierzchni.

– Chodź, chodź, przybrany synu! – powitała go serdecznie Stara Jin, już bez drwiącego uśmiechu.

Z wysiłkiem pokonał kolejnych kilka stopni; wreszcie miękka dłoń chwyciła go za przegub.

W korytarzu było bardzo ciemno, jego wzrok długo nie mógł się przyzwyczaić. Miał wrażenie, że nie tyle sam idzie za Starą Jin, ile zapach jej ciała wiedzie go dokądś, do jakiejś jaskini rozpusty. Jin otworzyła drzwi i wciągnęła go do środka. Pokój był rzęsiście oświetlony, na podłodze leżał dywan ze sztucznego tworzywa, ściany pokryto tapetami, z sufitu zwieszało się kilka szklanych kul, ozdobionych wycinankami z kolorowego papieru. Pośrodku pokoju stało biurko; pióro wystawało z przybornika stojącego na blacie.

– To wszystko na pokaz – rzekła Stara Jin z uśmiechem. – Nie bardzo umiem pisać…

Jintong stał nieruchomo, czując się bardzo nieswojo; nie śmiał spojrzeć jej w oczy.

– Że też takie rzeczy się zdarzają! – zaśmiała się nagle. – To chyba pierwszy raz w historii?

Zerknął na nią i napotkał jej nieskrępowane, czułe spojrzenie.

– Synu, nie spuszczaj oczu, jeszcze ci wypadną i stłuczesz sobie stopę. Podnieś głowę i spójrz na mnie. Z podniesioną głową jesteś wilkiem, a ze spuszczoną – marną owcą! Chyba pierwszy raz w dziejach świata matka organizuje synowi intymną randkę. Że też coś takiego przyszło staruszce do głowy! Wiesz, co mi powiedziała? „Droga szwagierko – naśladowała Jin głos Shangguan Lu – jeśli chcesz kogoś uratować, zrób to skutecznie, jeśli odprowadzasz gościa do domu, zaprowadź go pod sam próg. Karmiłaś go mlekiem, żeby uratować go przed śmiercią, ale czy możesz karmić go wiecznie?" Twoja matka miała rację, Starej Jin stuknęła pięćdziesiątka, a ten skarb – pogładziła samotną pierś pod luźnym szlafrokiem – nie przetrwa już zbyt długo, bez względu na to, jak bardzo będę go oszczędzać. Trzydzieści lat temu, kiedy ją głaskałeś, była, jak to mawiano, „pełna mocy i zapału, mężna i chętna do walki". Teraz bardziej przypomina starego feniksa, co nie jest lepszy od kury. Braciszku, w poprzednim życiu zaciągnęłam u ciebie dług. Nie zastanawiaj się, jak to się mogło stać, ja sama też o tym nie myślę. Tak czy owak, moje ciało przez te trzydzieści lat udusiło się do miękkości – możesz się pożywiać do woli! Jintong przyglądał się jej samotnej piersi jak odurzony, wdychając chciwie zapach mleka i skóry, nie zwracając najmniejszej uwagi na pulchne uda, które Jin obnażyła specjalnie dla niego. Z podwórza dobiegło wołanie staruszka przy wadze:

– Szefowo! Ten gość chce nam sprzedać to… – Podniósł spory kłąb kabla. – Kupujemy?

Stara Jin wychyliła się przez okno.

– Czego mi głowę zawracasz? – rzuciła z niezadowoleniem. – Bierz! – Zatrzasnęła okno i zwróciła się do Jintonga: – Skoro sprzedają, czemu mam nie kupić, do diabła? Nie masz się co dziwić. Ośmiu na dziesięciu handlarzy to złodzieje. Cokolwiek mają na budowach, natychmiast pojawia się u mnie. Spawarki, elektryczne urządzenia w nienaruszonych paczkach, pręty stalowe, cement. Nikomu nie odmawiam. Płacę jak za złom, sprzedaję jak nowe i stąd bierze się mój zysk. Wiem doskonale, że ten interes prędzej czy później się rypnie, więc z każdego juana połowa idzie na nakarmienie tych żółwich pomiotów tam na dole, a resztę wydaję na siebie, jak chcę. Powiem ci szczerze, że większość inteligentnych, przystojnych facetów z tej okolicy leżała kiedyś w moim łóżku. Czy wiesz, ile dla mnie znaczą?

Jintong pokręcił głową.

– Przez całe życie – postukała się w pierś – tak właśnie podbijałam świat… Wszyscy twoi przygłupi szwagrowie, Sima Ku, Sha Yueliang i cała reszta, wszyscy zasypiali z moim sutkiem w buzi, ale moje serce nie drgnęło dla żadnego z nich. Przez całe życie spotkałam tylko jednego człowieka, który opętał moją duszę, jego jedynego widywałam w marzeniach. Ten człowiek to ty, psi synu! Twoja matka powiedziała mi: „Szwagierko, Jintong nie był nigdy z kobietą oprócz tego jednego razu – z trupem i zdaje mi się, że stąd właśnie biorą się wszystkie jego choroby". Ja na to: „Ciotko, nie ma o czym mówić, Stara Jin to jedno w życiu potrafi robić dobrze. Przyślij mi swojego syna, który na razie jest tylko kawałem gluta, ale ja potrafię zrobić z niego człowieka ze stali!"

Stara Jin rozchyliła szlafrok prowokująco; pod spodem była zupełnie naga. Jasne fragmenty ciała były białe jak śnieg, ciemne – czarne jak węgiel. Shangguan Jintong, ze spotniałą twarzą, osunął się miękko i usiadł na dywanie.

– Wystraszyłam cię? – zachichotała Stara Jin. – Nie bój się, przybrany synku. Piersi są wielkim skarbem kobiecego ciała, lecz są jeszcze cenniejsze skarby. Ale bez pośpiechu, gorące tofu trzeba jeść powoli. Wstań, już ja wydobędę z ciebie to, co najlepsze.

Zaciągnęła go do sypialni jak zdechłego psa. Ściany mieniły się kolorami, połowę pokoju pod oknem zajmowało wielkie łóżko, u którego stóp leżał gruby wełniany dywan. Rozebrała Jintonga energicznie, jakby był małym niegrzecznym chłopcem. Za oknem było zupełnie jasno, na dziedzińcu krzątało się mnóstwo ludzi. Shangguan Jintong, naśladując gest, który podpatrzył u Hana Ptaszka, zakrył dłońmi krocze i ukląkł. Zobaczył swoje odbicie w wielkim lustrze garderobianym, sięgającym od sufitu do podłogi – wyglądał doprawdy wstrętnie. Stara Jin zwijała się ze śmiechu – śmiech ten, młody i swawolny, wyfrunął niczym gołąb na dziedziniec.

– Wielki Boże wszechmogący! – chichotała. – Od kogo się tego nauczyłeś? Synu, nie jestem tygrysem, nic ci nie odgryzę! – Szturchnęła go stopą. – Wstawaj, wstawaj, czas na kąpiel!

Shangguan Jintong wszedł do łazienki obok sypialni, Stara Jin zapaliła światło i pokazała mu różową wannę, lampę z przydymionego kryształu, kafelki zdobione wypukłym wzorem, włoską komodę koloru kawowego i japoński elektryczny bojler.

– To wszystko kupiłam od handlarzy. W dzisiejszych czasach połowa Dalanu to złodzieje. To prowizorka – nie mam gorącej wody w rurach, więc sama sobie podgrzewam – rzekła, pokazując cztery grzejniki wokół wanny. – Z dwudziestu czterech godzin doby dwanaście spędzam w gorącej wodzie. Przez pół życia ani razu nie wzięłam gorącej kąpieli, teraz to wszystko nadrabiam. Ty miałeś jeszcze gorzej ode mnie. Pewnie nie ma ciepłej wody w obozach pracy, co?

Mówiąc, włączała wszystkie cztery bojlery, z których jednocześnie trysnęły do wanny strumienie ciepłej wody, szumiące niczym ulewny deszcz. Para szybko wypełniła całe pomieszczenie. Stara Jin wepchnęła Jintonga do wanny. Ledwie uderzyły w niego gorące strumienie, wyskoczył na zewnątrz z krzykiem, lecz Stara Jin natychmiast wepchnęła go z powrotem.

– Wytrzymaj trochę, za kilka minut się ochłodzi.

Jintong zacisnął zęby, czując, jak krew uderza mu do głowy; niezliczone igiełki kłuły go w skórę. Czuł ni to ból, ni to odrętwienie, coś pomiędzy cierpieniem a rozkoszą. Całe jego ciało zmiękło i ciężko zaległo na dnie wanny niczym warstwa mułu; wodne bicze smagały je, jakby było pozbawioną czucia pustą muszlą. Wśród gęstej pary zobaczył Starą Jin, która zdjęła szlafrok i wśliznęła się do środka; przypominała wielką białą maciorę. Przygniotła go swoim miękkim, gładkim ciałem. Wśród pary rozeszła się woń perfum. Jin wzięła pachnące ziołami mydło i namydliła mu głowę, twarz i resztę ciała. Cały w pianie i śliski od mydła, poddawał się posłusznie jej zabiegom, a gdy otarła się o niego brodawką, niemal umarł ze szczęścia. Gdy tak kotłowali się w pianie, cały kurz i brud, warstwa po warstwie, spłynął z jego ciała; włosy i broda zostały wymyte do czysta. Nie objął jej jak mężczyzna, lecz biernie pozwalał jej się szorować i iskać.

Stara Jin wyrzuciła przez okno jego ubrania, te same, w których wyszedł z obozu pracy i kazała mu włożyć czystą bieliznę oraz przygotowany wcześniej garnitur Pierre'a Cardina. Ustroiła go też w krawat, który miał na sobie po raz pierwszy w życiu. Uczesała go, przycięła brodę, posmarowała włosy koreańskim olejkiem, skropiła wodą kolońską, po czym poprowadziła do wielkiego lustra. W lustrze stał wysoki, przystojny Chińczyk w zachodnim stroju.

– Chłopcze, wyglądasz jak gwiazda filmowa! – zakrzyknęła Stara Jin.

Jintong poczerwieniał i odwrócił się czym prędzej, lecz w gruncie rzeczy był oczarowany swoim odbiciem. Czy to naprawdę był ten sam Shangguan Jintong, który kradł jajka w Państwowym Gospodarstwie Rolnym Rzeki Wodnego Smoka, ten sam, który pasał kozy w obozie pracy?

Stara Jin zaprowadziła go na sofę, która stała obok łóżka i poczęstowała papierosem, lecz Jintong odmówił. Podała mu filiżankę herbaty, którą przyjął z obawą. Oparła się na poduszce i rozłożyła niedbale nogi, okrywając łono rąbkiem szlafroka. Paliła swobodnie papierosa, wypuszczając z wprawą kółka dymu. Po zmyciu warstwy pudru na jej zniszczonej tanimi kosmetykami twarzy pokazały się zmarszczki i kilka ciemnych plamek. Kiedy zmrużyła oczy z powodu dymu, dokoła nich zarysowała się siateczka drobnych linii.

– Jesteś najbardziej niewinnym, najuczciwszym facetem, jakiego spotkałam – oznajmiła, puszczając do niego oko. – A ja, czyż nie jestem już brzydkim starym pudłem?

Nie mogąc już dłużej znieść przenikliwego spojrzenia wąskich szparek jej oczu, Jintong gwałtownie zwiesił głowę i położył dłonie na kolanach.

– Ależ nie, nie – zaprotestował. – Nie jesteś stara ani brzydka, jesteś najpiękniejszą kobietą na świecie!

– Myślałam, że twoja matka mnie okłamała – rzekła z nutką zawodu w głosie – ale teraz widzę, że to najprawdziwsza prawda. – Stłamsiła papierosa w popielniczce i usiadła prosto. – A wtedy, z tamtą kobietą, jak było naprawdę?

Jintong wyciągał szyję, zmęczoną sztywnym kołnierzykiem i krawatem; jego twarz pokryła się drobnymi kropelkami potu. Pocierał dłońmi kolana; miał wrażenie, że za chwilę się rozpłacze.

– Już dobrze – powiedziała Jin – tak sobie pytam. Jesteś takim głuptasem…

W czasie południowego posiłku zaprosiła do stolika kilkunastu mężczyzn w garniturach i skórzanych butach. Trzymając Jintonga za rękę, oznajmiła:

– To mój przybrany syn. Prawda, że wygląda jak gwiazda filmowa?

Goście zerkali na niego bystro. Jeden z nich, którego Jin przedstawiła jako szefa jakiegoś komitetu, mężczyzna w średnim wieku o dużej głowie z przylizanymi na gładko włosami i ze złotym, wiszącym na umyślnie poluźnionej bransolecie roleksem na ręku, mrugnął i rzekł aluzyjnym tonem:

– Oj, Stara Jin, Stara Jin… Jesteś jak stara krowa, co skubie młodą trawkę!

– Bzdety! – warknęła Jin. – Mój przybrany syn to ten sam Złoty Chłopiec, który siedzi u stóp tronu Królowej Matki Zachodu [30]. To człowiek prawdziwie szlachetny, nie taki jak wy, stado sprośnych psów. Na widok kobiety zachowujecie się jak komary, które chcą ssać jej krew. Rzucacie się na oślep z żądłami, nie zważając na to, że ktoś może was w każdej chwili rozgnieść na miazgę!

– Ech, Stara Jin, tylko ciebie chcemy żądlić! – wtrącił się łysy mężczyzna. Kiedy mówił, policzek drgał mu tak silnie, że od czasu do czasu musiał przytrzymywać go dłonią, żeby usta nie wykrzywiały mu się zbyt mocno. – Takie pyszne ciałko! Gdybyś była niesmaczna, nikt by cię nawet nie drasnął!

– Stara Jin naśladuje cesarzową Wu Zetian! – rzekł krzepki mężczyzna o oczach złotej rybki i naturalnie kręconych włosach. – Wyhodowała sobie ślicznego chłopca!

– Wszyscy macie swoje drugie i trzecie żony, a ja… – Stara Jin urwała. – Zamknijcie jadaczki! I uważajcie, żebym nie szepnęła komu trzeba o waszych wybrykach.

Mężczyzna o gęstych brwiach i zapadniętej twarzy, z kieliszkiem wina w dłoni, zbliżył się do Jintonga.

– Starszy bracie Shangguanie Jintongu, piję za twoje zdrowie, za twoje szczęśliwe wyjście na wolność!

Gdy jego przeszłość nagle przestała być tajemnicą, Jintong nie wiedział, co ze sobą począć; najchętniej wczołgałby się pod stół.

– To było fałszywe oskarżenie! – wybuchnęła Jin. – Jintong jest uczciwym człowiekiem! Nigdy nie zrobiłby niczego złego.

Goście pochylali głowy, nadstawiali uszu i szeptali między sobą. Następnie wszyscy wstali i po kolei wznieśli toasty za jego zdrowie.

Jintong pił alkohol po raz pierwszy w życiu; już po kilku kieliszkach był nieźle podchmielony. Twarze mężczyzn zaczęły przypominać słoneczniki kiwające się na wietrze. Nagle poczuł, że powinien wyjaśnić coś bardzo ważnego tym wszystkim znakomitym gościom. Uniósł kieliszek i oznajmił:

– Zrobiłem z nią… co trzeba… Była jeszcze ciepła… Patrzyła na mnie i uśmiechała się…

– Jesteś chłop na schwał! – przemówił jeden ze słoneczników, dzięki czemu Jintong poczuł się dużo pewniej. Po chwili zwalił się na stół, twarzą w półmisek pełen jedzenia.

Kiedy odzyskał przytomność, leżał całkiem nagi w łóżku Starej Jin, też nagiej. Spoczywała obok niego oparta na poduszce, z kieliszkiem czerwonego wina w ręku i oglądała wideo. Jintong po raz pierwszy zobaczył kolorowy telewizor – w obozie był tylko czarno-biały, który i tak ogromnie go zadziwiał. Kolorowa telewizja była czymś zupełnie niewiarygodnym, zwłaszcza jeśli na ekranie swawoliła naga para. Przygniatające poczucie winy sprawiło, że spuścił głowę.

– Synku, przestań się zgrywać – zachichotała Stara Jin. – Podnieś głowę, popatrz sobie. Przyjrzyj się, jak inni to robią!

Jintong podniósł głowę i zerknął kilka razy; ciarki przebiegały mu po plecach.

Stara Jin podniosła się i wyłączyła magnetowid; ekran wypełnił się mnóstwem tańczących białych kropek. Wyłączyła telewizor i opuściła klosz lampy stojącej obok łóżka. Łagodne, żółte światło zalało cztery ściany. Jasnoniebieskie zasłony opadały na łóżko jak nieruchomy wodospad. Stara Jin uśmiechnęła się i zaczęła łaskotać Jintonga palcem stopy.

Gardło Jintonga wyschło niczym stara studnia, górna połowa jego ciała była gorąca jak płomień, jak herbata, a dolna – zimna jak martwe jezioro. Jego płonące oczy wpijały się w obfitą pierś Starej Jin, która zwisała aż na brzuch, skierowana nieco w lewo. Jintong otworzył usta i pochylił się w jej stronę, lecz Stara Jin odsunęła pierś, jednocześnie prowokując go kuszącymi gestami. Zdesperowany Jintong złapał Jin za miękkie ramiona, chcąc odwrócić ją z powrotem w swoją stronę. Pierś Jin przemknęła mu przed oczyma jak spłoszona dzika gęś i ukryła się znowu. Zaczęli się szamotać: Jintong walczył o mleko, a Stara Jin uparcie mu go odmawiała. Po chwili oboje dyszeli ze zmęczenia. Stara Jin wreszcie opadła z sił i ustąpiła. Niewiele myśląc, Jintong natychmiast wtulił głowę w jej pierś, po czym chwycił brodawkę ustami tak mocno, głęboko i chciwie, jakby miał za chwilę połknąć cały sutek. Gdy tylko zaczął ssać, Stara Jin poddała się całkowicie; jęcząc z rozkoszy, chwyciła go dłońmi za głowę i przeczesując włosy palcami, pozwoliła mu opróżnić pierś do samego dna.

Jintong, wypiwszy wszystko do ostatniej kropli, zasnął smacznie. Stara Jin, płonąca namiętnością, próbowała wszelkich sposobów, lecz nie zdołała obudzić chrapiącego, dużego dziecka.

Następnego ranka, ziewnąwszy ze znużeniem, spojrzała ze złością na Jintonga. Niańka przyniosła jej własne dziecko na karmienie. Jintong zerknął na niemowlę w jej objęciach, które nie miało jeszcze miesiąca – patrzyło na niego z wyraźną nienawiścią.

– Zabierz je – powiedziała Stara Jin do niańki, masując pierś. – Idź do mleczarni, kup mu trochę mleka.

Niańka oddaliła się taktownie.

– Jintong, ty bękarcie! – zaklęła pod nosem Jin. – Wyssałeś mnie aż do krwi!

Jintong uśmiechnął się przepraszająco, przyglądając się skarbowi, który trzymała w dłoni. Niczym głodny demon, znów zaczął powoli zbliżać się do obiektu pożądania. Stara Jin zabrała pierś i skryła się z nią w drugim pokoju.

Wieczorem Stara Jin miała na sobie uszyty na specjalne zamówienie stanik z mocnego płótna, na który włożyła watowaną kurteczkę i przepasała się szerokim skórzanym pasem z metalowymi okuciami, takim, jakie noszą mistrzowie sztuk walki. Przycięła kurtkę nożyczkami na linii pośladków; bawełniana watolina wystawała na zewnątrz. Poza tym nie miała na sobie niczego oprócz czerwonych szpilek na stopach. Widząc ją w tym stroju, Shangguan Jintong poczuł rozszalałe płomienie buchające mu w podbrzuszu. Był tak podniecony, że nabrzmiały jak piłka członek dotykał jego brzucha. Stara Jin już chciała przyjąć pozę samicy w rui, lecz Jintong, nie czekając, aż wypnie pośladki, przycisnął ją do dywanu przed łóżkiem niczym tygrys rzucający się na zdobycz.

Dwa dni później Stara Jin przedstawiła wszystkim pracownikom swojej firmy Shangguana Jintonga, nowego dyrektora generalnego. Był ubrany w świeżo odprasowany włoski garnitur, jedwabny krawat marki Lacrosse i najmodniejszy wełniany płaszcz w kolorze wielbłądzim. Na głowie miał fantazyjnie ułożony kawowy beret francuskiego kroju. Podpierając się pod boki jak kogut, który przed chwilą zeskoczył z kurzego grzbietu – znużony, lecz dumny, stał naprzeciwko całej tej zbieraniny, pracującej dla Starej Jin. Wygłosił krótkie przemówienie, tonem i doborem słów naśladując strażników obozowych. Czuł na sobie pełne zawiści i niechęci spojrzenia.

Ze Starą Jin jako przewodniczką zwiedził w Dalanie każdy kąt i poznał mnóstwo osób bezpośrednio lub pośrednio związanych z handlem surowcami wtórnymi. Nauczył się palić zagraniczne papierosy i pić importowaną wódkę. Coraz lepiej grał w madżonga, przyjmował gości, dawał prezenty i wykręcał się od płacenia podatków. Pewnego razu w restauracji „Spotkanie Smoków" w obecności kilkunastu gości złapał ładną kelnerkę za białą rączkę. Dziewczyna, cofając rękę, stłukła kieliszek. Wtedy Jintong wetknął jej zwitek banknotów do kieszeni białego fartuszka, mówiąc:

– Mały drobiazg dla pani.

– Dziękuję panu! – odrzekła kokieteryjnie.

Każdej nocy, niczym niezmordowany rolnik, orał żyzną ziemię Starej Jin. Jego niezdarność i brak doświadczenia przynosiły jej niezwykłe, nowe doznania; jej namiętne okrzyki często wyrywały ze snu zmęczonych robotników w barakach.

Pewnego wieczoru jakiś jednooki staruch z przekrzywioną głową wszedł do sypialni Starej Jin. Shangguan Jintong zadrżał na jego widok i popchnął Jin w róg łóżka, a sam gorączkowo usiłował przykryć się kocem. Rozpoznał go od razu: był to dawny kierownik brygady produkcyjnej w tutejszej komunie ludowej, Fang Jin, prawowity małżonek Starej Jin.

Jego żona siedziała po turecku w rogu łóżka.

– Nie dostałeś ode mnie ostatnio tysiąca juanów? – spytała gniewnie.

Fang Jin usiadł na włoskiej sofie i rozkaszlał się, po czym splunął gęstą flegmą na piękny perski dywan. Nienawistny blask, którym jarzyło się jego jedyne oko, mógłby zapalić papierosa.

– Tym razem nie przyszedłem tu po pieniądze – powiedział.

– Jak nie po pieniądze, to po co?

– Po wasze życie! – Fang Jin wyciągnął zza pazuchy nóż i ze zwinnością zaskakującą u kogoś w jego wieku zeskoczył z sofy i rzucił się na łóżko.

Shangguan Jintong krzyknął z przerażenia i odturlał się w róg posłania, owijając się ciasno kocem. Poczuł się bezwładny, nie był w stanie się ruszyć.

Z paniką obserwował, jak nóż Fanga Jina wielkości krowiego ucha, jaśniejący zimnym blaskiem, zbliża się do jego klatki piersiowej.

Stara Jin, wyprężona jak karp, wcisnęła się między Fanga Jina a Jintonga. Zasłaniając Jintonga przed ostrzem własną piersią, oświadczyła zimno:

– Fangu Jinie! Jeśli nie jesteś dzieckiem pierwszej żony z nieprawego łoża, dźgnij najpierw mnie!

Fang Jin zazgrzytał zębami.

– Ty dziwko, śmierdząca dziwko…

Obrzucał ją przeraźliwymi obelgami, lecz ręka, w której trzymał nóż, zaczęła się trząść.

– Nie jestem dziwką – rzekła Stara Jin. – Dziwki oddają się za pieniądze. Ja nie tylko na tym nie zarabiam, ale jeszcze za to płacę! Twoja żona jest bogatą kobietą i dla własnej przyjemności otworzyła sobie burdel!

Po pociągłej twarzy Fanga Jina przebiegł grymas, niczym fala po powierzchni wody. Parę kropel smarków osiadło na rzadkich, podobnych do szczurzych wąsów włoskach, porastających jego brodę.

– Zabiję cię! Zabiję! – wrzasnął przeraźliwie.

Wymierzył cios nożem w pierś Starej Jin, lecz ta uchyliła się zręcznie; ostrze ugodziło w łóżko. Jednym kopnięciem zwaliła Fanga Jina na podłogę. Zerwała z siebie pas mistrza sztuk walki, ściągnęła pikowaną kurtkę, zdarła płócienny biustonosz i zrzuciła ze stóp szpilki. Stanęła, poklepując się nonszalancko po brzuchu, z głuchym odgłosem, od którego Jintongowi włos jeżył się z przerażenia.

– Ty stare próchno, możesz to jeszcze robić czy nie? – huknęła, aż poruszyły się zasłony w oknie. – Jak możesz, to bierz się do roboty, a jak nie, to spierdalaj stąd do wszystkich diabłów i nie wchodź mi więcej w drogę!

Fang Jin, szlochając żałośnie jak dziecko, podnosił się z podłogi. Patrzył na trzęsące się, tłuste, białe ciało żony i uderzając się w pierś z rozpaczą, lamentował i przeklinał jednocześnie:

– Ty dziwko… dziwko… pewnego dnia zamorduję was oboje… Fang Jin uciekł.

W sypialni znowu zapanował spokój. Z warsztatu stolarskiego dobiegał warkot elektrycznej piły, z pobliskiej stacji kolejowej niósł się gwizd pociągu. Shangguan Jintong usłyszał ponury odgłos wiatru grającego w szyjkach pustych butelek, ustawionych w Wielki Mur na dziedzińcu. Stara Jin rozpostarła się przed nim; spojrzał na jej sutek, paskudnie rozlany na klatce piersiowej; ciemna brodawka przypominała wyschnięty morski ogórek.

Popatrzyła na niego lodowato.

– A tak możesz? Wiem, wiem, nie możesz. Shangguanie Jintongu, jesteś jak psie gówno, co odpada od ściany, zdechły kot, co nie umie się trzymać drzewa. Możesz się stąd wynosić, razem z pieprzonym Fangiem Jinem!

48

Wyjąwszy zbyt małą głowę, żonie Hana Papugi, Geng Lianlian, nie można było zarzucić braku urody. Była wyjątkowo zgrabna: miała długie nogi, obfite, lecz nie nazbyt pulchne pośladki, szczupłą, miękką talię, wąskie ramiona, duże piersi i smukłą szyję – wszystko poniżej głowy prezentowało się doskonale, podobnie jak u jej wężowej matki. Na widok Lianlian Shangguan Jintong przypomniał sobie tę burzliwą noc we młynie, w czasie wojny domowej. Mała i płaska jak łopata głowa jej matki kołysała się wśród deszczu i porannej mgły – matka Geng Lianlian tylko w trzech częściach na dziesięć przypominała człowieka, a w pozostałych siedmiu – węża.

Po tym, jak Stara Jin o jednej piersi wyrzuciła go z domu, Jintong wędrował po ulicach i zaułkach rozkwitającego z dnia na dzień miasta Dalan. Nie miał odwagi wrócić do matki. Wysłał jej pocztą całą odprawę pieniężną, którą dostał od Starej Jin, mimo że tyle samo czasu zajęłoby mu zaniesienie jej osobiście do pagody, a matka i tak musiała pójść na tę samą pocztę odebrać pieniądze. Urzędnik na poczcie był wielce zdumiony jego pomysłem, Jintong jednak wolał skorzystać z tego sposobu.

Gdy zawędrował do dzielnicy Piaszczyste Wzgórza, odkrył, że miejski wydział kultury postawił tam dwa pomniki. Jeden z nich upamiętniał siedemdziesięciu siedmiu męczenników, którzy zostali pogrzebani żywcem przez obszarników, a drugi – bohaterską śmierć Shangguana Dou i Simy Wielkozębego w walce z niemieckimi imperialistami. Jintong poczuł zawrót głowy, próbując rozszyfrować klasyczną chińszczyznę napisów na pomnikach. Grupka młodzieży, na oko studentów, tłoczyła się wokoło, dyskutując z ożywieniem; po chwili ustawili się do grupowego zdjęcia. Aparat trzymała dziewczyna w szaroniebieskich spodniach, opinających ciasno jej uda i pośladki, rozszerzających się ku dołowi na kształt kielichów powoju. Dół nogawek był zapiaszczony, a na kolanach ziały poszarpane dziury, jakby wygryzione przez psa. Miała na sobie też ogromny, niezwykle luźny golf w kolorze złotej żółci, obwisły pod pachami niczym skóra na krowiej szyi; na jej piersi wisiała plakietka z wizerunkiem Mao, która ważyła co najmniej pół funta. Na sweter swobodnie narzuciła kamizelkę z mnóstwem kieszeni. Pochyliła się, wypinając pośladki niczym defekujący koń.

– Okej! – rzuciła. – A teraz nie ruszać się! Nie ruszać się! – poleciła i rozejrzała się w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby pstryknąć zdjęcie. Dostrzegła Jintonga, wciąż wystrojonego w ubiór, który dostał od Starej Jin, przypatrującego jej się z daleka. Dziewczyna powiedziała coś do niego w obcym języku. Nic nie zrozumiał; domyślił się, że dziewczyna sądzi, iż jest cudzoziemcem.

– Mów do mnie po chińsku, panienko, bo nie rozumiem! – rzekł.

Dziewczyna spojrzała na niego z wielkim zaskoczeniem, którego przyczyną był zapewne jego wyraźny, miejscowy akcent. Przybyszowi z obcego kraju, odległego o dziesiątki tysięcy li, z pewnością nie było łatwo nauczyć się dialektu używanego w Północno-Wschodnim Gaomi! Wyobraziwszy sobie, co dziewczyna mogła o nim pomyśleć, Jintong nie mógł się powstrzymać od westchnienia podziwu dla cudzoziemca, który naprawdę posiadłby tę umiejętność. A przecież byli tacy! Na przykład szósty zięć rodziny Shangguan, Babbitt. No i pastor Malloy, który był od niego jeszcze lepszy.

– Proszę pana, czy mógłby pan zrobić nam zdjęcie? – spytała dziewczyna z uśmiechem.

Shangguan Jintong, oczarowany jej młodością i witalnością, od razu zapomniał o swoim kiepskim położeniu i naśladując cudzoziemców oglądanych w telewizji, wzruszył ramionami i zrobił dziwną minę – wyszło to bardzo naturalnie. Przyjął od niej aparat, a dziewczyna pokazała mu przycisk, który ma nacisnąć.

– Okej! – oznajmił, dodając kilka słów po rosyjsku.

To był świetny pomysł – dziewczyna zerknęła na niego z jeszcze większym zainteresowaniem, po czym pobiegła z powrotem przed pomnik i przytuliła się do ramienia jednego z kolegów. Jintong spojrzał w wizjer i obciął jak toporem wszystkich towarzyszy dziewczyny, pozostawiając w kadrze tylko ją. Pstryk! Okej! Po paru minutach stał samotnie pod pomnikiem, odprowadzając młodych wzrokiem. W powietrzu wciąż unosił się aromat młodości – Jintong chciwie wciągał go nozdrzami. W ustach czuł gorzki posmak, jakby zjadł niedojrzałą persymonę; miał zesztywniały język i brzuch pełen poczucia krzywdy.

Stał długo, opierając się ręką o pomnik, zagłębiając się coraz bardziej w lepkim mule fantazji i gdyby żona jego siostrzeńca, Geng Lianlian, nie przybyła mu w porę na ratunek, usechłby pewnie tu, na marmurowych stopniach, niczym martwy ptak.

Geng Lianlian przybyła prosto z gwarnego miasta na trójkołowym motocyklu koloru trawiastej zieleni. Jintong nie miał pojęcia, czemu zatrzymała się akurat tutaj, przed pomnikiem. Gdy podziwiał jej piękną figurę, spytała z wahaniem:

– Jesteś może moim wujem, Shangguanem Jintongiem?

Wstydliwy rumieniec zdradził jego tożsamość.

– Jestem Geng Lianlian, żona Hana Papugi. Wiem, że opowiada o mnie straszne rzeczy, jakbym była jakąś wściekłą tygrysicą. Jintong kiwnął głową, nie potwierdzając ani nie zaprzeczając.

– Słyszałam, że Stara Jin wywaliła cię na ulicę. To nic nie szkodzi, bo właśnie dzisiaj chciałam cię przyjąć do naszego Wschodniego Centrum Ptaków. Nie musisz nawet pytać o pracę, pensję i inne udogodnienia – jestem pewna, że będziesz zadowolony.

– Kiedy ja się do niczego nie nadaję. Nic nie potrafię.

– Znajdziemy ci coś, do czego tylko ty się nadasz – rzekła Geng Lianlian z uśmiechem.

Shangguan Jintong chciał jeszcze wygłosić parę skromnych zdań, lecz Lianlian złapała go za rękę.

– Chodźmy już, wujaszku. Cały dzień kręciłam się po ulicach, szukając ciebie.

Zaprosiła Shangguana Jintonga do przyczepy motocykla, gdzie siedziała ogromna ara, uwiązana łańcuszkiem za nogę. Ptak spojrzał na Jintonga, otworzył szeroko wielki dziób i zaskrzeczał ochryple. Geng Lianlian pogłaskała go i zręcznymi palcami odczepiła łańcuszek.

– Stary Żółcieniu, leć do domu i powiedz szefowi, że wujek zaraz przyjedzie.

Papuga niezgrabnie wyskoczyła na krawędź przyczepy, a potem na piaszczysty grunt. Przebiegła kilka chwiejnych kroczków jak mały chłopiec, rozpostarła sztywno skrzydła, zatrzepotała nimi i wreszcie wzbiła się w powietrze. Wzleciała na kilka metrów w górę, zawróciła i okrążyła motocykl.

– Leć wreszcie, staruszku, nie popisuj się. W domu dostaniesz nagrodę!

Ara zaskrzeczała radośnie i odleciała na południe, muskając wierzchołki drzew.

Lianlian drgnęła, uruchamiając maszynę, wskoczyła na siodełko, pokręciła dłońmi na uchwytach kierownicy. Motocykl ruszył z warkotem. Pęd powietrza rozwiewał fryzurę Geng Lianlian i potargane włosy Shangguana Jintonga. Jadąc nową asfaltową drogą, zbliżali się błyskawicznie do podmokłych rejonów.

Wschodnie Centrum Ptaków zajmowało teren o powierzchni dwustu mu, ogrodzony żelazną siatką. Głównego wejścia strzegła wspaniała brama, przypominająca łuk triumfalny, w której stało dwóch strażników ze skrzyżowanymi na piersiach wojskowymi pasami i zabawkowymi pistoletami u bioder. Gdy Geng Lianlian przejeżdżała obok, zasalutowali jej z przesadną gorliwością, wyraźnie na pokaz.

Tuż za bramą wznosiło się sztuczne wzgórze, zbudowane z kamieni znad jeziora Taihu, a przed nim fontanna i staw ze sztucznymi żurawiami, które wyglądały całkiem jak prawdziwe, tyle że się nie poruszały. Stary Żółcień przycupnął nad stawem i popijał wodę. Na widok Lianlian poderwał się i nieporadnie podążył za nią.

Han Papuga, w białych rękawiczkach, wystrojony jak klaun z cyrku, wybiegł z pobliskiego budynku przez wiszącą w drzwiach zasłonę z koralików.

– Wreszcie nam się udało cię tu sprowadzić, wujku. Mówiłem ci kiedyś, że gdy tylko zacznę do czegoś dochodzić, zabiorę się do spłacania długów – mówił, wymachując lśniącą, srebrzystą pałeczką. – Niebiosa są wielkie, ziemia rozległa, lecz dobroć mojej babki największa ze wszystkiego. Dlatego to babcia jest moim pierwszym wierzycielem. Dobrze wiem, że nie ucieszyłaby się specjalnie ani z worka pełnego wieprzowiny, ani ze szczerozłotej laski. Ale dobra praca dla jej syna – oto co sprawi jej prawdziwą radość!

– Już wystarczy, nie gadaj tyle – przerwała mu Lianlian tonem zwierzchnika przemawiającego do podwładnego. – Jak idzie tresura gwarka? Obiecałeś doprowadzić sprawę do końca!

– Bądź spokojna, żonko! – Han Papuga skłonił się aż do ziemi, naśladując klauna. – Gwarantuję ci, że będzie śpiewał dziesięć melodii i witał gości najczystszym językiem ogólnonarodowym niczym najlepszy spiker telewizyjny!

– Najpierw cię trochę pooprowadzam, wujku – rzekła Lianlian do Jintonga – a potem porozmawiamy o pracy.

Shangguan Jintong u boku Lianlian zwiedził hodowlę pawi. Tysiące ptaków kuśtykało po piaszczystym gruncie pod nylonową siatką, powłócząc nogami. Kilka białych samców na widok Lianlian kokieteryjnie rozpostarło ogony; spomiędzy rzadkich piór prześwitywały czerwone kupry. Robotnice w wysokich po pachwiny gumowych butach polewały cementową podłogę wybiegu wodą z gumowych węży. Jintong czuł taki sam zapach, jak przed laty, w kurzej fermie Gospodarstwa Rzeki Wodnego Smoka. Zerknął kątem oka na Lianlian, która także mu się przyglądała.

– Czy są tu lisy? – spytał, zmieszany.

– Na mokradłach, owszem, ale tutaj nigdy się nie zapuszczają.

– Po co wam tyle pawi?

– Co roku wysyłamy je do ogrodów zoologicznych w całym kraju. Ale przede wszystkim hodujemy je na mięso. Według Kompendium wiedzy o ziołach leczniczych Li Shizhena [31] pawie mięso pobudza krążenie krwi, rozluźnia mięśnie, a także chroni nerki i płuca. Według najnowszych badań, mięso pawia zawiera dwadzieścia osiem aminokwasów, niezbędnych człowiekowi, oraz ponad trzydzieści rodzajów mikroelementów. Poza tym jest smaczne. Mięso kur, kaczek ani gołębi nie może się z nim równać. Ale najważniejsze ze wszystkiego jest to, że pawie mięso odżywia yin i wzmacnia yang… [32] – Lianlian spojrzała na Jintonga z uśmiechem. – Wujku, czy nie zdarzyło ci się skosztować mięsa pawia ze Wschodniego Centrum Ptaków na żadnej z tych uczt, jakie urządzała Stara Jin? Jeśli nie, łatwo to naprawić. Mamy tu znakomitego kucharza, którego specjalnością jest „paw a la tykwa Ośmiu Skarbów". Dopilnuję, żebyś jutro spróbował tego przysmaku. Pęcherzyk żółciowy pawia to słynne lekarstwo; słyszało się opinie, że jest trujący, ale to bzdura. W rzeczywistości także doskonale robi na potencję, leczy reumatyzm i wzmaga blask oczu. Czy wiesz, dlaczego moje oczy tak pięknie lśnią? Dlatego, że co wieczór przed snem wypijam filiżankę nalewki na pawim pęcherzyku żółciowym.

Jeden z ptaków podszedł do siatki, przekrzywił głowę i zmierzył wzrokiem ludzi stojących na zewnątrz. Nagle wystawił łebek przez oczko siatki i dziobnął Jintonga w nogawkę. Lianlian złapała ptaka jedną ręką za cienką szyję, a drugą sięgnęła przez siatkę od góry i spośród wielu barwnych piór ogona wybrała największe, najjaskrawiej ubarwione, chwyciła je u nasady i wyrwała. Gdy tylko puściła ptaka, ten wrzasnął boleśnie i uciekł. Podfrunął, usiadł na drewnianej grzędzie, rozpostarł ogon i wyciągając szyję, usiłował dosięgnąć dziobem bolącego miejsca, z którego wyrwano pióro. Lianlian podała je Jintongowi.

– Są takie rejony w Azji Południowej, gdzie ludzie obdarowują pawimi piórami swoich najdroższych przyjaciół.

Jintong przyglądał się skomplikowanym, pięknym wzorom na gładkiej powierzchni, zbudowanej z mnóstwa maleńkich piórek.

– On nie umrze z bólu, prawda? – zapytał.

– Nic dziwnego, że Han Papuga nazywa cię miłosiernym bodhisattwą… nie jestem pawiem, więc nie wiem, jak wielki to ból. Tak czy owak, pawie pióra są dla naszego centrum olbrzymim źródłem dochodu. Co roku wyrywamy pióra żywym pawiom – tylko pióra żywych ptaków są naprawdę piękne. Zbieramy też pióra dzikich kuraków dla aktorów opery pekińskiej – te także muszą pochodzić od żywych zwierząt.

Lianlian zaprowadziła Jintonga do hodowli papug. Mieściła się w wysokim budynku, pełnym stalowych klatek, ustawionych jedna na drugiej; w każdej klatce mieszkała papuzia rodzina. Krzyk tysięcy papug budził w sercu niepokój, podobny do uczucia zbliżającej się katastrofy. Cały tutejszy personel był ubrany na niebiesko; w uszach wszystkich tkwiły kłębki waty – bez nich popadliby w nerwicę.

– Te ptaki mają wielki potencjał rynkowy jako gatunek ozdobny – rzekła Lianlian – oczywiście, nadają się także do jedzenia. Urzędnicy miejscy w Dalanie to prawdziwi smakosze-eksperymentatorzy. Bardzo poszerzyli ludzkie menu. Wiele rzeczy, które tradycyjnie uważano za trujące, nieczyste, niejadalne, dzięki tym smakoszom trafiło na stoły. Dawniej uważano, że ropuchy są niejadalne, a w rzeczywistości mają pyszne mięso, znacznie lepsze od żabiego. W zeszłym miesiącu w restauracji „Pierwszy Maja", należącej do miejskiego urzędu pracy, zaprezentowano nowe danie, zwane „łabędziem, który najadł się ropuch". Jego głównym składnikiem jest siedem świeżych, obdartych ze skóry ropuch i wypatroszony łabędź. Łabędzia faszeruje się ropuchami, a następnie piecze. Rzecz jasna, danie to stanowi pogwałcenie prawa o ochronie rzadkich gatunków, toteż zamiast łabędzi zaczęto ostatnio używać gęsi domowych. W rzeczywistości jednak najlepszą metodą ochrony rzadkich gatunków ptaków jest ich udomowienie. Na przykład łabędzie – zaczęliśmy je hodować tak samo jak kury.

Następnym obiektem zwiedzania była ferma żurawi o czerwonych pióropuszach, a potem czarnych żurawi, indyków, bażantów oraz hodowla kaczek mandarynek.

– Nasze Wschodnie Centrum Ptaków ma dwa cele – objaśniała Lianlian. – Pierwszy to zbieranie zagrożonych gatunków ptaków ze wszystkich zakątków świata i rozmnażanie ich w niewoli, by miały szansę przestać być „dobrem cennym przez swoją rzadkość". Drugi to dostarczanie smakoszom z całego świata pożywienia, które może zaspokoić najbardziej wyszukane apetyty. Twój siostrzeniec jest specjalistą od ptaków, potrafi odgadywać ich nastroje po głosie. Rozumie ptasi język. Potrafi nauczyć mówić ludzkim głosem ptaki, które dotychczas uważano za niezdolne do mówienia. Na przykład wrony – głupie ptaszyska, prawda? Umieją tylko krakać. A mój mąż potrafi nauczyć wronę recytować wierszyki. Niestety, nie ma głowy do interesów – nasze Wschodnie Centrum Ptaków już zdążyło popaść w długi. Odkąd zostałam dyrektorem generalnym, moim najważniejszym zadaniem jest zapobieganie stratom oraz staranie się, by firma przynosiła zysk. A jedynym sposobem, by to osiągnąć, jest sprawić, by te ptaki trafiły na półmiski. Jeśli kupisz parkę papug dla ozdoby i będziesz się nimi dobrze opiekował, pożyją co najmniej dziesięć lat. Lecz jeśli je zjesz, już po dwudziestu czterech godzinach nie będzie po nich śladu. Ludzkie podniebienia to nasz największy rynek. Dzięki rozwojowi gospodarczemu i wzrostowi zamożności społeczeństwa podniebienia te nie zadowalają się już zwykłym pożywieniem. Ludziom znudziły się kury, kaczki, wołowina i ryby. Oczywiście, mam na myśli tylko niewielki procent – tych, którzy nie muszą sami płacić za to, co zjadają. I to właśnie do tych klientów zamierza dotrzeć Wschodnie Centrum Ptaków. Para pawi kosztuje tysiąc dwieście juanów – czy zwykli ludzie mogą sobie na to pozwolić? Nie, ale ci, których mam na myśli – owszem. W zeszłym roku robiłam rozeznanie w prowincji Guandong i odkryłam tam chłopa, który założył hodowlę aligatorów z Jangcy, jednego z najbardziej zagrożonych gatunków w Chinach. Dzięki przepisowi o ochronie zagrożonych gatunków mógł podnieść ceny. Chcesz skosztować aligatora z Jangcy? Bardzo proszę, ale to gatunek pod państwową ochroną, więc należy się odpowiednio wysoka cena. Dla tych, których na to stać, cena ta nie stanowi problemu. Ci, których nie stać i tak nie kupiliby aligatora, nawet gdyby był nieco tańszy. Aligatory z Jangcy sprzedaje się na metry, jedna sztuka może mierzyć nawet sto czterdzieści centymetrów, od głowy do ogona. Centymetr kosztuje osiemdziesiąt juanów, bardzo proszę, ten aligator jest wart jedenaście tysięcy dwieście juanów, ale pan, jako stały klient, może otrzymać zniżkę. Dziesięć tysięcy i jest pański! Aligatorze mięso podaje się na bankietach, na których biesiadują same znakomitości wraz z małżonkami. Trudno powiedzieć, czy aligatorze mięso jest smaczniejsze od karpia, ale na karpia stać wszystkich, podczas gdy na aligatora, a zwłaszcza aligatora z Jangcy, nie każdy może sobie pozwolić. Gdy już się zestarzejesz, będziesz mógł z dumą opowiadać wnukom: kiedy dziadek był młody, gościł na wielkim przyjęciu, wydawanym przez ważną osobistość i jadł tam aligatora z Jangcy! Ten chłop, hodowca aligatorów, naprawdę się obłowił. Sądzę jednak, że powinniśmy patrzeć jeszcze dalej. Nie wolno nam poprzestawać na hodowli rzadkich ptaków z terenu Chin, powinniśmy zająć się egzotycznymi gatunkami z całej kuli ziemskiej. Do dwutysięcznego roku planuję ogrodzenie całych mokradeł, wybudowanie tu największej na świecie woliery oraz muzeum. Nasze centrum stanie się największą atrakcją turystyczną w rejonie Dalan, będzie przyciągać turystów, inwestorów, smakoszy. Mamy przed sobą wielką przyszłość.

– A ja? – spytał Jintong. – Co ja tu będę robił?

– Mam nadzieję, wujku, że przyjmiesz moją ofertę. Chcę, żebyś objął stanowisko dyrektora do spraw public relations.

Nowo przyjęty dyrektor Wschodniego Centrum Ptaków do spraw public relations, Shangguan Jintong, spędził najpierw dziesięć dni w centrum spa, gdzie uczęszczał do sauny i gdzie masowały go tajskie masażystki, a w salonie piękności zaaplikowano mu dziesięć zabiegów na skórę twarzy. Poczuł się jak nowo narodzony. Geng Lianlian nie szczędziła wydatków: stroiła go w najmodniejszą odzież, skrapiała wodą kolońską marki Chanel, przydzieliła mu nawet młodą dziewczynę, która zajmowała się wyłącznie dbaniem o jego codzienne potrzeby. Wszystkie te luksusy sprawiły, że Jintong zaczynał czuć się coraz bardziej niezręcznie. Geng Lianlian nie przydzieliła mu żadnych konkretnych zadań, tylko bezustannie pompowała w niego najróżniejsze wiadomości na temat ptaków i pokazywała plany rozbudowy centrum. W końcu nabrał niezachwianego przekonania, że przyszłość całego miasta Dalan jest ściśle związana z przyszłością Wschodniego Centrum Ptaków.

Pewnej spokojnej nocy Shangguan Jintong nie mógł zasnąć, przewracając się z boku na bok na swoim luksusowym tapczanie. Podsumowując pierwszą połowę swojego życia, doszedł do wniosku, że tu, we Wschodnim Centrum Ptaków, doświadcza wspaniałości, o jakich nawet nie marzył. Czego właściwie chce od niego ta bystra kobieta o małej główce? Macając się po klatce piersiowej i brzuchu, które pokrywała coraz grubsza warstwa tłuszczu, nareszcie usnął. Przyśniło mu się, że porósł pawimi piórami. Jego rozpostarty ogon przypominał piękną, wzorzystą ścianę, na której migotały tysiące barwnych plamek. Nagle Geng Lianlian i kilka innych kobiet o groźnym wyglądzie zaczęło wyrywać mu pióra z ogona, mówiąc, że zamierzają podarować je swoim możnym przyjaciołom z dalekich stron. Gdy zaprotestował w swoim świergotliwym pawim języku, Lianlian spytała:

– Wuju, jeśli nie chcesz mi dać swoich piór, to po co cię tu właściwie trzymam?

Jej pytanie nie pozostawiało wątpliwości. Można było odnieść je zarówno do ptaków, jak i do ludzi. Jintong mógł tylko wypiąć kuper i czekać, aż wyrwą mu wszystkie pióra. Poczuł chłodny podmuch w okolicy ogona i między nogami. Jego skóra napięła się tak, że nie dałoby się wkłuć w nią igły. Geng Lianlian myła starannie ręce w miedzianej umywalce, mydłem o zapachu drzewa sandałowego. Myła je raz po raz, a gdy wreszcie skończyła, poleciła robotnicy w białym fartuchu polać je wodą z wielkiego miedzianego dzbana o długim dzióbku. Jintong chciał powiedzieć: wyrywaj czym prędzej, droga siostrzenico, nie ociągaj się, nie dręcz. Czy wiesz, że zarzynany baran najbardziej cierpi nie wtedy, gdy rzeźnik wbija mu nóż w serce, lecz wcześniej, gdy ostrzy nóż? A ostrzy go długo, w przerwach sprawdzając palcem, czy jest dostatecznie naostrzony. Geng Lianlian poklepała go po pośladku dłonią w rękawiczce z cielęcej skóry.

– Rozluźnij się, wuju! Naśladujesz tego demona, Simę Ku? Ten drań przed śmiercią skupiał energię w swojej brodzie; przez niego golarz wyszczerbił sobie brzytwę. A skąd wiedzą o tym następne pokolenia? Ano stąd, że to tylko legenda. Krąży o nim całe mnóstwo legend. Mówią, że gdy go rozstrzeliwali, kule odbijały mu się od czoła. Podobne rzeczy opowiadano o mistrzach ze Stowarzyszenia Bokserów, których rzekomo nie imały się kule ani ostrza. Potem Sima Ku zobaczył na nasypie swojego synka, Simę Lianga i zawołał do niego: „Synu!" Jeden z wyborowych strzelców z plutonu egzekucyjnego skorzystał z okazji i strzelił mu w usta, kończąc jego żywot.

– Kiedy ja wcale nie skupiam energii, siostrzenico – rzekł Jintong – tylko kurczę się ze strachu.

– No i czego się boisz? – spytała pogardliwie. – Jeśli tak reagujesz na wyrywanie piór, co będzie, gdy przyjdzie do pozbawiania cię jaj?

Wielkie nieba, pomyślał Jintong. Nic dziwnego, że Han Papuga tak narzeka. Kobiety są straszne, nawet w żartach wyciągają noże i pistolety… W Gospodarstwie Rzeki Wodnego Smoka była jedna weterynarz, niejaka Dong, którą nazywali „gorąca rączka". Raz kastrowała muła z brygady zwierząt pociągowych, ale ledwie ucięła mu cztery jądra, rzuciła skalpel i uciekła. Ten zwierzak miał jaja jak kiść papai. Operację musiał dokończyć Stary Deng. W Północno-Wschodnim Gaomi do dziś mawiają: być do niczego jak Mała Dong kastrująca muła… Wreszcie Geng Lianlian złapała całą garść najpiękniejszych, grubych jak pędy tataraku piór i pociągnęła – Jintong wrzasnął i obudził się. Głowę miał zlaną zimnym potem. W okolicy kości ogonowej czuł tępy ból. Tej nocy nie udało mu się zasnąć po raz drugi. Słuchając skrzeku ptaków walczących na mokradłach, przypominał sobie szczegóły swojego snu i usiłował rozszyfrować jego znaczenie, tak jak nauczył się od pewnego człowieka w obozie pracy.

O świcie Lianlian zaprosiła go na śniadanie do swojego biura; tego samego zaszczytu dostąpił jej mąż, mistrz ptaków Han Papuga. Gdy Jintong przechodził przez próg, powitał go przycupnięty na złotym drążku gwarek: „Dzień dobry! Dzień dobry!" Pokrzykując energicznie, ptaszek stroszył piórka. Gdy Jintong, wątpiąc w autentyczność tego głosu, rozglądał się wokoło w poszukiwaniu jego prawdziwego źródła, gwarek oznajmił: „Shangguan Jintong! Shangguan Jintong!" Jintong był przyjemnie zaskoczony. Skinął ptaszkowi głową i rzekł:

– Dzień dobry, dzień dobry! Jak się nazywasz? Gwarek nastroszył ogon.

– Bękart! Bękart!

– Słyszysz, Hanie Papugo? – odezwała się Geng Lianlian. – Oto twój tresowany pupilek!

Han Papuga trzepnął ptaka dłonią.

– Bękart! – skarcił go.

– Bękart! Bękart! – odparł ptaszek, pokonując zawrót głowy.

– Niech go diabli – rzekł z zawstydzeniem Han Papuga. – To stworzenie jest jak małe dziecko! Spróbuj go nauczyć przyzwoitego języka – nic do niego nie dociera. Ale brzydkie słówka łapie od razu!

Geng Lianlian podjęła Jintonga świeżym mlekiem i strusim jajem na miękko. Sama jadła jak ptaszek, lecz Jintong miał apetyt wieprza. Popijając aromatyczną kawę marki Nestle, rzekła:

– Wuju, jak mówi przysłowie, armia ćwiczy tysiąc dni przed jedną bitwą. Nadszedł czas, żebyś wkroczył do akcji.

Jintong drgnął z zaskoczenia i dostał czkawki.

– Ale… – zaczął urywanym głosem -…co ja… co ja mam robić?

Geng Lianlian, wyraźnie zdegustowana czkawką, wpiła okrutne spojrzenie w jego usta. Jej piękne, szare, łagodne oczy w jednej chwili stały się przerażająco groźne – Jintong pomyślał o matce, a potem o wężach żyjących na mokradłach, które potrafią połknąć całą dziką gęś. Przeląkł się tak bardzo, że czkawka mu przeszła.

– Możesz robić mnóstwo rzeczy! – Jej wężowe oczy zalśniły dobrotliwie i odzyskały swój łagodny urok. – Wujku, czy wiesz, czego potrzebujemy, by urzeczywistnić nasze plany? Wiesz doskonale: pieniędzy. Wszystko kosztuje: sauna kosztuje, miłe tajskie dziewczyny z dużymi biustami kosztują. Czy wiesz, ile kosztowało jajo, które właśnie zjadłeś? – Pokazała pięć palców. – Pięćdziesiąt? Pięćset? Nie, pięć tysięcy juanów! Dokądkolwiek się ruszysz – na wszystko potrzeba pieniędzy. Wschodnie Centrum Ptaków musi się rozwijać – na to potrzeba całe mnóstwo pieniędzy. Nie osiemdziesiąt czy sto tysięcy, ale milion, dwa miliony, dziesiątki milionów! Do tego potrzebne nam wsparcie ze strony władz. Chcemy kredytów, a banki są państwowe. Dyrektorzy banków słuchają burmistrza, a burmistrz posłucha kogo? – Uśmiechnęła się. – Ciebie, drogi wuju, ciebie!

Jintong przeraził się i znowu zaczął czkać.

– Spokojnie, wuju, spokojnie! Posłuchaj mnie uważnie. Nowym burmistrzem Dalanu został nie byle kto, tylko twoja dawna nauczycielka, Ji Jadeitowa Gałązka we własnej osobie. Z dobrze poinformowanych źródeł wiem, że pierwszą osobą, o jakiej próbowała zasięgnąć informacji po objęciu stanowiska, byłeś ty. Pomyśl tylko: po tylu latach wciąż cię pamięta. To musi być głębokie uczucie!

– Mam do niej pójść i powiedzieć: „Pani nauczycielko, nazywam się Shangguan Jintong, proszę pożyczyć mojej kuzynce milion juanów na Centrum Ptaków"?

Lianlian roześmiała się głośno, wstała i poklepała Jintonga po ramieniu.

– Mój głupiutki wuju, ależ ty jesteś prostolinijny, aż do bólu! Słuchaj, wszystko ci wytłumaczę.

Przez kolejne kilkanaście dni Geng Lianlian, niczym Han Papuga tresujący ptaki, dniem i nocą uczyła Jintonga, jak postępować i rozmawiać z samotną kobietą, która ma władzę. W przeddzień urodzin Ji Jadeitowej Gałązki w sypialni Geng Lianlian odbyła się generalna próba kostiumowa. Geng Lianlian, odziana w śnieżnobiały peniuar, z haftowanymi pantoflami na stopach, z papierosem Marlboro w jednej dłoni i wysokim kieliszkiem wina w drugiej, grała rolę pani burmistrz Ji Jadeitowej Gałązki; u wezgłowia łóżka stała flaszeczka z napojem miłosnym. Jintong, odziany w starannie odprasowany garnitur, z karkiem spryskanym paryską wodą kolońską, z bukietem pawich piór w ręku i tresowaną papugą na ramieniu, delikatnie popchnął obite skórą drzwi sypialni…

Jej władcza aparycja i surowy styl bycia zmroziły go od razu, gdy tylko wszedł do pokoju. Nie miała na sobie luźnego peniuaru z głębokim dekoltem, lecz stary męski mundur wojskowy, zapięty ciasno pod szyją. Nie paliła marlboro i nie popijała wina z kieliszka, nie było też miłosnego napoju u wezgłowia łóżka. Przede wszystkim nie przyjmowała go w sypialni. Paliła dużą fajkę w stylu Stalina, napełnioną cuchnącym tytoniem i siorbała herbatę z wielkiego jak wiadro, wyszczerbionego fajansowego kubka z wytartym napisem „Szkoła w Państwowym Gospodarstwie Rolnym Rzeki Wodnego Smoka". Siedziała w zniszczonym wiklinowym fotelu, trzymając na biurku stopy w śmierdzących nylonowych skarpetkach. Czytała jakieś odbite na powielaczu dokumenty. Gdy zjawił się Jintong, rzuciła papiery na biurko.

– Sukinsyny! Pieprzone stado pluskiew! – warknęła.

Pod Shangguanem Jintongiem ugięły się kolana, o mało nie osunął się na podłogę. Ji zdjęła nogi z biurka i wsunęła je w buty.

– O, Shangguan Jintong! Chodź, chodź. Nie bój się, to nie było do ciebie!

Zgodnie ze wskazówkami Geng Lianlian, Jintong powinien teraz skłonić się głęboko i z szacunkiem, a następnie załzawionymi oczami spoglądać na jej klatkę piersiową przez mniej więcej dziesięć sekund – dłużej oznaczałoby, że nie ma czystych intencji, a krócej – że nie ma ochoty się do niej zbliżyć. Potem miał powiedzieć: „Droga pani Ji, czy pamięta pani jeszcze swojego niewydarzonego studenta?"

Jednak ona nazwała go po imieniu, jeszcze zanim zdążył otworzyć usta, po czym zmierzyła go od stóp do głów dokładnie takim samym jak przed laty, dumnym spojrzeniem. Czuł ciarki na całym ciele; miał ochotę rzucić wszystko, co trzymał w rękach i zwiać co sił w nogach. Ji Jadeitowa Gałązka wciągnęła nosem powietrze i spytała drwiąco:

– Ile wody kolońskiej wylała na ciebie Geng Lianlian?

Wstała i otworzyła okno, wpuszczając do pokoju chłodny powiew wieczoru. W oddali, na wysokich rusztowaniach migotały oślepiająco iskry spawarek, podobne do świątecznych fajerwerków.

– Siadaj. Nie mam cię czym poczęstować. Możesz się napić wody – zaproponowała, podnosząc z herbacianego stolika kubek z obtłuczonym uchem. Przyjrzała się fusom na dnie. – No cóż, jest brudny, a ja za leniwa, żeby go umyć. Stara jestem, wiek nikogo nie oszczędza. Po całym dniu bieganiny nogi mam spuchnięte jak buły.

„Kiedy wspomni o swoim wieku, gdy powie, że się zestarzała, musisz pamiętać, wujku: nie wolno ci przyznawać jej racji. Nawet jeśli wygląda jak wyschnięta tykwa, powiedz jej tak:…" – Jintong powtórzył jak papuga kwestię, której wyuczyła go Geng Lianlian:

– Pani nauczycielko, wprawdzie zaokrągliła się pani odrobinę, ale poza tym nie zmieniła się pani wcale od czasu, gdy uczyła nas pani piosenek dziesięć lat temu. Wygląda pani najwyżej na dwadzieścia siedem, dwadzieścia osiem lat, a na pewno nie na więcej niż trzydzieści!

– Geng Lianlian cię tego nauczyła, prawda? – spytała Ji Jadeitowa Gałązka z ironicznym uśmiechem.

– Tak – potwierdził Jintong, czerwieniąc się.

– Shangguanie Jintongu, klepanie na pamięć to nie to samo, co dobry śpiew. Włażenie w tyłek to w moim wypadku stuprocentowa strata czasu. Nie więcej niż trzydzieści, srali muchy, wiosna będzie! Sama wiem najlepiej, czy jestem stara, czy nie. Mam siwe włosy, psuje mi się wzrok, zęby się ruszają, skóra wisi i tak dalej, nie ma o czym gadać. Ludzie prawią mi komplementy, a potem obszczekują za plecami, głośno albo i nie. „Stara wiedźma! Że też jeszcze nie zdechła!" jak dotąd jesteś szczery, więc ci daruję, choć mogłabym cię wyrzucić na zbity pysk. Siadaj, siadaj, nie stójże tak!

Jintong wręczył jej bukiet pawich piór, mówiąc:

– Pani nauczycielko, Geng Lianlian prosiła, żebym pani to dał i żebym powiedział: „Pani nauczycielko, jutro są pani urodziny, a ten podarek w postaci pięćdziesięciu pięciu pawich piór jest wyrazem podziwu dla pani olśniewającej pawiej urody".

– Jeszcze jedna bzdura – odrzekła Ji Jadeitowa Gałązka. – Samce pawi są piękne, ale samice – paskudniejsze od kwok. Oddaj jej te pióra z powrotem. A to co, gadająca papuga? – spytała, pokazując przykrytą czerwonym jedwabiem klatkę. – Zdejmij to, chcę zobaczyć.

Jintong zdjął jedwabną narzutkę i postukał w klatkę. Rozespana papuga nastroszyła się i oświadczyła ze złością:

– Dzień dobry! Dzień dobry, pani nauczycielko Ji Jadeitowa Gałązko!

Ji trzepnęła w klatkę, a spłoszona papuga zaczęła podskakiwać, zawadzając pięknymi piórami o pręty i skrzecząc przeraźliwie. Ji westchnęła.

– Jaki tam dobry? Do dupy, a nie dobry!

Nabiła fajkę i zaczęła pykać jak bezzębny staruszek.

– Han Papuga zasiał smocze ziarno, a teraz zbiera pchły! – oznajmiła. – Po co cię tu przysłała Geng Lianlian?

– Chciałaby zaprosić panią… – wyjąkał Jintong -…na zwiedzanie Wschodniego Centrum Ptaków.

– To nie jest prawdziwy powód. – Ji Jadeitowa Gałązka pociągnęła łyk herbaty z kubka i huknęła nim o blat. – Kredyt, oto czego chce.

49

Wyczyn Jintonga nie przyniósł mu wstydu. Pewnego pięknego dnia, gdy zakwitły drzewa brzoskwiniowe, Ji Jadeitowa Gałązka wybrała się z wizytą do Wschodniego Centrum Ptaków wraz z najbardziej wpływowymi urzędnikami z magistratu i przybyłymi na specjalne zaproszenie dyrektorami Banku Budownictwa, Banku Przemysłowo-Handlowego, Banku Ludowego i Banku Rolniczego. Lu Shengli, kobieta o dystyngowanym stylu bycia, była ubrana bardzo skromnie i prosto, lecz każdy spostrzegawczy obserwator mógł dostrzec, że owa prostota jest świadomym zabiegiem – jej skromny strój składał się wyłącznie z importowanych markowych ubrań.

Ponad czterdzieści luksusowych wozów zaparkowało przed bramą Wschodniego Centrum Ptaków. W bramie zawieszono dwa czerwone lampiony o średnicy trzech metrów, wypełnione ponad setką śpiewających skowronków. Dzięki tresurze Hana Papugi ptaszki wybuchły świergotem, gdy tylko usłyszały odgłosy nadjeżdżających samochodów. Lampiony całe wibrowały dźwiękami tej nadzwyczajnie pięknej, pozostawiającej niezapomniane wrażenia muzyki. Pod łukowatym sklepieniem bramy gnieździło się siedemdziesiąt złotopiórych salangan, także wytresowanych magicznymi metodami Hana Papugi. Obok bramy wisiała drewniana tabliczka z angielską nazwą salangan oraz angielskim i chińskim opisem gatunku. W notatce szczególnie podkreślono fakt, że przejrzystobiałe gniazda tych ptaków są słynne na całym świecie z ogromnej wartości odżywczej i że jedna sztuka kosztuje trzy tysiące juanów. Specjalnie na ten dzień Geng Lianlian kazała ukryć na drzewach na terenie Centrum kilkaset głośników, przez które nadawano nagrania przyjemnych dla ucha ptasich treli. Przed sztucznym wzgórzem, zaraz za bramą, ustawiono cztery duże drewniane tablice, na których wymalowano po jednym ideogramie. Razem tworzyły hasło: „Ptaki świergocą, kwiaty śpiewają". Wchodzący przez bramę goście początkowo sądzili, że słowo „śpiewają" jest pomyłką, lecz wkrótce doszli do wniosku, że zostało użyte celowo – Wschodnie Centrum Ptaków całe rozbrzmiewało świergotem, jakby tutejsze kwiaty także nauczyły się stroszyć piórka i wyśpiewywać trele. Stadko tresowanych dzikich kuraków odtańczyło na dziedzińcu powitalny taniec. To łączyły się w pary, splatając szyje, to wzlatywały i kołowały w powietrzu – wszystko dokładnie w takt muzyki. Czy to naprawdę kuraki? To stadko młodych dżentelmenów (z powodów artystycznych Han Papuga wytresował wyłącznie samczyki), pląsających w zgodnym balecie z gracją i wdziękiem prawdziwych playboyów, olśniewających wielobarwnymi, jaskrawymi strojami. Geng Lianlian i Shangguan Jintong poprowadzili zwiedzających do sali występów, gdzie Han Papuga, odziany w odświętny strój w wielkie czerwone kwiaty, czekał już z pałeczką tresera w ręku.

Gdy wszyscy dostojni goście znaleźli się w środku, młoda dziewczyna z obsługi wcisnęła przełącznik. Salę zalało jasne światło, a stadko dwudziestu papużek falistych, siedzących na półce naprzeciwko drzwi, zaśpiewało chórem:

– Serdecznie witamy dostojnych gości! Gorąco witamy i dziękujemy za przybycie!

Zerwały się oklaski. Po chwili nadleciało stadko żółtych czyżyków. Każdy z nich trzymał w dzióbku różowy bilecik, który po chwili upuszczał prosto w ręce wybranego gościa. Zwiedzający rozpostarli karteczki; na wszystkich widniał napis: „Witamy serdecznie dostojną osobę i prosimy uniżenie o zgłaszanie cennych rad i uwag!" Goście cmokali ze zdumienia. Następną atrakcją była para ustrojonych w czerwone portki i zielone czapeczki gwarków, które kołyszącym się krokiem wyszły na scenę i zbliżyły się do mikrofonu, po czym jeden z nich słodkim głosikiem oznajmił: „Drogie panie, szanowni panowie, witam państwa serdecznie!", a drugi przetłumaczył jego kwestię na płynny angielski. „Dziękujemy za przybycie do Wschodniego Centrum Ptaków. Będziemy wdzięczni za państwa cenne rady i uwagi!" – przemówił znowu pierwszy, a drugi znów przetłumaczył. Szef biura handlu zagranicznego, który znał angielski, skomentował: „Prawidłowa oksfordzka wymowa!" „A teraz, prosimy posłuchać Pieśni wyzwolenia kobiet w wykonaniu strzyżyka!" Ustrojony w purpurową sukienkę strzyżyk zbliżył się do mikrofonu, wypinając pierś i złożył widzom głęboki pokłon, dzięki czemu wszyscy mieli okazję podziwiać jego jaskrawożółty pióropusz. „Dziś zaśpiewam państwu pewien historyczny już utwór. Dedykuję go obecnej tu czcigodnej damie, pani Ji Jadeitowej Gałązce. Serdecznie zapraszam, mam nadzieję, że będzie się państwu podobało. Dziękuję!" Ptaszek skłonił się jeszcze raz. Na scenę wyskoczyło dziesięć złotopiórych salangan, które wyświergotały dźwięcznym chórem uwerturę pieśni. Strzyżyk, kołysząc się, zaśpiewał:

Stare społeczeństwo było jak studnia,

Czarna, stara studnia, głęboka na dziesięć tysięcy zhangów.

W głębi tej studni ryliśmy my – lud

A na dnie kobiety, tam, na samym dnie.

Nowe społeczeństwo jest zupełnie inne,

Jest jak jasne słońce o złotych promieniach,

Które oświetlają nasze chłopskie głowy.

Kobiety są wolne, są nareszcie wolne.

Zabrzmiały gromkie oklaski. Geng Lianlian i Shangguan Jintong zerkali badawczo na Ji Jadeitową Gałązkę. Była spokojna, nie biła brawa ani nie wydawała okrzyków entuzjazmu. Lianlian zaniepokoiła się. Szturchnęła Jintonga i szepnęła:

– O co jej chodzi?

Shangguan Jintong pokręcił głową. Lianlian odchrząknęła i rzekła:

– A teraz zapraszam wszystkich znamienitych gości do naszej jadalni. Wschodnie Centrum Ptaków jest młodą firmą o ograniczonych funduszach, toteż poczęstunek będzie skromny. Przygotowaliśmy dla państwa tak zwaną ucztę stu ptaków. Serdecznie zapraszamy!

Dwa tresowane gwarki znowu podbiegły do mikrofonu i wyrecytowały chórem:

– Uczta stu ptaków! Uczta stu ptaków! To wielkie bogactwo smaków. Mamy wielkie strusie i kolibry malusie. Kaczki krzyżówki o zielonych czapkach, gołębie o niebieskich szyjkach. Żurawie z czerwonym pióropuszem i długoogoniaste turkawki, orły i sokoły, dropie i ibisy, grubodzioby i kaczki mandaryńskie, pelikany i papużki nierozłączki, żółte roki, drozdy i dzięcioły, łabędzie, kormorany i flamingi…

Zanim gwarki wyliczyły wszystkie potrawy z menu, Ji Jadeitową Gałązka odwróciła się tyłem i wyszła. Twarz miała surową i twardą jak stal. Jej świta podążyła za nią z ociąganiem, lecz posłusznie.

Gdy Ji wsiadła do samochodu, Geng Lianlian tupnęła i wrzasnęła ze złością:

– Stara wiedźma! Że też jeszcze nie zdechła!

Następnego dnia do uszu Geng Lianlian trafiły urywki z obrad rady miejskiej. Ji Jadeitową Gałązka miała oznajmić: „Wschodnie Centrum Ptaków? To banda rozpasanych gnojków! Nie zobaczą nawet grosika dotacji, póki ja rządzę w tym mieście!"

– Stara jędza! – zachichotała złośliwie Geng Lianlian. – Będziemy jechać dalej na naszym osiołku i śpiewać naszą piosenkę. Jeszcze zobaczymy.

Geng Lianlian poleciła Jintongowi, by doręczył wcześniej przygotowane prezenty wszystkim, którzy byli zaproszeni, z wyjątkiem Ji Jadeitowej Gałązki. Każda paczuszka zawierała funt jaskółczego gniazda i bukiet pawich piór. Najważniejsi goście, tacy jak dyrektorzy banków, otrzymali po dodatkowym funcie jaskółczego gniazda.

– Siotrzenico… – rzekł zaambarasowany Jintong -…nie mogę zrobić… czegoś takiego.

Szare oczy Geng Lianlian w ciągu sekundy znów zamieniły się w wężowe ślepia.

– Nie możesz? – syknęła. – W takim razie, wujku, będziesz musiał poszukać sobie innej pracy. Kto wie, może twoja dawna nauczycielka znajdzie ci jakąś biurową posadkę?

– Może niech wujek stanie na straży w bramie… – zaproponował Han Papuga.

– Zamknij się! – warknęła Lianlian. – To twój wujek, nie mój, a ja nie prowadzę tu domu starców!

– Lepiej nie zabijaj osła, zanim zmielesz ziarno – wymamrotał Han Papuga.

Geng Lianlian rozbiła mu filiżankę do kawy na głowie. Jej oczy miotały żółte błyskawice, groźnie rozwarła szczęki.

– Wynocha! Won mi stąd, obaj! Wkurzcie mnie jeszcze bardziej, a rzucę was orłom na pożarcie!

Dusza Shangguana Jintonga z przerażenia o mało nie odleciała. Złożył dłonie w błagalnym geście.

– Siostrzenico, to wszystko przeze mnie, zasługuję na śmierć, nie jestem godzien miana człowieka… Błagam cię, nie wiń mojego siostrzeńca. Już odchodzę, już mnie tu nie ma… Karmiłaś mnie, odziewałaś, za wszystko ci zapłacę, nawet gdybym miał zostać śmieciarzem i sprzedawać butelki, zwrócę co do grosza…

– To ci dopiero determinacja! – zadrwiła Lianlian. – Jesteś kompletnym osłem! Tacy jak ty, co całe życie wiszą kobietom u cycków, gorsi są nawet od psów! Na twoim miejscu już dawno wyszukałabym sobie zgrabne drzewko i powiesiła się! Malloy zasiał smocze ziarno, ale wyhodował pchłę! Zresztą jaka tam z ciebie pchła, pchły przynajmniej umieją wyskoczyć na pół metra w górę! Ty jesteś co najwyżej śmierdzącą pluskwą, albo jeszcze gorzej, głodną od trzech lat gnidą!

Shangguan Jintong, zakrywając uszy dłońmi, uciekł jak niepyszny ze Wschodniego Centrum Ptaków. Biegł co sił w nogach, lecz obelgi Geng Lianlian, ostrzejsze od rzeźnickiego noża, wciąż raniły go do krwi. Bezmyślnie wpadł w gęstwinę trzcin. Niekoszone od zeszłego roku, były zwiędłe i pożółkłe; nowe źdźbła zdążyły wyrosnąć na wysokość pół stopy. Jintong zaszył się głęboko w gąszczu, który odciął go od świata. Suche źdźbła szeleściły w delikatnych podmuchach wiatru, z błotnistej ziemi unosił się świeży, gorzki zapach młodych pędów. Serce mu pękało. Osunął się na ziemię i wybuchnął żałosnym szlochem, waląc ubłoconymi rękami w ciężką głowę. To łkał, to lamentował, jak rozpaczająca staruszka:

– Mamo! Po co mnie urodziłaś, mamo? Po co wychowałaś takiego bezużytecznego śmiecia? Czemu od razu nie utopiłaś mnie w wychodku? Nie jestem ani człowiekiem, ani demonem. Szydzą ze mnie dorośli, szydzą dzieci, szydzą mężczyźni i kobiety, żywi i umarli! Nie mogę tak dłużej żyć, mamo. Muszę z tym skończyć. Ojcze w Niebiosach, otwórz oczy i ześlij piorun, niech mnie zabije! Matko Ziemio, rozstąp się i pochłoń mnie! Mamo, nie mogę tego znieść! Rzucają mi obelgi w twarz!

Wyczerpany płaczem leżał na ziemi. Błotnisty grunt był bardzo nieprzyjemny. Jintong wstał, wydmuchał czerwony nos, otarł twarz z łez. Płacz sprawił, że zrobiło mu się dużo lżej na sercu. Na trzcinie wisiało stare gniazdo dzierzby, między źdźbłami wił się wąż. Jintong zamarł, gratulując sobie, że nie czekał, aż wąż wśliźnie mu się do nogawki spodni. Widok gniazda przypomniał mu o Wschodnim Centrum Ptaków, a wąż skierował jego myśli na Geng Lianlian. Płomień gniewu powoli rozpalał się w sercu Jintonga, który kopnął w gniazdo, nie spodziewając się, że jest przytwierdzone do trzciny końskim włosiem – nie tylko nie udało mu się strącić go na ziemię, lecz o mało nie stracił równowagi. Oderwał je ręką, zrzucił i zaczął deptać.

– Pierdolone Centrum Ptaków! Sukinsyny! Patrzcie, co wam zrobię! Zdepczę was na miazgę! Sukinsyny!

Deptanie gniazda dodało mu odwagi i podsyciło płomień gniewu. Schylił się i zerwał trzcinę, kalecząc dłoń ostrym źdźbłem do krwi. Nie zważając na ból, uniósł grube źdźbło wysoko nad głowę i rozejrzał się za wężem. Dostrzegł go prześlizgującego się żwawo pomiędzy purpurowymi młodymi pędami.

– Geng Lianlian, ty jadowita żmijo! – zakrzyknął, zamierzając się na węża. – Nie trzeba było ze mną zadzierać! Teraz odbiorę ci życie!

Zdzielił go trzciną z całej siły. Nie miał pewności, czy trafił, lecz grube ciało węża skurczyło się, zwierzę uniosło ozdobioną czarnymi zygzakami głowę i zasyczało, plując najczarniejszymi obelgami i wpijając w niego złowrogie szare oczy. Jintong wzdrygnął się, włosy stanęły mu dęba. Już miał uderzyć znowu, gdy wąż popełzł w jego stronę.

– Mamo! – zawołał Jintong, upuścił trzcinę i czym prędzej wybiegł z zarośli, nie zważając na ostre liście drapiące go po twarzy.

Obejrzał się. Upewniwszy się, że wąż go nie ściga, odetchnął z ulgą. Poczuł słabość we wszystkich członkach, miał zawroty głowy, brakowało mu sił, w pustym żołądku burczało z głodu. W oddali wielka brama Wschodniego Centrum Ptaków lśniła oślepiająco w promieniach słońca, pokrzykiwania żurawi wznosiły się ku chmurom. Jeszcze wczoraj byłaby to pora jego południowego posiłku. Słodka woń mleka, zapach świeżych bułeczek, aromat przepiórczego i bażanciego mięsa… to wszystko naraz zawładnęło jego myślami. Zaczął żałować swojego porywczego zachowania. Po co miałby opuszczać Wschodnie Centrum Ptaków? Czy spadłaby mu korona z głowy, gdyby wręczył kilka upominków? Wymierzył sobie policzek. Nie poczuł bólu, więc zrobił to jeszcze raz – tym razem trochę zabolało. Zamachnął się i walnął z całej siły – z bólu aż podskoczył, policzek palił go jak ogień. Shangguanie Jintongu, jesteś kompletnym idiotą, który przez głupią dumę krzywdzi siebie i innych! Nogi same zaniosły go w stronę Wschodniego Centrum Ptaków. Idź! Prawdziwy mężczyzna wie, kiedy stać prosto, a kiedy się ugiąć. Przeproś Geng Lianlian, przyznaj się do błędu i proś, żeby cię przyjęła z powrotem. Na co ci twoja duma teraz, gdy znajdujesz się w tak nędznym położeniu? Duma! Duma jest dla bogatych, a nie dla takich jak ty. Czy jeśli ktoś nazwie cię śmierdzącą pluskwą, staniesz się nią? Czy zamienisz się w gnidę tylko dlatego, że ktoś wyzwał cię od gnid? Robił sobie wyrzuty, winił siebie, użalał się nad sobą, wybaczał sobie, współczuł sobie, wytłumaczył sam siebie, przekonał sam siebie, pouczył sam siebie. Niespodzianie znalazł się przed główną bramą Wschodniego Centrum Ptaków.

Kręcił się niespokojnie, wahał się, kilka razy już prawie przekroczył bramę, lecz w ostatniej chwili się cofał. Gdy prawdziwy mężczyzna postanawia odejść, nie zawrócisz go nawet w cztery konie. Jeśli nie tu, to na pewno gdzieś jest moje miejsce. Dobry koń nie je trawy, którą pozostawił w tyle. Nawet w obliczu śmierci głodowej nie opuszczę głowy, stawię czoło wiatrowi, choćbym miał zamarznąć. Nie walczę o chleb, walczę o sławę. Jestem ubogi, lecz nie brak mi ducha. Wszyscy kiedyś umrzemy, lecz nasze cnoty mogą przetrwać wieki. Powtarzał sobie w myślach cale mnóstwo maksym, chcąc utwierdzić się w swoim postanowieniu, lecz ledwie przeszedł parę kroków, zawracał. Shangguan Jintong miał przed sobą prawdziwy dylemat. Spodziewał się, że przypadkiem spotka przy bramie Hana Papugę albo Geng Lianlian, lecz gdy tylko usłyszał nawoływania Hana, czym prędzej schował się za drzewo. Kręcił się w pobliżu bramy aż do zachodu słońca. Gdy dostrzegł łagodne światło, sączące się z okna Geng Lianlian, ogarnęła go melancholia. Patrzył dalej w tamtym kierunku, lecz nic konkretnego nie postanowił. W końcu, powłócząc nogami, zawlókł się do miasta.

Nieświadomie kierując się zapachem jedzenia, trafił na nocny targ przekąsek. Uliczka ta, niegdyś miejsce, gdzie mistrzowie sztuk walki dzielili się swoimi umiejętnościami, teraz stała się ulicą handlową, pełną otwartych do późna sklepów, mrugających różnokolorowymi neonami. Leniwi sprzedawcy stali oparci o framugi i zręcznie pluli pestkami melonów, czekając na nielicznych klientów. Na samej ulicy było dużo ciekawiej. Polany wodą bruk lśnił oleiście w ciepłym, łagodnym blasku elektrycznych lamp o czerwonych abażurach. Właściciele straganów o tłustawo lśniących twarzach byli odziani w białe ubrania i wysokie czepce. U wejścia na uliczkę przekąsek ustawiono dużą tablicę z napisem: „Milczenie jest złotem. Tutaj usta służą do jedzenia, nie do mówienia. Przestrzegając reguły, zostaniesz nagrodzony". To doprawdy niezwykłe, że reguły śnieżnego targu dotarły na ten miejski targ uliczny. W czerwonym blasku lamp różowa mgiełka spowijała ulicę i milczących handlarzy, przywołujących klientów spojrzeniami i gestami, nadając temu miejscu tajemniczy, niesamowity klimat. Jaskrawo ubrani dziewczęta i chłopcy, objęci parami i wymieniający przeciągłe spojrzenia, lecz wciąż skwapliwie przestrzegający reguły ciszy, brali udział w tym spektaklu przepełnionym dziwną, lecz radosną atmosferą ni to żartu, ni to przewrotnej gry. Niczym ptaszki, kołysząc się i dziobiąc to tu, to tam, zarówno kupujący, jak i sprzedający grali swoje role w podniosłym przedstawieniu. Wstępując na ulicę milczenia, Shangguan Jintong poczuł nagłe podniecenie, jakby powrócił do rodzinnego domu. Wędrował coraz dalej, zapominając o głodzie i o wszystkich upokorzeniach, jakich doznał w ciągu dnia. Odniósł wrażenie, że w tym miejscu wszelkie nieporozumienia i bariery między ludźmi przestawały istnieć.

Głęboką nocą zawiał chłodny, wilgotny wiatr, podobny do zimnej skóry węża. Długo przechadzał się po mieście, aż trafił z powrotem na nocny targ. Stragany były już nieczynne, wyłączono czerwone lampy; jedynie kilka słabych latarni ulicznych oświetlało walające się na bruku pióra i wężowe skóry. Sprzątacze zamiatali ulicę. Kilku młodych chuliganów wdało się w bójkę, cały czas przestrzegając reguły milczenia. Na widok Jintonga znieruchomieli. Wymienili spojrzenia i na sygnał jednego z nich otoczyli go i przewrócili na ziemię. Zdjęli mu garnitur, buty i resztę ubrania, pozostawiając go w samej bieliźnie. Któryś z nich gwizdnął i cała banda rozproszyła się w jednej chwili jak ławica ryb w oceanie.

Goły i bosy Jintong wędrował ciemnymi zaułkami w poszukiwaniu chuliganów. Już dawno porzucił regułę milczenia, przeklinał i płakał na zmianę. Okruchy cegieł i połamane dachówki, leżące na ziemi, raniły jego stopy, zmiękczone pobytami w saunach. Lodowata nocna mgła mroziła jego skórę, wydelikaconą zabiegami tajskich masażystek. Doszedł do wniosku, że ludzie urodzeni w piekle zapewne nie odczuwają cierpienia zbyt intensywnie. Tylko ci, którzy doznali przedtem niebiańskiej rozkoszy, znalazłszy się na dnie, doświadczają prawdziwego bólu. Czuł, że właśnie trafił w najgłębsze otchłanie piekieł i cierpiał jak nigdy dotąd. Sama myśl o parzącym gorącu sauny sprawiała, że zimno przenikało go do szpiku kości. W czasach, gdy zabawiał się ze Starą Jin o jednej piersi, często bywał nagi, lecz była to przyjemna, radosna nagość. A teraz? Włócząc się po nocnych ulicach, wyglądał jak prawdziwy żywy trup.

W mieście wprowadzono zakaz posiadania psów. Kilkanaście tych zwierząt, porzuconych przez właścicieli – groźne jak faszyści owczarki niemieckie, mastiffy podobne do lwów, trzęsące się jak wieprzowe kiszki shar-pei – utworzyło międzynarodowy gang, zamieszkujący pobliskie śmietniska. Czasem bywały tak obżarte, że puszczały gazy, a czasem tak głodne, że powłóczyły ogonami. Hycle z miejskiego urzędu ochrony środowiska stanowili obiekt ich zajadłej nienawiści. Jintong niedawno słyszał, że synek dyrektora urzędu Zhanga Huachanga został bezbłędnie wyszukany wśród setek dzieci bawiących się w przedszkolnym ogródku, porwany i pożarty przez kilka drapieżnych, ogromnych psisk. Gdy dzieciak siedział na karuzeli, olbrzymi, czarny wilczur zeskoczył z wysokiego mostu łańcuchowego i niczym spadający z nieba orzeł wylądował dokładnie na siedzeniu zajmowanym przez chłopca. Gdy wgryzał się zębiskami w jego gardło, z okolicznych kryjówek wyskoczyły psy różnych ras, by osłaniać głównego napastnika, po czym niespiesznie, nonszalancko przedefilowały przed nieruchomymi jak drewniane ptaszki przedszkolankami i zabrały ze sobą syna szefa hycli. Redaktor prowadzący popularny program „Jednorożec" w miejskiej telewizji przedstawił całą serię reportaży związanych z tym strasznym i skomplikowanym wydarzeniem, kończąc intrygującą konkluzją, że psia banda składa się z przebranych członków jakiegoś stowarzyszenia przestępczego. Elegancko odziany i najedzony Jintong swego czasu puścił te wieści mimo uszu, gdyż nie robiły one na nim żadnego wrażenia, lecz teraz nie mógł przestać o tym myśleć. W ciągu „miesiąca sprzątania miasta" dość gruntownie oczyszczono ulice ze śmieci, toteż psy znalazły się w smutnej fazie powłóczenia ogonami z głodu. Ponieważ miejskich hycli wyposażono ostatnio w importowane pistolety automatyczne z celownikami laserowymi, zwierzaki całymi dniami chowały się w kanałach, bojąc się wystawiać pyski na zewnątrz; tylko głęboką nocą odważały się opuszczać kryjówki w poszukiwaniu pożywienia. Zdążyły już zagryźć i pożreć shar-peia należącego do właścicieli sklepu meblowego „Szczęśliwa Rodzina". Goły, mięsisty Shangguan Jintong znalazł się w naprawdę niebezpiecznym położeniu.

Wielkie warczące psisko zbliżało się do niego na szponiastych łapach wielkości ludzkiej pięści. Między rozsuniętymi włochatymi wargami lśniły rzędy białych zębisk, w głębi gardła huczał grzmot. Dwa wilczury podobne do siebie jak bracia bliźniacy maszerowały pół kroku za nim, z lewej i z prawej, niby straż przyboczna; długie pyski miały złowrogi, morderczy wyraz. Za nimi podążała bezładna psia zbieranina.

Psy szykowały się do ataku; sierść na ich grzbietach zjeżyła się, przypominając zeschłą trawę. Jintong schylił się, podniósł z ziemi dwa czarne kamienie i zaczął się cofać. W pierwszej chwili miał ochotę rzucić się pędem do ucieczki, lecz nagle przypomniał sobie radę Hana Papugi: gdy znajdziesz się oko w oko z dzikim, niebezpiecznym zwierzęciem, najgorszym, co możesz zrobić, jest ucieczka. Człowiek na dwóch nogach nigdy nie zdoła umknąć przed czworonogiem. Twoją jedyną szansą jest pokonanie go w pojedynku na spojrzenia.

Stado parło naprzód. Zwierzęta doskonale wyczuwały, że stojąca przed nimi rosła istota o białym mięsie znajduje się na skraju załamania nerwowego i totalnego paraliżu. Jintong cofał się coraz bardziej niepewnym krokiem, nogi miał jak z waty, chwiał się na boki, o mało nie upuszczając trzymanych w dłoniach kamieni, zalewał go cuchnący pot strachu.

Odwrócił wzrok, upuszczając kamienie na ziemię. Poczuł, że nadeszła chwila ostatecznego wyzwolenia. Kto by pomyślał, że Shangguan Jintong skończy w żołądkach zgrai psów? Wyczerpany, pomyślał o matce, a potem o Starej Jin, która potrafiła stłamsić każdego mężczyznę, lecz żadnemu z nich nigdy nie udało się jej zdominować. Nie miał już siły myśleć o niczym innym. Usiadł na schodku, modląc się o to, by psy pożarły go do ostatka, by nie pogardziły żadną kończyną ani skrawkiem, by wylizały całą krew, sprawiły, że Shangguan Jintong zniknie tajemniczo i bez śladu.

Dobrym duchem, który uratował go przed śmiercią, okazało się pewne zbłąkane cielę, które nagle wybiegło z pobliskiego sklepu rzeźnickiego. Pulchny zwierzak o jedwabistej sierści lśnił oleistym blaskiem. Wyglądał zdecydowanie apetyczniej niż Jintong. Któż miałby ochotę na psującą się rybę, mając przed sobą świeżą? Któż by myślał o starym kogucie, mając okazję skosztować gołębicy? Psy w tej kwestii rozumują identycznie jak ludzie, toteż na widok tłustego cielaka od razu porzuciły zamiar zaatakowania Jintonga. Ogłupiałe ze strachu cielę popędziło prosto w środek stada psów. Wielki mastiff skoczył i zatopił kły w jego karku. Ofiara wydała niski jęk i przewróciła się na bok, a dwa wilczury przypadły w okamgnieniu do jej brzucha i rozdarły go. Reszta psów rzuciła się za nimi i rozerwała cielaka na strzępy, niemal podrzucając go do góry.

Jintong ruszył biegiem. Nie odważył się już zapuszczać w ciemne uliczki. Ojcze w Niebiosach, myślał, jeśli znowu spotkam bandę zdziczałych psów, żaden cielak mnie już nie uratuje. Potrzebna mi otwarta przestrzeń, to moja jedyna szansa. Muszę udać się w bardziej gwarne miejsce i znaleźć sobie jakieś łachmany. Jeśli nie będzie innego wyjścia, wrócę do matki. Najwyżej zacznę zbierać śmieci tak jak ona. Mam już ponad czterdzieści lat, zakosztowałem szczęścia u boku Starej Jin i Geng Lianlian. Nic strasznego się nie stanie, jeśli niedługo umrę…

Plac w centrum miasta stanowił największą otwartą przestrzeń w okolicy. Pośrodku stało kino, po jednej stronie muzeum, po drugiej biblioteka. Do wszystkich wejść prowadziły wysokie schody. Ściany z niebieskiego szkła strzelały w nocne niebo, kręciły się obrotowe elektryczne lampy. Wcześniej, przejeżdżając obok samochodem Lianlian, Jintong nie zdawał sobie sprawy z rozmiarów tych budowli. Dopiero teraz, gdy szedł samotnie przez plac – załamany, obalony książę Shangguan – poczuł ich ogrom, który przesłaniał całą perspektywę. Plac był wyłożony ośmiokątnymi betonowymi płytami. Krocząc po nich, Jintong odczuwał nieznośny ból. Zatrzymał się i obejrzał jedną stopę – widniało na niej dziesięć krwawych pęcherzy rozmiarów winogron. Z kilku pękniętych wydobywał się przezroczysty płyn, lecz najbardziej bolały te pozostałe. Na chodniku leżały zwierzęce odchody. Jintong wzdrygnął się na samą myśl, że mogą być psie – zdążył się już nabawić psiej fobii. Na betonie widniał wyrysowany kolorową kredą portret kobiety o znajomej twarzy, jednak im dłużej się przyglądał, tym bardziej stawała się obca. Wiatr przywiał kilka białych foliowych toreb, które tańczyły w powietrzu nieopodal; nie zważając na ból stóp, Jintong rzucił się ku nim. Złapawszy jedną, popędził za drugą aż na skraj placu, pozostawiając na betonie krwawe ślady. Druga torba zawisła na gałęzi ostrokrzewu. Jintong usiadł pod nim i pozostał w tej pozycji mimo bolesnych, lodowatych ukłuć w okolicach odbytu. Owinąwszy jedną stopę w folię, zauważył, że na drzewie wisi dużo więcej torebek. W porywie radosnego szaleństwa pozdejmował je, jedna po drugiej, i owinął je wszystkie wokół nóg, które zaczęły przypominać niedźwiedzie łapy. Wstał i ruszył dalej, czując pod stopami przyjemną miękkość; ból znacznie się zmniejszył, a serce aż podskoczyło z radości. Szelest jego kroków niósł się daleko. Od strony Rzeki Wodnego Smoka rozlegał się łoskot pracujących kafarów. Trafił do Dzielnicy Cynamonowców, w czasie gdy jej mieszkańcy spali najgłębszym snem. Tylko na południowym wschodzie, w kilku oknach nowego, najbardziej luksusowego budynku w mieście, zwanego Wieżą Cynamonowca, paliły się jakieś światła, poza tym cała dzielnica była pogrążona w ciemności. Wreszcie Jintong postanowił skierować się w stronę pagody. Wróci do matki i już nie odejdzie i niech się dzieje, co chce. Jest tchórzem – trudno, pozostanie tchórzem, jest do niczego – trudno, to się już nie zmieni. Co prawda, u boku matki nie będzie jadł strusich jaj ani zażywał kąpieli w saunie, lecz na pewno nie upadnie tak nisko, by włóczyć się nago po mieście.

Fasady domów po obu stronach ulicy wypełniały witryny sklepów. Absolutnie nie powinien był zatrzymywać się przed rzęsiście oświetlonymi wystawami, lecz tak właśnie się stało. Z jednej z witryn spoglądało na niego sześć modnie wystrojonych manekinów, trzy kobiece i trzy męskie. Kobiece, w sukniach wyglądających jak utkane z porannej mgły, były zrobione z kości słoniowej. Miały złote albo czarne włosy, gładkie myślące czoła, wydatne proste nosy, zakręcone rzęsy, urocze, łagodne spojrzenia i miękkie czerwone wargi, lecz, rzecz jasna, to ich obfite biusty najbardziej oczarowały Jintonga. Im dłużej im się przyglądał, tym silniejsze odnosił wrażenie, że budzą się do życia. Słodki zapach ich piersi sączył się przez szkło, ogrzewał jego serce. Odzyskał świadomość dopiero w chwili, gdy uderzył czołem w lodowatą szybę. Zląkł się, że znowu ogarnia go szaleństwo, z którego już nie zdoła się otrząsnąć. W przebłysku przytomności umysłu cofnął się i zmusił do ucieczki, lecz biegnąc, zatoczył koło i niepostrzeżenie znalazł się w punkcie wyjścia. Wzniósł ręce ku niebu, ku bladym gwiazdom i zaczął się modlić: „Ojcze w Niebiosach, pozwól mi ich dotknąć, błagam, jeden jedyny raz, a nie będę już prosił o nic więcej!"

Rzucił się ku manekinom, czując, jak szkło roztrzaskuje się bezgłośnie na drobne kawałki. Manekiny przewróciły się na plecy, zanim zdążył ich dotknąć. Gdy jego dłoń wreszcie spoczęła na jednej z twardych piersi, dotarła do niego straszliwa prawda: wielkie nieba, ona nie ma sutka!

Fala gorącej, słonej cieczy zalała mu oczy i usta; zapadł się w bezdenną otchłań.

50

Pod koniec lat osiemdziesiątych należące do Miejskiego Urzędu Kultury Biuro Zarządzania Zabytkami postanowiło zbudować wielki park rozrywki na wzgórzu, gdzie stała pagoda. Grupa składająca się z czerwonego spychacza, kilkunastu tymczasowo oddelegowanych milicjantów, uzbrojonych w pałki, notariusza z Urzędu Notarialnego, reportera z miejskiej telewizji i dziennikarza z miejskiej gazety, na czele z dyrektorem Biura Zarządzania Zabytkami, otoczyła domek przy pagodzie. Dyrektor odczytał na głos matce rodziny Shangguan oficjalną decyzję:

– Na podstawie dochodzenia ustalono, że dom przy pagodzie jest własnością państwową, należącą do powiatu Północno-Wschodniego Gaomi, a nie prywatną własnością Shangguan Lu i jej syna Shangguana Jintonga. Należący do nich dom został sprzedany za odpowiednią cenę i przeszedł na własność ich krewnego Hana Papugi. Shangguan Lu i jej syn bezprawnie zajmują wyżej wymienioną nieruchomość w pobliżu pagody i mają opuścić ją w ciągu sześciu godzin. Jeśli tego nie uczynią, zostaną zgodnie z prawem pociągnięci do odpowiedzialności za nielegalne zajmowanie własności państwowej. Shangguan Lu, czy rozumie pani, co pani usłyszała? – zagrzmiał dyrektor.

Siedząca na kangu, nieporuszona jak skała Shangguan Lu rzekła:

– Wasze buldożery będą musiały przejechać po mnie!

– Panie Shangguan – zwrócił się dyrektor do Jintonga – pańska matka straciła rozum. Proszę spróbować ją przekonać. Prawdziwy mędrzec dostosowuje się do okoliczności. Nie warto robić sobie wroga z władz!

Jintong, który spędził trzy lata w szpitalu psychiatrycznym z powodu rozbicia wystawy sklepowej i zniszczenia manekina, pokręcił głową obojętnie. Na jego czole świeciła wielka blizna, apatyczne spojrzenie świadczyło o totalnym skretynieniu. Gdy dyrektor wyjął telefon komórkowy, Jintong padł na kolana, chwycił się rękoma za głowę i jęknął:

– Jestem psychicznie chory… Proszę, bez elektrowstrząsów… Jestem psychicznie chory… Bez elektrowstrząsów…

Dyrektor spojrzał zmieszany na notariusza.

– Stara straciła rozum, młody psychiczny… Co teraz?

– Mamy nagranie, to będzie nasz dowód. Trzeba ich stąd wyprowadzić siłą!

Dyrektor skinął ręką. Kilkunastu milicjantów wdarło się do domu i wyciągnęło Shangguan Lu i Shangguana Jintonga na zewnątrz. Shangguan Lu walczyła jak lew o posiwiałej grzywie, Shangguan Jintong tylko błagał o litość:

– Proszę, bez elektrowstrząsów… Jestem psychicznie chory… Proszę, bez elektrowstrząsów…

Gdy matka próbowała uciec w kierunku pobliskich krytych strzechą chat, milicjanci związali jej ręce i spętali nogi. Z wściekłości toczyła pianę z ust; w końcu straciła przytomność.

Milicjanci wyrzucili na zewnątrz kilka starych zrujnowanych mebli i trochę pościeli. Czerwony spychacz uniósł gigantyczną łyżkę z rzędem wielkich stalowych zębisk i plując kłębami dymu z blaszanego komina, wgryzł się w domek pod pagodą. Shangguan Jintong miał wrażenie, że ten czerwony potwór za chwilę zgniecie jego samego. Przerażony skulił się pod zimnym murem pagody i z wytrzeszczonymi oczyma czekał na śmierć.

W tej krytycznej chwili z nieba spadł niewidziany od wielu lat Sima Liang.

Już jakiś kwadrans wcześniej zobaczyłem na niebie ponad Dalanem trawiastozielony helikopter. Jego sylwetka, podobna do gigantycznej ważki, obniżała się z dużą szybkością. Był coraz bliżej ziemi; parę razy o mało nie zadrapał sobie obwisłego brzucha o spiczasty wierzchołek pagody. Zadzierał zadek wysoko w górę, a szybko kręcące się śmigła na jego łbie wzbudzały silny podmuch i wydawały buczący odgłos, od którego kręciło mi się w głowie. W kokpicie, na oślepiającym tle nieba, dojrzałem okrągłą głowę, która wychylała się na zewnątrz i patrzyła w dół. Zanim zdążyłem przyjrzeć się twarzy, głowa zniknęła mi z pola widzenia. Czerwony spychacz, z rykiem i szczękiem gąsienic, niczym dziwaczny potwór z epoki dinozaurów, zbliżał się do naszego domu, unosząc wysoko ogromną stalową łyżkę. Stary taoista, mistrz Men, ukazał się jak cień u stóp pagody, odziany w swoją tradycyjną czarną szatę; po chwili znikł bez śladu. Nie mogłem powstrzymać krzyku:

– Proszę, bez elektrowstrząsów… Jestem psychicznie chory… Czy to wam nie wystarczy?

Trawiasty helikopter wrócił. Pochylał się w jedną stronę, plując kłębami żółtego dymu. Z kokpitu wyjrzała jakaś kobieta. Krzyczała coś, lecz w ogłuszającym huku helikoptera dało się dosłyszeć tylko:

– Wstrzymać!… Nie burzyć… Zabytek… Qiu Wujin…

Qiu Wujin był wnukiem starego pana Qina Drugiego, który uczył Simę Ku i mnie. Kierował Biurem Zarządzania Zabytkami, jednak nie zajmował się ochroną zabytków, lecz raczej ich eksploatacją. Właśnie trzymał w ręku misę z seledynowej porcelany, która należała do naszej rodziny i przyglądał jej się bardzo dokładnie. Oczy mu błyszczały, tłuste policzki drgały; krzyki rozlegające się od strony helikoptera nagle wyrwały go z zamyślenia. Gdy spojrzał w górę, helikopter zawrócił i spowił go obłokiem żółtego dymu.

W końcu trawiasta maszyna wylądowała przed pagodą. Dygotała jeszcze przez dłuższą chwilę; płaskie skrzydła śmigła, przypominające nosidło, na którym Stary Geng nosił pastę z krewetek, kręciły się bezużytecznie nadal, stopniowo zwalniając; wreszcie zaterkotały po raz ostatni i stanęły. Maszyna siedziała nieruchomo, wytrzeszczając ślepia. W jej brzuchu otwarły się drzwiczki. Po krótkiej drabince zszedł mężczyzna w skórzanym płaszczu, a za nim kobieta w pomarańczowym sztormiaku. Reszta jej ubrania także krzyczała pomarańczową barwą: gdy schodziła po drabince, wiatr podwiewał jej płaszcz, odsłaniając pomarańczową spódnicę w nieco bardziej stonowanym odcieniu. Idąc, mocno napinała mięśnie łydek. W końcu dojrzałem jej twarz. Zgodnie ze swoim zwyczajem, zacząłem jednak od zlustrowania ukrytych pod płaszczem i swetrem piersi. Były bardzo duże. Nie miała na sobie stanika, do brodawek ściśle przylegał obcisły wełniany golf, także pomarańczowy, w kolorze spódnicy. Duży złoty wisiorek krył się w rowku między piersiami. Jej twarz miała dostojny wyraz, na głowie pyszniły się loki – czarne, lśniące i tak gęste, że nie dało się dojrzeć skóry głowy. Rozpoznałem ją: była to Lu Shengli, córka Lu Lirena i mojej siostry Shangguan Pandi, była dyrektorka miejskiego oddziału Banku Przemysłowo-Handlowego, a obecnie burmistrz miasta Dalan. Poprzednia burmistrz, Ji Jadeitowa Gałązka, zeszła z tego świata na skutek wylewu krwi do mózgu, a według niektórych, umarła ze złości. Byłem autentycznie obłąkany, lecz z wielu spraw doskonale zdawałem sobie sprawę; znalem też powód, dla którego Lu Shengli została burmistrzem Dalanu, jednak nie zamierzam go zdradzać. Lu Shengli odziedziczyła ciało po mojej Piątej Siostrze, lecz prezentowała się znacznie godniej i dostojniej, co dowodzi tezy, że następne pokolenia zawsze przewyższają poprzednie. Chodziła wyprostowana, z podniesioną głową i piersią wypiętą jak u doskonałego konia wyścigowego. Za nią z helikoptera wyłonił się mężczyzna w średnim wieku, o dużej głowie. Był w markowym garniturze i szerokim krawacie. Dalej Lu Shengli szła u jego boku i nie mogła w pełni zademonstrować swojego wyścigowego chodu.

Mężczyzna nieco łysiał, lecz miał oczy psotnego chłopca; kryła się w nich jakaś tajemnica. Pod pokaźnym nosem rysowały się kształtne, niewielkie usta o pełnych wargach; dwa duże, mięsiste płatki uszu zwisały ciężko, podobne do indyczych korali. Nigdy przedtem nie widziałem takiej męskiej twarzy, ani, rzecz jasna, kobiecej. Tak szlachetne oblicza zdarzają się tylko u cesarzy i ludzi, którzy cieszą się powodzeniem w miłości. Tacy właśnie miewają po trzy żony, sześć faworyt i siedemdziesiąt dwie konkubiny. Podejrzewałem, że to Sima Liang, ale jednocześnie nie miałem odwagi w to uwierzyć. Na razie jeszcze mnie nie zauważył, co mnie cieszyło – zapewne na mój widok tak samo nie śmiałby uwierzyć w moją tożsamość. Shangguan Jintong był teraz umysłowo chory, cierpiał na miłosną obsesję. Za mężczyzną wyszła druga kobieta – mieszanej rasy, postawniejsza od Lu Shengli. Miała głęboko osadzone oczy i wydatne krwistoczerwone usta, piersi białe jak śnieg, zimne jak szron, gładkie jak jedwab; malutkie, zgrabne brodawki były spiczaste jak pyszczki jeża.

Od strony mostu na Rzece Czarnej Wody nadjechały dwie wyjątkowo długie limuzyny, czerwona i biała; jechały bardzo blisko siebie, jedna za drugą. Przypominały samca i samicę. Ciekawe, jakiego koloru byłoby ich potomstwo…

Lu Shengli co chwila spoglądała na mężczyznę; na jej surowym obliczu rozkwitał czarujący uśmiech. Był to uśmiech cenniejszy niż diament i bardziej przerażający niż śmiertelna trucizna. Dyrektor Biura Zarządzania Zabytkami z naszą seledynową misą w ręku zbliżył się do niej truchcikiem.

– Pani burmistrz Lu, pani burmistrz Lu! Bardzo nam miło, że zechciała pani przyjrzeć się naszej pracy.

– Co zamierzacie? – spytała Lu Shengli.

– Zamierzamy wokół tej pagody zbudować park rozrywki, który przyciągałby turystów z kraju i zagranicy – oznajmił dyrektor.

– A dlaczego ja nic o tym nie wiem?

– Tę decyzję podjęła pani Ji Jadeitowa Gałązka.

– Wszystkie jej decyzje należy powtórnie rozważyć. Ta pagoda powinna być chroniona, nie życzę sobie też, by burzono ten dom. W tym miejscu odnowimy tradycję śnieżnego targu. Co to za atrakcja: automaty do gry, samochodziki, stoły do pingponga? Tak sobie wyobrażacie rozrywkę? Towarzyszu, trzeba mieć wizję! Musimy czymś przyciągnąć zagranicznych turystów, jeśli chcemy, by wydawali u nas pieniądze. Już apelowałam do wszystkich mieszkańców, by naśladowali Wschodnie Centrum Ptaków, by uczyli się od nich przedsiębiorczości, próbowali nowych dróg, realizowali oryginalne pomysły. W końcu czym jest reforma? Co to znaczy otwarcie? To zmiana sposobu myślenia i sposobu działania. Nie ma pomysłów nie do zrealizowania, są tylko takie, na które jeszcze nikt nie wpadł! Wschodnie Centrum Ptaków przystępuje właśnie do realizacji Projektu Feniksa: krzyżując strusie, bażanty i pawie, mają nadzieję wyhodować feniksa, istotę, o której opowiadają nasze legendy…

Przemawianie stało się jej nałogiem. Im dłużej mówiła, tym bardziej się zapalała, niczym rozpędzony koń o rozgrzanych kopytach. Notariusz i milicjanci stali jak słupy. Reporter z miejskiej telewizji, podwładny świeżo powołanego na stanowisko dyrektora Urzędu Radia i Telewizji redaktora słynnego „Jednorożca", z kamerą na ramieniu filmował panią burmistrz Lu Shengli i wszystkich dostojnych gości. Dziennikarze z gazet nagle ocknęli się z odrętwienia i zaczęli biegać tam i z powrotem; to przyklękając, to prostując się, pstrykali im zdjęcia.

Sima Liang wreszcie dostrzegł matkę, która leżała ze związanymi rękami i nogami przed pagodą. Zachwiał się mocno, jakby jakaś potężna ręka chwyciła go za głowę i potrząsnęła. Cofnął się o krok. Jego wielka, okrągła głowa zakołysała się, łzy trysnęły z oczu. Kolana uginały się pod nim pomału, wreszcie ukląkł gwałtownie.

– Babciu, babciu! – zaszlochał głośno.

Płakał szczerze, czego dowodziły jego rzewne łzy i zasmarkany nos. Shangguan Lu otworzyła swoje ledwie widzące oczy i drżącymi wargami wymówiła:

– Liang? To ty?

– Babciu, babciu kochana! Tak, to ja, Sima Liang! Ten sam Sima Liang, którego wykarmiłaś własną piersią! – szlochał.

Shangguan Lu zakołysała ciałem na boki.

– Kuzynko, jak mogłaś tak związać babcię? – spytał Sima Liang, podnosząc się.

– Mój błąd, kuzynie – rzekła zawstydzona Lu Shengli, po czym zwróciła się do Qina Wujina i wysyczała przez zęby: – Sukinsyny!

Pod Qinem Wujinem ugięły się kolana, lecz zdołał utrzymać porcelanowe naczynie.

– Niech tylko wrócę… nie, zrobię to od razu. Niniejszym zwalniam pana ze stanowiska! Po powrocie napisze pan samokrytykę! – krzyknęła Lu Shengli.

Schyliła się i zaczęła rozplątywać więzy matki. Napotkawszy wyjątkowo mocno zaciągnięty węzeł, szarpnęła go zębami i rozluźniła. Był to nad wyraz wzruszający widok. Lu Shengli pomogła matce wstać.

– Babciu, przyjechałam za późno – powiedziała. Matka spojrzała na nią niepewnie.

– Kim pani jest? – spytała.

– Nie poznajesz mnie, babciu? Jestem Lu Shengli, twoja wnuczka!

– Nie jesteś do niej podobna. – Matka pokręciła głową i poszukała wzrokiem Simy Lianga. – Liang, babcia chce cię dotknąć. Jesteś chudy czy gruby? Tak, ty jesteś mój Liang, zgadza się – oznajmiła, pomacawszy jego głowę. – Człowiek się zmienia, ale jego czaszka nigdy. Cały ludzki los jest w niej zapisany. Zupełnie nieźle wyglądasz, dziecko, przynajmniej jedzenia ci nie brakuje.

– Nie brakuje, babciu – załkał Sima Liang. – Wyrwaliśmy się z biedy, możesz już przestać się martwić, czeka cię wygodne życie. A co z moim wujaszkiem? Jak się miewa?

Stanęliśmy twarzą w twarz. Czy mam dalej udawać szaleńca, czy też pokazać mu trzeźwą stronę mojego umysłu? Nie widzieliśmy się od prawie czterdziestu lat; bardzo by się zasmucił, gdyby zobaczył mnie psychicznie chorego. Postanowiłem więc, że dla mojego przyjaciela z dzieciństwa będę normalną, inteligentną osobą.

– Liang! Sima Liang!

– Jintong! Wujaszek Jintong!

Rzuciliśmy się sobie w objęcia. Mocny zapach wody kolońskiej przyprawił mnie o zawrót głowy. Kiedy Liang mnie puścił, spojrzałem w jego ruchliwe oczy. Westchnął jak człowiek bardzo mądry i wykształcony. Na klapie jego starannie odprasowanego garnituru dostrzegłem ślady moich łez i smarków. W tym momencie Lu Shengli wyciągnęła ku mnie rękę, jakby chciała wymienić uścisk dłoni, lecz gdy ja uczyniłem to samo, ona cofnęła swoją. Poczułem wstyd i gniew jednocześnie. Lu Shengli, do diabła, zapomniałaś o swojej przeszłości! Zapomniałaś o historii! A niech cię! Zapomnieć historię oznacza zdradzić! Zdradziłaś rodzinę Shangguan, bo ja reprezentuję… właściwie kogo? Nikogo, nawet nie siebie…

– Witaj, wujku. Ledwie tu trafiłam, od razu zaczęłam się rozpytywać o ciebie i babcię.

Kłamstwa. Od początku do końca kłamstwa. Lu Shengli, odziedziczyłaś bogatą wyobraźnię Shangguan Pandi, kierowniczki brygady hodowlanej w Państwowym Gospodarstwie Rolnym Rzeki Wodnego Smoka – ona otworzyła burdel w boskim ogrodzie zwierząt, a ty chcesz hodować feniksy. Niestety, nie odziedziczyłaś jej szczerości.

Towarzysząca Simie Liangowi kobieta o europejskiej urodzie zbliżyła się do mnie, by uścisnąć moją dłoń. Miała duże, jędrne, zimne, gładkie, jasne, obfite, lecz nie nadmiernie tłuste piersi. Sima Liang zaimponował mi, przyprowadzając ze sobą tę drogocenną piękność o urodzie aktorki z filmu, który pokazywał nam Babbitt. Nasi przodkowie na pewno są z niego bardzo dumni. Kobieta musiała być odporna na chłód – miała na sobie tylko cienką sukienkę.

– Dzień dobry! – powiedziała nieporadną chińszczyzną, wypinając pierś w moją stronę.

Czy wspominałem już, że na widok pięknego biustu traciłem kontrolę nad językiem?

– Piękne piersi – odparłem.

– Kto by pomyślał, że wujek tak skończy… – rzekła Lu Shengli z żalem w głosie.

– Wszystko się da załatwić – zapewnił z uśmiechem Sima Liang. – Wykurujemy naszego wujka. Pani burmistrz, zamierzam zainwestować tu sto milionów. Zbuduję największy hotel w mieście, wyłożę fundusze na ochronę tej pagody. Co do Wschodniego Centrum Ptaków Hana Papugi, wyślę tam kogoś na rekonesans, a potem zdecyduję, czy włożyć pieniądze w ten interes. W końcu jest pani potomkinią rodziny Shangguan – jako burmistrz cieszy się pani moim pełnym poparciem. Mam tylko nadzieję, że takie incydenty jak ten, ze związaniem naszej babci, nie będą się powtarzały.

– Gwarantuję, że członkowie tej rodziny będą traktowani z największą delikatnością i troską – oświadczyła Lu Shengli.

Uroczyste podpisanie kontraktu na budowę hotelu w Dalanie, wspólne przedsięwzięcie władz miejskich i rekina finansjery Simy Lianga, miało miejsce w sali konferencyjnej Wieży Cynamonowca. Gdy Liang już wszystko podpisał, poszedłem za nim do apartamentu prezydenckiego na siedemnastym piętrze. Podłoga była gładka jak lustro; odbijała się w niej cała moja postać. Na ścianie wisiał obraz olejny, przedstawiający kobietę niosącą na głowie dzban z wodą; była kompletnie naga, jej sutki przypominały dojrzałe czerwone czereśnie.

– Wujku, nie przyglądaj się tej imitacji – rzekł Sima Liang. – Poczekaj, załatwię ci coś bardziej namacalnego. Manii! – zawołał.

Do pokoju weszła kobieta o cudzoziemskiej urodzie.

– Pomóż wujkowi się wykąpać i zmienić ubranie – polecił.

– Nie, Liang, nie trzeba – zaprotestowałem.

– Ależ wujku, nie krępuj się, proszę. Byliśmy razem w niedoli, teraz będziemy dzielić się szczęściem. Gdy będziesz czegokolwiek potrzebował – jedzenia, ubrania, rozrywki – wystarczy jedno twoje słowo. Proszę, nie odmawiaj z uprzejmości. Swoją uprzejmą odmową okazujesz mi pogardę!

Manii zaprowadziła mnie do łazienki. Miała na sobie sukienkę króciutką jak abażur, na cieniutkich ramiączkach, kołyszącą się z każdym jej krokiem. Uśmiechnęła się uwodzicielsko i odezwała się łamaną chińszczyzną:

– Wuju, czegokolwiek potrzebujesz, wszystko dostaniesz, tak powiedział pan Sima.

Zaczęła mi zdejmować ubranie, sztuka po sztuce, tak samo jak kiedyś zrobiła to Stara Jin. Wymamrotałem coś w proteście, lecz mój opór przypominał raczej zgodną współpracę. Moja odzież, rozpadająca się jak mokry papier, wylądowała w czarnym plastikowym worku. Gdy już byłem całkiem nagi, przykucnąłem, zakrywając krocze rękami, jak to miałem w zwyczaju.

– Proszę, niech dostojny pan zanurzy się w naczyniu! – rzekła dziewczyna, wskazując ręką gigantyczną wannę koloru kawowego.

Była wyraźnie dumna, że udało jej się użyć klasycznego zwrotu, lecz ja przeraziłem się jeszcze bardziej. Skorzystałem jednak z zaproszenia i zanurzyłem się w naczyniu.

Manii pokręciła kilkoma kurkami; białe strumienie gorącej wody trysnęły z otworów w różnych miejscach wanny i zaczęły masować mi kark i plecy jak czyjeś delikatne ręce, zmywając z mojego ciała wieloletnie pokłady brudu. Manii w plastikowym czepku na głowie, zdjąwszy swoją abażurową sukienkę, stanęła przede mną. Wygięła się we wdzięcznej pozie, po czym wskoczyła do wanny i rzuciła się na mnie niczym „Natha wzburzający wielkie morze". Namydliła moje ciało przezroczystym żelem do kąpieli. Masowała mnie, szorowała, obracała we wszystkie strony. Wreszcie zebrałem odwagę i złapałem ją ustami za sutek. Zachichotała i ucichła. Znowu zachichotała i znowu ucichła. Brzmiała jak silnik, który z powodu nieudolności kierowcy nie może zapalić. Szybko odkryła moją słabość; jej energiczne, pełne zapału piersi zwisły zawiedzione. Przyzwoicie, jak pielęgniarka, wyszorowała mi plecy, umyła głowę i narzuciła mi na ramiona miękki szlafrok.

51

– No i jak tam, wujaszku? – spytał z uśmiechem Sima Liang, który siedział rozparty na szerokiej skórzanej sofie i palił cygaro z wyspy Luzom. – Jak wrażenia?

– Wspaniałe. Nigdy nie czułem się tak znakomicie – odparłem z wdzięcznością.

– Widzisz, wujaszku? Jesteś uratowany. Przebierz się szybko, chcę ci coś pokazać.

Długaśny cadillac zawiózł mnie i Simę Lianga do gwarnej handlowej dzielnicy miasta Dalan i zatrzymał się przed sklepem bieliźniarskim o nowiutkim wystroju. Nasz samochód, podobny do smoczej łodzi, otoczył ciekawski tłumek, a my wysiedliśmy i poszliśmy w stronę wejścia. Na obszernej wystawie, za gigantyczną, przejrzystą taflą szkła stało mnóstwo manekinów. Nad drzwiami widniał fantazyjnie wykaligrafowany napis „Sklep Bieliźniany «Upiększ Swe Wdzięki»" oraz „Najlepsza światowa jakość, najmodniejsze modele, dzieła sztuki bieliźnianej".

– I co ty na to, wujaszku? – spytał Sima Liang.

– Wspaniałe! – odparłem z entuzjazmem, niejasno przeczuwając jego zamiary.

– Od dziś jesteś szefem sklepu z damską bielizną – rzekł Sima Liang. Mimo wcześniejszych przeczuć, byłem ogromnie zaskoczony.

– Ja? Ale ja się nie nadaję…

– Wujaszku, jesteś specjalistą od damskich cycków. Właśnie tacy jak ty specjaliści od cycków powinni handlować biustonoszami. Będziesz właściwym człowiekiem na właściwym miejscu!

Sima Liang poprowadził mnie do obszernego wnętrza przez automatyczne, obracające się bezgłośnie drzwi obrotowe. Wciąż trwały tam prace dekoratorskie: wszystkie ściany wykładano lustrami, sufit także pokryto odbijającym ludzkie sylwetki złocistym materiałem. Lampy na suficie i ścianach miały kształt kobiecych piersi. Robotnicy miękkimi szmatkami polerowali szkło. Podbiegł do nas brygadzista i skłonił się.

– Wujaszku, jeśli chciałbyś tu cokolwiek poprawić, zgłoś nam od razu.

– „Upiększ Swe Wdzięki" – ta nazwa niezupełnie mi odpowiada, jest zbyt pospolita – rzekłem.

– To ty jesteś specjalistą. Jak byś nazwał ten interes?

– „Jednorożec" – wypaliłem. – „Jednorożec: świat biustonoszy". Po chwili milczenia Sima Liang zaśmiał się.

– Ależ wujaszku, te skarby zawsze występują parami!

– „Jednorożec" byłby najlepszy. Mnie się podoba.

– To ty jesteś szefem. Będzie tak, jak sobie życzysz. Niech szybko zrobią nowy napis. Zamienimy „Upiększ Swe Wdzięki" na „Jednorożca"… Jednorożec, jednorożec… – powtarzał Liang z uśmiechem. – Ma swój urok, ma swój styl. Wiesz co, wujku, jesteś świetny. Choćbyś przystawił mi nóż do żeber, nigdy w życiu bym nie wymyślił tak oryginalnej nazwy dla sklepu z biustonoszami.

– Kobiety z reguły nie życzą sobie, by ktoś ot, tak łapał je za piersi – rzekł nonszalancko „Jednorożec", dyrektor Urzędu Radia i Telewizji, mieszając srebrną łyżeczką w filiżance z neską.

Siedzieliśmy w kawiarence „Lili". Jego głowę, głowę człowieka, który wiele w życiu doświadczył, zdobiły starannie uczesane siwe włosy. Miał ciemną, lecz bardzo czystą twarz, żółte, lecz zadbane zęby, palce o pożółkłej, lecz delikatnej skórze. Zapalił drogiego papierosa marki Chiny i spojrzał na mnie spod oka.

– Myśli pan, że u boku tego bogacza Simy Lianga może pan robić, co się panu żywnie podoba?

– Nie, wcale nie. – Shangguan Jintong powstrzymał ogień gniewu, rozpalający się w jego sercu, z przyzwyczajenia starając się zachować uprzejmość wobec tego człowieka, który odkąd zdobył rozgłos w czasie „rewolucji kulturalnej", wciąż był na świeczniku. – Panie dyrektorze, proszę być ze mną szczerym.

– He, he – zaśmiał się drwiąco. – Synalek Simy Ku, tego zatwardziałego kontrrewolucjonisty o rękach splamionych krwią ludu Północno-Wschodniego Gaomi, ledwie dochrapał się trochę forsy, stał się jednym z najbardziej rozpieszczanych gości w Dalanie! Cóż, za pieniądze nawet diabeł będzie obracał młyńskim kamieniem! A ty, Shangguanie Jintongu, kim byłeś w przeszłości? Nekrofilem i wariatem, a teraz kim jesteś? Prezesem zarządu! – Rozpalający się w nim zapał walki klas sprawił, że oczy mu poczerwieniały; zdusił papierosa w palcach tak mocno, że kapnęła z niego smoła. – Jednak nie przyszedłem tu dziś po to, by propagować rewolucję – rzekł bezwzględnym tonem – lecz w poszukiwaniu sławy i korzyści.

Słuchałem go spokojnie. Shangguan Jintong znosił upokorzenia przez całe życie, teraz było mu już wszystko jedno.

– Dobrze wiesz i na pewno nigdy nie zapomnisz – ciągnął – ile wycierpiałem dla rewolucji tego dnia, gdy prowadziliśmy ciebie i twoją matkę przez targ. Ja też nie zapomniałem, o nie, doskonale pamiętam ten ból twarzy, ból twojego ciosu. Stworzyłem potem brygadę „Jednorożec" i własny program, który nadawała stacja radiowa Komitetu Rewolucyjnego i wykorzystywałem go do rozpowszechniania wielu ważnych informacji edukacyjnych, służących Wielkiej Rewolucji Kulturalnej. Każdy człowiek koło pięćdziesiątki pamięta „Jednorożca". Przez ostatnie trzydzieści lat pod tym pseudonimem opublikowałem w ogólnokrajowej prasie osiemdziesiąt osiem słynnych artykułów. Nazwa „Jednorożec" wszystkim kojarzy się ze mną. A ty posługujesz się nią, handlując damską bielizną! Ty i Sima Liang jesteście tak bezczelni, że nie zważacie na to, z kim zadzieracie. To, co wyprawiacie, jest niczym innym, jak obłąkaną zemstą klasową, jawnym szkalowaniem reputacji uczciwego obywatela! Mam zamiar napisać demaskatorski tekst na wasz temat. Pozwę was do sądu, będę z wami walczył na śmierć i życie!

– Jak sobie chcesz – odparłem; w głowie mi wrzało.

– Shangguanie Jintongu, nie myśl sobie, że skoro Lu Shengli została burmistrzem, nie musisz się już niczego bać. Mój szwagier jest zastępcą szefa komitetu w prowincji i ma jeszcze wyższą pozycję od niej. Wiem też wszystko o jej ciemnych sprawkach. „Jednorożec" z łatwością zepchnie ją z piedestału.

– Spychaj ją sobie, nie mam z nią nic wspólnego.

– Rzecz oczywista, „Jednorożec" nie ma ochoty nikomu szkodzić. W istocie jesteśmy ludźmi z jednej wioski, ty i ja. Dlatego żądam tylko, żebyście spełnili moją prośbę.

– Zamieniam się w słuch, szanowny panie dyrektorze.

– Sądzę, że możemy załatwić tę sprawę prywatnie.

– Proszę więc podać cenę. Wystawił trzy palce.

– Nie chcę wyjść na naciągacza, więc niech będzie trzydzieści tysięcy. Dla Simy Lianga to jak trzy włoski ze skór dziewięciu wołów… Poza tym zawiadomcie Lu Shengli, że życzę sobie zostać zastępcą szefa komitetu przy Radzie Miejskiej. Jeśli się nie podporządkujecie, będziecie skończeni.

Zrobiło mi się zimno. Wstałem.

– Panie dyrektorze, w sprawach finansowych proszę się kontaktować z Simą Liangiem. Mój sklep dopiero co rozpoczął działalność i nie zarobił jeszcze ani juana. W sprawach urzędowych także nie mam rozeznania i brak mi kompetencji, by rozmawiać z Lu Shengli.

– Niech go szlag. A więc tak sobie pogrywa? – Sima Liang uśmiechnął się. – Nawet nie zasięgnął języka, nie ma pojęcia, co zamierza Sima Liang! Zajmę się tym sukinsynem, wujaszku. Będzie łykał własne zęby. Jeśli chodzi o szantaż, o dobieranie się do skóry wielkim tego świata – to jestem ekspertem w tym fachu, „Jednorożec" nie dorasta mi do pięt!

Po paru dniach Sima Liang powiedział mi:

– Wujaszku, możesz robić swoje. Rozwijaj swój talent. Już uciszyłem tego drania „Jednorożca"; nie pytaj, jakim sposobem, ale od dziś będzie siedział grzecznie i już nie podskoczy. Zafundowaliśmy mu małą dyktaturę klasy posiadającej. Więc nie przejmuj się pieniędzmi, wujaszku, tylko baw się dobrze i przynoś dumę rodzinie Shangguan. Pokażmy, na co nas stać! Póki ja mam pieniądze, ty też je masz. Zresztą czymże są pieniądze? Pieniądze to żółwie jaja, to psie gówno! Co do babci, to już załatwiłem jej regularne dostawy wszystkiego, czego jej trzeba. A ja tymczasem mam na oku wielki interes. Wrócę tu za rok. Zainstaluję ci telefon, w razie czego będę do ciebie dzwonił. Nie pytaj, dokąd jadę ani skąd wracam…

„Jednorożec: świat biustonoszy" prosperował znakomicie. Miasto rozrastało się w szalonym tempie; na Rzece Wodnego Smoka zbudowano kolejny most. Tam gdzie niegdyś mieścił się pegeer, wybudowano dwie wielkie przędzalnie bawełny i fabrykę włókien sztucznych; teren ten zamienił się w słynną „dzielnicę tekstylną".

52

Wieczorem siódmego marca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego pierwszego roku padał drobny wiosenny deszcz. Szef zarządu firmy „Jednorożec: świat biustonoszy", Shangguan Jintong, był nad wyraz rozemocjonowany i czuł wielki natłok myśli. Przechadzał się z radosnym wigorem po sklepie, w którym już pogaszono światła; z piętra dochodziły wciąż odgłosy rozmów i chichoty sprzedawczyń. Biustonosze sprzedawały się znakomicie, strumień pieniędzy płynął nieprzerwanie. Z powodu niedoboru personelu „Jednorożec" zaczął się ogłaszać w telewizji – po wczorajszym ogłoszeniu dziś zjawiło się dwieście dziewcząt poszukujących pracy… cóż za ogrom wrażeń. Jintong oparł zmęczoną głowę o szybę wystawową i wyjrzał na ulicę, by nieco oprzytomnieć i uspokoić pędzące myśli. W sklepach po obu stronach ulicy także pogaszono światła, neony mrugały wśród migoczących kropel deszczu. Autobus nowej linii numer osiem kursował w tę i z powrotem między Piaszczystymi Wzgórzami a Ośmiograniastą Studnią. Przed restauracją „Sto Ptaków" rósł platan; jego mokre gałęzie kołysały się w bladym świetle latarni. Na gałęziach wciąż wisiały zeszłoroczne owoce, młode listki już się rozwinęły. Pod drzewem był przystanek autobusowy. Gdy nadjechał wóz, wsiadła do niego dziewczyna, a wysiadła młoda kobieta. W pierwszej chwili wydawała się nieco zagubiona; rozglądała się bezradnie w deszczu. Wkrótce jednak zwróciła twarz w stronę „Jednorożca: świata biustonoszy" i pośpieszyła prosto w kierunku Jintonga, który stał w mrocznym wnętrzu sklepu. Była ubrana w płaszcz przeciwdeszczowy w kolorze niebieskawego kaczego jaja, miała gołą głowę. Włosy o granatowym odcieniu ściągnęła mocno do tyłu, odsłaniając gładkie, lśniące chłodnym blaskiem czoło. Jej bladą twarz zasnuwało coś w rodzaju mrocznej mgły; Jintong doszedł do wniosku, że musiała niedawno stracić męża. Później okazało się, że jego odczucia całkowicie odpowiadały prawdzie. Gdy zbliżała się do szklanej witryny, Jintong poczuł niespodziewany popłoch. Miał wrażenie, że jej przygnębienie przenika przez grubą szybę i rozchodzi się po sklepie. Zanim zdążyła podejść bliżej do wystawy, sklep zamienił się w salę żałobną. Jintong miał ochotę się ukryć, ale stracił zdolność poruszania się, niczym owad sparaliżowany spojrzeniem drapieżnej ropuchy – tak ostry i przenikliwy był wzrok kobiety w płaszczu. Trzeba przyznać, że oczy miała bardzo piękne, lecz ich spojrzenie przerażało. Zatrzymała się dokładnie naprzeciwko Jintonga. On stał w ciemności, a ona w świetle latarni, toteż zgodnie z prawami natury nie powinna dostrzec mężczyzny stojącego pod stalowym stojakiem, jednak bez wątpienia doskonale go widziała; w dodatku wiedziała, kim jest. Jej cel był jasny jak słońce; całe to bezradne rozglądanie się na przystanku pod platanem stanowiło rozmyślny spektakl, odegrany specjalnie dla niego. Oczywiście później twierdziła, że to Bóg pokazał jej drogę, lecz Jintong był pewien, że wszystko to zostało ukartowane od początku do końca, zwłaszcza gdy dowiedział się, że kobieta jest najstarszą córką szefa Urzędu Radia i Telewizji. „Jednorożec" z całą pewnością brał udział w tym spisku.

Stali naprzeciwko siebie, jakby to była schadzka kochanków; rozdzielała ich jedynie szyba, po której płynęły łzy deszczu. Uśmiechnęła się do niego. Na jej policzkach zarysowały się głębokie zmarszczki, które kiedyś były dołeczkami. Jintong czuł przez szkło kwaśną woń jej wdowiego oddechu. Fala głębokiego współczucia zalała mu serce. Wśród odgłosów ulewy, w przenikającej przez szybę woni mokrej ziemi współczucie zakorzeniło się i wypuściło pączki – Jintong poczuł, że ta kobieta jest towarzyszką jego niedoli. Spojrzał na nią jak na dawno niewidzianego przyjaciela; łzy popłynęły mu po twarzy. Jeszcze więcej łez trysnęło z oczu kobiety, zalewając jej białe policzki. Jintong uznał, że nie ma powodu, by nie otwierać jej drzwi, więc zrobił to. Wśród szumu deszczu, który wzmógł się gwałtownie, w wilgotnym, zimnym powietrzu, pełnym intensywnego zapachu błotnistej ziemi, najnaturalniej w świecie rzuciła się w jego objęcia. Jej usta przycisnęły jego usta. Jego ręka wśliznęła się pod płaszcz i dotknęła biustonosza, twardego, jakby był zrobiony ze sztywnego kartonu. Woń błotnistej ziemi, którą wydzielały jej włosy i kołnierz, otrzeźwiła go. Szybko puścił jej stanik, żałując, że w ogóle go dotykał. Żałował jednak na próżno, jak żółw, który już połknął złoty haczyk.

Nie znalazł powodu, dla którego miałby nie zapraszać jej do swojego mieszkania.

Zamknął za sobą drzwi na klucz, lecz po chwili poczuł się niezręcznie i czym prędzej je otworzył. Podał jej szklankę wody i poprosił, by usiadła. Nie skorzystała z zaproszenia. Nerwowo pocierał dłonią o dłoń. Nienawidził sam siebie za to prowokacyjne, niemoralne zachowanie. Gdyby mógł obciąć sobie palec i w ten sposób zmazać swoją winę, sprawić, by czas cofnął się o te fatalne pół godziny, nie wahałby się ani chwili. Niestety, było to niemożliwe, nawet gdyby pozbawił się wszystkich palców. Kobieta, którą przed chwilą tulił i całował, stała w jego pokoju, chowając twarz w dłoniach, i łkała. Łzy przeciekały jej między palcami; ba-da-ba-da – kapały na jej mokry od deszczu płaszcz. Po chwili przestała się zadowalać bezgłośnym łkaniem – jej ramiona zadrgały, zza dłoni dał się słyszeć szloch – zaraz wybuchnie głośnym płaczem. Jintong, z trudem hamując uczucie obrzydzenia do tej kobiety, która rozsiewała woń jaskiniowego zwierzęcia, posadził ją na swoim włoskim obrotowym fotelu prezesa o wysokim oparciu, pokrytym czerwoną skórą. Ledwie usiadła, poderwał ją z powrotem i pomógł jej zdjąć płaszcz. Zdejmując okrycie, chyba będzie musiała odsłonić twarz? Jej płaszcz był nasiąknięty mieszaniną wody deszczowej, potu, łez i smarków. Jintong stwierdził, że jest naprawdę brzydka: rozpłaszczony nos, wystające wargi, spiczasty podbródek – przypominała łasicę. Jak to się stało, że przez szybę wyglądała tak pociągająco? Kto chciał mnie oszukać? Lecz prawdziwa niespodzianka miała dopiero nadejść. Gdy nieznajoma zdjęła płaszcz, Jintong w myślach wrzasnął z przerażenia: ta kobieta o usianej czarnymi pieprzykami skórze nie miała pod spodem nic oprócz błękitnego stanika marki „Jednorożec: świat biustonoszy". Nie zdjęła nawet metki. Zawstydzona znowu zakryła twarz rękoma, odsłaniając pachę porośniętą czarnymi włoskami; rozszedł się kwaśny zapach potu. Shangguan Jintong czym prędzej z powrotem okrył ją płaszczem, lecz ona strząsnęła go z ramion na ziemię. Zamknął drzwi na klucz, zaciągnął zasłony, zasłaniając piękny widok na Wieżę Cynamonowca i na deszczową, zimną wiosenną noc, po czym podał jej kubek gorącej kawy.

– Droga młoda pani, zasługuję na śmierć, nic więcej, lecz błagam panią, niech pani przestanie płakać! – prosił. – Najbardziej ze wszystkiego na świecie boję się kobiecego płaczu. Jeśli tylko pani się uspokoi, może mnie pani jutro zaciągnąć na posterunek policji, może mi pani dać w twarz siedem tysięcy dziewięćset sześćdziesiąt trzy razy albo kazać mi paść na kolana i walić głową w ziemię. Słysząc pani szloch, czuję się tak potwornie winny. Błagam panią, błagam…

Wyciągnął chusteczkę i zaczął gorączkowo wycierać jej policzki, a ona jak mały ptaszek przekrzywiała głowę, nadstawiając twarz. Graj swoją rolę, Shangguanie Jintongu, myślał, jesteś jak zgniłe jajo, jak wieprz, który pamięta tylko o jedzeniu, a zapomina o biciu. Postaraj się jej pozbyć, a potem wstąp do świątyni i zapal bodhisattwie dziękczynne kadzidełko. Ojcze na Niebiosach, nie chcę znowu spędzić piętnastu lat w obozie pracy!

Wytarłszy twarz kobiety, podstawił jej kubek z kawą.

– Proszę wypić odrobinę, bardzo proszę…

Kobieta zerknęła na niego prowokująco, a Shangguan Jintong poczuł, jak dziesięć tysięcy strzał przeszywa jego serce, przebijając w nim dziesięć tysięcy korytarzy, w których zalęga się dziesięć tysięcy robaków. Grając rolę zmęczonej i otumanionej płaczem, podtrzymywana przez Jintonga, kobieta wyciągnęła długie wargi i pociągnęła łyk kawy. Wreszcie przestała szlochać. Jintong wręczył jej kubek. Trzymając go oburącz, pociągała nosem jak trzyletnia dziewczynka, która przed chwilą przestała płakać. To nie był najlepszy pomysł. Shangguan Jintong, który spędził piętnaście lat w obozie i trzy w wariatkowie, zaczynał się irytować. To ty rzuciłaś mi się w ramiona, to ty przycisnęłaś swoje usta do moich. Moim jedynym błędem było dotknięcie twoich piersi. Ale przecież jako szef sklepu z biustonoszami codziennie mam kontakt z czyimiś piersiami. Dotykałem ich już całe mnóstwo. Tego wymaga moja profesja. To kwestia zawodowych przyzwyczajeń, nie kwestia moralna!

– Młoda pani, noc już głęboka, czas wracać! – rzekł i podniósł płaszcz, chcąc okryć jej ramiona.

Wargi kobiety się rozchyliły, kubek z kawą stoczył się po jej klatce piersiowej i brzuchu na podłogę. Rozryczała się znowu. Szlochała tak głośno, jakby chciała, by usłyszało ją całe miasto. W sercu Jintonga zapłonął gniew, lecz nie pozwolił, by choć jedna iskra wydostała się na zewnątrz. Na stoliku leżały dwie czekoladki w kształcie miniaturowych bomb, zawinięte w złotą cynfolię. Jintong czym prędzej wziął jedną, rozwinął złotko i wpakował ciemnobrązową kulkę do ust kobiety. Zaciskając zęby, odezwał się możliwie najłagodniejszym tonem:

– Młoda pani, droga pani, proszę już nie płakać. Proszę zjeść czekoladkę…

Kobieta wypluła cukierka, który potoczył się po podłodze jak bobek, brudząc wełniany dywan. Ryczała dalej. Shangguan Jintong pośpiesznie rozwinął drugą czekoladkę i wetknął jej do ust. Rzecz jasna, kobieta nie zamierzała posłusznie zjadać przysmaku, toteż Jintong zakrył jej usta dłonią. Kobieta zacisnęła pięść i uderzyła go, a on schylił głowę, robiąc unik; jego twarz znalazła się tuż obok jej błękitnego stanika, w którym podskakiwały białe piersi. Gniew Jintonga momentalnie stopniał; litość zmiękczyła jego serce. Otumaniony, objął ją za lodowate ramiona. Potem nastąpiły pocałunki i pieszczoty; stopiona czekolada połączyła ich usta.

Minęło mnóstwo czasu. Zdał sobie sprawę, że nie zdoła pozbyć się kobiety przed świtem, zwłaszcza że wraz z kolejnymi pocałunkami i uściskami pogłębiały się ich uczucia i rosło poczucie odpowiedzialności.

– Co takiego zrobiłam, że wciąż tak mnie nie cierpisz? – spytała przez łzy.

– Nie, to nieprawda – zaprotestował Jintong. – Ja nie cierpię siebie samego. Nie znasz mnie. Byłem w więzieniu i w szpitalu dla czubków. Żadnej kobiety nic dobrego nie czeka u mojego boku. Nie chcę cię skrzywdzić…

– Nie mów już nic więcej! – Zakryła twarz i zapłakała. – Wiem, że nie jestem ciebie warta… Ale kocham cię. Kochałam się w tobie potajemnie już od dłuższego czasu. Nie chcę, żebyś podejmował jakiekolwiek zobowiązania wobec mnie. Proszę cię tylko o to, byś pozwolił mi zostać przy sobie jakiś czas. To wystarczy… wystarczy mojemu sercu…

Naga, podeszła do drzwi i po krótkim wahaniu otworzyła je.

Shangguan Jintong był głęboko poruszony. Przeklinał sam siebie. Ty niegodziwcze, zawsze posądzasz innych o wszystko, co najgorsze. Jak mogłeś pozwolić, by ta niewinna kobieta, ta nieszczęśliwa wdowa, która tyle wycierpiała, odeszła pogrążona w rozpaczy? A cóż ty takiego wyjątkowego masz w sobie? Czy zasługujesz na czyjąkolwiek miłość, pięćdziesięcioletni pierniku? Jesteś zimnokrwistą bestią, jak żaba albo jadowity wąż! Naprawdę zamierzasz wygonić ją w środku nocy na lodowaty deszcz? Przecież może się przeziębić, a nie jest w najlepszej formie. W dzisiejszych czasach ulice nie są bezpieczne, pełno chuliganów. Co będzie, jak ją napadną?

Popędził do przedpokoju. Chwycił płaczącą kobietę w ramiona, a ona objęła go za szyję. Wdychając tłustą woń jej włosów, natychmiast pożałował, lecz mimo to wytrwał i zaniósł ją na łóżko. Spojrzała na niego jagnięcymi oczami.

– Jestem twoja. Wszystko, co posiadam, jest twoje – rzekła.

Ściągnęła biustonosz. Jej piersi były bardzo blisko osadzone. Jintong ostrzegał sam siebie: nie wolno, nie wolno… lecz sterczący sutek sam znalazł się w jego ustach.

– Biedaku – powiedziała kobieta, głaszcząc go po głowie, jakby uwolniła się od jakiegoś ciężkiego brzemienia.

53

Odciskając opuszek palca na akcie ślubu, Shangguan Jintong czuł się fatalnie. Wiedział, że nie kocha tej kobiety, że jej wręcz nie cierpi. Po pierwsze, nie znał wieku małżonki, po drugie, nie miał pojęcia, jak się nazywa, po trzecie, nic nie wiedział o jej przeszłości. Dopiero wychodząc z urzędu stanu cywilnego, zapytał:

– Jak się nazywasz?

Rozciągnęła usta w gniewnym grymasie i otworzyła akt ślubu w czerwonej okładce.

– Przeczytaj sobie, wszystko tu jest napisane.

W środku widniało: „Wang Srebrna Gałązka i Shangguan Jintong niniejszym z własnej woli zawierają małżeństwo, spełniwszy wszystkie wymogi prawa małżeńskiego Chińskiej Republiki Ludowej…"

– Jesteś spokrewniona z Wangiem Jinzhi?

– To mój ojciec.

Jintongowi pociemniało w oczach. Zemdlał.

Wsiadłem jak głupek na ten statek złodziei. Niestety, łatwo się ożenić, a rozwieść trudniej. Teraz nie mam już najmniejszych wątpliwości, że to Wang Jinzhi to wszystko ukartował. Pieprzony „Jednorożec"… Sima Liang dał mu popalić, więc postanowił ukarać mnie, wprowadzając w życie ten szatański plan. Simo Liangu, Simo Liangu, gdzie się podziewasz?

– Shangguanie Jintongu, nie posądzaj mnie o najgorsze – rzekła ze łzami w oczach. – Kocham cię. To wszystko nie ma nic wspólnego z moim ojcem. Potępiał mnie za to, chciał zerwać ze mną stosunki. „Co ty w nim widzisz, córko?" – mówił. – To nekrofil, wariat i niegodziwiec, wszyscy o tym wiedzą. Co z tego, że jego siostrzenica jest burmistrzem, a siostrzeniec bogaczem? Jesteśmy biedni, lecz nie brak nam ducha!" Nie martw się, Jintong, możemy się rozwieść, a ja odejdę tak samo, jak przyszłam – ciągnęła, płacząc.

Kap, kap – jej łzy uderzały w moje serce. Może byłem zbytnim niedowiarkiem. Kiedy ktoś mówi, że cię kocha, powinieneś wziąć to za dobrą monetę.

Wang Srebrna Gałązka miała wielki talent do zarządzania. Zmieniła całkowicie strategię jego firmy, zakładając na tyłach sklepu wytwórnię najwyższej jakości biustonoszy „Jednorożec". Shangguan Jintong niepostrzeżenie stał się figurantem. Większość czasu spędzał, oglądając telewizję, gdzie co chwila pokazywano reklamy bielizny „Jednorożec". „W «Jednorożcu» na piersiach we wszystkim będziesz pierwsza! „«Jednorożca» wdziej na ciało, szczęście będzie ci sprzyjało!" Trzeciorzędna aktorka, wymachując biustonoszem przed kamerami, oznajmiła: „W «Jednorożca» odziej wdzięki, a mąż będzie jadł ci z ręki. Nie zadbasz o swoje krągłości – wnet miłość ustąpi złości!"

Jintong ze wstrętem wyłączył telewizor i zaczął nerwowo przechadzać się tam i z powrotem po wełnianym dywanie, w którym zdążył już wytrzeć szarą ścieżkę. Chodził coraz szybciej i coraz bardziej się denerwował; miał coraz większy zamęt w głowie. Czuł się jak głodująca koza, zamknięta w zagrodzie. Zmęczywszy się, usiadł z powrotem i włączył pilotem telewizor. Wciąż nadawano program „Jednorożec", poświęcony najbardziej wpływowym kobietom w mieście Dalan, w tym Lu Shengli i Geng Lianlian. Znajoma muzyka, przyjemna dla ucha melodia Szczęście puka do drzwi. Pam pam pam, pam pam pam pam. „Niniejszy program ufundowała spółka «Jednorożec: świat biustonoszy». W «Jednorożcu» na piersiach, we wszystkim będziesz pierwsza! Jednorożec to zwierzę miłości, która ogrzeje twoje serce". Ekran wypełnia logo „Jednorożca": dziwaczny kształt, skrzyżowanie nosorożca z kobiecym sutkiem. „Wśród młodych mężczyzn i kobiet miasta Dalan coraz modniejsza staje się odzież marki «Jednorożec». Pani Wang Srebrna Gałązka ostatnio poszerzyła asortyment swojej marki, pod którą produkuje już nie tylko biustonosze i figi, lecz także odzież – od kamizelek po płaszcze, od skarpetek po czapki. Zwracajmy uwagę na symbol marki, gwarancję wysokiej jakości – strzeżmy się podróbek". Prowadzący program podstawia mikrofon ubranej w „Jednorożca" właścicielce marki „Jednorożec", pani Wang Srebrnej Gałązce, o ustach umalowanych błyszczącą czerwoną szminką. Jest pulchna – a ja ostatnio schudłem. „Pani Wang, proszę zdradzić, jak pani wpadła na pomysł tej oryginalnej nazwy – «Jednorożec» – którą nosi pani sklep, wytwórnia odzieży i wszystkie produkowane przez nią artykuły?" Wang uśmiecha się pewnym siebie uśmiechem. Na pierwszy rzut oka widać, że jest kulturalną, myślącą, bogatą i wpływową aktywną kobietą. „To długa historia. Trzydzieści lat temu mój ojciec zaczął używać pseudonimu «Jednorożec». Według mojego ojca, jednorożec jest magicznym zwierzęciem, bardzo przypominającym nosorożca. «Złączeni magią nosorożca» – to pokrewne dusze, jak w pewnym znanym wierszu. Wszyscy kochankowie, małżonkowie, serdeczni przyjaciele – czyż nie są «złączeni magią nosorożca»? Do tego właśnie nawiązałam, wybierając taką a nie inną nazwę firmy. Magia nosorożca przenosi nas w świat delikatnych uczuć… ale powiedziałam już zbyt dużo – ci, którzy znają magię nosorożca czy też jednorożca, nie potrzebują dalszych wyjaśnień…"

– Mogłabyś już zamknąć jadaczkę! – wypalił Jintong ze złością – i przestać przypisywać sobie cudze zasługi! Już ja ci urządzę „magię nosorożca"!

Ale Wang Srebrna Gałązka, siedząca naprzeciwko prowadzącej program dziewczyny o wystających zębach, paple dalej. „Rzecz jasna, mój mąż w początkowym okresie działalności firmy włożył w nią mnóstwo pracy, lecz, niestety, ciężko zachorował i teraz zażywa odpoczynku. Musiałam więc sama ruszyć do boju. Ale jednorożec to mężne zwierzę – staram się czerpać z jego ducha walki i przeć naprzód!" „Do czego pani dąży, pani Srebrna Gałązko?" – spytała zębata dziewczyna. „W ciągu trzech lat pragnę uczynić z «Jednorożca» markę znaną w całym kraju, za dziesięć lat – markę międzynarodową. Chcę, by «Jednorożec» zawojował świat!" Wang Srebrna Gałązka wypięła pierś, na której piętrzył się wielki stanik, wypchany doskonałej jakości gąbką. Jej sztuczne piersi wyglądały jak prawdziwe. Wypychały jej bluzkę niczym małe parasolki, robiąc wrażenie na nieświadomych oszustwa młodych ludziach.

Jintong cisnął pilotem w telewizor, prosto w Wang Srebrną Gałązkę.

– Czy ty nie masz wstydu?!

Pilot odbił się od ekranu telewizora, na którym Wang Srebrna Gałązka dalej paplała, wypinając sztuczne cycki. „Pani dyrektor, w ostatnich latach młode kobiety na Zachodzie angażują się w ruch wyzwolenia piersi. Twierdzą, że biustonosze nie różnią się od popularnych w siedemnastym wieku gorsetów i że są dla kobiet szkodliwe. Co pani o tym sądzi?" „To objaw całkowitej ignorancji!" – rzekła Wang kategorycznie. – Gorsety były szyte z grubego płótna i usztywniane bambusowymi prętami, przypominały zbroję – to oczywiste, że robiły krzywdę kobietom. Europejski zwyczaj noszenia gorsetów pod pewnymi względami przypominał chiński obyczaj krępowania stóp. Jednak zarówno gorsetów, jak i bandaży do krępowania stóp nie można porównywać z biustonoszami, zwłaszcza z produktami naszej firmy. Biustonosz służy zarówno urodzie, jak i zdrowiu. Nasza firma bierze pod uwagę oba aspekty, starając się w jak największym zakresie wychodzić naprzeciw potrzebom, tak estetycznym, jak i fizjologicznym. W biustonoszach marki «Jednorożec» piersi są piękne i zdrowe – utrzymują one biust w doskonałej formie, a ich właścicielkę w świetnym nastroju. Ponieważ naszą ambicją jest, by nasze produkty były prawdziwymi dziełami sztuki, stosujemy najlepsze rozwiązania projektowe, najdoskonalsze metody produkcji i najlepszej jakości materiały. Biorąc pod uwagę cechy fizjologiczne damskich piersi, doszliśmy do wniosku, że nasz biustonosz powinien spełniać następujące funkcje: gdy piersi są zmarznięte, powinien zachowywać się jak para ciepłych dłoni, gdy są zmęczone – być jak kieliszek wybornego wina albo filiżanka mocnej kawy, czy czarka parującej, aromatycznej herbaty; gdy są apatyczne – powinien dodać im energii, a gdy zbyt rozgorączkowane – uspokoić je. Jeśli piersi ogarnia smutek, «Jednorożec» powinien przekuć go w siłę! Dokładamy największych starań, by chronić piersi i otaczać je najtroskliwszą opieką. W tym celu dążymy do połączenia osiągnięć materialistycznej cywilizacji dwudziestego wieku ze zdobyczami kultury duchowej, które razem rozkwitną niczym olśniewający kwiat! Nasze produkty otwierają przed ludzkością nową perspektywę, perspektywę dwudziestego pierwszego wieku, kiedy w centrum zainteresowania znajdzie się troska – o człowieka, o kobietę, wreszcie troska o kobiecy biust. Dwudziesty wiek był wiekiem walki, wiekiem rewolucji, dwudzieste pierwsze stulecie stanie się epoką piersi, epoką miłości! Tak właśnie brzmi dewiza firmy «Jednorożec» i jej podporządkowana jest cała nasza działalność biznesowa…"

Shangguan Jintong chwycił czarkę do herbaty, zamierzając rzucić nią w telewizor, lecz jego wysoko uniesiona ręka sama zmieniła kierunek rzutu i czarka uderzyła w miękko wytapetowaną ścianę, po czym niemal bezgłośnie potoczyła się na dywan; nieco spleśniałych fusów i parę kropel czarnej herbaty ochlapało ścianę i ekran telewizora.

Pojedynczy skurczony liść herbaty przykleił się do dwudziestodziewięciocalowego kolorowego ekranu. To usta, to piersi Wang Srebrnej Gałązki zbliżały się do spleśniałego liścia, który w końcu trafił na jej brodę. Sztuczne sutki przypominały rybie pyski. „Pani dyrektor, czy ma pani na sobie biustonosz marki «Jednorożec»? – spytała zębata dziewczyna, starając się być zabawna. „Oczywiście" – odparła Wang szczerym tonem i niby nieświadomie, lecz w rzeczywistości całkiem umyślnie dotknęła dłonią swojego sztuczno-prawdziwego, kształtnego, bardzo wydatnego biustu. Trochę darmowej reklamy… Biust szefowej najlepszą reklamą producenta biustonoszy. „A życie rodzinne, pani Wang? Czy jest pani szczęśliwa?" – spytała dziennikarka. „Niezupełnie… Mój mąż ma zaburzenia psychiczne, lecz w gruncie rzeczy jest dobrym człowiekiem".

Co za bzdety! Jintong poderwał się z kanapy. Obmierzła zdrajczyni! Szepczesz słodkie słówka, a z tyłu wbijasz mi nóż w plecy! Urządziłaś mi areszt domowy! Kamerzysta sfilmował Wang Srebrną Gałązkę w zbliżeniu; na jej twarzy malował się złowróżbny uśmieszek, jakby doskonale wiedziała, że Shangguan Jintong ogląda ją właśnie na ekranie telewizora.

Jintong wstał, wyłączył telewizor i znowu zaczął się przechadzać po dywanie, z rękoma założonymi za plecami, jak orangutan w klatce; ogień gniewu rozpalał się coraz bardziej w jego piersi. „Zaburzenia psychiczne? To ty masz zaburzenia, jesteś totalną wariatką! Mówisz, że nie radzę sobie z interesem? Owszem, poradziłbym sobie doskonale, tylko ty mi nie pozwalasz, dziwko! Nie jesteś prawdziwą kobietą, jesteś kobietą z kamienia, jesteś jakąś obojnaczą ropuchą, demonem!"

Tego wiosennego wieczoru w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym trzecim roku wyczerpany burzą emocji Shangguan Jintong padł na imitację zabytkowego dywanu w swoim mieszkaniu i rozpłakał się wniebogłosy.

Gdy plama łez na dywanie osiągnęła średnicę miski, do pokoju weszła służąca z kolacją. Dziewczyna była Filipinką.

– Kolacja gotowa, proszę pana – oznajmiła, stawiając na stole bambusowy koszyk, z którego wyjęła miskę kleistego ryżu, miskę jagnięciny duszonej z rzepą, potrawę ze smażonego selera z suszonymi krewetkami oraz słodko-kwaśno-ostrą zupę rybną. Wręczyła mu parę pałeczek z imitacji kości słoniowej. – Proszę pana, proszę jeść!

Jintong nie miał ochoty na wszystkie te parujące dania, które przed nim postawiono.

– Powiedz mi, kim ja jestem? – zwrócił się gniewnym tonem do dziewczyny, spoglądając na nią oczyma opuchniętymi od płaczu.

Dziewczyna drgnęła z przestrachu i stanęła nieruchomo z rękoma zwisłymi wzdłuż ciała.

– Nie wiem, proszę pana…

– Ty szpiegu! – krzyknął, uderzając pałeczkami o stół. – Szpiegujesz mnie na polecenie Wang Srebrnej Gałązki!

– Proszę pana… nie rozumiem… nic nie rozumiem… – bełkotała przerażona dziewczyna.

– Dodajesz mi do jedzenia jakiejś powoli działającej trucizny. Chcesz mnie zamordować, chcesz, bym zginął powolną śmiercią!

Jintong wysypał ryż na stół, a miską zupy cisnął w służącą.

– Won! Won! Nie chcę cię widzieć, oszustko!

Dziewczyna wybiegła z pokoju z krzykiem, w zalanym ubraniu.

– Wang Srebrna Gałązko, ty kontrrewolucjonistko, ty wrogu ludu, ty wampirze, jadowity robaku, prawicowcu, reakcyjna kapitalistko, burżuazyjna degeneratko, śmierdząca jak zepsute mięso, klasowa dysydentko, pasożycie, ty bufonko uwiązana do pręgierza historii, bandytko, złodziejko, zdrajczyni, ukryty wrogu klasowy, rojalistko, oddana wnuczko Konfucjusza, zwolenniczko feudalizmu i niewolnictwa, rzeczniczko zdegenerowanej klasy posiadającej… – Jintong pozbierał wszystkie polityczne epitety, jakich nauczył się przez kilkadziesiąt burzliwych lat, i rzucił je w twarz Wang Srebrnej Gałązki. – Czekaj no, pokaż się tylko wieczorem, już ja się z tobą policzę. Albo ryba zdechnie, albo pęknie sieć, zginiesz ty, albo zginę ja! Gdy spotkają się dwie armie, zwycięży odważniejsza!

Wang Srebrna Gałązka otworzyła drzwi pękiem złotych kluczy i stanęła w przedpokoju.

– Jestem. Jeśli masz coś do mnie, gadaj czym prędzej!

– Chcę cię zabić! – zaryzykował Jintong, zebrawszy całą odwagę.

– No, nareszcie coś z siebie wykrzesałeś! Jeśli naprawdę potrafisz się zdobyć na zabójstwo, to podziwiam cię szczerze.

Weszła do pokoju bez najmniejszych obaw, okrążyła ze wstrętem walające się po podłodze odpadki, zbliżyła się do Jintonga i zdzieliła go pękiem kluczy po głowie.

– Ty niewdzięczny sukinsynu! Co ci się jeszcze nie podoba? Zapewniłam ci najbardziej luksusowe mieszkanie w mieście, zatrudniłam służącą, żeby ci gotowała. Na wyciągnięcie ręki masz, jakie chcesz, ubrania, ledwie otworzysz usta, a już ktoś cię karmi. Traktują cię jak cesarza. Czego jeszcze chcesz?

– Wolności… – wymamrotał Jintong.

Wang Srebrna Gałązka na chwilę oniemiała, po czym wybuchnęła głośnym śmiechem. Gdy już dość się naśmiała, odezwała się poważnym tonem:

– Nie ograniczam twojej wolności. Możesz iść precz, jeśli masz ochotę! Won!

– Jakim prawem każesz mi iść precz? To mój sklep. Sama możesz sobie iść!

– Phi! Gdybym nie wzięła sprawy w swoje ręce, poszedłbyś z torbami, choćbyś miał sto sklepów! I ty jeszcze śmiesz mi mówić, że to twój sklep! Utrzymuję cię już cały rok, to chyba aż nadto, więc bardzo proszę, zwracam ci twoją wolność, a ten pokój od dziś zajmie kto inny!

– Jestem twoim mężem w majestacie prawa i donikąd mnie nie wygonisz!

– Mężem… – powtórzyła Srebrna Gałązka głucho. – Czy jesteś godzien się tak nazywać? Czy spełniasz swoje małżeńskie obowiązki? Czy ty w ogóle się do tego nadajesz?

– Owszem, nadaję się, jeśli tylko robisz to, co ci powiem!

– Ty bezwstydniku! Masz mnie za jakąś dziwkę? Myślisz, że będę spełniać twoje zachcianki?

Jej twarz poczerwieniała, brzydkie wargi zadrżały z wściekłości. Rzuciła w niego pękiem ciężkich kluczy, trafiając w czoło. Kłujący ból przeszył jego mózg, gorąca, lepka ciecz zalała brwi. Dotknął ręką głowy, przyjrzał się krwi na palcu. Zanim zareagował, do pokoju wpadło dwóch znanych mu rosłych mężczyzn. Jeden miał na sobie mundur policjanta, drugi – strój sędziowski. Policjant był młodszym bratem Wang Srebrnej Gałązki i nazywał się Wang Żelazna Gałąź, sędzia zaś był jej szwagrem, nazwiskiem Huang Xiaojun. Obaj od razu przyskoczyli do Jintonga.

– Co słychać, szwagrze? – rzucił policjant, popychając go barkiem jak byk. – Marny z ciebie mężczyzna, skoro dręczysz kobiety, co?

Sędzia kopnął go uniesionym kolanem w zadek.

– Siostra była dla ciebie taka dobra. Nie masz sumienia!

Jintong chciał się wytłumaczyć, lecz czyjaś pięść nagle trafiła go prosto w żołądek. Ukląkł, trzymając się za brzuch i zwymiotował kwaśną cieczą. Następny był popisowy cios karate dłonią w kark. Sędzia był kiedyś oficerem jednostki specjalnej i przez dziesięć lat pracował w służbach wywiadowczych, gdzie jego ręce nabrały takiej mocy, że jednym ciosem rozbijał trzy cegły. Jintong był wdzięczny, że siłacz nieco się miarkował, w przeciwnym razie z łatwością złamałby mu kark. Płacz, rozpłacz się, pomyślał, nie będą bić płaczącego. Płacz to oznaka słabości, to błaganie o litość – prawdziwy mężczyzna nie bije słabszych. Jednak oni okładali go dalej, nawet gdy ukląkł żałośnie na dywanie, zapłakany i zasmarkany.

Wang Srebrna Gałązka także płakała rozpaczliwie, jakby ktoś okropnie ją skrzywdził.

– Już dobrze, siostrzyczko – pocieszał ją sędzia – nie denerwuj się, on nie jest tego wart. Rozwiedź się z nim, nie warto tracić młodości dla kogoś takiego jak on.

– Ty, myślisz, że wolno ci pomiatać rodziną Wang? – odezwał się policjant do Jintonga. – Twoja siostrzenica burmistrzyni już jest zawieszona i toczy się przeciwko niej postępowanie. Skończy się twoje podpieranie się układami i prześladowanie uczciwych ludzi.

Policjant i sędzia wspólnie wynieśli Jintonga z pokoju, przeszli przez ciemny korytarz i rzęsiście oświetlony sklep, po czym puścili go obok śmietnika. Został wyrzucony na śmietnik historii, jak mawiano w czasie „rewolucji kulturalnej". Ze sterty śmieci dobiegło go miauczenie chorego kociaka, który prosił o pomoc. Shangguan Jintong skinął mu głową przepraszająco. Obaj jesteśmy w tarapatach, kocie – nie mogę nic dla ciebie zrobić.

Jintong w ciągu ostatnich sześciu miesięcy ani razu nie odwiedził matki. W areszcie domowym Wang Srebrnej Gałązki spędził pół roku. Tęsknił za widokiem oświetlonego okna, za upajającą wonią bzów. Bzy, wonne bzy, otwierają się w słońcu, a w deszczu rozsiewają swój głęboki aromat. Czy wtedy, rok temu, pachniały tak jak zwykle? Wang Srebrna Gałązka była wtedy zrozpaczoną kobietą, przechadzającą się pod moim oknem. Dziś to ja jestem zrozpaczonym mężczyzną, a z mojego okna dobiega szyderczy śmiech dwóch szwagrów. Ona ma doskonałe układy w Dalanie, wszędzie ma protektorów. Nie jestem w stanie z nią walczyć.

Dzisiejsza deszczowa noc jest chłodniejsza od tamtej, zeszłorocznej. Łzy płyną po szybie, lecz tym razem są to moje łzy. Ile jest takich dni w życiu człowieka, gdy nie ma dokąd wrócić? Rok temu obawiałem się wypuścić ją samą w środku nocy, dziś to ja jestem sam w środku nocy.

Nieoczekiwanie zdał sobie sprawę, że włosy ma mokre od deszczu. Miał też zatkany nos, co zapowiadało przeziębienie. Poza tym był głodny – żałował, że nie zjadł kolacji, a zwłaszcza tej wybornej rybnej zupy. W gruncie rzeczy Wang Srebrna Gałązka nie bez powodu straciła cierpliwość. Jeśli mąż jest do niczego, żona musi wziąć sprawy w swoje ręce. Może jeszcze nie wszystko stracone? Uderzyła mnie, lecz ja nie podniosłem na nią ręki. Niesłusznie wylałem zupę, ale zmusili mnie, bym padł na kolana i zlizał nieco z podłogi – można to chyba uznać za wystarczającą karę. Kiedy się rozwidni, pójdę ją przeprosić. Filipińską służącą także. Powinienem leżeć teraz na tapczanie i smacznie chrapać… Może od czasu do czasu muszę dostać nauczkę, by nie napytać sobie jeszcze większej biedy?

Przypomniał sobie długie zadaszenie przy wejściu do kina „Lud", które całkiem przyzwoicie chroniło od wiatru i deszczu i ruszył w tamtą stronę. Decyzja, by następnego dnia przeprosić Srebrną Gałązkę, przyniosła mu spokój. Wciąż padał deszcz, lecz na horyzoncie majaczyło już słabe światło gwiazd. Masz pięćdziesiąt cztery lata i tkwisz po szyję w błocie, mógłbyś powstrzymać się od dalszych głupich wybryków. Jeśli nawet Wang Srebrna Gałązka prześpi się z setką facetów – cóż ci to zaszkodzi, Shangguanie Jintongu?

54

Zalewałem się łzami, policzki spuchły mi od ciosów, które sam sobie wymierzałem, lecz Wang Srebrna Gałązka tylko uśmiechała się szyderczo, nie mając najmniejszego zamiaru mi przebaczyć. Ta pretensjonalna kobieta, zimna jak lód, ubrana w kurtkę tego samego kroju, który przed laty wymyśliła moja matka, by było mi wygodniej ssać pierś, potrząsając pękiem swoich złotych kluczy, przyglądała się obojętnie moim występom.

– Srebrna Gałązko, jeden dzień małżeństwa to jak sto dni wielkiego szczęścia – rzekłem szczerym tonem. – Proszę, daj mi szansę zacząć od nowa…

– Problem w tym – uśmiechnęła się Srebrna Gałązka – że nasze małżeństwo nie trwało nawet jeden dzień.

– A ten wieczór siódmego marca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego pierwszego? To się nie liczy?

Na wspomnienie wieczoru siódmego marca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego pierwszego zaczerwieniła się, jakby ktoś ją strasznie upokorzył.

– O nie! – rzuciła z furią. – To był akt lubieżny, ordynarna próba gwałtu!

Nie posiadałem się ze zdumienia. Jak mogła nazwać wydarzenia tamtego wieczoru „ordynarną próbą gwałtu"? Byłem wściekły. I ja miałbym chcieć wrócić do kobiety, która w taki sposób zwraca się przeciwko mnie? Shangguanie Jintongu, po całym życiu spędzonym na chlipaniu i smarkaniu mógłbyś choć raz się postawić! Niech sobie weźmie sklep, niech weźmie wszystko, ale wolności jej nie oddam.

– W takim razie kiedy idziemy załatwić rozwód? – spytałem.

– Podpisz to, i wszystko załatwione – rzekła, podsuwając mi kartkę papieru. – Oczywiście jestem przyzwoitym człowiekiem, więc dostaniesz ode mnie trzydzieści tysięcy juanów. Proszę.

Podpisałem. Wręczyła mi książeczkę oszczędnościową na moje nazwisko.

– Nie muszę się już nigdzie stawić? – spytałem.

– Nie, wszystko już załatwione. Jesteś wolny – oznajmiła, podając mi plik wypełnionych dokumentów rozwodowych.

Uśmiechając się z godnością, rozstaliśmy się bez słowa. Gdy już zapadła kurtyna, poczułem radość z odzyskanej wolności. Wieczorem tego samego dnia wróciłem do matki.

Na krótko przed śmiercią mojej matki Lu Shengli, burmistrz miasta Dalan, została skazana na śmierć za branie łapówek, z odroczeniem kary o rok. Geng Lianlian i Hana Papugę skuto łańcuchami i wtrącono do więzienia za przekupstwo. Ich Projekt Feniksa okazał się gigantyczną mistyfikacją, a miliony juanów, które Lu Shengli pożyczyła Wschodniemu Centrum Ptaków, Geng Lianlian zużyła w przeważającej części na łapówki, resztę zaś przepuściła do ostatniego grosza. Podobno same procenty od kredytu wynosiły czterdzieści milionów rocznie. Dług oczywiście nigdy nie został spłacony, jednak zarówno bank, jak i miasto nie miały ochoty doprowadzać Wschodniego Centrum Ptaków do bankructwa. Kuriozalne centrum zarosło zielskiem, a po ptakach pozostało jedynie guano i pióra; pracownicy szukali sobie nowego zatrudnienia. Istniało jednak nadal w bankowych księgach, a procenty dalej rosły – nikt nie odważył się na jego likwidację, żadne przedsiębiorstwo nie chciało go przejąć.

Nieoczekiwanie zjawiła się w Dalanie nieobecna od tylu lat Sha Zaohua. Była bardzo zadbana, wyglądała na najwyżej trzydzieści kilka lat. Gdy odwiedziła matkę w domku przy pagodzie, ta przyjęła ją raczej chłodno. Zaohua była romantycznie zakochana w Simie Liangu. Pokazała nam szklaną kulkę, mówiąc, że to prezent, który dostała od niego w dowód uczucia, a potem lusterko, które z kolei zamierzała podarować jemu, także w dowód miłości. Twierdziła, że do dziś zachowała swoją niewinność specjalnie dla niego. Lecz Sima Liang, który po powrocie do Dalanu zamieszkał znowu w swoim prezydenckim apartamencie na szczycie Wieży Cynamonowca, miał tyle spraw na głowie, że nie palił się do odnawiania zapomnianego romansu z Zaohua. Ona jednak ciągnęła się za nim wszędzie, doprowadzając go do zgrzytania zębów ze złości. W końcu tupnął nogą i wybuchnął:

– Droga kuzynko, o co ci chodzi? Nie chcesz pieniędzy, ubrań, biżuterii – więc czego właściwie chcesz?

Strzepnął rękę, którą trzymała go za połę marynarki i z bezsilną wściekłością opadł gwałtownie na sofę, potrącając przez nieuwagę pękaty szklany wazon o cienkiej szyjce. Woda rozlała się na stół i zmoczyła dywan; kilkanaście czerwonych róż zwisło bezradnie nad podłogą. Zaohua, ubrana w czarną suknię z tkaniny cieniutkiej jak skrzydła cykady, padła na kolana przed Simą Liangiem i spojrzała mu prosto w twarz swoimi czarnymi oczyma. Sima Liang, nie mając wyjścia, odwzajemnił spojrzenie. Miała niedużą głowę; na gładkiej skórze jej smukłej szyi widniało tylko kilka drobnych zmarszczek. Sima Liang, który znał się na kobietach, wiedział doskonale, że szyja zawsze bezwzględnie zdradza wiek. Jeśli szyja pięćdziesięcioletniej kobiety nie przypomina grubej, wypchanej kiszki, to z pewnością wygląda jak stara spróchniała gałąź. Jakim cudem pięćdziesięcioletnia Zaohua zachowała tak gładką szyję, było doprawdy wielką tajemnicą. Spojrzenie Simy Lianga powędrowało dalej w dół, zatrzymało się na wgłębieniach tuż pod obojczykami, a potem na biuście majaczącym pod cienką materią sukienki. Zaohua ani trochę nie przypominała kobiety pięćdziesięcioletniej. Była jak kwiat, który przez pół wieku przechowywano w chłodni, jak wino cynamonowe, zakopane na pięćdziesiąt lat pod drzewem granatu. Zamrożony kwiat czeka na zerwanie, zgęstniałe wino czeka na wypicie. Sima Liang sięgnął dłonią i dotknął kolana Sha Zaohua; jęknęła; jej policzki oblał krwistoczerwony rumieniec niczym wieczorna zorza. Rzuciła mu się w ramiona i objęła go za szyję delikatnymi rękoma, zbliżając rozgorączkowaną pierś do jego twarzy. Ocierała się o niego, aż jego nos pokrył się tłuszczem, a z oczu pociekły kwaśne łzy.

– Bracie Liang, czekałam na ciebie trzydzieści lat – rzekła Sha Zaohua.

– Nie powinnaś mi tego mówić, Zaohua. Zwalasz mi na głowę trzydzieści lat winy!

– Jestem dziewicą.

– Złodziejka, i do tego dziewica? Jeśli to prawda, to zaraz wyskoczę przez to okno!

Zaohua rozpłakała się urażona. Po chwili szloch ustąpił miejsca złości. Wstała, podskoczyła, zrzuciła sukienkę wężowym ruchem i położyła się na wznak na dywanie.

– Możesz sprawdzić, Sima Liang. Jeśli nie jestem dziewicą, sama wyskoczę przez okno!

Sima Liang wstał. Na widok ciała starzejącej się dziewicy oznajmił gładko:

– Dziw nad dziwy i dziwność wielka, niech to szlag, ty naprawdę jesteś dziewicą.

Niezależnie od tej sarkastycznej uwagi, dwie łzy zalśniły w kącikach jego oczu. Sha Zaohua leżała szczęśliwa na dywanie – przypominała kobiece zwłoki – i spoglądała na Simę Lianga wilgotnymi, zakochanymi oczyma.

Gdy wrócił do pokoju, kompletnie naga Sha Zaohua siedziała na parapecie okna, czekając na niego.

– To jak, przyznajesz, że jestem dziewicą, czy nie? – spytała zimno.

– Kuzynko, skończ już wreszcie to żałosne przedstawienie. Całe życie obracam się wśród różnych kobiet, mnie nie oszukasz. Tak czy owak, gdybym naprawdę chciał się z tobą ożenić, twoje dziewictwo nic by mnie nie obchodziło.

Zaohua wrzasnęła przeraźliwie; Sima Liang oblał się zimnym potem. Skrzywiła się niesamowicie, z jej oczu sączyło się błękitne światło niczym trujący gaz. Instynktownie ruszył w jej kierunku, a ona przechyliła się do tyłu; czerwone podeszwy jej stóp mignęły mu przed oczyma i znikły.

– Widziałeś, wujaszku, co ona narobiła? – westchnął Sima Liang. – Jeśli skoczę za nią, nie będzie to uczynek godny syna Simy Ku. Jeśli nie skoczę, postąpię równie niegodnie. Powiedz mi, co ja mam teraz zrobić?

Otworzyłem usta, lecz nie wiedziałem, co powiedzieć. Podnosząc parasolkę przeciwsłoneczną, zapomnianą przez jedną z wielu kobiet, które przewinęły się przez jego apartament, rzekł:

– Wujaszku, jeśli zginę, to proszę cię, zajmij się moim ciałem. Jeśli nie zginę, to będę żył wiecznie. – Otworzył parasolkę. – Do stu tysięcy diabłów! – zaklął, wspiął się na parapet i wyskoczył. Podobny do dojrzałego owocu z ogonkiem i listkiem, runął w dół jak strzała.

Niemal nieprzytomny z przerażenia, wychyliłem się przez okno do połowy.

– Sima Liang! Sima Liang! – wołałem, lecz on nie zwracał na mnie uwagi, zajęty spadaniem.

Zebrani w dole gapie zadzierali głowy, wpatrując się w ten zdumiewający spektakl; w powietrzu zaroiło się od gołębi zrzucających swoje odchody prosto na ludzkie twarze. Tymczasem ciało Sha Zaohua wciąż leżało na betonie jak zdechły pies. Sima Liang, wisząc na parasolce, przypominającej rozwinięty kwiat, przedarł się przez rozłożystą koronę platana i padł prosto w kępę ostrokrzewów przystrzyżonych starannie niczym wąsy Stalina. Krzewy ugięły się jak zielona galareta. Gapie czym prędzej otoczyli gąszcz, z którego po chwili wyłonił się Sima Liang, cały i zdrowy, klepiąc się jedną dłonią w pośladek, a drugą machając do nich. Jego twarz mieniła się kolorami tęczy, niczym witraże w oknach kościoła z czasów naszego dzieciństwa.

– Sima Liang!… – zawołałem przez łzy.

Sima Liang, roztrącając tłum, podążył w stronę wejścia do budynku. Zatrzymał żółtą taksówkę, otworzył drzwi i wsiadł, zanim odziany w purpurę odźwierny zdążył zareagować. Taksówka popędziła, plując z tyłu kłębami czarnego dymu, zakręciła, włączyła się do strumienia samochodów na szosie i zniknęła.

Podniosłem głowę i westchnąłem przeciągle, jakbym obudził się z jakiegoś strasznego snu. Słońce świeciło pięknie, pogrążając miasto Dalan w leniwym odurzeniu, pełnym nadziei, a zarazem obawy przed nieokreślonym niebezpieczeństwem. Blask odbijał się od dachów siedmiopiętrowej pagody na peryferiach miasta, obok której mieszkała moja matka.

– Synu, zaprowadź mnie do kościoła. Ostatni raz – rzekła matka słabo.

Niosąc na plecach moją matkę, której lewe widzące oko reagowało już jedynie na światło, bite pięć godzin wędrowałem krętą uliczką, zaczynającą się za hotelem dla aktorów, nad strumykiem pełnym ścieków z fabryki barwników chemicznych, zanim wreszcie znalazłem odnowiony kościół.

Kościół stał wciśnięty między stare parterowe domki; bardzo skromny, z jego dawnej świetności nie pozostała nawet połowa. Po obu stronach wąskiej uliczki parkowało mnóstwo rowerów ozdobionych kolorowymi wstążkami. W drzwiach siedziała pulchna stara kobieta o szerokiej twarzy, wyglądająca jak skrzyżowanie bileterki z wierną wartowniczką, stojącą na straży jakiejś tajemniczej działalności, która odbywała się wewnątrz. Skinęła mi głową przyjaźnie i wpuściła nas do środka. Na dziedzińcu siedziało mnóstwo ludzi; w środku tłum był jeszcze większy. Stary pastor wygłaszał enigmatycznie brzmiące kazanie. Promień słońca padał na ambonę; zwiędłe dłonie pastora wyglądały jak dobrze zakonserwowane eksponaty. Wśród słuchaczy byli starcy i dzieci, lecz ponad połowę stanowiły młode kobiety, które siedziały pilnie w ławkach, trzymały na kolanach otwartą Biblię i robiły notatki. Pewna starsza pani, rozpoznawszy matkę, znalazła dla nas dwa stare krzesła pod murem. Nad naszymi głowami rozpościerała się rozłożysta korona sofory, obsypana mnóstwem białych kwiatów, podobnych do płatków śniegu. Było bardzo duszno. Ze starego, zniszczonego głośnika, zawieszonego na grubym pniu, rozchodził się głos pastora. Nie byliśmy pewni, czy szumy i trzaski, jakie słyszymy, pochodzą od duchownego, czy też z głośnika. Siedzieliśmy w milczeniu i słuchaliśmy. „Drodzy parafianie, powinniście być dobrzy dla bliźnich, nawet dla waszych wrogów…"

„Amen!" – zabrzmiało chórem; w oczach wielu kobiet lśniły łzy. Gdzieś z boku dały się słyszeć stłumione dźwięki organów; organista zaintonował pieśń. Ci, którzy potrafili, śpiewali głośno razem z nim, pozostali nucili.

Nabożeństwo było skończone. Wierni pozamykali swoje Biblie; niektórzy wstali i rozprostowywali kości, inni siedzieli, rozmawiając ze sobą półgłosem.

Matka siedziała na ławce z dłońmi na kolanach. Oczy miała przymknięte, wyglądała, jakby spała. Powietrze stało nieruchomo, lecz z drzewa nad nami niespodzianie spadł deszcz białych kwiatów, zupełnie jakby trzymała je tam wcześniej siła elektromagnesu, który został nagle wyłączony. Wypełniając powietrze silnym aromatem, kwiaty niczym płatki śniegu okryły całe ciało matki: jej włosy, szyję, uszy, ręce, ramiona i brunatną ziemię przed nią.

Amen!

Stary pastor, który wcześniej wygłaszał kazanie, podreptał niezdarnie w kierunku drzwi kościoła. Opierając się o framugę, podziwiał niezwykły widok. Miał potargane włosy ceglastej barwy, ciemnoniebieskie oczy, czerwony nos i rzadką blond bródkę; w jego szczęce tkwił rządek metalowych zębów, podobnych do zębów brony. Wstałem, przyglądając mu się ze zdumieniem, jakbym właśnie zobaczył swojego legendarnego ojca.

Stara pani Li przykuśtykała truchcikiem na swoich maleńkich stopach, by nas sobie przedstawić.

– To jest pastor Malloy, najstarszy syn naszego starego pastora Ma. Przyjechał z Lanzhou, by objąć naszą parafię. A to jest Shangguan Jintong, syn naszej starej parafianki, Shangguan Lu.

W gruncie rzeczy prezentacja starej pani Li była zbyteczna – zanim wymówiła nasze imiona, Bóg już objawił każdemu z nas tożsamość i pochodzenie tego drugiego. Bękart, syn pastora Malloya i muzułmanki, mój przyrodni brat, objął mnie mocno swoimi czerwonymi, owłosionymi rękami i ze łzami w niebieskich oczach oznajmił: – Bracie, czekałem na ciebie tak długo!

Загрузка...