Część czwarta

28

Pierwszy śnieg, który spadł od czasu nastania pokoju, przykrył ciała poległych. Głodne gołębie podskakiwały na śniegu, ich smętne pokrzykiwania przypominały zduszone łkanie wdów. Następnego ranka niebo zdawało się przejrzystą taflą lodu, a gdy czerwone słońce wyłoniło się na wschodzie, przestrzeń między niebem a ziemią zalśniła jak pokryta złocistą emalią. Ludzie wychodzili z domów na zaśnieżony świat; ich oddechy przypominały różową mgiełkę. Prowadząc swoje krowy i kozy, z pakunkami na plecach, szli przez rozległą równinę na południe, depcząc dziewiczy śnieg. Przekroczywszy obfitującą w małże i kraby Rzekę Czarnej Wody, podążali w kierunku rozległej, niemal bezkresnej wyżyny o powierzchni pięćdziesięciu mu, na tradycyjny gaomijski śnieżny targ. Targ ten odbywał się na zaśnieżonym placu, na którym prowadzono śnieżny handel, składano śnieżne ofiary i urządzano śnieżne ceremonie.

W czasie tego szczególnego rytuału należało zatrzymać swoje tysiąc myśli dla siebie – temu, kto odważył się przerwać milczenie, groziło wielkie nieszczęście. Na śnieżnym targu można było jedynie patrzeć, wąchać, dotykać i zgadywać myślą, lecz nie wolno było mówić. Nikt nie pytał, jakie konsekwencje groziły za złamanie milczenia, nikt o nich nie wspominał, tak jakby wszyscy doskonale je znali – panowała co do tego milcząca zgoda.

Ci, którzy przeżyli rzeź w Północno-Wschodnim Gaomi, w większości kobiety i dzieci, wystrojeni w nowiutkie ubrania, maszerowali po śniegu w stronę płaskowyżu. Lodowaty zapach śniegu kłuł w nozdrza jak igły, kobiety zasłaniały nosy i usta grubymi rękawami watowanych płaszczy – z pozoru dla ochrony przed lodowatym powiewem, a w rzeczywistości, jak sądziłem, po to, by powstrzymać się od mówienia.

Zaśnieżoną równinę wypełniały skrzypiące odgłosy. Ludzie przestrzegali reguły milczenia, lecz zwierzęta nic sobie z niej nie robiły: kozy meczały, krowy muczały, rżały stare konie i kulawe muły, które jakimś cudem przetrwały bitewny czas. Dzikie, rozjuszone psy rozszarpywały trupy twardymi pazurami, wyjąc do słońca jak wilki. Pewien ślepy pies, jedyny w całej wiosce, który nie oszalał, człapał nieśmiało po śniegu za swoim właścicielem, taoistą Menem Shengwu. Na płaskowyżu stała pagoda z szaroniebieskiej cegły, a obok niej trzyizbowa chata kryta strzechą, siedziba taoisty. Men Shengwu miał już sto dwadzieścia lat i praktykował magiczną dyscyplinę zwaną „unikaniem ziarna". Podobno już od dziesięciu lat nie miał w ustach żadnego zwykłego jedzenia – żywił się wyłącznie rosą, jak cykady mieszkające na drzewach.

W oczach mieszkańców naszej wioski stary mistrz Men był pół człowiekiem, pół Nieśmiertelnym. Poruszał się tajemniczo, lekkim, zręcznym krokiem, miał łysą głowę podobną do żarówki i białą brodę gęstą jak zarośla. Jego wargi przypominały ośle, zęby lśniły niczym perły. Miał czerwony nos, czerwoną twarz, białe brwi długie jak ptasie pióra. Raz w roku, w dzień zimowego przesilenia, odwiedzał naszą wioskę, by wykonać szczególne zadanie, które polegało na wyborze odpowiedniego „śnieżnego księcia" na czas śnieżnego targu, a prawidłowo – Święta Śniegu. Śnieżny książę podczas śnieżnego targu musiał wypełnić pewne uświęcone tradycją obowiązki, za co otrzymywał spore korzyści materialne, toteż każdy w wiosce miał nadzieję, że śnieżny książę tym razem będzie dzieckiem z jego rodziny.

Tegorocznym śnieżnym księciem zostałem ja, Shangguan Jintong. Spośród dzieci ze wszystkich osiemnastu wiosek Północno-Wschodniego Gaomi mistrz Men wybrał właśnie mnie, co oznaczało, że musiałem być kimś naprawdę niezwykłym. Matka płakała ze szczęścia. Za każdym razem, gdy wychodziłem z domu, wszystkie kobiety przyglądały mi się z czcią.

– Śnieżny książę, śnieżny książę, kiedy spadnie śnieg? – zapytywały mnie słodkimi głosami.

– Nie mam pojęcia. Skąd mam wiedzieć, kiedy spadnie śnieg?

– Śnieżny książę nie wie, kiedy spadnie śnieg? Ach tak, nie wolno ci nam zdradzać sekretów natury!

Wszyscy nie mogli się już doczekać śniegu, a najbardziej ja. Dwa dni przed targiem, wieczorem, niebo zasnuły gęste, ciemne chmury, następnego zaś popołudnia zaczęło padać. Z początku był to drobny śnieżek, potem – ogromny, o płatkach jak gęsie pióra, jak pierzaste kule. Roje tych płatków przesłoniły niebo, zakryły słońce. Z powodu śniegu wyjątkowo wcześnie zapadła ciemność. Na mokradłach wyły wilki i wrzeszczały lisy, po ulicach i zaułkach spacerowały duchy skrzywdzonych, płacząc i zawodząc. Ciężkie, mokre płatki bębniły o papierowe pokrycia okien. Białe dzikie zwierzątka kuliły się na parapetach, postukując w ramy okien puszystymi ogonkami. Tej nocy nie mogłem spać spokojnie; przed moimi oczyma przesuwały się przedziwne wizje, które, gdybym ujął je w słowa, wydawałyby się zwykłe i pospolite, dlatego będę milczał.

Ledwie nieco się rozwidniło, matka wstała i nagrzała wody, żebym mógł umyć twarz i ręce. Szorując moje dłonie, powtarzała, że myje łapki swojego małego szczeniaczka. Nożyczkami starannie obcięła mi paznokcie. Wreszcie ozdobiła środek mojego czoła czerwonym odciskiem swojego palca jak znakiem firmowym. Otworzyła drzwi i zobaczyła, że mistrz Men już tam stoi i czeka. Miał ze sobą białą szatę i czapkę dla mnie; obie rzeczy były uszyte z jedwabiu, gładkiego i lśniącego, chłodnego i przyjemnego w dotyku. Przyniósł mi jeszcze białą miotełkę z końskiego włosia. Ubrał mnie własnoręcznie, po czym kazał mi się przejść po zaśnieżonym podwórzu.

– Wspaniały! – rzekł. – Prawdziwy śnieżny książę!

Byłem bardzo dumny, matka i Najstarsza Siostra też się cieszyły. Sha Zaohua przyglądała mi się z czcią. Ósma Siostra uśmiechała się najpiękniej, jak rozkwitający kwiat mlecza, Sima Liang – z przekąsem.

Dwóch mężczyzn niosło mnie w lektyce ozdobionej z lewej strony wizerunkiem smoka, a z prawej – feniksa. Z przodu szedł Wang Taiping, zawodowy tragarz lektyk, a za nim Wang Gongping, jego starszy brat, także zawodowy tragarz lektyk. Obaj bracia lekko się jąkali. Kilka lat wcześniej, by uniknąć poboru do wojska, Wang Taiping sam odciął sobie palec wskazujący, a Wang Gongping posmarował genitalia brązowawym olejem krotonowym i udawał, że ma przepuklinę. Ich oszustwo zostało zdemaskowane, sołtys Du Baochuan wziął braci na muszkę i dał wybór: albo ich zastrzeli, albo pójdą na front jako noszowi, dźwigać rannych na noszach albo na własnych plecach tudzież nosić amunicję. Obaj zaczęli się jąkać i nie byli w stanie wydobyć z siebie słowa, dlatego ich ojciec, Wang Dahai, cieśla, który spadł z rusztowania w czasie budowy kościoła i okulał, wybrał w ich imieniu tę drugą możliwość. Dwaj tragarze potrafili nieść swoje brzemię stabilnie, utrzymując dobre tempo marszu, czym zasłużyli sobie na same pochwały. Po demobilizacji dowódca oddziału noszowych Lu Qianli własnoręcznie napisał pochwałę, potwierdzającą ich zasługi. Młodszy brat Du Baochuana, Du Jinchuan, który razem z nimi wyszedł z wojska, zmarł z powodu nagłej choroby. Dwaj bracia, dźwigając jego ciało, przeszli półtora tysiąca li i po długich znojach w końcu dotarli do domu Du Baochuana. Ponieważ się jąkali i nie można było zrozumieć, co mówią, Du Baochuan poczęstował obu siarczystym policzkiem, a następnie oskarżył ich o zabójstwo brata. Gdy bracia pokazali mu list polecający od dowódcy, Du Baochuan podarł go na strzępy, machnął ręką i powiedział: „Dezerterzy to zawsze dezerterzy". Obaj poczuli się do głębi skrzywdzeni.

Ich wyćwiczone ramiona były twarde jak stal, nogi – doskonale sprawne. Podróż w ich lektyce przypominała płynięcie łodzią w dół rzeki. Przez zaśnieżoną równinę przetaczały się fale światła. W szczekaniu psów słychać było spiżowe tony.

Rzekę Czarnej Wody spinał kamienny most o sosnowych filarach. Trząsł się pod naszymi stopami, trzeszcząc: „gudugudugudu". Znalazłszy się po drugiej stronie, obejrzałem się za siebie – na zaśnieżonej równinie widniały niezliczone rzędy śladów stóp. Mnóstwo ludzi brnęło mozolnie w naszą stronę. Dojrzałem matkę i Najstarszą Siostrę, dzieci i kozę.

Bracia tragarze nieśli mnie przez całą drogę na płaskowyż. Ci, którzy doszli tam przede mną, powitali śnieżnego księcia pełnymi entuzjazmu spojrzeniami. Mężczyźni, kobiety, dzieci – wszyscy stali z zamkniętymi ustami, twardo powstrzymując się od mówienia. Dorośli mieli poważne miny, a dzieci – psotne.

Prowadzeni przez mistrza Mena tragarze zanieśli mnie na kwadratowe, usypane z ziemi podwyższenie w samym środku płaskowyżu. Na podwyższeniu stały dwie długie ławy, a przed nimi duża kadzielnica z trzema laskami kadzideł. Bracia ustawili lektykę na obu ławach, tak że pode mną była pusta przestrzeń. Chłód bezszelestnie ogryzał mi kostki u nóg niczym czarny kot i skubał uszy jak biały kociak. Odgłos palącego się kadzidła przypominał szelest dżdżownic pod powierzchnią ziemi, popiół spadał do kadzielnicy z łoskotem walącego się spalonego domu. Aromat kadzidła wpełzał mi do lewego nozdrza niczym gąsienica i wypełzał prawym. Pod podwyższeniem stał piecyk z brązu, w którym mistrz Men spalił zwitek papierowych pieniędzy ofiarnych. Płomienie przypominały złote motyle o skrzydełkach pokrytych złocistym pudrem, a płatki spalonego papieru niczym czarne motyle wzbijały się w powietrze, trzepotały, po czym zmęczone padały na śnieg i błyskawicznie ginęły. Mistrz Men padł na kolana i złożył czołobitny pokłon śnieżnemu księciu, po czym nakazał wzrokiem braciom Wang, by podnieśli mnie znowu. Mistrz wręczył mi drewniane berło, owinięte złotym papierem, zakończone czymś w rodzaju miseczki z cynfolii – insygnium władzy śnieżnego księcia. Zamachałem nim – czy w powietrze wzbije się wielki tuman śniegu? Kiedy mistrz Men wybrał mnie na śnieżnego księcia, opowiadał mi, że śnieżne targi zapoczątkował jego nauczyciel, mistrz Chen, któremu zadanie to powierzył sam Laozi. Spełniwszy ten rozkaz, pełen wszelkich cnót i wielce zasłużony mistrz Chen uleciał w niebiosa i stał się Nieśmiertelnym. Zamieszkał na wielkiej górze o wierzchołku sięgającym chmur, gdzie żywił się orzeszkami pinii i pił źródlaną wodę; latał w powietrzu od sosny do sosny, od topoli do topoli, a stamtąd do swojej jaskini. Potem mistrz Men wyjaśnił mi bardzo szczegółowo obowiązki śnieżnego księcia. Pierwszy z nich, czyli zasiadanie na ołtarzu i przyjmowanie hołdów, już wypełniłem i właśnie rozpoczynałem kolejne zadanie, czyli przegląd całego śnieżnego targu. Dla śnieżnego księcia były to najbardziej ekscytujące chwile. Kilkunastu mężczyzn w czarno-czerwonych strojach, z pustymi rękami, naśladowało gestami muzyków grających na trąbkach, suona, rożkach i miedzianych gongach. Niektórzy wydymali policzki, jakby dmuchali w trąbki, a grający na gongach, trzymając lewe ręce w górze, prawymi markowali uderzenia w instrumenty. Czynili to dokładnie co trzy kroki; dźwięk nieistniejących gongów wydawał się nieść bardzo daleko. Bracia Wang, dźwigając moją lektykę, sprężynowali i kołysali się na nogach. Mijani ludzie nagle przerywali swoje bezgłośne targi, prostowali się z rękami wzdłuż ciała i przyglądali się szeroko otwartymi oczyma pochodowi śnieżnego księcia. Wszystkie te twarze, znajome i obce, na śnieżnobiałym tle nabierały intensywnej barwy – rumiane miały kolor daktyli, ciemne – kawałków węgla drzewnego, żółte – bryłek pszczelego wosku, zielonkawe – szczypiorku. Wymachiwałem swoim berłem w kierunku tłumów, a ludzie rozbiegali się w popłochu, machając rękami, otwierając usta w niemym krzyku, lecz nikt ani nie śmiał, ani nie miał ochoty wydobyć głosu. Do moich uświęconych obowiązków, powierzonych mi przez mistrza Mena, należało zakrycie ust komukolwiek, kto odważyłby się odezwać, miseczkowatym zakończeniem mojego berła, za pomocą którego następnie należało wyrwać śmiałkowi język.

Wśród wrzeszczącego bezgłośnie tłumu odnalazłem matkę, Najstarszą Siostrę i Ósmą Siostrę. Była z nimi też Sha Zaohua i Sima Liang. Mojej kozie, oprócz ciepłej osłony na wymiona, nałożono na pysk uszytą z białego płótna maseczkę w kształcie stożka i zawiązano ją za uszami białą tasiemką. Cała rodzina śnieżnego księcia miała obowiązek przestrzegać nakazu milczenia; koza także. Pomachałem im swoim berłem, a oni w odpowiedzi unieśli ręce w geście pozdrowienia. Mały nicpoń Sima Liang ułożył palce w kółka i przyłożył dłonie do oczu, udając, że obserwuje mnie przez lornetkę. Twarz Sha Zaohua miała świeże, żywe kolory, niczym ryba z głębin oceanu.

Na śnieżnym targu sprzedawano najróżniejsze rzeczy; każdy rodzaj towaru miał swoje osobne miejsce. Moja milcząca gwardia honorowa zaprowadziła mnie najpierw na targ butów. Sprzedawano tu wyłącznie słomiane sandały, uplecione z miękkiej trawy, takie, w jakich mieszkańcy Północno-Wschodniego Gaomi chadzali przez całą zimę. Hu Tiangui, ojciec pięciu synów, z których czterech zginęło na wojnie, a piąty został zesłany na przymusowe roboty, z soplami lodu na brodzie, z głową obwiązaną białą chustką i z konopną torbą, przewieszoną przez ramię, stał zgarbiony, podpierając się wierzbową laską i wystawiał dwa brudne palce drugiej ręki w niemym targu ze znakomitym wyplataczem sandałów, Qiu Huangshanem. Na to Qiu wystawił trzy palce, odpychając dwa palce Hu Tianguia. Hu znowu uparcie wyciągnął swoje dwa palce, a Qiu po raz drugi pokazał trzy. I tak targowali się jeszcze trzy razy, aż wreszcie Qiu Huangshan, robiąc bolesną, skrzywdzoną minę, odwiązał z całego sznurka butów jedną parę zielonych, uplecionych z samych końcówek pędów, marnej jakości sandałów. Hu Tiangui otworzył usta w niemej wściekłości. Uderzył się w pierś, pokazał w niebo, a potem na ziemię – nie miałem pojęcia, co to może oznaczać, ale na pewno coś znaczyło. Pogrzebał laską w stercie butów i wyciągnął z niej jedną porządną parę koloru wosku, solidną, o grubych podeszwach, uplecioną z korzeni. Qiu Huangshan odtrącił laskę Hu Tianguia i podstawił mu cztery wyciągnięte palce pod nos. Hu znowu pokazał na niebo, potem na ziemię; torba na jego ramieniu majtała się przy każdym ruchu. Schylił się i odwiązał wybraną parę sandałów, pomiętosił je palcami, po czym strząsnął ze stóp stare, zniszczone buty z odklejającymi się podeszwami. Podpierając się laską, wsunął trzęsące się, czarniawe stopy do nowych sandałów. Następnie wyciągnął z kieszeni spodni zmięty banknot i rzucił Qiu Huangshanowi. Z wściekłą miną, przeklinając bezgłośnie, Qiu Huangshan tupnął ze złością, lecz podniósł pognieciony banknot, rozpostarł go, złapał za róg i jął wymachiwać nim w powietrzu, pokazując wszystkim dokoła. Niektórzy kiwali głowami współczująco, na twarzach innych pojawiły się głupie uśmieszki. Podpierając się laską, Hu Tiangui poczłapał maleńkimi kroczkami, przebierając nogami sztywnymi jak patyki. Nie czułem żadnej sympatii do Qiu Huangshana, człowieka, którego język dorównywał zręcznością jego palcom; miałem cichą nadzieję, że gniew zaślepi go na tyle, że nie wytrzyma i w końcu coś powie, a ja wtedy mógłbym skorzystać ze swoich tymczasowych uprawnień i wyrwać mu język za pomocą swojego berła. Lecz bystry Qiu najwyraźniej odgadł moje myśli. Wcisnął różowy banknot w zwisające z nosideł sandały, z pewnością wcześniej przygotowane na ten cel i zdjął je. Zauważyłem, że były już wypchane kolorowymi banknotami. Wystawił rękę i pokazał palcem po kolei zgromadzonych wokoło sprzedawców sandałów, którzy spoglądali na mnie z przymilnymi minami, wskazał pełne banknotów buty, po czym rzucił je ku mnie pełnym szacunku gestem. Sandały odbiły mi się od brzucha i wylądowały u moich stóp. Wypadło z nich kilka banknotów, ozdobionych wizerunkami pękatych owiec, stojących bezczynnie, jakby czekały na strzyżenie albo na rzeź. Gdy ruszyłem naprzód, w moją stronę pofrunęło kolejnych kilka par wypchanego pieniędzmi obuwia.

Na targu spożywczym Fang Meihua, wdowa po Zhao Szóstym, gorączkowo smażyła na płaskiej patelni nadziewane bułeczki. Jej syn i córka siedzieli na trzcinowej macie owinięci pledem i rozglądali się na wszystkie strony, przewracając czworgiem oczu. Przed paleniskiem stało kilka zniszczonych stolików, przy których ukucnęło sześciu handlarzy matami i zajadało bułeczki, zagryzając czosnkiem. Bułeczki przyrumienione po obu stronach na złoty kolor były tak gorące, że aż syczały w ustach mężczyzn; z każdym kęsem sączył się z nich czerwony olej. Inni sprzedawcy bułeczek i placków niemal nie mieli klientów i stali bezczynnie, postukując w swoje woki i spoglądając zazdrośnie w stronę straganu wdowy Zhao.

Gdy przejeżdżałem obok w swojej lektyce, wdowa Zhao przykleiła do bułeczki banknot, wycelowała w moją twarz i rzuciła. Uchyliłem się w ostatniej chwili, a bułeczka trafiła Wanga Gongpinga prosto w środek klatki piersiowej. Z przepraszającym spojrzeniem wdowa Zhao wytarła ręce w tłustą ścierkę. Miała ziemistą twarz i głęboko osadzone oczy w ciemnosinych obwódkach.

Wysoki, chudy mężczyzna wychynął zza straganu z żywymi kurami; spłoszone ptaki gdakały nerwowo, a staruszka, właścicielka straganu, skinęła głową w jego stronę. Mężczyzna miał dziwaczny chód – cały był sztywny jak patyk i maszerował równo, jakby z każdym krokiem usiłował zakorzenić się w ziemi. Był to Zhang Tianci, zwany Staruszkiem Niebo, który parał się niezwykłym zajęciem: przyprowadzaniem zmarłych do rodzinnej wioski. Miał niesamowity dar, dzięki któremu sprawiał, że wracali do domu na własnych nogach. Gdy ktokolwiek z Północno-Wschodniego Gaomi zmarł w innej wiosce, proszono Zhanga Tianci, by przyprowadził zmarłego do domu, a gdy zdarzyło się, że ktoś z obcych stron umarł w Północno-Wschodnim Gaomi, także proszono go o pomoc w wyprawieniu go z powrotem do rodzinnej wsi. Jak tu nie podziwiać człowieka, który potrafił sprawić, że zmarli wędrowali przez tysiąc gór, przeprawiali się przez tysiąc wód? Jego ciało wydzielało dziwną woń, a na jego widok nawet najgroźniejsze psy uciekały z podkulonymi ogonami, gdzie pieprz rośnie. Zhang Tianci usiadł na ławce tuż przed patelnią wdowy Zhao i wystawił dwa palce. Z wymiany gestów między nimi wynikało jasno, że chciał zjeść aż dwie patelnie bułek, czyli w sumie pięćdziesiąt sztuk – nie dwie, nie dwadzieścia, lecz pięćdziesiąt. Wdowa uwijała się więc jak w ukropie, by sprawnie obsłużyć swojego brzuchatego klienta. Jej twarz promieniała, a oczy pozostałych handlarzy miotały zielone iskry. Miałem nadzieję, że któryś z nich się odezwie, lecz nawet zawiść nie potrafiła otworzyć ich zaciętych ust.

Zhang Tianci siedział spokojnie, przypatrując się wdowie przy pracy. Jego ręce spoczywały spokojnie na kolanach; z pasa zwisała mu czarna szmaciana sakwa. Nikt nie wiedział, co w niej trzyma. Późną jesienią podjął się wielkiego zadania – miał przyprowadzić handlarza noworocznych obrazków, który zmarł w wiosce Aiqiu w Północno-Wschodnim Gaomi, do jego rodzinnego domu na terytorium Guandong. Syn handlarza, ustaliwszy z Zhangiem cenę, zostawił mu swój adres i sam udał się przodem, by się przygotować na przyjęcie ojca. Droga wiodła przez wiele gór i wszyscy wątpili, czy Zhang Tianci kiedykolwiek wróci z tej podróży. Jednak udało mu się – wyglądał, jakby niedawno dotarł. Może jego czarna sakwa była pełna pieniędzy? Miał niemożliwie zdarte konopne sandały, z których wystawały nabrzmiałe palce, podobne do małych ziemniaków; jego nogi w kostkach były grube jak krowie piszczele. Młodsza siostra Dzięcioła, Zezowata Hua, przechodząc obok mojego orszaku z wielką głową kapusty w rękach, rzuciła mi uwodzicielskie spojrzenie czarnych oczu. Jej dłonie były czerwone od mrozu. Gdy zbliżyła się do straganu wdowy Zhao, ręce starszej kobiety zaczęły dygotać. Spojrzenia kobiet się spotkały, oczy obu poczerwieniały ze złości – były zaciętymi wrogami. Lecz nawet widok zabójczyni jej własnego męża nie mógł sprawić, by wdowa Zhao złamała panujący na śnieżnym targu zwyczaj milczenia. Czułem, że jej krew gotuje się ze złości. Wdowa Zhao miała jednak pewną rzadką umiejętność – emocje nigdy nie przeszkadzały jej w prowadzeniu interesów. Napełniła gorącymi bułeczkami sporą białą miskę i postawiła przed Zhangiem. Klient wyciągnął rękę – wdowa zamyśliła się, po czym uderzyła się w czoło tłustą od oleju dłonią na znak, że zrozumiała swoje karygodne przeoczenie. Sięgnęła do naczynia, wyciągnęła dwie wielkie, czerwone główki czosnku i położyła je gościowi na wyciągniętej dłoni, następnie napełniła małą czarną miseczkę olejem sezamowym z ostrą papryczką i postawiła przed nim ten specjalny przysmak. Inni handlarze przyglądali się temu z wielką dezaprobatą, zielonkawe błyski w ich oczach wyrażały surową krytykę przesadnej gorliwości wobec klienta. Zhang Tianci tymczasem spokojnie, powoli obierał czosnek, czekając, aż bułeczki ostygną. Następnie zaczął starannie ustawiać białe, obrane ząbki na stole w równym szeregu, według wielkości – od czasu do czasu zamieniał niektóre z nich miejscami, dążąc do idealnego porządku. Dopiero gdy w swojej lektyce zacząłem się zbliżać do targu kapuścianego, z daleka dostrzegłem, że Zhang Tianci zaczął jeść – „opychać się w szalonym tempie" byłoby właściwszym określeniem.

Pod pagodą stała maleńka pustelnicza chatka. Nie służyła medytacjom ani modłom – po prostu stała sobie obok świątyni. W powietrzu unosiła się subtelna woń kadzidła. Przed dużą kadzielnicą ustawiono spory drewniany kocioł, pełen czystego, nieskazitelnie białego śniegu, a za nim stołek – tron dla śnieżnego księcia. Usiadłem, przypominając sobie natychmiast o moim ostatnim, najbardziej ekscytującym zadaniu.

Mistrz Men podniósł cienką kotarę, zasłaniającą wnętrze pustelniczej chatki i wszedł do środka. Zakrył mi twarz płachtą białego jedwabiu. Już wcześniej pouczył mnie, że w czasie wypełniania tego obowiązku nie wolno mi podnosić zasłony. Wreszcie usłyszałem, że mistrz cicho opuszcza chatę. Pozostał mi tylko szmer własnego oddechu, bicie serca oraz skwierczenie palących się kadzideł. Z zewnątrz dochodziło skrzypienie ludzkich kroków na śniegu.

Rozległ się cichy odgłos kroków dziewczyny. Przez półprzejrzystą zasłonę dostrzegłem niewyraźny zarys jej dużej sylwetki i poczułem woń palonej świńskiej szczeciny. Najprawdopodobniej dziewczyna nie pochodziła z wioski Dalan, możliwe, że była z Piaszczystych Wzgórz – mieszkała tam rodzina trudniąca się wyrobem pędzli. Skądkolwiek przyszła, śnieżny książę miał obowiązek traktować wszystkich jednakowo. Zanurzyłem dłonie w kotle, by święty, czysty śnieg zmył z nich wszelkie zanieczyszczenia. Następnie uniosłem ręce i wyciągnąłem je przed siebie. Zgodnie ze zwyczajem, kobieta, która miała w nadchodzącym roku urodzić dziecko i chciała, by jej piersi były zawsze zdrowe i pełne mleka, powinna podnieść ubranie i obnażyć sutki na spotkanie z rękami śnieżnego księcia. I tak właśnie się stało: dwa ciepłe, miękkie kawały mięsa spoczęły w moich lodowatych dłoniach. Poczułem oszałamiający, ciepły prąd, który przechodził przez ręce i rozpływał się po całym moim ciele. Dziewczyna nie mogła powstrzymać przyśpieszonego oddechu. Jej piersi niczym dwa rozgrzane gołąbki przysiadły na chwilę w moich dłoniach, po czym odleciały.

Pierwsza para piersi zniknęła, ledwie zdążyłem jej dotknąć. Byłem trochę zawiedziony, lecz mimo to, wciąż pełen nadziei, zanurzyłem ręce w śniegu, by przywrócić im czystość i świętość. Czekałem z niecierpliwością na następną parę. Gdy nadejdzie, nie mogę pozwolić, by odleciała ot, tak. Kiedy pojawiły się kolejne piersi, chwyciłem je twardymi dłońmi. Były małe i delikatne, ani zbyt miękkie, ani zbyt twarde, przypominały bułeczki świeżo wyjęte z bambusowego koszyka do gotowania na parze. Nie widziałem ich, lecz byłem pewien, że są białe i lśniące. Ich brodawki przypominały dwa maleńkie grzybki. Ściskając je, w myślach powtarzałem modlitwę o wszystko, co najlepsze. Pierwsze ściśnięcie – obyś powiła tłuściutkie trojaczki. Drugie ściśnięcie – niech twoje mleko tryska jak woda ze źródełka. Trzecie ściśnięcie – niech twoje mleko będzie słodkie jak poranna rosa. Dziewczyna cicho jęknęła i cofnęła się. Byłem rozczarowany, smutny i zawstydzony. Chcąc wymierzyć sobie karę, włożyłem ręce w śnieg tak głęboko, że palcami dotknąłem gładkiego dna, i wyjąłem je dopiero wtedy, gdy straciłem czucie aż do połowy ramion. Śnieżny książę ponownie uniósł swoje czyste ręce w geście błogosławieństwa dla wszystkich kobiet Północno-Wschodniego Gaomi. Byłem przygnębiony i zrezygnowany aż do chwili, gdy następna para piersi, rozkołysana i obwisła, wskoczyła mi w dłonie. Dotykałem ich, a one gdakały jak niespokojne kury, pokrywając się gęsią skórką. Ująłem między palce duże, zmęczone brodawki i po chwili cofnąłem dłonie. Oddech kobiety, który miał woń rdzy, przeniknął przez zasłonę. Śnieżny książę wszystkich traktuje jednakowo. Niech się spełnią twoje życzenia: jeśli chcesz syna, powij syna, jeśli chcesz córkę, powij córkę, jeśli chcesz mieć mnóstwo mleka – miej mnóstwo mleka. Twoje piersi będą zdrowe, lecz jeśli pragniesz odzyskać młodość, śnieżny książę nie może ci w tym dopomóc.

Czwarta para piersi przypominała przepiórki o brązowych piórkach, twardych dziobach, krótkich, grubych szyjach i wybuchowych charakterach. Podziobały mi wnętrza dłoni.

Piąta para piersi miała w sobie gniazda os, które za moim dotknięciem wypełniły się bzyczeniem. Osy obijały się o ścianki gniazd, rozgrzewały je, łaskocząc mnie w dłonie. Podarowałem im całe mnóstwo dobrych życzeń.

Tego dnia dotykałem około stu dwudziestu par piersi. Doznawałem najróżniejszych odczuć i wrażeń, które nakładały się na siebie, warstwa po warstwie, niczym przewracane kolejno karty książki. Wszystkie te wyraźne, czyste doznania zostały jednak zmącone przez pewnego jednorożca. Spowodował on wielkie trzęsienie ziemi w skarbcu mojej pamięci, ryjąc ją niczym nosorożec, niczym dziki bawół, który wdarł się do mojego warzywnego ogródka.

Wyciągnąłem przed siebie ręce, napuchnięte i przez to niemal pozbawione czucia, i czekałem na następną parę piersi, by wypełnić po raz kolejny obowiązek śnieżnego księcia. Piersi nie zjawiały się, lecz usłyszałem znajomy chichot. Rumiane policzki, czerwone wargi, czarne oczy jak paciorki… była to Stara Jin. Stanęła mi przed oczyma jej młoda, uwodzicielska twarz.

Gdy lewą ręką dotknąłem jej lewej, pełnej piersi, prawa trafiła w pustkę – miałem już dowód, że to rzeczywiście ona. Pociągająca wdowa, właścicielka sklepiku z olejem sezamowym, której o mało nie rozstrzelano podczas wiecu walki klas, poślubiła potem najbiedniejszego mężczyznę w wiosce, bezdomnego, bez kawałka ziemi – żebraka Jednookiego Fanga Jina, stając się dzięki temu żoną biednego chłopa. Jej mąż miał jedno oko, ona miała jedną pierś – jakby Niebiosa przeznaczyły ich dla siebie. Stara Jin wcale nie była stara, a o jej wyjątkowym stylu uprawiania miłości krążyły opowieści wśród mężczyzn w wiosce; od czasu do czasu dochodziły one także i do moich uszu, lecz niewiele z tego rozumiałem. Dotknąłem jej piersi lewą ręką, a ona swoją lewą ręką chwyciła i przyciągnęła także moją prawą dłoń. Objąłem wyjątkowo obfitą pierś, poczułem spory ciężar. Stara Jin prowadziła moje dłonie, a ja badałem jej skórę, cal po calu. Pierś była samotnym szczytem, wznoszącym się po prawej stronie klatki piersiowej kobiety. Górna połowa okazała się łagodnym zboczem, dolna – nieco obwisłą półkulą. Spośród wszystkich piersi, jakich dotykałem, ta miała najwyższą temperaturę – gorąca jak kogut chory na ospę, niemal iskrzyła. Gładka i śliska, byłaby jeszcze bardziej śliska, gdyby nie jej wysoka temperatura. Dolna, obwisła półkula przypominała kształtem brzuch przewróconego dzbana na wino; na szczycie sterczała lekko zadarta do góry brodawka, to miękka, to twarda niczym gumowy pocisk. Pozostawiła mi na dłoni kilka kropel chłodnej cieczy. Nagle przypomniałem sobie słowa pewnego handlarza jedwabiu, zasłyszane przy straganie z sandałami. Mały człowieczek twierdził, że Stara Jin jest jak papaja – za każdym dotknięciem sączy się z niej biały płyn. Czy to pierś Starej Jin była papają? Co prawda, nigdy w życiu nie widziałem papai, ale wyobrażałem sobie, że owoce te są raczej paskudne i mają w sobie coś demonicznego. Pierś Starej Jin wytrąciła mnie z normalnego trybu wykonywania obowiązków śnieżnego księcia. Moje dłonie były jak gąbki, w które wsiąkało jej ciepło; ona także wyraźnie czerpała dużą przyjemność z mojego dotyku. Postękując jak prosię, objęła moją głowę; rozgrzana pierś parzyła mnie w policzek. Usłyszałem szept:

– Mój ty chłopczyku… Mój kochany syneczku…

Reguła śnieżnego targu została złamana.

Jedno jedyne wypowiedziane głośno słowo mogło przynieść nieszczęście.

Na placyku przed domkiem mistrza Mena zaparkował trawiasto-zielony dżip. Wyskoczyło z niego czterech funkcjonariuszy bezpieki w zielonkawych mundurach z naszytymi na piersiach białymi znakami. Ze zwinnością panter wdarli się do domku mistrza Mena, skąd po kilku minutach wywlekli zakutego w srebrzyste kajdanki taoistę. Wchodząc posłusznie do samochodu, spojrzał na mnie z rozpaczą, lecz nie wyrzekł ani słowa.

Trzy miesiące później przywódca reakcyjnej sekty taoistycznej, zwany mistrzem Menem, który regularnie dawał tajne sygnały innym szpiegom, strzelając ze szczytu góry, został rozstrzelany w stolicy powiatu, przy moście Duchów. Jego ślepy pies biegł po śniegu za dżipem, dopóki celny strzał siedzącego w wozie żołnierza nie roztrzaskał mu czaszki.

29

Kichnąłem głośno i obudziłem się. Na tłusto lśniącą ścianę padał złoty blask lampki olejnej. Matka siedziała pod lampą, głaszcząc ogniste futro łasicy; na jej kolanach leżała para połyskujących niebieskawo nożyc. Puszysty ogon łasicy podskakiwał w jej rękach. Na ławie pod kangiem siedział człowiek o zakurzonej twarzy, przypominającej małpi pysk, ubrany w wojskowy mundur w kolorze khaki. Przygnębiony, drapał się okaleczonymi palcami w siwą głowę.

– To ty, Jintong? – spytał ostrożnie; w jego czarnych oczach zalśniła litość i czułość.

– Jintong, to jest… twój starszy kuzyn, Sima… – rzekła matka.

Okazało się, że to Sima Ting. Co się z nim stało przez tych kilka lat? Gdzie się podział Sima Ting, naczelnik naszej miejscowości, który stał dziarsko na swojej wieży obserwacyjnej z sosnowych bali, żwawy jak tygrys, energiczny jak smok? Gdzie się podziały jego palce, czerwone jak marchewki?

Gdy tajemniczy jeździec przestrzelił głowy małych Simy Feng i Simy Huang, Sima Ting wyskoczył z oślego koryta w zachodnim skrzydle naszego domu niczym karp z wody. Strzał zakłuł go w uszy jak igła; nasz gość zaczął biegać w kółko po domu niby zniecierpliwiony osioł. Nagle tętent kopyt przetoczył się falą przez nasz zaułek. Muszę uciekać, pomyślał Sima Ting, nie mogę ukrywać się tu dłużej, czekając na pewną śmierć. Z włosami pełnymi pszenicznych łusek przeskoczył przez mur naszego podwórza od południowej strony i wylądował na czworakach w psiej kupie. Usłyszał jakieś hałasy, dochodzące z głębi zaułka, popełznął w stronę stogu zeszłorocznego siana i schował się za nim. W sianie spotkał kwokę z jaskrawoczerwonym grzebieniem, znoszącą właśnie jajo; w chwilę potem usłyszał ciężki łoskot i trzask rozbijanych drzwi. Kilku rosłych mężczyzn o twarzach skrytych za czarnymi zasłonami zbliżyło się do muru i wielkimi stopami w szmacianych butach o solidnych podeszwach zaczęło deptać po rosnącym wzdłuż niego zielsku i trawie. Wszyscy trzymali czarne pistolety maszynowe i emanowali niepowstrzymaną siłą. Gdy przeskakiwali nad murem, niczym stado czarnych jaskółek, przypominali straż przyboczną jakiejś ważnej osoby. Sima Ku zastanawiał się, dlaczego mieli zasłonięte twarze, lecz gdy później dowiedział się o śmierci Simy Feng i Simy Huang, w jego otępiałym umyśle otworzyła się szczelina, przez którą wdarł się blask zrozumienia, i wiele spraw nagle stało się jasnych. Mężczyźni wskoczyli na podwórze. Sima Ting, chroniąc głowę, a resztę ciała pozostawiając na pastwę losu, dał nura w kopę siana i tam czekał na rozwój sytuacji.

– Drugi to Drugi, a ja to ja – powiedział Sima Ting do siedzącej pod lampą matki. – Traktujmy nas obu oddzielnie, szwagierko.

– W takim razie jesteś jego Starszym Wujem. Jintong, to Sima Ting, twój Starszy Wuj.

Zanim z powrotem zapadłem w sen, ujrzałem, jak Sima Ting wyjmuje z kieszeni złocisty medal i podaje matce.

– Już odpokutowałem za swoje winy, szwagierko – powiedział nieśmiało, zduszonym głosem.

Sima Ting wyczołgał się ze stogu siana i wymknął się z wioski pod osłoną nocy. Dwa tygodnie później wcielono go do oddziału noszowych, gdzie dźwigał nosze wraz z pewnym młodzieńcem o ciemnej twarzy.

Słuchałem, jak paple w nieskończoność o swoich niezwykłych przygodach, zupełnie jak dzieciak, który opowiada niestworzone historie, by odwrócić uwagę od swoich psot. Głowa matki kołysała się w świetle lampy, złocisty blask zalewał jej twarz, kąciki ust miała lekko uniesione, jakby w drwiącym uśmieszku.

– Wszystko, co mówię, to szczera prawda – rzekł Sima Ting urażonym tonem. – Widzę, że mi nie wierzysz, ale tego wielkiego medalu chyba nie zrobiłem sobie sam, jak myślisz? Dostałem go za narażanie życia.

Szczęknęły nożyce tnące skórę łasicy.

– Bracie Sima – rzekła matka – czy ktoś tu posądza cię o kłamstwo?

Sima Ting wraz z młodzieńcem o ciemnej twarzy biegł truchtem po równinie, dźwigając postrzelonego w klatkę piersiową komendanta drużyny. Nad ich głowami latały lśniące szmaragdowo samoloty. Świetliste smugi, ciągnące się za pociskami artyleryjskimi i kulami karabinów cięły nocne niebo, rysując na nim gęstą, nieustannie zmieniającą się ognistą sieć. Towarzyszące wybuchom rozbłyski magnezji huczały w powietrzu jak błyskawice, oświetlając pobrużdżoną ziemię pod stopami tragarzy i zamarznięte pola ryżowe. Tragarze co sił w nogach rozbiegli się po polu. Żałosne jęki rannych żołnierzy wznosiły się i opadały w zimnej ciemności nocy. Oddział prowadziła ostrzyżona na pazia kobieta. Z latarką zakrytą skrawkiem czerwonego jedwabiu w ręku stała w samym środku pola, wołając: „Nie rozbiegać się! Nie rozbiegać się! Ratować rannych!" Jej głos ochrypł od krzyku, upodabniając się do dźwięku szorstkich podeszew, trących o suchy żwir. Światło eksplozji zabarwiło jej twarz na zielonkawo. Wokół szyi miała zawiązany brudny ręcznik, a w talii skórzany pas, z którego zwisały ręczne granaty z drewnianymi uchwytami i blaszany kubek. Była energiczna jak smok i żwawa jak tygrys. Odziana w płaszcz w czerwonobrunatnym kolorze sosu sojowego, przez cały dzień rozkazywała swoim podkomendnym, którzy biegali tam i z powrotem wzdłuż pierwszej linii frontu, fruwając za nimi jak motyl, zaskakujący o tej porze roku. Fale gorącego powietrza, wywoływane przez tysięczne eksplozje, zamieniły pokrytą trzema calami lodu zimę w ciepłą wiosnę. W dzień Sima Ting znalazł kwiat mlecza, rosnący w miejscu, gdzie ciepła krew stopiła śnieg. Z okopów buchała gorąca para; zbici w grupki żołnierze posilali się ryżem i śnieżnobiałymi bułkami, gotowanymi na parze, chrupiąc przy tym ze smakiem żółtą cebulę. Smakowite zapachy spowodowały, że głodny Sima Ting zaczął się ślinić. Tragarze siedli na ułożonych w sterty noszach, wyciągnęli ze swoich paczuszek z prowiantem zlodowaciałe bryłki gotowanego sorga i zaczęli je ogryzać, marszcząc brwi. W jednym z okopów pani komendant-motyl śmiała się i rozmawiała z jakimś oficerem. Mężczyzna miał pistolet zatknięty za pas, a jego twarz wydała się Simie Tingowi dziwnie znajoma. Nie przerywając radosnej pogawędki pani i pan oficer wyszli z pachnącego ziemią okopu i zbliżyli się do niego.

– Towarzysze, pan komendant Lu przybył do nas wszystkich z wizytą! – oznajmiła pani komendant.

Tragarze wstali służbiście. Sima Ting przyglądał się oficerowi o daktylowoczerwonej twarzy i gęstych brwiach, usiłując sobie przypomnieć, skąd go zna.

– Siadajcie wszyscy, siadajcie, proszę! – rzekł oficer uprzejmie.

Tragarze usiedli i zabrali się z powrotem do gryzienia swoich bryłek sorga.

– Dziękuję wam wszystkim – kontynuował oficer. – To był ogromny wysiłek, towarzysze.

Tragarze przeważnie milczeli, kilku śmielszych odkrzyknęło:

– I dla pana komendanta!

Sima Ting cały czas nie mógł sobie przypomnieć, gdzie widział tego oficera.

Dowódca z troską przyglądał się skromnemu posiłkowi i podartym butom tragarzy, jego twarz, twardą jak drewno sandałowe, spowiła pajęcza sieć łagodności.

– Łączność! – zawołał.

Bystry młody żołnierzyk przybiegł do niego wzdłuż okopu niczym dziki królik.

– Powiedz Staremu Tianowi, niech przyśle tu resztę bułek! – rozkazał.

Żołnierzyk popędził jak wicher.

Kucharz przyniósł im cały koszyk bułek.

– Towarzysze – przemówił komendant – dokładajcie starań, a gdy już rewolucja zwycięży, codziennie będziecie jeść bułeczki!

Komendant osobiście rozdał bułki, każdemu po jednej, do każdej dodając cebulę. Gdy wręczał parującą bułeczkę Simie Tingowi, iskry zamigotały w oczach obu mężczyzn. Sima Ting z radością przypomniał sobie, skąd zna oficera o daktylowoczerwonej twarzy – był to Lu Siódmy, który przed laty był dowódcą plutonu mułów w batalionie Simy Ku. Lu Siódmy także rozpoznał Simę Tinga. Chwycił go mocno za ramiona i rzekł półgłosem:

– Panie starosto, jakże miło pana widzieć!

Simę Tinga lekko zakręciło w nosie i już chciał coś powiedzieć, lecz Lu Siódmy zwrócił się do pozostałych tragarzy:

– Towarzysze! Dziękuję wam! Gdyby nie wasza pomoc, nasze zwycięstwo nie byłoby możliwe!

Kiedy zaczęła się ofensywa, Sima Ting i jego partner kulili się w drugim rzędzie okopów, nasłuchując przeraźliwych gwizdów nadlatujących stadami pocisków artyleryjskich oraz odległych huków eksplozji. Zabrzmiał dźwięk trąbki i okrzyki żołnierzy, ruszających do ataku. Pani komendant stała i wołała:

– Wstawać, wstawać! Dalej, pomagać rannym!

Wydostała się z okopu, wymachując granatem. Pocisk z karabinu nadfrunął niczym szarańcza, wylądował za nią i zarył się w ziemi; unosiła się znad niego cieniutka smużka białego dymu. Pani komendant zbladła, lecz na jej twarzy nie było śladu strachu. Noszowi stanęli na chwiejnych nogach w okopie, który sięgał im do piersi i natychmiast instynktownie się pochylili. Jeden z nich, niski, wygramolił się na zewnątrz; grad pocisków natychmiast zabębnił w zamarzniętą ziemię wokół niego. Żołnierz wturlał się z powrotem do okopu.

– Pani komendant! Pani komendant! Dostałem! – krzyczał. Pani komendant wskoczyła do okopu.

– Gdzie? Gdzie dostałeś? – spytała.

– W krocze… Gorąco mi tam…

Pani komendant postawiła go na nogi, zmarszczyła swoje piękne brwi, pociągnęła nosem i oznajmiła z przyganą:

– Ty niedojdo, zesrałeś się w spodnie! – Uderzyła młodego żołnierza swoim ręcznym granatem. – Jazda, towarzysze, wychodzić! – zwróciła się do pozostałych. – Sami mocni faceci, chyba nie jesteście gorsi od baby, co?

Noszowi zaczęli bezładnie gramolić się na górę. Sima Ting podniósł się i spojrzał na swojego towarzysza, który leżał na dnie okopu i dygotał.

– Co się dzieje, stary? – spytał, lecz nie doczekał się odpowiedzi. Schylił się i odwrócił go – twarz żołnierza była sinoczerwona, zęby zaciśnięte; z jego ust wydobywały się dziwaczne dźwięki oraz białe bąbelki piany.

– Co się tak guzdrzesz, Sima Ting? Masz pietra? – spytała pani komendant, surowo marszcząc brwi.

– Pani komendant… – wykrztusił Sima Ting -…on chyba ma atak padaczki…

– Też sobie moment wybrał, cholera jasna! – Klnąc pod nosem, pani komendant wskoczyła do okopu i kopnęła rzucającego się młodego człowieka. Reakcji nie było. Postukała go granatem w kolano, z podobnym skutkiem, po czym zaczęła nerwowo chodzić w kółko niczym piękna tygrysica, zamknięta w klatce. Zerwała z brzegu okopu garść suchej trawy i wepchnęła młodemu do ust. – Jedz, jedz. Podobno epileptycy powinni jeść trawę. No, jedz! – irytowała się, upychając kłąb trawy drewnianą rączką od granatu.

Młodzieniec jęknął i otworzył cielęce oczy.

– No, dobry miałam pomysł! – oznajmiła pani komendant z satysfakcją. – A teraz wstawaj, Xu Bao i ruszaj nosić rannych!

Młody chłopak, zwany Xu Bao, podniósł się z wysiłkiem, przytrzymując się brzegu okopu. Wciąż miał drgawki; mięśnie jego twarzy dygotały jak ranne robaki. Gdy gramolił się na zewnątrz, kończyny Xu Bao zdawały się całkiem miękkie i pozbawione sił. Sima Ting sam wyciągnął nosze i pomógł mu wyjść. Xu Bao uśmiechnął się do niego wzruszająco; ten bolesny uśmiech zranił serce Simy Tinga niczym sztylet.

Dźwigając nosze, podążali truchtem za przygarbioną panią komendant. Pokrywający ziemię śnieg zamienił się w błoto; łuski syczały w mokrej papce. Latały pociski, kolumny białego dymu wyrastały w oddali. Grunt drżał pod stopami od potężnego huku. Żołnierze parli naprzód za czerwoną flagą niby potężna fala. Przed nimi, za usypanym z ziemi murem, karabiny maszynowe ujadały niczym wściekłe psy, rozpościerając w powietrzu całe wachlarze ognistych jęzorów, które ścinały atakujących żołnierzy jak kosy. Rozstawione za murem miotacze pluły ognistymi smokami, które turlały się po ziemi. Pochwyceni w płomień napastnicy rozpoczynali bezładny taniec, wydając wrzaski, od których włos jeżył się na głowie. Ci, którym udało się wydostać z brzucha ognistego smoka, padali na ziemię i turlali się z krzykiem, targając się za uszy i orząc paznokciami policzki; ci, którzy pozostali uwięzieni w ogniu, jeszcze przez chwilę podskakiwali jak szaleni, wykrzywiając twarze z bólu i przerażenia, po czym nagle nieruchomieli. Okropny odór rozchodził się po przesyconej wonią prochu równinie, drażniąc żołądki atakujących oraz noszowych, którzy posuwali się za nimi. W wąskim polu widzenia Simy Tinga żołnierze wyglądali jak spróchniałe patyki, przewracające się z łatwością, jeden po drugim. Jego partner przy noszach, chory na epilepsję Xu Bao, upadł, pociągając go za sobą. Gdy Sima Ting zarył przednimi zębami w błoto, usłyszał nad głową gwizd chmary kul, które powaliły kilku noszowych z tyłu. Miotacze ognia syczały, plując śliskimi, lepkimi, mokrymi strumieniami. Okrągłe, dymiące granaty przeciwczołgowe toczyły się po ziemi i co chwila wybuchały. Bum! Bum! Odłamki wielkości fasoli raniły i dziurawiły powietrze. O, mamo, nie przeżyję tego dnia! Chłopak z padaczką zakrył głowę rękami, wypinając w górę pośladki. Odłamki podarły mu watowane spodnie; z kilkunastu dziur rozmiarów pięści wyzierały brudne, czarniawe kłęby watoliny. Żołnierze szarżowali z krzykiem, zgięci wpół, strzelając z karabinów, depcząc po ciałach poległych i po śniegu stopniałym od krwi. Zagrzewani do boju dźwiękiem trąbki, podążali za podartą czerwoną flagą. Nieustraszeni, rzucali się na umocnienia i wspinali na mur po drabinach i linach. Kolejno padali na twardy, błękitnawy lód w zamarzniętym rowie, turlali się po nim i po omacku starali się odczołgać. Pani komendant leżała na brzuchu nieopodal Simy Tinga, z dłońmi w błocie; od strony jej pośladków szły smugi białego dymu. Jej watowane spodnie paliły się. Zaczęła się turlać, nabierając garściami błoto, którym usiłowała ugasić płomień. Żołnierze wspinali się na mur z ogłuszającym krzykiem; huki wystrzałów zlały się w jeden grzmot. Pani komendant wstała, przebiegła kilka metrów i upadła nagle z rozpostartymi rękami i nogami, wyraźnie cierpiąc, jakby została postrzelona. Znów poderwała się do biegu, pochylona niczym dojrzały kłos. Ze sterty ciał poległych wyciągnęła jednego człowieka. Z wielkim trudem, jak mrówka dźwigająca wielkiego owada, przeciągnęła ciało w stronę noszy Simy Tinga i Xu Bao. Był to komendant Lu, Lu Siódmy. W jego klatce piersiowej ziało kilka czerwonych dziur, z których płynęła krew i wydobywały się bąbelki powietrza; wewnątrz widoczny był szary fragment poruszającego się płuca.

– Zabierzcie go stąd, szybko! – rozkazała pani komendant. Xu Bao stanął osłupiały, gapiąc się na żołnierkę.

– Idiota! – krzyknęła gniewnie pani komendant.

Sima Ting czym prędzej rozłożył nosze i umieścił na nich komendanta. Gdy Lu Siódmy spojrzał na Simę Tinga, w jego szarych oczach błysnęły przeprosiny, lecz szybko opuścił powieki, wyczerpany.

Dźwigając nosze, ruszyli na tyły. Nad ich głowami chmary kul ćwierkały jak stada małych ptaszków. Sima Ting schylał się odruchowo, co czyniło bieg niewygodnym, więc od czasu do czasu prostował się i robił kilka długich kroków. Albo zginę, albo przeżyję, tak czy owak, mój mały zawsze będzie sterczał w górę; pokrzepiony tą myślą, nabrał tempa.

W punkcie opatrunkowym sanitariusze błyskawicznie opatrzyli komendanta Lu i kazali im zanieść go do szpitala polowego. Słońce już zniżało się w kierunku zachodu; niebo w pobliżu horyzontu nabrało intensywnej, gęstej barwy płatków róży. Pośrodku pustkowia stała samotna morwa o gałęziach unurzanych we krwi; pień lśnił oleiście, jakby zlany potem.

Kierując się czerwonym światłem zakrytej jedwabiem latarki pani komendant, tragarze stopniowo schodzili się na pole ryżowe. Samoloty latały im nad głowami. Złote gwiazdy na purpurowej kurtynie nieba drżały w magnezjowych błyskach wybuchów bomb. Bitwa trwała. Noszowi słaniali się ze zmęczenia i głodu. Sima Ting nie był już najmłodszy, w dodatku miał do pomocy słabego epileptyka, więc tym bardziej brakowało mu sił. Stojąc, nie czuł własnych nóg. W ciągu dnia z jego ciała wysączył się cały pot. Gdy przedzierał się przez pole ryżowe, jego skóra pokryła się lepkim tłuszczem; czuł, że jego wnętrzności zaczynają przypominać wyschniętą, zwiędłą tykwę. Komendant Lu, prawdziwy człowiek ze stali, zaciskał zęby z bólu, lecz nawet nie jęknął. Sima Ting miał wrażenie, że niesie zwłoki; woń śmierci cały czas wypełniała mu nozdrza.

Uporządkowawszy nieco szyki, pani komendant wydała drużynie noszowych rozkaz wymarszu.

– Towarzysze, nie wolno wam się zatrzymywać – mówiła. – Jeśli ktoś stanie, już nigdy nie ruszy dalej!

Pod jej przewodnictwem przeprawili się przez rzekę po strzaskanej wybuchami lodowej pokrywie. Xu Bao wdepnął w przerębel i wpadł do wody, Sima Ting upadł na lód. Xu Bao odpiął pasy, którymi był przymocowany do noszy, jakby od dawna planował samobójstwo i zniknął pod powierzchnią wody. Komendant Lu runął boleśnie na lód; nie udało mu się powstrzymać jęku, który wyrwał się spomiędzy zaciśniętych zębów. Pani komendant chwyciła drugi koniec noszy i dźwignęła je wspólnie z Simą Tingiem. Gdy z trudem dowlekli się do szpitala polowego i złożyli rannych, wszyscy tragarze osunęli się na ziemię.

– Towarzysze, nie kłaść się! – rzekła pani komendant, lecz nim skończyła zdanie, sama padła jak długa.

W czasie następnej bitwy wybuch urwał Simie Tingowi trzy palce prawej ręki – mimo bólu na własnych plecach przeniósł dowódcę drużyny ze złamaną nogą.

Obudziwszy się wczesnym rankiem, poczułem nieprzyjemną woń i zobaczyłem śpiącą matkę, która siedziała oparta o ścianę. Z kącika jej zmęczonych ust sączyła się przejrzysta strużka śliny. Sima Ting drzemał przycupnięty na ławie obok kangu, jak orzeł na skalnej półce. Podłoga przed kangiem była zasłana żółtawymi niedopałkami.

Jakiś czas później ze stolicy powiatu przybyła moja wychowawczyni, Ji Jadeitowa Gałązka i rozpoczęła w Dalanie kampanię ponownych małżeństw dla wdów. Wraz z grupą działaczek zachowujących się jak stado dzikich klaczy, zwołała zebranie wszystkich wdów z całego rejonu, żeby objaśnić im sens kampanii ponownego zamążpójścia. Dzięki ich energicznej działalności i skrupulatnemu planowaniu prawie każda wdowa z naszej wioski znalazła nowego męża.

Przeszkodą na drodze do pełnego sukcesu kampanii były wdowy z rodziny Shangguan. Nikt i tak nie odważyłby się poślubić Najstarszej Siostry, Shangguan Laidi, ponieważ wszyscy samotni mężczyźni wiedzieli, że Laidi była żoną zdrajcy Sha Yuelianga, a potem kręcił z nią Sima Ku, który uciekł przed rewolucją; w dodatku była narzeczoną rewolucyjnego żołnierza Suna Niemowy. Z tymi trzema mężczyznami nie warto było zadzierać, bez względu na to, czy byli żywi, czy martwi. Nasza matka mieściła się jeszcze w granicach wiekowych, ustalonych przez Ji Jadeitową Gałązkę, ale zdecydowanie odmówiła małżeństwa. Ledwie działaczka imieniem Luo Różowy Poranek przestąpiła próg naszego domu, powitał ją stek wyzwisk.

– Precz z mojego domu! – krzyczała mama. – Mogłabym być twoją matką!

O dziwo, gdy Ji Jadeitowa Gałązka sama zaczęła ją przekonywać, matka spytała wspaniałomyślnie:

– A za kogo ty chcesz mnie wydać, dziecko?

Oba spotkania dzieliło zaledwie kilka godzin, ale zachowanie matki wobec obu kobiet różniło się jak niebo i ziemia.

– Cioteczko, mężczyzna zbyt młody nie byłby dla pani dobrą partią. Jedyną osobą w zbliżonym wieku jest Sima Ting. Co prawda, jego przeszłość nie jest bez skazy, lecz odpokutował za wszystkie winy i bardzo się zasłużył. W dodatku są sprawy, które was łączą.

– Ależ dziecko – odrzekła matka, uśmiechając się gorzko – jego młodszy brat jest moim zięciem!

– Jakie to ma znaczenie? – spytała Ji. – Nie łączą was przecież więzy krwi.

Zbiorcza ceremonia ślubna dla czterdziestu pięciu wdów odbyła się w zrujnowanym kościele. Byłem wściekły, lecz poszedłem tam. Matka stała w grupie wdów; na jej opuchniętej twarzy widniało coś w rodzaju rumieńców. Sima Ting stał wśród mężczyzn, drapiąc się bezustannie w głowę swoimi okaleczonymi palcami; nie byłem pewien, czy dodaje sobie animuszu, czy też stara się pokryć zawstydzenie.

Ji Jadeitowa Gałązka jako przedstawicielka władz przekazała nowożeńcom po ręczniku i jednej sztuce mydła, a naczelnik powiatu wręczył im akty małżeństwa. Matka przyjęła ręcznik i dokument, rumieniąc się jak nieśmiała panienka.

W moim sercu rozszalał się płomień nienawiści. Twarz paliła mnie ze wstydu za matkę. Na ścianie kościoła, w miejscu gdzie niegdyś wisiał Jezus z daktylowego drewna, pozostał tylko szary kurz. Na podwyższeniu, na którym wiele lat temu ochrzcił mnie pastor Malloy, stała grupa bezwstydnych mężczyzn i kobiet. Kulili się, umykając spojrzeniami na boki jak złodziejaszki. Moja matka o siwej głowie za chwilę miała wyjść za mąż za starszego brata własnego zięcia – właściwie było już po ślubie. Jedna z działaczek sypnęła w stronę skonfundowanych nowożeńców garścią zwiędłych płatków chińskiej róży z trzymanej w ręku żółtej tykwy. Nieco płatków wylądowało na przygładzonych sokiem z kory wiązu siwych włosach mojej matki niczym brudny deszcz albo potargane ptasie pióra.

Jak pies, któremu odebrano duszę, wymknąłem się z kościoła. Ujrzałem wyraźnie postać pastora Malloya – okryty czarną szatą, spacerował powoli starą ulicą. Twarz miał upstrzoną błotem, w jego włosach tkwiły żółte kiełki pszenicy. Smutek lśnił w oczach pastora, przypominających zamrożone winogrona. Głośno przekazałem mu wieści o małżeństwie matki z Simą Tingiem. Jego twarz wykrzywił bolesny skurcz; cała sylwetka wraz z szatą zaczęła rozpadać się na kawałki niczym krucha, porowata glina, aż zniknęła w kłębie nieprzyjemnie woniejącego dymu.

Najstarsza Siostra na podwórzu myła kruczoczarne włosy, pochylając śnieżnobiałą szyję. Gdy się schylała, piękna para piersi pudrowo-różowej barwy wyśpiewywała swoje trele niczym dwie wilgi o słodkich głosach. Gdy się wyprostowała, strużka krystalicznych kropel wpłynęła w dolinę między pagórkami. Podniosła rękę, zebrała włosy z tyłu głowy i mrużąc oczy, spojrzała na mnie, uśmiechając się cynicznie.

– Ona wychodzi za Simę Tinga, wiesz o tym? – spytałem.

Laidi uśmiechała się nadal, nie zwracając na mnie uwagi. Trzymając za rączkę Shangguan Yunü, z bezwstydnymi płatkami róży we włosach, matka wkroczyła do domu; za nią podążał przygnębiony Sima Ting. Najstarsza Siostra chlusnęła wodą z miski, w której myła włosy. Woda rozprysła się w powietrzu w świetlisty wachlarz. Matka westchnęła przeciągle, lecz milczała. Sima Ting wyjął z kieszeni medal i wręczył mi – chciał się pochwalić czy może wkupić się w moje łaski? Spojrzałem mu surowo w twarz wykrzywioną w nieszczerym uśmiechu. Unikając mnie wzrokiem, zakasłał, by pokryć zmieszanie. Złapałem medal i z całej siły cisnąłem go w powietrze; ciężki przedmiot, ciągnąc za sobą złotą wstęgę, przeleciał ponad dachem jak ptak.

– Idź i przynieś to z powrotem! – rozkazała gniewnie matka.

– Nie pójdę! – sprzeciwiłem się.

– Niech mu będzie nieważne, i tak na nic się nie przyda – rzekł Sima Ting.

Matka spoliczkowała mnie.

Umyślnie upadłem na wznak i poturlałem się jak mały osiołek.

Matka mnie kopnęła.

– Bezwstydna! Bezwstydna! – plułem jadem nienawiści.

Matka zwiesiła głowę ze smutkiem, po czym nagle wybuchnęła głośnym płaczem i wbiegła do domu. Sima Ting westchnął, ukucnął pod gruszą i zapalił.

Wypaliwszy kilka papierosów, wstał i powiedział:

– Siostrzeńcze, idź i pociesz swoją matkę, niech już tak nie lamentuje.

Wyjął z kieszeni akt ślubu, podarł na drobne kawałki i rzucił na ziemię, po czym zgarbiony opuścił nasze podwórze. Gdy oglądał się za siebie, przypominał świecę płaczącą na wietrze – był już naprawdę starym człowiekiem.

30

Sima Ku, jeszcze w czasach świetności, podarował swojemu czcigodnemu nauczycielowi Qinowi Drugiemu na urodziny staromodne kryształowe okulary. Dziś Qin Drugi z owym reakcyjnym podarunkiem na nosie siedział na ceglanym podium, trzymając w dłoniach podręcznik do chińskiego i drżącym głosem prowadził swój wykład dla pierwszej klasy, składającej się z mieszkańców Północno-Wschodniego Gaomi w najróżniejszym wieku. Ciężkie okulary ześliznęły się aż do połowy jego krzywego nosa, z którego zwisała kapka zielonkawej cieczy, grożąca w każdej chwili upadkiem.

– Duże kozy są duże – zaintonował.

Mimo że był już upalny czerwiec, miał na sobie długą tradycyjną szatę z czarnego jedwabiu, a na głowie – maleńką czarną czapeczkę z czerwonym kutasem.

– Duże kozy są duużeee – recytowaliśmy głośno, naśladując ton mentora.

– Małe kozy są małe – wyskandował żałościwym tonem.

Było gorąco i duszno, a w klasie także ciemno i wilgotno – bosi i nadzy do pasa, pociliśmy się obficie, podczas gdy nasz szczelnie zakutany w jedwabie nauczyciel o bladej twarzy i sinych wargach wyglądał, jakby cierpiał nieznośny chłód.

– Małe kózki są maałeee – powtórzyliśmy głośno.

W powietrzu wisiała woń moczu, jak w dawno niesprzątanej koziej zagrodzie. Duże kozy, małe kózki biegną na pagórek – duże kozy, małe kózki biegną na pagóóreeek… Duże kozy biegną, małe kózki meczą – duże kozy bieegnąą, małe kózki meeecząąą… Zgodnie z moją bogatą wiedzą na temat kóz, duże kozy o ciężkich wymionach nie były w stanie biegać – chodziły z trudem, więc gdzie im tam do biegania? Małe kózki to co innego, z powodzeniem mogły zarówno meczeć, jak i biegać. Na pastwiskach duże kozy spokojnie skubały trawę, a małe kózki biegały wokoło i meczały. Miałem wielką ochotę podnieść rękę i zapytać o to naszego czcigodnego nauczyciela, ale nie śmiałem. Przed nim leżała linijka służąca wyłącznie do walenia uczniów po łapach. Duże kozy jedzą dużo – duże kozy jedzą duużoo… Małe kózki jedzą mało – małe kózki jedzą maałoo… – były to zdania ze wszech miar prawdziwe. To oczywiste, że duże kozy jedzą więcej niż małe kózki, a małe kózki jedzą mniej niż duże kozy.

– Duże kozy są duże, małe kozy są małe – zaczęliśmy znowu od początku, gdy kozy uporały się już z jedzeniem.

Nauczyciel intonował niezmordowanie; w klasie panował coraz większy chaos. Osiemnastoletni Wu Deszczowa Chmura, syn robotnika rolnego, był rosłym i silnym mężczyzną. Ożenił się ze starszą o osiem lat wdową Lan Shuilian, która handlowała tofu, i wkrótce miał zostać ojcem. Przyszły tatuś wyciągnął pistolet zza pasa i wycelował w czerwoną ozdobę nauczycielskiej czapki. Duże kozy biegną – paf! Cha, cha, cha cha! Paf – i biegną! Nauczyciel podniósł głowę; jego szarawe, cielęce oczy spojrzały na nas znad okularów. Miał tak słaby wzrok, że prawdopodobnie nic nie zauważył. Recytował więc dalej. Małe kózki meczą… – paf! Wu Deszczowa Chmura „strzelił" ustami, a czerwony kutas na czapce nauczyciela zakołysał się. Cała klasa wybuchnęła śmiechem, a nasz mentor chwycił linijkę, postukał w biurko i niczym sędzia krzyknął: „Spokój!", po czym kontynuował swoją recytację. Guo Qiusheng, siedmioletni synek biednego chłopa, wstał z miejsca i zakradł się skurczony na mównicę, stanął za plecami nauczyciela, przygryzł dolną wargę szczurzymi ząbkami i zaczął wyczyniać rękami takie gesty, jakby ładował pociski do lufy moździerza, której wylotem była wyschnięta czaszka pana nauczyciela. W klasie zapanował kompletny rozgardiasz, uczniowie śmiali się do rozpuku. Rosły Lu Lianhe walił w ławkę, mały Fang Shuzai wydzierał karty z książki i rzucał w powietrze; szarawe kartki trzepotały niczym wielkie motyle.

Nauczyciel raz po raz stukał w biurko, lecz nie był w stanie opanować zamieszania. Rozglądał się znad okularów, usiłując znaleźć przyczynę bałaganu, a tymczasem mały Guo Qiusheng kontynuował swoje obraźliwe występy za jego plecami, wywołując okrzyki szalonego entuzjazmu u piętnastoletnich widzów. W końcu dłoń Guo Qiushenga musnęła ucho nauczyciela, który czym prędzej odwrócił się i złapał malca za rękę.

– Recytuj! – rozkazał nauczyciel surowo.

Guo Qiusheng stał na podium z opuszczonymi rękami, starając się przyjąć grzeczną postawę, lecz na jego twarzy wciąż widniał zdradliwy grymas. Złożył wargi w ciup, upodabniając usta do wystającego pępka. Zamknął jedno oko i uniósł bardzo wysoko jeden kącik ust. Zacisnął zęby i poruszał uszami.

– Recytuj!! – wybuchnął nauczyciel.

– Duże dziewczynki są duże, małe dziewczynki są małe, duże dziewczynki gonią małe dziewczynki! – wygłosił Guo Qiusheng.

Wśród huraganów szalonego śmiechu pan Qin Drugi wstał, opierając się o biurko. Jego siwa broda się trzęsła.

– Łobuz! Nie da się nauczyć łobuza… – wymamrotał pod nosem, po czym sięgnął po linijkę, złapał Guo Qiushenga za rękę i przycisnął ją do stołu.

– Łobuz!

Pac! – linijka uderzyła mocno w sam środek dłoni Guo Qiushenga. Malec wrzasnął ochryple. Nauczyciel spojrzał na niego i ponownie podniósł linijkę, lecz jego ręka zastygła w powietrzu na widok wyrazu, który nagle pojawił się na twarzy Guo Qiushenga. Była to zuchwała mina proletariackiego chuligana. W czarnych oczach chłopaka migotały błękitne iskry nienawiści. W zamglonym spojrzeniu nauczyciela zamajaczyło poczucie klęski; wysoko uniesione ramię bezwładnie opadło. Mamrocząc, zdjął okulary, włożył je do blaszanego futerału, zawinął w niebieski kawałek płótna i wetknął do kieszeni. Schował za pazuchę linijkę, ten atrybut groźnego tyrana, którym niegdyś przywoływał do porządku Simę Ku. Następnie zdjął czapeczkę, skłonił się Guo Qiushengowi, a potem reszcie klasy i oznajmił z goryczą, tonem wzbudzającym litość i obrzydzenie zarazem:

– Drodzy panowie. Ja, Qin Drugi, jestem nieuleczalnym głupcem, który niczym modliszka próbująca zatrzymać wóz nie potrafi właściwie ocenić swoich umiejętności. Powinienem dawno rozstać się z życiem, a ja wciąż żyję, mimo że jestem już za stary. Moje przewiny są wielkie. Proszę was wszystkich pokornie o wybaczenie!

Złożył dłonie przed klatką piersiową i potrząsnął nimi kilka razy, kłaniając się, po czym skurczony jak krewetka opuścił klasę drobnymi, lekkimi kroczkami. Z zewnątrz dobiegł nas jego zduszony kaszel.

Tak skończyła się nasza pierwsza lekcja.

Następna była lekcja muzyki.

Przysłana przez władze powiatu nauczycielka, Ji Jadeitowa Gałązka, pokazała wskaźnikiem wykaligrafowane kredą na czarnej tablicy wielkie znaki i oznajmiła dźwięcznym, donośnym głosem:

– Teraz będzie lekcja muzyki. Nie będziemy używali książek – nasze podręczniki są tu, tu i tu – powiedziała, dotykając kolejno głowy, klatki piersiowej i brzucha. Odwróciła się przodem do tablicy i mówiła dalej, pisząc: – Jest wiele rodzajów muzyki. Można grać na flecie, na skrzypcach, nucić melodie, śpiewać arie, i tak dalej, i tak dalej – to wszystko muzyka. Zapewne z czasem to zrozumiecie. Śpiewanie pieśni to nie tylko śpiew, lecz także coś więcej. Śpiewanie pieśni jest bardzo ważną odmianą muzyki, a w tej szkole, mieszczącej się w odległej wiosce, będzie najważniejszą treścią naszych lekcji. Dziś nauczymy się śpiewać pewną pieśń – ciągnęła, wciąż pisząc na tablicy.

Przez okno dojrzałem Simę Lianga, syna kontrrewolucjonisty i Sha Zaohua, córkę zdrajcy, którym odmówiono prawa uczestnictwa w lekcjach. Oboje paśli kozy, zerkając tęsknie w stronę szkoły. Stali w wysokiej do kolan zielonej trawie, a za nimi słoneczniki o wielkich liściach odwracały do słońca swoje okolone złotymi, świetlistym płatkami twarze o melancholijnym wyrazie; ich widok napełniał moje serce jeszcze większym smutkiem. Patrząc na te lśniące pośród cienia oczy, czułem wzbierające łzy. Zmierzyłem wzrokiem wprawioną w okno kratkę z grubych wierzbowych patyków i wyobraziłem sobie, że zamieniam się w drozda i wylatuję na zewnątrz, a potem kąpię się w złotym czerwcowym słońcu i przysiadam na główce jednego ze słoneczników, pełnej mszyc i biedronek.

Tego dnia uczyliśmy się piosenki pod tytułem Pieśń wyzwolenia kobiet. By napisać ostatnie zdanie tekstu na tablicy, nauczycielka musiała się nisko pochylić. Jej pośladki były wydatne jak zad kobyły. Nagle strzała z patyka, z ogonem z piór i grotem posmarowanym lepkim sokiem brzoskwiniowego drzewa, minęła mnie, lecąc po zakrzywionym torze i trafiła prosto w środek wypiętego zadka. W klasie rozległ się złośliwy rechot. Siedzący za moimi plecami łucznik Ding Jingou z dumą zamachał bambusowym łukiem i schował go czym prędzej. Nauczycielka muzyki odczepiła strzałę z pośladka, obejrzała, zaśmiała się i cisnęła ją w nauczycielskie biurko. Strzała zadygotała i znieruchomiała.

– Niezły strzał – oznajmiła Ji Jadeitowa Gałązka spokojnie, odłożyła wskaźnik, zdjęła wojskową kurtkę, spraną niemal do białości i położyła na biurku.

Zdejmując kurtkę, olśniła nas białą bluzką z krótkimi rękawami, wykładanym kołnierzem i dekoltem w szpic. Bluzka była wpuszczona w spodnie, ściągnięte szerokim, starym skórzanym pasem, czarnym i błyszczącym od długiego używania. Nauczycielka miała szczupłą talię, wydatne piersi i pełne biodra. Jej wojskowe spodnie także były sprane do białości; na nogach miała parę najmodniejszych białych trampek. Wyglądała niezwykle schludnie i korzystnie; żeby jeszcze dodać sobie wdzięku, na naszych oczach zacisnęła pas o kolejną dziurkę. Uśmiechnięta, była urocza niczym biała lisica. Niestety, uśmiech błyskawicznie zniknął z jej twarzy i z uroczej zamieniła się w groźną i okrutną białą lisicę.

– Wypędziliście pana Qina Drugiego. Ale z was bohaterowie! – Z szyderczą miną wyciągnęła strzałę z blatu biurka i bawiła się nią, trzymając trzema palcami. – Świetna strzała. Kto ją zrobił, Li Guang czy może Hua Rong? Ktoś poda nam imię twórcy?

Jej piękne czarne oczy zmierzyły całą klasę zimnym spojrzeniem. Nikt nie wstał. Pac! Nauczycielka chwyciła wskaźnik i uderzyła głośno w stół.

– Ostrzegam was. Na moich lekcjach lepiej weźcie swoje chuligańskie sztuczki, zawińcie w szmatkę, a potem pokażcie w domu swoim mamusiom.

– Pani profesor, a moja mama nie żyje! – krzyknął Wu Deszczowa Chmura.

– Czyja mama nie żyje? Wstań!

Wu Deszczowa Chmura podniósł się z niewinną miną.

– Chodź no tu bliżej, niech ci się przyjrzę.

Wu Deszczowa Chmura, w zatłuszczonej czapce z imitacji skóry węża, którą osłaniał swoją plackowato łysiejącą głowę i nie zdejmował jej przez okrągły rok, nawet do spania czy kąpieli, dumnie pomaszerował w stronę podium.

– Jak masz na imię? – spytała nauczycielka z uśmiechem.

Wu Deszczowa Chmura przedstawił się bohatersko, a nauczycielka oznajmiła:

– Uczniowie! Nazywam się Ji, na imię mam Jadeitowa Gałązka. Od urodzenia jestem sierotą. Do siódmego roku życia żyłam na śmietnisku, a potem przyłączyłam się do trupy cyrkowej. Spotkałam w swoim życiu najróżniejszych zbójów i chuliganów. Nauczyłam się akrobacji na rowerze, chodzenia po linie, połykania noży i plucia ogniem. Potem zostałam treserką: najpierw tresowałam psy, potem małpy, niedźwiedzie, a w końcu tygrysy. Potrafię nauczyć psa skakać przez koło, małpę wspinać się na pal, niedźwiedzia jeździć na rowerze, a tygrysa fikać koziołki. W wieku siedemnastu lat przyłączyłam się do armii rewolucyjnej. Wbijałam wrogowi w serce srebrny nóż, a wyciągałam zakrwawiony. Kiedy miałam lat dwadzieścia, wstąpiłam do Wschodniochińskiej Akademii Wojskowej, gdzie nauczyłam się grać w piłkę, malować, śpiewać i tańczyć. Jako dwudziestopięciolatka poślubiłam Ma Shengli, szefa wywiadu w Biurze Bezpieczeństwa i mistrza zapasów, z którym mogę walczyć jak równy z równym. A wy co, macie się czym pochwalić? – Przeczesała dłonią swoje krótkie, obcięte na pazia włosy. Miała ogorzałą, zdrową rewolucyjną twarz i pełne młodzieńczego uroku piersi, które sterczały dumnie pod bluzką, mężny nos, wąskie, zacięte wargi i zęby białe jak wapienna skała. – Ja, Ji Jadeitowa Gałązka, nie boję się tygrysów – rzekła, spoglądając pogardliwie na Wu Deszczową Chmurę, głosem suchym jak popiół ze spalonych traw. – Chyba nie myślicie, że mogłabym się przestraszyć takich jak wy?

Wypowiadając te wzgardliwe słowa, sięgnęła wskaźnikiem do czapki Wu Deszczowej Chmury i zręcznym ruchem zdarła mu ją z głowy, z szurnięciem, jakby zdejmowała placek z patelni. Trwało to jedną sekundę. Wu Deszczowa Chmura zakrył dłońmi czaszkę o wyglądzie zgniłego ziemniaka; zuchwałość na jego twarzy w mgnieniu oka ustąpiła miejsca głupkowatemu osłupieniu. Wciąż trzymając się za głowę, rozejrzał się za skrawkiem materiału, który wcześniej skrywał powód jego wstydu. Pani nauczycielka trzymała wskaźnik wysoko w górze, poruszając nim zręcznie, a czapka młodzieńca tańczyła i wirowała w powietrzu z taką zwinnością i wdziękiem, że dusza Wu Deszczowej Chmury opuściła ciało i zatańczyła razem z nią. Nauczycielka poderwała nadgarstek i czapka uleciała wysoko w powietrze, po czym wylądowała z powrotem dokładnie w tym samym miejscu i kontynuowała swój ruch wirowy na czubku wskaźnika. Byłem oczarowany. Kobieta znów rzuciła czapkę w powietrze, lecz tym razem, gdy ta zaczęła spadać, pokierowała nią delikatnie wskaźnikiem; w rezultacie paskudny, cuchnący przedmiot wylądował dokładnie u stóp Wu Deszczowej Chmury.

– Wkładaj ten swój kapelusz i zabieraj się z powrotem na miejsce – rzekła Ji z obrzydzeniem w głosie. – Zjadłam w swoim życiu więcej soli, niż ty zjadłeś klusek, i przeszłam więcej mostów, niż ty przeszedłeś dróg.

Podniosła z biurka strzałę i spojrzała na klasę.

– Ty, do ciebie mówię – warknęła lodowato. – Daj mi ten swój łuk!

Ding Jingou wstał spłoszony, zbliżył się do podium i posłusznie złożył łuk na biurku.

– Wracaj na miejsce! – poleciła nauczycielka. Naciągnęła łuk.

– Bambus jest za miękki, a cięciwa do niczego! Do cięciw trzeba używać krowich ścięgien – oznajmiła, po czym przyłożyła strzałę do cięciwy z końskiego włosia, naciągnęła ją bez wysiłku i wycelowała w głowę Dinga Jingou. Chłopak schował się pod ławką. W tym momencie w smudze światła, wpadającej przez okno, zabzyczała mucha. Ji Jadeitowa Gałązka wycelowała uważnie w tamtym kierunku. Brzęknęła cięciwa, mucha spadła na podłogę.

– Ktoś jeszcze mi nie dowierza? – spytała.

W klasie panowała idealna cisza. Nauczycielka uśmiechnęła się słodko, jej brodę naznaczyły urocze dołeczki.

– Zaczynamy prawdziwą lekcję. Najpierw odczytam słowa naszej pieśni:

Stare społeczeństwo było jak studnia,

Czarna, stara studnia, głęboka na dziesięć tysięcy zhangów.

W głębi tej studni żyliśmy my – lud

A na dnie kobiety, tam, na samym dnie.

Nowe społeczeństwo jest zupełnie inne,

Jest jak jasne słońce o złotych promieniach,

Które oświetlają nasze chłopskie głowy.

Kobiety są wolne, są nareszcie wolne.

31

Na lekcji muzyki, prowadzonej przez Ji Jadeitowa Gałązkę, wykazałem się dobrą pamięcią i zdolnościami muzycznymi, przewyższając pod tym względem innych uczniów. Kiedy śpiewałem „A na dnie kobiety, tam, na samym dnie", za oknem z wierzbowych prętów zjawiła się moja matka, trzymając owiniętą w biały ręcznik butelkę z mlekiem.

– Jintong, twoje mleko! – nawoływała szeptem. – Jintong, napij się mleka!

Wołania matki i zapach mleka, co prawda, bardzo mnie rozpraszały, lecz gdy zbliżał się koniec lekcji, tylko ja umiałem bezbłędnie i czysto zaśpiewać Pieśń wyzwolenia kobiet. Spośród czterdziestu uczniów jedynie ja otrzymałem pochwałę Ji Jadeitowej Gałązki. Zapytała mnie o imię, po czym kazała mi wstać i zaśpiewać Pieśń wyzwolenia kobiet w całości. Gdy lekcja się skończyła, matka podała mi butelkę przez okno. Zawahałem się, lecz ona powiedziała:

– Pij szybko, synku. Świetnie się spisałeś, mama jest z ciebie dumna. W sali rozległy się chichoty.

– No pijże, dziecko, czego się wstydzisz? – ponagliła matka. Podeszła do nas Ji Jadeitowa Gałązka, rozsiewając świeży zapach proszku do zębów. Z wdziękiem trzymając wskaźnik, przemówiła serdecznym tonem:

– Ach, to pani, cioteczko. Na przyszłość bardzo bym prosiła nie zakłócać lekcji, dobrze?

Matka była onieśmielona. Zajrzała do klasy i rzekła z szacunkiem:

– Pani profesor, to mój jedyny syn. Od urodzenia ma pewien problem: nie może jeść żadnego zwykłego pożywienia. Kiedy był mały, pił moje mleko, teraz żywi się mlekiem kozim. Dziś rano koza dała mało mleka i syn nie mógł się najeść – obawiałam się, że to nie wystarczy mu do wieczora… – wyjaśniła matka.

Ji Jadeitowa Gałązka uśmiechnęła się, spojrzała na mnie i powiedziała:

– Bierz, nie pozwól matce tak stać i czekać.

Zarumieniłem się i wziąłem butelkę.

– Tak nie może być zawsze – zwróciła się do matki. – Musi nauczyć się normalnie jeść. Kiedy urośnie, pójdzie do szkoły średniej, a potem na studia. Nie będzie chyba prowadzał ze sobą kozy?

Zapewne wyobraziła sobie rosłego studenta, wchodzącego do sali wykładowej razem z kozą. Zaśmiała się, lecz jej śmiech był szczery, bez cienia szyderstwa.

– Ile ma lat? – spytała.

– Trzynaście. Urodził się w Roku Królika – odrzekła matka. – Niepokoję się o niego. Cokolwiek zje, od razu zrzuca. Brzuch boli go tak bardzo, że cały oblewa się potem, wygląda strasznie…

– Wystarczy, mamo! – przerwałem jej z niezadowoleniem. – Już nic więcej nie mów! I zabierz to mleko! – oddałem jej butelkę.

Ji Jadeitowa Gałązka pieszczotliwie chwyciła mnie palcami za ucho.

– Uczniu Shangguan, nie bądź taki. Nie martw się, stopniowo pozbędziesz się tego nawyku. A teraz wypij.

Odwróciłem się i zobaczyłem lśniące w mroku spojrzenia. Było mi wstyd.

– A wy zapamiętajcie sobie, nie wolno żartować z cudzych słabości! – rzekła nauczycielka do klasy, po czym wyszła.

Stojąc twarzą do ściany, wypiłem mleko najszybciej, jak potrafiłem i oddałem butelkę matce.

– Nie przychodź tu więcej, mamo – powtórzyłem.

W czasie przerwy obaj rozrabiacy, Wu Deszczowa Chmura i Ding Jingou, siedzieli grzecznie w ławkach z zastygłymi twarzami. Gruby Fang Shuzai zdjął pasek od spodni, wszedł na ławkę i przełożył go przez krokiew, rozpoczynając zabawę w powieszonego. Naśladując cienki głosik wdowy, zapłakał:

– Psie Drugi, Psie Drugi, jakiż jesteś okrutny! Wyciągając przed siebie ramiona, powracasz do Zachodniej Krainy. Zostawiasz swoją kobietę, która od tej chwili noc w noc będzie spać samotnie! Robak toczy moje serce, muszę się powiesić. Spotkamy się przy Żółtych Źródłach!

Tak długo płakał i lamentował, aż po jego pulchnych jak u prosiaka policzkach rzeczywiście popłynęły strużki łez, a to, co ciekło mu z nosa, wpływało do ust.

– Nie mogę tak dłużej żyć! – zaszlochał, stanął na czubkach palców i założył sobie na szyję pętlę zrobioną z paska. Trzymając ją oburącz, podskoczył i krzyknął:

– Nie mogę tak dłużej żyć! Podskoczył jeszcze raz.

– Kończę ze sobą!

W klasie rozległ się dziwny chichot. Wu Deszczowa Chmura, wciąż nadąsany, oparł się o swoje biurko i jak koń wyrzucił nogę w powietrze, kopiąc w biurko Fanga Shuzaia, którego tłuste ciało nagle zawisło w pustce. Chłopak wrzasnął i oburącz chwycił rozpaczliwie pas, wymachując krótkimi nóżkami w powietrzu. Machał nimi, coraz wolniej i wolniej… W końcu posiniał na twarzy; piana wystąpiła mu na usta, z których wydobyło się nieartykułowane rzężenie wisielca.

– On umarł! – Kilku malców, krzycząc z przerażenia, wybiegło z klasy. Na podwórzu przestępowali z nogi na nogę, wciąż krzycząc: – Umarł! Fang Shuzai powiesił się i umarł!

Ręce Fanga Shuzaia zwisły bezwładnie, nogi przestały się poruszać, krępe ciało wyciągnęło się na sporą długość. Głośne pierdnięcie wypełzło mu z nogawki niczym wąż. Uczniowie biegali bezładnie po podwórku, z gabinetu wybiegła Ji Jadeitowa Gałązka w towarzystwie kilku mężczyzn; nie wiedziałem, jak się nazywają ani jakich przedmiotów uczą.

– Kto umarł? Kto umarł? – dopytywali się, pędząc w kierunku klasy.

Na szkolnym podwórku leżało mnóstwo nieuprzątniętych pozostałości po budowie, które musieli omijać po drodze. Prowadziła ich grupa podnieconych i przerażonych uczniów, którzy od częstego odwracania głowy potykali się i wpadali na siebie nawzajem. Ji Jadeitowa Gałązka, która skakała rączo jak sarna, w ciągu paru sekund wbiegła do klasy. Znalazłszy się nagle w ciemnym pomieszczeniu, wyglądała na zagubioną.

– Gdzie?… – krzyknęła.

Ciało Fanga Shuzaia upadło ciężko na ziemię jak tusza zarżniętej świni. Jego pasek z czarnej tkaniny zerwał się.

Ji Jadeitowa Gałązka kucnęła, złapała go za ramiona i odwróciła twarzą do góry. Zauważyłem, że marszczy brwi i układa usta w dzióbek, zasłaniając nozdrza. Fang Shuzai śmierdział odrażająco. Kobieta ręką dotknęła dziurki jego nosa, po czym z zawziętym wyrazem twarzy uszczypnęła paznokciami miejsce między nosem a górną wargą. Ręka Fanga Shuzaia uniosła się, jakby chciała odciągnąć jej dłoń. Jadeitowa Gałązka wstała, zmarszczyła czoło i kopnęła go.

– Wstawaj! – krzyknęła. – Kto przewrócił tę ławkę?! – spytała surowo i stanęła na podium z surową miną.

– Nie widziałem.

– Nie widziałem.

– Ja też nie widziałem.

– A kto widział? Albo kto przewrócił ławkę? Może choć raz okażecie trochę odwagi?!

Wszyscy zwiesili nisko głowy. Fang Shuzai łkał.

– Zamknij się! – Huknęła pięścią w stół. – Tak ci pilno do umierania? To całkiem łatwe! Czekaj, zaraz ci pokażę parę dobrych metod! Nie wierzę, że żaden z was nie widział, kto kopnął ławkę. Shangguan Jintong, ty jesteś uczciwym chłopcem, powiedz mi.

Zwiesiłem głowę.

– Podnieś głowę i spójrz mi w oczy. Wiem, że się boisz, ale możesz liczyć na moje poparcie. Nie masz się czego bać.

Podniosłem głowę i spojrzałem w tę rewolucyjną twarz o pięknych oczach, myśląc o świeżym zapachu proszku do zębów i zanurzyłem się w odczuciach, które przypominały jesienny wiatr.

– Jestem przekonana, że dysponujesz tym rodzajem odwagi, który pozwala ujawniać sprawców złych czynów. Jest to zaleta, którą powinien posiadać każdy młody człowiek w nowych Chinach – wyrecytowała.

Zwróciłem głowę nieznacznie w lewo i napotkałem groźny wzrok Wu Deszczowej Chmury. Moja głowa opadła nisko z powrotem.

– Wu Deszczowa Chmuro, wstań – poleciła spokojnie.

– To nie ja! – krzyknął Wu. Nauczycielka uśmiechnęła się.

– Czemu się tak denerwujesz? Czemu krzyczysz?

– To nie byłem ja… – wymamrotał Wu Deszczowa Chmura, stukając paznokciem w ławkę.

– Wu Deszczowa Chmuro, przyzwoity człowiek bierze odpowiedzialność za swoje czyny – powiedziała Jadeitowa Gałązka.

Wu nagle przestał stukać w ławkę i powoli podniósł głowę; na jego twarzy pojawiła się wrogość. Rzucił książkę na podłogę, zawinął tabliczkę i pędzelek w niebieską szmatkę, wsadził je pod pachę i rzekł pogardliwie:

– A jeśli przewróciłem tę ławkę, to co z tego? Nie mam ochoty chodzić do tej pieprzonej szkoły! Nigdy nie miałem ochoty, to wy mnie do tego namówiliście!

Pomaszerował dumnie w kierunku drzwi. Był bardzo wysoki i grubokościsty – modelowy przykład nieokrzesanego, popędliwego mężczyzny. Ji Jadeitowa Gałązka stanęła w drzwiach, zastępując mu drogę.

– Puść mnie – powiedział. – Tego już za wiele!

– Zamierzam ci pokazać, degeneracie – kopnęła go błyskawicznie w kolano prawą stopą – że jeśli coś przeskrobiesz, łobuzie – Wu Deszczowa Chmura z jękiem osunął się na podłogę – to spotka cię za to kara!

Wu Deszczowa Chmura wyjął spod ręki tabliczkę i rzucił nią w Ji Jadeitową Gałązkę. Tabliczka uderzyła ją w klatkę piersiową. Nauczycielka jęknęła, chwytając ręką stłuczoną pierś. Wu wstał.

– Myślisz, że się ciebie boję? – wypalił tonem bezczelnym, lecz podszytym strachem. – Jestem rolnikiem dzierżawcą od trzech pokoleń. Moje ciotki, wujowie, dziadkowie i babki – wszyscy są biednymi chłopami! Moja matka urodziła mnie przy drodze, gdzie żebrała!

– Nie mam najmniejszej ochoty brudzić sobie rąk o takiego wyłysiałego psa jak ty – rzekła Ji, splotła dłonie i wygięła palce, strzelając kostkami. – Ale czy jesteś biednym chłopem od trzech, czy od trzynastu pokoleń, ja i tak zamierzam dać ci nauczkę!

Wymierzyła mu błyskawiczny cios pięścią w policzek. Wu wrzasnął i zachwiał się; następny, jeszcze mocniejszy cios trafił go w żebra, zaraz po nim nastąpiło kopnięcie w kostkę. Wu Deszczowa Chmura runął na ziemię i rozpłakał się jak dzieciak. Ji Jadeitowa Gałązka złapała go za szyję i podniosła, patrząc z uśmiechem w jego paskudną twarz, okręciła się razem z nim, przyłożyła mu kolanem w brzuch i wypchnęła chłopaka na zewnątrz. Wu Deszczowa Chmura padł na wznak na stertę cegieł.

– Ogłaszam, że zostałeś wydalony ze szkoły – oznajmiła nauczycielka.

32

Zastąpili mi drogę, gdy szedłem ścieżką ze szkoły do domu. W rękach trzymali sprężyste gałęzie morwy. Ukośne promienie słońca padały na ich twarze, jarzące się woskowym blaskiem. Łagodna poświata zmierzchu lśniła na spuchniętym policzku i czapce z wężowej skórki Wu Deszczowej Chmury, w złowrogich oczach Guo Qiushenga, na podobnych do grzybów uszach Dinga Jingou i czarnych zębach Wei Yangjiao, który słynął na całą wioskę z wyjątkowej przebiegłości. Po obu stronach ścieżki biegły kanały irygacyjne z brudną wodą, taplało się w nich kilka kaczek. Starałem się trzymać skraju ścieżki i wyminąć tę zawadiacką czwórkę, lecz Wei Yangjiao zagrodził mi drogę swoją morwową gałęzią.

– Co robisz? – zapytałem nieśmiało.

– Co ja robię? Ty bękarcie! – Białka oczu wierciły mu się w oczodołach jak trzepoczące ćmy. – Zamierzamy dać ci nauczkę, nieślubny synu rudego diabła!

– Co ja wam złego zrobiłem?

Gałąź Wu Deszczowej Chmury wylądowała na moim zadku, wywołując gorącą falę bólu. Po chwili cztery kije smagały mój kark, plecy, pośladki i nogi. Głośno zapłakałem. Wei Yangjiao wyciągnął wielki nóż o kościanej rękojeści i zamachał mi nim przed nosem.

– Zamknij się! Jak nie przestaniesz się drzeć, utnę ci język, wyłupię oczy i urżnę nos! – zagroził.

Nóż zalśnił lodowato w blasku słońca. Zamilkłem struchlały.

Przygwoździli mi pośladki kolanami do ziemi i łomotali mnie kijami w łydki. Byli jak stado czterech wilków, które rzucają się na owcę i gnają ją na dalekie pustkowie. Woda płynęła cicho kanałami z obu stron ścieżki, rozsiewając przykry zapach, coraz intensywniejszy z powodu nadchodzącego wieczoru; drobne pęcherzyki powietrza wypływały z głębiny na powierzchnię. Kilka razy odwracałem głowę, prosząc: „Starsi bracia, puśćcie mnie!", lecz moje błagania sprawiały, że okładali mnie jeszcze mocniej. Ledwie zapłakałem, Wei Yangjiao odpowiednio mnie uciszał. Nie miałem wyboru – musiałem w milczeniu znosić ich razy i pójść tam, dokąd mnie zagnają.

Przez kładkę z suchych łodyg zaprowadzili mnie w gęste zarośla rącznika. Pośladki miałem zupełnie mokre; nie miałem pojęcia, czy to krew, czy mocz. Ustawili się w szeregu, krwistoczerwone promienie słońca oświetlały ich sylwetki. Końcówki morwowych kijów, które nosiły już ślady zużycia, nabrały ciemnozielonej, niemal czarnej barwy. Pękate cykady ćwierkały ponuro na grubych, szerokich jak wachlarze liściach rączników, oczy łzawiły mi od drażniącej woni kwiatów tej rośliny.

– Powiedz, starszy bracie, co z nim zrobimy? – spytał układnym tonem Wei Yangjiao, zwracając się do Wu Deszczowej Chmury.

– Zdaje mi się, że trzeba go zabić – wymamrotał Wu, gładząc się po spuchniętym policzku.

– Nie, nie – wtrącił się Guo Qiusheng – mąż jego siostry jest zastępcą naczelnika, siostra też jest jakąś szyszką. Nie uszłoby to nam na sucho.

– Możemy go zabić i wrzucić trupa do Rzeki Czarnej Wody – zasugerował Wei Yangjiao. – Parę dni i zamieni się w przekąskę dla morskich żółwi. Nikt się nie dowie.

– Do morderstwa mnie nie mieszajcie – rzekł Ding Jingou. – Jego szwagier Sima Ku, ten tyran, który niejednego już załatwił, może się tu zjawić w każdej chwili. Jak zatłuczemy mu szwagierka, wybije do nogi całe nasze rodziny.

Gdy tak dyskutowali o mojej przyszłości, przyglądałem im się obojętnie, jakby mnie to nie dotyczyło. Nie bałem się ani też nie miałem ochoty uciekać. Znajdowałem się jakby w transie. Patrzyłem w dal, na południowy wschód, na łąki czerwone jak morze krwi i złotą górę Leżącego Byka, na nieskończone obszary ciemnozielonych pól. Brzegi płynącej na wschód, wijącej się jak smok Rzeki Czarnej Wody to kryły się za wysokimi źdźbłami, to prześwitywały wśród niższych; stada białych ptaków wyglądały jak wielkie płachty papieru, zawieszone nad niewidoczną powierzchnią wody. Zdarzenia z przeszłości, jedno po drugim, przepływały przez moje myśli. Nagle poczułem, że żyję na tym świecie chyba co najmniej sto lat.

– Zabijcie mnie. Już dosyć się nażyłem.

W ich oczach błysnęło zdumienie. Popatrzyli po sobie, a potem znów spojrzeli na mnie, jakby mnie nie dosłyszeli.

– No, załatwcie mnie! – powtórzyłem zdecydowanie, po czym rozpłakałem się.

Lepkie łzy popłynęły mi po policzkach i dostały się do ust; były słone jak rybia krew. Swoją prośbą chyba narobiłem im kłopotu. Znów popatrzyli na siebie nawzajem, jakby za pomocą spojrzeń wymieniali opinie. Posunąłem się jeszcze dalej:

– Błagam was, panowie – rzekłem afektowanym tonem – wykończcie mnie szybko, róbcie ze mną, co chcecie, byle to trwało jak najkrócej – nie chcę długo cierpieć…

– Myślisz, że się boimy cię zamordować, co? – zapytał Wu Deszczowa Chmura, chwytając mnie dłonią za brodę i patrząc mi prosto w oczy.

– Ależ nie, oczywiście, że się nie boicie. Proszę tylko, żebyście zrobili to jak najszybciej.

– Panowie, ten gość stawia nas w śliskiej sytuacji – rzekł Wu Deszczowa Chmura. – Wygląda na to, że bez mokrej roboty się nie obejdzie. Musimy skończyć, co zaczęliśmy – trzeba go załatwić i tyle.

– Jak chcesz, to go morduj – powiedział Guo Qiusheng. – Ja się do tego nie mieszam.

– Ej, co jest, buntujesz się? – spytał Wu, złapał go za barki i potrząsnął. – Jesteśmy jak cztery szarańcze na sznurku, niech nikt nie waży się myśleć o ucieczce! Tylko spróbuj się wymknąć, a wszyscy się dowiedzą, co zrobiłeś tej przygłupiej dziewczynie Wangów!

– Panowie, nie kłóćcie się – wtrącił się Wei Yangjiao. – Chodzi nam tylko o zlikwidowanie kogoś, nieprawdaż? Powiem szczerze: to ja załatwiłem tę staruszkę w wiosce Kamienny Mostek. Nic do niej nie miałem, chciałem tylko wypróbować nóż. Kiedyś wydawało mi się, że to musi być trudne – zabić człowieka, ale okazało się dziecinnie łatwe. Więc wbiłem jej ten nóż w pierś – wszedł jak w bryłkę tofu, po samą rękojeść – cium! Wyzionęła ducha, jeszcze zanim go wyciągnąłem, nawet nie pisnęła. – Otarł ostrze o spodnie. – O tak, patrzcie! – Pchnął nożem prosto w mój brzuch.

Zamknąłem słodko oczy; zdawało mi się, że widzę zieloną krew, tryskającą mi z brzucha prosto w ich twarze. Czym prędzej pobiegli do rowu i próbowali się umyć, nabierając wodę rękoma. Woda jednak przypominała przezroczysty, ciemnoczerwony syrop – nie nadawała się do zmywania krwi, ponieważ brudziła jeszcze bardziej. Krew buchała mi dalej z brzucha; po chwili zaczęły się wydobywać wnętrzności. Jelita popełzły po trawie w kierunku rowu, wpadły do wody i popłynęły z prądem. Matka z płaczem przypadła do rowu i zaczęła je wyławiać. Nawijając na przedramię zwój za zwojem, zbliżała się w moją stronę. Dysząc ciężko, obarczona sporym ciężarem, spojrzała na mnie ze smutkiem.

– Dziecko drogie, co się stało?

– Zabili mnie, mamo.

Matka uklękła i zaczęła wpychać wnętrzności do brzucha; jej łzy kapały mi na twarz. Ledwie wciśnięte do środka, moje niesforne jelita wyślizgiwały się z powrotem. Matka płakała ze złości; wreszcie udało jej się wpakować mi wszystko do jamy brzusznej. Wyjęła z włosów nitkę i igłę i zaszyła mi brzuch jak watowaną kurtkę. Poczułem dziwny skurcz bólu i otworzyłem oczy. Wszystko, co przed chwilą widziałem, było halucynacją. W rzeczywistości skopali mnie, obaliwszy na ziemię, po czym każdy z nich wyjął swój czerwony jak korzonek i prosty jak sadzonka organ reprodukcyjny – postanowili nasikać mi na twarz. Ziemia wirowała; czułem się, jakbym leżał w wodzie.

– Wujaszku! Wujaszku!

– Wujaszku! Wujaszku!

Głosy Simy Lianga i Sha Zaohua, jeden niski, drugi wysoki, dobiegały zza kępy rącznika. Otworzyłem usta, chcąc im odpowiedzieć, lecz natychmiast wypełnił je mocz. Moi oprawcy czym prędzej schowali swoje węże strażackie i podciągnęli spodnie, po czym błyskawicznie skryli się w zaroślach.

Sima Liang i Sha Zaohua stali w pobliżu kładki i krzyczeli dalej, niczym zagubiona Shangguan Yunü. Ich wołania odbijały się echem wśród pól, napełniając moje serce ściskającą gardło rozpaczą. Próbowałem się podnieść, lecz zanim wstałem, upadłem z powrotem.

– Tam jest! – krzyknęła przejęta Sha Zaohua.

Chwycili mnie za barki i postawili na nogi. Kołysałem się jak wańka wstańka. Sha Zaohua, zajrzawszy mi w twarz, z wrażenia otworzyła usta i wybuchnęła głośnym płaczem. Gdy Sima Liang dotknął moich pośladków, wrzasnąłem boleśnie. Spojrzał na swoją dłoń, całą we krwi i zielonym soku z morwy i zadzwonił zębami ze zgrozy.

– Kto cię tak urządził, wujaszku?!

– Oni… – wyjąkałem.

– Oni, czyli kto? – spytał Sima Liang.

– Wu Deszczowa Chmura, Wei Yangjiao, Ding Jingou i Guo Qiusheng.

– Zabierzemy cię do domu, wujaszku. Babcia umiera z niepokoju. Hej wy, Wu, Wei, Ding i Guo! Posłuchajcie mnie dobrze, żółwie pomioty! Dziś wam się upiecze, ale jutro was znajdziemy. Przeżyjecie do pierwszego, ale nie do piętnastego! Jeśli choć włosek spadnie z głowy mojego wuja, wkrótce zatkną drzewce na waszym dachu!

Zanim Sima Liang skończył swoją głośną przemowę, Wu, Wei, Ding i Guo, rechocząc, wyskoczyli z zarośli.

– A niech to! Skąd się tu wziął ten bezczelny krzykacz? Nie boi się, że mu język obetną? – rzekł Wu Deszczowa Chmura.

Trzymając gałęzie, tak zwiotczałe od bicia, że upodobniły się do batów, ruszyli na nas jak horda psów.

– Zaohua, zajmij się wujkiem! – krzyknął Sima Liang, odepchnął mnie na bok i rzucił się na czterech dużo wyższych od siebie napastników.

Zastygli w miejscu, zaskoczeni jego nieustraszoną bojową postawą. Zanim zdążyli podnieść swoje baty, Sima Liang ugodził twardą czaszką w brzuch Wei Yangjiao, tego okrutnika z gębą pełną plugawych przekleństw. Wei zgiął się wpół i upadł, zwijając się w kłębek niczym zraniony jeż. Wu, Ding i Guo ze świstem siekli batami Simę Lianga, który zakrywając głowę rękami, zerwał się do biegu; napastnicy ruszyli za nim. W porównaniu ze słabowitym jak jagnię Shangguanem Jintongiem, krzepki niczym młody wilczek Sima Liang stanowił dużo ciekawszy cel. Wrzeszczeli w euforii – na pogrążonych w letargu łąkach rozpoczął się bojowy pościg. Jeśli Sima Liang był wilczkiem, to Wu, Guo i Ding przypominali wielkie, groźne, lecz nieco przygłupie kundle. Wei Yangjiao był mieszańcem wilka z kundlem, toteż właśnie on został pierwszym celem ataku Simy Lianga. Pobić go oznaczało pozbyć się przywódcy psiego stada. Sima Liang biegł to wolniej, to szybciej, dodatkowo stosując taktykę dobrze sprawdzającą się w walce z żywymi trupami – nieustannie zmieniał kierunek i wymykał się ścigającym. Napastnikom plątały się nogi i co chwila przewracali się jak dłudzy; rozgarniana przez biegnących wysoka do kolan trawa niczym fale zamykała się tuż za nimi. Stada dzikich królików wielkości pięści z przerażonym piskiem wyskakiwały z nor; jeden z nich nie zdążył uciec i zginął rozdeptany przez wielką stopę Wu Deszczowej Chmury. Sima Liang nie poprzestawał jednak na ucieczce; od czasu do czasu odwracał się i atakował. Dzięki nieustannemu kluczeniu udało mu się doprowadzić do sytuacji, gdy napastnicy znajdowali się w znacznej odległości od siebie, a on mógł co pewien czas wykonać błyskawiczną szarżę na któregoś z nich. Rzucił garścią błota w twarz Dinga Jingou, ugryzł Wu Deszczową Chmurę w nadgarstek, a wobec Guo Qiushenga zastosował chwyt Zezowatej Hua, mocno pociągając za ptaszka dyndającego mu między nogami. Wszystkich trzech zuchów odniosło jakieś rany; na głowę Simy Lianga także spadło sporo ciosów. Tracili tempo. Sima Liang wycofywał się pomału w stronę kładki. Trójka napastników zwarła szyk; z pianą na ustach, sapiąc jak stare miechy, ruszyli za nim ostrożnie. Wei Yangjiao wreszcie złapał oddech; wyglądał jak skradający się kocur. Posuwał się powoli na czworakach, macając wokół rękami. Jego nóż z kościaną rączką błyskał zimno w trawie.

– Pierdolić twoją matkę! Ty bękarcie, pomiocie obszarników! Nie spocznę, póki cię nie dostanę!

Wciąż szukał, klnąc pod nosem; białe ćmy w jego zezowatych oczkach podskakiwały niby jajka, z których zaraz wyklują się pisklęta. Sha Zaohua wykorzystała okazję – skoczyła jak mała sarenka, podniosła nóż i trzymając go oburącz, wręczyła mi. Wei Yangjiao wstał i wyciągnął rękę.

– Oddawaj mój nóż, pomiocie zdrajcy! – krzyknął groźnie.

Sha Zaohua, cofając się w milczeniu, trąciła mnie pośladkami; nie odrywała wzroku od pokrytych odciskami łapsk Wei Yangjiao. Wei kilkakrotnie rzucał się na nią, lecz natknąwszy się na czubek noża, cofał się czym prędzej. Wreszcie Sima Liang dotarł z powrotem do kładki.

– Wei Yangjiao, ty kurwi synu, chodź no tu i załatw tego obszarniczego bękarta! Na co czekasz?! – wrzasnął Wu Deszczowa Chmura.

– Czekaj, tobą też niedługo się zajmę, dziewuszyno! – rzucił Wei Yangjiao nienawistnie do Sha Zaohua.

Próbował wyrwać łodygę rącznika i zrobić z niej broń, lecz korzenie okazały się zbyt mocne, toteż złamał ją, zamachał w powietrzu i przeszedł przez kładkę.

Ruszyłem niepewnie w stronę kładki, asekurowany przez Sha Zaohua. Pod wąskim mostkiem dryfowały z wartkim prądem stadka malutkich karpi; niektórym udawało się przeskoczyć przez kładkę, inne lądowały na niej i trzepotały się zaciekle, wyginając łukowato gibkie ciała. Między nogami wszystko mi się lepiło. Plecy, pośladki, łydki, szyja i inne miejsca, gdzie byłem bity – wszystko paliło mnie żywym ogniem. Moje serce wypełniał słodki i nieprzyjemny zarazem, jakby zardzewiały posmak. Chwiałem się z każdym krokiem, z ust wyrywały mi się mimowolne jęki. Uwiesiłem się całym ramieniem na chudych plecach Zaohua. Próbowałem się wyprostować, żeby jej nieco ulżyć, lecz nie dałem rady. Sima Liang biegł pomału ścieżką w stronę wioski. Gdy pościg się zbliżał, on przyśpieszał; gdy napastnicy zwalniali tempo, on czynił to samo. Cały czas trzymał się w odpowiedniej odległości – wystarczająco blisko, żeby jego przeciwnicy byli wciąż zainteresowani pościgiem i wystarczająco daleko, by nie mogli go złapać. Mgły unosiły się nad polami po obu stronach ścieżki, czerwieniejąc w promieniach zachodzącego słońca; żaby napełniały rowy głuchym rechotem. Wei Yangjiao szepnął parę słów do Wu Deszczowej Chmury, po czym wszyscy trzej rozdzielili się. Wei i Ding przekroczyli rów i pobiegli w przeciwne strony pola. Wu i Guo zwolnili bieg.

– Sima Liang! – wołali. – Sima Liang! Prawdziwy mężczyzna nie ucieka! Jeśli masz jaja, zatrzymaj się i stawaj do walki!

– Uciekaj, starszy bracie! – krzyknęła Sha Zaohua. – Nie daj się nabrać!

– Ty mała dziwko! – pogroził jej pięścią Wu Deszczowa Chmura. – Zatłukę cię na śmierć!

Sha Zaohua bohatersko wysunęła się przede mnie, trzymając nóż.

– No, dalej, nie boję się was!

Wu Deszczowa Chmura ruszył na nią, a Sha Zaohua, cofając się, napierała na mnie pośladkami. Sima Liang zawrócił w naszą stronę i ryknął:

– Ty wyliniały łbie, dotkniesz jej choćby palcem, a otruję tę twoją śmierdzącą babę handlarkę!

– Uciekaj, starszy bracie, uciekaj szybko! – wołała Sha Zaohua. – Te kundle Wei i Ding chcą cię zajść od tyłu!

Sima Liang stanął, niezdecydowany, czy się cofać, czy biec naprzód, a może miał inny powód, by się zatrzymać; Wu Deszczowa Chmura i Guo Qiusheng stanęli także. Tymczasem Wei Yangjiao i Ding Jingou zeszli z pola, przekroczyli rów i czołgali się po ścieżce; nogi mieli całe w sinawym mule. Posuwali się ostrożnie, niczym małe zwierzątka, otoczone przez wrogie bestie. Sima Liang stał spokojnie, wręcz nonszalancko i ocierał spocone czoło. Nagle od strony wioski dobiegły wołania mojej matki. Sima Liang skoczył do rowu, a następnie ruszył wąziutką ścieżką między polami sorga i kukurydzy.

– Dobra, chłopaki, bierzmy go! – zakrzyknął entuzjastycznie Wei Yangjiao.

Niczym stadko kaczek skoczyli do rowu, po czym mokrzy i ubłoceni ruszyli za nim. Rozrośnięte liście sorga i kukurydzy zasłaniały ścieżkę – nie widzieliśmy, co się dzieje, słyszeliśmy tylko szelest liści i pokrzykiwania ludzi, przypominające szczekanie psów.

– Poczekaj tu na babcię, wujaszku, a ja pobiegnę na pomoc Liangowi.

– Boję się, Zaohua.

– Nie bój się, wujaszku, babcia zaraz tu będzie – pocieszała mnie Zaohua. – Babciu! – zawołała. – Oni chcą zabić brata Lianga! Krzycz!

– Mamo! Tu jestem! Mamo! Tu jestem!

Sha Zaohua odważnie skoczyła do rowu; woda sięgała jej do klatki piersiowej. Chlupnęła w głąb, wzbudzając zielone fale, a ja zląkłem się, czy nie utonęła; po chwili jednak wgramoliła się na przeciwległy brzeg, wciąż trzymając w ręku nóż. Jej cienkie nóżki poruszały się z trudem w głębokim mule. Buty pozostały w błocie. Podążyła wąską ścieżką i błyskawicznie zniknęła mi z oczu.

Niczym stara krowa, zdążająca na pomoc cielęciu, kolebiąc się na boki, nadbiegła zadyszana matka. Jej włosy przypominały złote nici, twarz miała ciepłą, żółtą barwę.

– Mamo… – zawołałem; z oczu pociekła mi resztka łez. Czułem, że jeszcze chwila, a osunę się na ziemię, toteż czym prędzej przebiegłem kilka kroków i rzuciłem się w ciepłe, wilgotne objęcia matki.

– Synku, kto cię tak pobił? – spytała matka z płaczem.

– Wu Deszczowa Chmura, Wei Yangjiao… – łkałem.

– Bandyci! – krzyknęła matka z wściekłością. – Dokąd poszli? – spytała.

– Gonią teraz Simę Lianga i Sha Zaohua! – pokazałem wąską ścieżkę wśród pól.

Znad ścieżki unosiła się mgła. Z głębi tajemniczego korytarza dobiegał głos jakiegoś zwierzęcia oraz dalekie odgłosy walki i piski Zaohua.

Matka spojrzała w stronę wioski pogrążonej w gęstej mgle. Glosy zwierząt gospodarskich brzmiały, jakby dobiegały z dna jeziora. Matka złapała mnie za rękę i ruszyliśmy do rowu. Woda, ciepła jak oliwa do smarowania wozów, wypełniła mi nogawki spodni. Ciężka sylwetka matki i jej maleńkie stopy powodowały, że poruszała się w mule z dużym trudem. Chwytając się zarośli na przeciwległym brzegu, mozolnie wygramoliła się na górę.

Wkroczyła na wąską ścieżkę, prowadząc mnie za rękę. Musieliśmy iść schyleni – w przeciwnym razie ostre liście poraniłyby nam twarze i oczy. Gęste trawy i bujnie rozrośnięte cierniste pnącza zarosły ścieżkę niemal całkowicie, kolce kłuły mnie w stopy. Pojękiwałem żałośnie. Zamoczone w wodzie rany bolały jeszcze okropniej, wiele razy omal nie osunąłem się na ziemię, lecz matka podtrzymywała mnie mocno swoim silnym ramieniem. Światło słoneczne słabło; w mrocznym, bezkresnym gąszczu zbóż krzątało się mnóstwo nieznanych mi stworzeń; ich oczy były zielone, a języki – jaskrawoczerwone. Prychały spiczastymi nosami. Miałem wrażenie, że wkrótce przekroczę bramy mitycznego piekła – czy istota, która ściska moją dłoń, dyszy jak krowa i prze wytrwale naprzód, na pewno jest moją matką? A może to demon, który przybrał jej postać, ciągnie mnie do piekieł? Spróbowałem wyrwać dłoń z jej bolesnego uścisku, lecz jedynym skutkiem było wzmocnienie chwytu.

Wreszcie posępna ścieżka wyprowadziła nas na otwartą przestrzeń. Po stronie południowej rozciągało się pole sorga, przypominające nieprzebytą, mroczną puszczę; na północy leżały nieużytki. Słońce już niemal zaszło za horyzont, na nieużytkach świerszcze ćwierkały potężnym chórem. Porzucony piec do wypalania cegieł przywitał nas serdecznie swoją ognistą czerwienią. Za kilkoma stertami niewypalonych cegieł Sima Liang wraz z Sha Zaohua prowadzili partyzancką walkę z czterema bandytami. Każda z walczących stron zajmowała stanowisko za stertą cegieł i rzucała nimi w przeciwników. Sima Liang i Sha Zaohua znajdowali się w ewidentnie gorszej sytuacji – byli mniejsi i mieli wątłe, słabe ręce. Wu Deszczowa Chmura i jego trzech towarzyszy ciskało z wielką zajadłością – niezliczone odłamki cegieł fruwały w powietrzu tak gęsto, że Sima Liang i Sha Zaohua bali się wystawić głowy.

– Przestańcie! – krzyknęła matka. – Bydlęta dręczące ludzi!

Upojeni bojowym szałem czterej zbóje nie zwrócili najmniejszej uwagi na gniewny protest matki i miotali dalej swoimi pociskami, usiłując jednocześnie okrążyć stertę cegieł i zajść Simę Lianga i Sha Zaohua od tyłu. Schylony Sima Liang, ciągnąc za sobą Zaohua, pognał w kierunku pieca. Kawał cegły trafił Zaohua w czoło. Dziewczynka krzyknęła i zachwiała się, jakby miała zawrót głowy. W ręku wciąż ściskała nóż. Sima Liang podniósł dwie cegły, wyskoczył zza sterty i rzucił w przeciwników, którzy zręcznie uchylili się przed ciosami. Matka ukryła mnie wśród sorga i z rozpostartymi ramionami ruszyła do ataku, jakby tańczyła taniec yangko. Jej buty także pozostały w błocie – dreptała żałośnie nagimi miniaturowymi stópkami; jej pięty pozostawiały w mokrej ziemi okrągłe dołki.

Sima Liang i Sha Zaohua pokazali się za końcówką ceglanego murku. Trzymając się za ręce, pędzili, potykając się, w stronę pieca. Tymczasem czerwony księżyc po cichu wspiął się na nieboskłon; chwiejne purpurowe cienie Simy Lianga i Sha Zaohua kładły się na ziemi. Cienie czterech nicponi były znacznie większe. Mieli nogi jak sprężyny i mknęli jak na skrzydłach, zostawiając moją matkę daleko w tyle. Z powodu zmęczenia Sha Zaohua Sima Liang musiał zwolnić tempo. Gdy znaleźli się na otwartej przestrzeni gładkiej, białej ziemi nieopodal pieca, cegła ciśnięta przez Wei Yangjiao ścięła Simę Lianga z nóg. Zaohua rzuciła się na Wei z nożem, lecz ten wykonał błyskawiczny unik i obalił ją na ziemię jednym kopnięciem.

– Stać! – krzyknęła matka.

Czterech bandytów, rozkładając ramiona niczym sępy szarżujące z rozpostartymi skrzydłami kopało leżących Simę Lianga i Sha Zaohua; osiem nóg pracowało bez wytchnienia. Sha Zaohua płakała żałośnie, Sima Liang nawet nie jęknął. Oboje turlali się po ziemi. W blasku księżyca czwórka napastników wydawała się tańczyć jakiś dziwaczny taniec.

Matka przewróciła się, lecz natychmiast się podniosła. Jej dłoń trzymała ramię Wei Yangjiao żelaznym chwytem. Ten najbardziej przebiegły i okrutny ze zbójeckiej czwórki wyrzucił nagle oba łokcie do tyłu, uderzając prosto w piersi matki, która krzyknęła boleśnie, cofnęła się i upadła, siadając ciężko na ziemi. Runąłem twarzą w błoto. Czułem się, jakby czarna krew zalała mi oczodoły.

Wciąż kopali Simę Lianga; ich okrucieństwo już dawno przekroczyło granice zwykłej bójki. Życie Simy Lianga i Sha Zaohua było zagrożone. Nagle ze starego pieca wyłonił się wyjątkowo rosły mężczyzna z burzą potarganych włosów na głowie, o twarzy zarośniętej i czarnej od sadzy, od stóp do głów ubrany na czarno. Wyczołgał się niezgrabnie na zewnątrz – miał wyraźnie zesztywniałe plecy i zdrętwiałe nogi – po czym ciosem ogromnej pięści, jak młotem, roztrzaskał obojczyk Wu Deszczowej Chmury. Nasz młody bohater usiadł na ziemi z żałosnym lamentem. Pozostali trzej dzielni zamarli.

– To Sima Ku! – wrzasnął w popłochu Wei Yangjiao.

Już chciał rzucić się do ucieczki, lecz gdy usłyszał wściekły ryk Simy Ku, grzmiący jak podziemna eksplozja, zastygł w bezruchu wraz z pozostałymi. Sima Ku ponownie zamierzył się pięścią, tym razem celując prosto w oko Dinga Jingou. Następny cios sprawił, że Guo Qiusheng zwymiotował żółcią, a zanim Sima Ku wymierzył po raz trzeci, Wei Yangjiao padł na kolana i zaczął się giąć w czołobitnych pokłonach, waląc głową o ziemię, jakby czołem miażdżył czosnek i wyrzucając z siebie żałosne błagania:

– Mistrzu, błagam, oszczędź mnie, oszczędź… Oni mnie zmusili, grozili, że jak nie posłucham, strasznie mnie zbiją, wybiją mi wszystkie zęby, mistrzu, oszczędź mnie…

Sima Ku zawahał się, po czym wymierzył mu kopniaka. Wei Yangjiao przeturlał się kilka metrów, po czym poderwał się i uciekł w podskokach jak królik. W chwilę potem na drodze do wioski rozległ się jego podobny do psiego ujadania głos:

– Łapcie Simę Ku! Przywódca obszarników Sima Ku wrócił! Łapcie Simę Ku!

Sima Ku pomógł wstać Simie Liangowi i Sha Zaohua, a potem matce.

– Ty… jesteś człowiekiem czy duchem? – spytała matka.

– Teściowo… – załkał Sima Ku i zamilkł.

– Tato, to naprawdę ty? – wykrzyknął głośno Sima Liang.

– Pięknie wyrosłeś, synu! – rzekł Sima Ku. – Teściowo – zwrócił się do matki – kto jeszcze mieszka w twoim domu?

– O nic nie pytaj! – rzuciła nerwowo matka. – Lepiej uciekaj stąd, szybko!

Od strony wioski dobiegło alarmujące bicie w gongi i ostry huk wystrzału.

Sima Ku złapał Wu Deszczową Chmurę.

– Ty bydlaku – wycedził – powiedz tym żółwiom w wiosce, że ktokolwiek odważy się podnieść rękę na krewnych Simy Ku, osobiście zamorduję go razem z całą rodziną i zwierzyną domową! Zrozumiano?

– Tak jest, zrozumiałem, zrozumiałem – potwierdził gorliwie Wu Deszczowa Chmura.

Sima Ku rozluźnił uchwyt, a Wu osunął się na ziemię.

– A teraz uciekaj prędko! O przodkowie… – Matka ponaglająco uderzała dłonią w ziemię.

– Tato, ja chcę iść z tobą… – płakał Sima Liang.

– Idź lepiej z babcią, synu kochany – sprzeciwił się Sima Ku.

– Tato, proszę cię, weź mnie ze sobą…

– Liang, nie przeszkadzaj ojcu. Pozwól mu odejść! – przekonywała matka.

Sima Ku uklęknął przed matką, złożył jej czołobitny pokłon.

– Matko! – rzekł głosem pełnym żalu. – Powierzam ci go. Swojego długu wobec ciebie nie zdołam już spłacić w tym życiu. Musisz poczekać na następne!

– Nie zdołałam ocalić Simy Feng i Simy Huang. Proszę, nie żyw do mnie nienawiści… – zapłakała matka.

– To nie twoja wina. Ich śmierć już pomściłem.

– Odejdź już. Biegnij daleko, leć wysoko. Każda wina, każda zemsta pociąga za sobą następną, jeszcze straszniejszą…

Sima Ku wstał i wśliznął się do pieca. Po chwili wybiegł na zewnątrz z trzcinową peleryną na ramionach i karabinem maszynowym w ręku, lśniące srebrzyście wstęgi amunicji wisiały mu u pasa. Błyskawicznie zniknął wśród szeleszczącego sorga.

– Powiem ci jeszcze jedno. Biegnij daleko, leć wysoko! – wołała za nim matka. – I nie zabijaj już nikogo po drodze!

Na pole sorga powrócił spokój. Blask księżyca jak woda zalewał ziemię. Ludzki gwar niczym fala napłynął od strony wioski.

W stronę starego pieca biegła bezładna grupa pod przewodnictwem Wei Yangjiao, składająca się z funkcjonariuszy wioskowej milicji i okręgowej służby bezpieczeństwa, niosących lampiony, pochodnie, strzelby i włócznie ozdobione czerwonymi frędzlami. Otoczyli piec, jakby urządzali pokaz siły. Oficer bezpieki nazwiskiem Yang, z protezą zamiast nogi, oparł się o stertę niewypalonych cegieł i ogłosił przez megafon:

– Sima Ku! Poddaj się! Nie uciekniesz daleko!

Wołał tak przez dłuższą chwilę, a w piecu nadal panowała nieruchoma cisza. Oficer Yang wyjął pistolet i oddał dwa strzały, celując w mroczne wnętrze pieca. Kule odbijały się od ścian z wibrującym łoskotem.

– Dajcie mi granat! – zawołał Yang w stronę ludzi z tyłu.

Jeden z milicjantów przypełzł do niego jak jaszczurka, wyciągnął zza pasa dwa ręczne granaty o drewnianych uchwytach i wręczył oficerowi. Oficer Yang wyciągnął zawleczkę, zamachnął się i wrzucił granat do wnętrza pieca, po czym położył się na ziemi twarzą do dołu, czekając na eksplozję. Wreszcie nastąpił wybuch. Yang rzucił kolejny granat, który także eksplodował. Fala uderzeniowa rozeszła się daleko; w piecu zapanowała jeszcze głębsza cisza. Yang krzyknął przez megafon:

– Sima Ku, rzuć broń, a przerwiemy ogień! U nas jeńcy są dobrze traktowani!

W odpowiedzi na jego wołania rozlegało się jedynie ciche ćwierkanie świerszczy i odległe kumkanie żab w rowach.

Yang odważył się wstać. Z megafonem w jednej ręce, a pistoletem w drugiej, wrzasnął:

– Za mną!

Dwóch dzielnych milicjantów, jeden uzbrojony w strzelbę, drugi we włócznię, ruszyli pochyleni za oficerem Yangiem. Jego sztuczna noga poskrzypywała z każdym chwiejnym krokiem. Jak gdyby nigdy nic, wkroczyli do wnętrza starego pieca i już po chwili byli z powrotem na zewnątrz.

– Wei Yangjiao! – huknął oficer Yang. – Jesteś tu?

– Przysięgam na Niebiosa, że widziałem Simę Ku, jak wychodził z tego pieca – rzekł Wei Yangjiao. – Skoro mi pan nie wierzy, zapytajcie tamtych!

– Czy to był Sima Ku? – spytał Yang, spoglądając na Wu Deszczową Chmurę i Guo Qiushenga; Ding Jingou leżał zemdlony na ziemi. – Nie pomyliliście się czasem?

Wu Deszczowa Chmura, zerkając trwożliwie na pole sorga, wyjąkał:

– Taak, to był on…

– Czy był sam? – dopytywał się Yang.

– Tak, był sam.

– Uzbrojony?

– Chyba… miał karabin maszynowy… i amunicję, cały był owinięty amunicją…

Ledwie Wu Deszczowa Chmura wypowiedział te słowa, oficer Yang i jego kilkudziesięciu milicjantów padało na ziemię jak skoszona trawa.

33

W kościele zorganizowano wystawę edukacji klasowej. Gdy tylko długa kawalkada uczniów stanęła przed bramą, wszyscy jak na komendę wybuchnęli płaczem. Lament setek uczniów – szkoła podstawowa w Dalanie była już wtedy centralną szkołą podstawową dla całego powiatu Północno-Wschodniego Gaomi – wstrząsnął ulicą. Nowo przybyły dyrektor szkoły, stojący na kamiennych stopniach przed kościołem, oznajmił z obcym akcentem:

– Proszę o spokój, uczniowie, proszę o spokój!

Wyjął szarą chusteczkę, przyłożył do oczu, a następnie wydmuchał nos.

Grupa uczniów ucichła, podążyła gęsiego za nauczycielem do wnętrza kościoła i ustawiła się ciasno w kwadracie narysowanym kredą na podłodze. Na wszystkich ścianach wisiały kolorowe obrazy malowane tuszem; każdemu towarzyszyło kilka zdań komentarza.

W czterech rogach sali stały cztery przewodniczki, trzymające w dłoniach wskaźniki. Pierwszą z nich była nasza nauczycielka muzyki, Ji Jadeitowa Gałązka, która poniosła surową karę za pobicie ucznia. Miała żółtawą twarz o zrezygnowanym wyrazie; jej piękne, żywe oczy stały się martwe i obojętne. Na podium pastora Malloya stał nowy naczelnik okręgu ze strzelbą na plecach. Ji Jadeitowa Gałązka pokazywała wskaźnikiem obrazy i posługując się staranną pekińską wymową, odczytywała napisy pod nimi.

Pierwszych kilkanaście rysunków przedstawiało środowisko naturalne Północno-Wschodniego Gaomi, jego historię i stosunki społeczne w czasach przed wyzwoleniem. Na kolejnym rysunku widniał kłąb splątanych jadowitych węży o szkarłatnych rozwidlonych językach. Na głowach węży wypisano nazwiska – jedna z nich, wyjątkowo duża, nosiła nazwisko ojca Simy Ku i Simy Tinga.

– W jarzmie ucisku tych dwóch ssących krew ludu, śmiercionośnych węży – recytowała płynnie, obojętnym tonem Ji Jadeitowa Gałązka – mieszkańcy Północno-Wschodniego Gaomi żyli w rozpaczy, pozbawieni nadziei i traktowani gorzej niż zwierzęta pociągowe.

Wskaźnik przesunął się na rysunek przedstawiający starą kobietę o twarzy podobnej do wielbłądziego pyska, ze zniszczonym koszykiem i żebraczą laską w rękach, w towarzystwie małej, chudej jak mała małpka dziewczynki, trzymającej rąbek jej podartej kurtki; poczerniałe liście dryfowały rzędami ku ziemi z lewego górnego rogu obrazu, sugerując zimną i wietrzną pogodę.

– Mnóstwo ludzi musiało opuścić swoje rodzinne domy i żebrać, a obszarnicy szczuli nieszczęsnych psami, które gryzły ich w nogi do krwi.

Ji Jadeitowa Gałązka, mówiąc, płynnie przesunęła wskaźnik na kolejny rysunek. Uchylona dwuskrzydłowa, pomalowana na czarno brama, a nad nią tabliczka ze złotymi ideogramami: Szczęśliwa Rezydencja. W szczelinie głowa ustrojona w małą czapeczkę z czerwonym kutasem – z pewnością potomek okrutnego obszarnika. Co najdziwniejsze, namalowana przez artystę rumiana twarzyczka o oczach jak gwiazdy wcale nie budziła niechęci, wręcz przeciwnie – była bardzo sympatyczna. Wyjątkowo duży, żółtawy pies właśnie gryzł w nogę małego chłopca. Nagle rozległ się płacz jednej z uczennic. Pochodząca z wioski Piaskowe Doły, siedemnasto-, może osiemnastoletnia dziewczyna była uczennicą drugiej klasy. Wszyscy uczniowie spojrzeli na nią ze zdumieniem, ciekawi powodu jej płaczu. Ktoś w tłumie uczniów podniósł rękę i wykrzyczał jakiś slogan. Ji Jadeitowa Gałązka zamilkła i czekała cierpliwie ze wskaźnikiem w dłoni. Chłopak, który wykrzyczał slogan, wybuchł nagle głośnym, budzącym grozę płaczem. Z jego oczu o białkach gęsto poprzecinanych krwawymi żyłkami nie popłynęła jednak ani jedna łza. Rozejrzałem się wśród innych uczniów – wszyscy już płakali, ich zawodzenia wzbierały i opadały falami. Dyrektor szkoły, stojący w miejscu widocznym ze wszystkich stron, zakrył twarz chusteczką i zaciśniętą w pięść prawą dłonią tłukł się w klatkę piersiową. Po piegowatej twarzy stojącego po mojej lewej stronie Zhanga Kouguana spływały błyszczące krople; on też bił się w piersi to jedną ręką, to drugą – nie wiadomo, czy w porywie gniewu, czy też rozpaczy. Jego rodzina została zakwalifikowana do biednych rolników dzierżawców, lecz przed wyzwoleniem często widywałem tego syna rolnika, włóczącego się po rynku w Dalanie razem z ojcem, który utrzymywał się z hazardu – trzymał oburącz zawinięty w świeże liście lotosu kawał świńskiego łba i co krok odgryzał z niego jeden kęs. Całe policzki chłopaka, a nawet czoło, były pokryte lśniącym wieprzowym tłuszczem. Teraz z tych samych ust, które niegdyś objadały się tłustą wieprzowiną, ciekła na brodę strużka śliny. Pulchna dziewczynka, która stała z prawej strony, przy każdej dłoni od strony kciuka miała po dodatkowym, żółtawym, delikatnym jak kiełek palcu. Zdaje się, że nazywała się Du Zhangzheng, lecz wszyscy mówili na nią Du Podwójna Szóstka. Ukrywała twarz w dłoniach i łkała jak gruchający gołąb. Jej dodatkowe drobne paluszki drgały niczym prosięce ogonki. Spomiędzy palców przeświecały dwa mroczne, ponure promienie. Oczywiście dostrzegłem, że na twarzach większości uczniów lśniły prawdziwe łzy, których nikt nie ocierał, sam jednak nie potrafiłem zdobyć się nawet na jedną i nie pojmowałem, czemu tych parę marnych akwareli tak bardzo raniło młode serca.

Nie chciałem jednak zbytnio rzucać się w oczy – zauważyłem ponure spojrzenie Du Podwójnej Szóstki, które raz po raz padało na moją twarz; wiedziałem, że dziewczyna żywi do mnie głęboką niechęć. Siedziałem z nią w jednej ławce. Pewnego wieczoru, gdy uczyliśmy się w klasie przy olejnej lampie, ukradkiem dotknęła mojego kolana swoją wyposażoną w dodatkowy palec dłonią, nie przestając poruszać ustami w trakcie czytania. Skoczyłem w popłochu na równe nogi, zakłócając spokój całej klasy; w odpowiedzi na przyganę nauczycielki opowiedziałem, co się stało. Był to bez najmniejszej wątpliwości głupi postępek – chłopak nie powinien odrzucać tego rodzaju awansów ze strony dziewczyny, a już na pewno nie powinien robić z nich publicznej afery. Zrozumiałem to dopiero kilkadziesiąt lat później, zastanawiając się, dlaczego, u licha, to zrobiłem… Wtedy jednak jej dwa dodatkowe palce, wijące się jak robaki, budziły we mnie zbyt wielki strach i obrzydzenie. Moje publiczne wyznanie spowodowało, że ze wstydu chciała zapaść się pod ziemię. Na szczęście było to wieczorem, w czasie nauki samodzielnej, olejne lampy świeciły słabo; plamy żółtego światła wielkości arbuza padały jedynie na mały fragment przestrzeni przed każdym uczniem. Dziewczyna zwiesiła nisko głowę i słysząc za sobą sprośne chichoty chłopaków, wyjąkała:

– Ja nieumyślnie, chciałam tylko pożyczyć od niego gumkę…

– Nieprawda, zrobiła to specjalnie, i uszczypnęła mnie! – wypaliłem jak kompletny idiota.

– Shangguan Jintong! Cicho bądź!

Nie tylko zasłużyłem na reprymendę naszej nauczycielki muzyki i literatury, Ji Jadeitowej Gałązki, udało mi się też zrobić sobie wroga z Du Zhengzheng. Pewnego razu wyjąłem z tornistra martwego gekona – byłem pewien, że to ona go tam wrzuciła. Dziś, w tak poważnych okolicznościach, tylko ja jeden miałem suchą twarz, bez śladu łez ani śliny – to mogło oznaczać poważne kłopoty. Gdyby Du Zhengzheng chciała się zemścić… bałem się nawet o tym myśleć. Zakryłem twarz dłońmi, otwarłem usta i na próbę wydałem z siebie płaczliwy jęk, lecz nie mogłem zmusić się do prawdziwego płaczu.

Ji Jadeitowa Gałązka podniosła głos, by zagłuszyć lament:

– Reakcyjna klasa obszarników prowadziła życie pełne zbytku. Sima Ku sam jeden miał cztery żony! – Wskaźnik Jadeitowej Gałązki postukiwał niecierpliwie w jeden z obrazków, przedstawiający Simę Ku z głową wilka i ciałem niedźwiedzia, obejmującego długimi, porośniętymi czarną sierścią ramionami cztery żeńskie demony: dwa po lewej miały ludzkie głowy i wężowe ciała, dwu kobietom z prawej wyrastały z zadków puszyste żółte ogony. Za nimi kłębiły się małe diabełki, z pewnością symbolizujące potomstwo Simy Ku. Bohater mojego dzieciństwa Sima Liang musiał znajdować się wśród nich, lecz który to? Może koci duch o trójkątnych uszach, wyrastających z czoła? A może szczurzy demon o spiczastym pyszczku, ubrany w czerwoną kurtkę, o łapkach zakończonych ostrymi pazurami? Znowu poczułem na sobie lodowate spojrzenie Du Zhengzheng.

– Shangguan Zhaodi, czwarta żona Simy Ku – kontynuowała Ji Jadeitowa Gałązka donośnym, lecz całkowicie bezbarwnym głosem, pokazując wskaźnikiem wizerunek jednej z kobiet z lisim ogonem – znudziwszy się jedzeniem najwyborniejszych przysmaków z gór i mórz, zaczęła gustować w żółtej skórze nóg młodych kogucików. Żeby zaspokoić jej apetyty, w rodzinie Sima Ku zabito tyle młodych kogucików, że można było usypać z nich całą górę!

Co za wstrętne plotki! Jak moja Druga Siostra mogła jeść żółtą skórę z kogucich nóg? Zhaodi w ogóle nie jadała kury! I nigdy nie było żadnej góry kogucich zwłok! Obraźliwe insynuacje napełniły moje serce wściekłością i poczuciem krzywdy. Te skomplikowane uczucia doprowadziły mnie do łez. Nie nadążałem z ocieraniem ich, a one wciąż ciekły mi po policzkach.

Ji Jadeitowa Gałązka, dopowiedziawszy do końca przydzieloną jej część objaśnień, usunęła się na bok, zmęczona, oddychając ciężko. Następna była świeżo przysłana ze stolicy powiatu nauczycielka nazwiskiem Cai. Miała cienkie brwi, powieki bez dodatkowej fałdy i dźwięczny głos; jeszcze zanim zaczęła mówić, jej oczy wypełniły się łzami. Część komentarza Cai dotyczyła tematu powszechnie budzącego prawdziwie płomienny gniew: zbrodni popełnionych przez reakcyjne siły obszarników. Pani Cai bardzo skrupulatnie wypełniała swoje zadanie – operując wskaźnikiem, objaśniała wszystko punkt po punkcie, jakby czytała listę nowych znaków do wyuczenia się. Pierwszy obraz: – czarne chmury w prawym górnym rogu i przeświecający spomiędzy nich księżyc w nowiu; w lewym górnym rogu – czarne liście opadające rzędami – tu nie symbolizowały zimowego wiatru, lecz jesienny. Pod ciemnymi chmurami i sierpem księżyca, owiewany jesiennym wichrem, stał Sima Ku, przywódca wszystkich złych sil Północno-Wschodniego Gaomi, w wojskowym płaszczu, ściągniętym pasem pełnym amunicji, z otwartym pyskiem, wyszczerzonymi kłami i z krwią kapiącą z wywieszonego ozora. W wystającej z lewego rękawa pazurzastej łapie trzymał skrwawiony, dopiero co użyty do zabijania nóż; w prawej zaś dzierżył rewolwer, z którego lufy buchały marnie narysowane płomienie, jakby przed chwilą wystrzelił. Nie miał na sobie spodni; wojskowy płaszcz sięgał mu do zwieszającego się aż do ziemi, kudłatego wilczego ogona. Jego dolne kończyny były zbyt masywne, nie pasowały do górnych – bardziej przypominały nogi krowy niż łapy wilka, mimo że były zakończone wilczymi pazurami. Za nim tłoczyło się stadko paskudnych, groźnych stworzeń. Jedno z nich miało długą, wyciągnięta szyję i pluło czerwonym jadem – była to kobra.

– To Chang Xilu, reakcyjny bogaty chłop z Piaszczystych Wzgórz – objaśniła pani Cai, pokazując głowę węża. – A ten – tu pokazała dzikiego psa – to Du Pieniążek, obszarnik tyran z wioski Piaskowe Doły.

Du Pieniążek trzymał kolczastą maczugę, oczywiście zakrwawioną. Obok niego znajdował się Hu Rikui, najemnik z wioski Wzgórze Wang, który zachował ludzkie kształty, lecz jego pociągłą twarz przypominała pysk muła. Ma Błękitna Chmura, reakcyjny bogaty chłop z Sioła Dwóch Powiatów, występował w postaci wielkiego niezdarnego niedźwiedzia. Przedstawione na obrazie stado dzikich bestii pod wodzą Simy Ku, uzbrojone po zęby, ruszało do ataku na Północno-Wschodnie Gaomi.

– Reakcyjne siły obszarnicze, rozpętawszy zajadłą wojnę o charakterze klasowym, w ciągu dziesięciu dni zamordowały tysiąc trzysta osiemdziesiąt osiem osób. – Pani Cai pokazywała swoim wskaźnikiem kolejne sceny ludobójstwa w wykonaniu obszarników.

Zerwał się prawdziwy huragan płaczu. Obrazki przypominały powiększony leksykon tortur, składający się z ilustracji i objaśnień; były żywe i upiorne. Pierwszych kilka przedstawiało tradycyjne metody zabijania, takie jak ścięcie czy rozstrzelanie. Kolejne były bardziej wyszukane:

– Oto grzebanie żywcem – objaśniła pani Cai, wskazując malunek.

– Jak sama nazwa wskazuje, oznacza to pogrzebanie żywego człowieka w ziemi.

Obraz przedstawiał kilkudziesięciu pobladłych ludzi w wielkim dole, nad którym stał Sima Ku we własnej osobie, kierując swoimi podkomendnymi, którzy sypali ziemię do środka.

– Zgodnie z relacją naocznego świadka, ocalałej pani Guo Mashi – czytała objaśnienie pani Cai – członkowie oddziałów obszarniczych, zmęczywszy się, zmusili działaczy rewolucyjnych oraz zwykłych ludzi, by sami sobie kopali groby i grzebali się nawzajem. Kiedy ziemia sięgała ludziom do piersi, nie byli w stanie oddychać, ich klatki piersiowe prawie wybuchały, a krew napływała do głów. W tym momencie bandyci strzelali do ofiar, a krew i mózg tryskała z czaszek na metr w górę.

Na obrazie z jednej z wystających ponad ziemią ludzkich głów tryskał gejzer krwi, który tuż pod jego górną krawędzią zamieniał się w deszcz wiśniowych kropli. Pani Cai była blada i wyglądała na bliską omdlenia. Krokwie trzeszczały, wstrząsane głośnym zawodzeniem uczniów, lecz z moich oczu nie popłynęła ani jedna łza. Według dat umieszczonych na obrazach, w czasie gdy Sima Ku na czele swoich oddziałów urządzał bestialską rzeź w Północno-Wschodnim Gaomi, ja wraz z matką, urzędnikami i działaczami rewolucyjnymi podążałem w ewakuacyjnym pochodzie w kierunku północno-wschodniego wybrzeża. Sima Ku, Sima Ku, czy rzeczywiście był aż takim okrutnikiem? Pani Cai naprawdę robiło się słabo – oparła głowę o obraz przedstawiający grzebanie żywcem, tuż obok miejsca, gdzie nieduży przedstawiciel reakcyjnych obszarników wyciągał przed siebie dłoń pełną ziemi, jakby chciał żywcem pogrzebać naszą nauczycielkę. Jej twarz pokryły przejrzyste kropelki potu. Zaczęła powoli osuwać się na podłogę, pociągając za sobą obraz. Usiadła pod ścianą, a obraz przykrył jej głowę; białoszary tynk sypał się na biały papier.

Ten nagły wypadek spowodował, że zamilkły płacze uczniów. Nadbiegło kilku urzędników okręgowych i wyniosło panią Cai na zewnątrz. Naczelnik okręgu, mężczyzna w średnim wieku, którego twarz o regularnych rysach była w połowie upstrzona mnóstwem piegów, trzymając dłoń na drewnianej kolbie wiszącej mu na plecach broni, oznajmił poważnie:

– Drodzy uczniowie, teraz poprosimy panią Guo Mashi, biedną chłopkę z wioski Piaszczyste Wzgórza, by opowiedziała nam o swoich osobistych doświadczeniach. Proszę zaprosić panią Guo! – polecił kilku młodym funkcjonariuszom okręgowym.

Wszyscy zwróciliśmy spojrzenia w stronę małych, zniszczonych drzwiczek, które prowadziły niegdyś do prywatnych pomieszczeń pastora Malloya, jakbyśmy czekali na wejście głównego bohatera dramatu. Cisza, cisza, cisza – ciszę przerwało nagle czyjeś przeciągłe zawodzenie, które dobiegło z podwórza. Dwóch urzędników okręgowych otworzyło drzwiczki, opierając się o nie plecami i weszło do środka, podtrzymując starą panią Guo. Pani Guo Mashi miała siwe włosy; zasłaniała usta rękawem i szlochała boleśnie. Wszyscy zawtórowali staruszce; chóralny płacz trwał około pięciu minut. Wreszcie starsza pani wytarła łzy, przygładziła ubranie i rzekła:

– Nie płaczcie już, dzieci. Płacz nie ożywi zmarłych, a żywi powinni żyć dalej.

Uczniowie uspokoili się i spojrzeli na nią. Poczułem, że jej słowa, choć proste, kryją w sobie głęboki sens. Sprawiała wrażenie nieco sztywnej i zakłopotanej.

– O czym tu opowiadać? Nie ma sensu mówić o przeszłości.

Odwróciła się w kierunku wyjścia, lecz Gao Czerwona Wstęga, przewodnicząca Ligi Wyzwolenia Kobiet we wsi Piaszczyste Wzgórza, zatrzymała ją ze słowami:

– Cioteczko, przecież już pani obiecała. Nie można się tak wycofywać w ostatniej chwili.

Pani Gao była wyraźnie zniesmaczona.

– Cioteczko, proszę im opowiedzieć o tym, jak reakcyjni obszarnicy grzebali ludzi żywcem. Dzieci trzeba edukować, nie można pozwolić im zapomnieć o przeszłości. Zapomnieć o przeszłości oznacza zdradę, jak powiedział towarzysz Lenin.

– Skoro towarzysz Lenin chce, żebym opowiadała, w takim razie opowiem – zgodziła się z westchnieniem pani Guo Mashi. – Tamtej nocy była pełnia, księżyc świecił tak jasno, że można było haftować przy jego świetle. Tak jasne noce rzadko się zdarzają. Kiedy byłam mała, starzy ludzie opowiadali, że dawno temu, w czasie powstania długowłosych [25], też był taki jasny księżyc. Nie mogłam zasnąć, przeczuwając, że coś się wydarzy. Wstałam więc i poszłam do matki Fushenga, która mieszkała w Zachodnim Zaułku, żeby pożyczyć wzór do haftowania trzewików i przy okazji porozmawiać z Fushengiem o szukaniu żony, bo moja siostrzenica właśnie weszła w wiek odpowiedni do zamążpójścia. Ledwie wyszłam za próg, spotkałam Małego Lwa z wielkim, błyszczącym mieczem w ręku, w towarzystwie matki i żony Jincaia oraz ich dwojga dzieci. Starszy synek miał siedem, może osiem lat, a młodsze dziecko, dziewczynka, trochę ponad dwa. Synek dreptał za babcią i płakał ze strachu; córeczka na rękach swojej matki tak samo żałośnie płakała. Ramię Jincaia wisiało bezwładnie, poranione, w wielkim cięciu od miecza widać było czerwone i białe mięso, co mnie śmiertelnie przeraziło. Za Małym Lwem szło trzech osiłków, wyglądali jak niezłe łobuzy. Wszyscy mieli miecze i groźne miny. Chciałam się schować, ale było już za późno, Mały Lew, ten nicpoń, zobaczył mnie. Matka Małego Lwa i ja byłyśmy dalekimi kuzynkami, więc Mały Lew powiedział: „Czy to nie moja ciotka idzie?" A ja na to: „Lwie, kiedy wróciłeś?" „Wczorajszej nocy" – odpowiedział Mały Lew. „Co tu robisz?" – spytałam. „Nic nie robię, szukam dla tych ludzi miejsca do spania". Poczułam, że coś tu jest nie w porządku. „Mały Lwie – powiedziałam – to przecież nasi sąsiedzi, cokolwiek by się działo". A on na to: „Nic do nich nie mam, nawet mój ojciec nie żywi do nich wrogości, w końcu mój ojciec i ich ojciec to przybrani bracia. Tyle że on powiesił mojego ojca na drzewie i zażądał od niego pieniędzy". Matka Jincaia wtrąciła się: „Mój siostrzeńcze, on nie wiedział, co robi, więc daruj mu, proszę, w imię przyjaźni między starszymi pokoleniami, a ja, jego żona, padnę przed tobą na kolana". „O nie, żadnych pokłonów, nie proś go o nic, mamo" – rzekł Jincai. A Mały Lew na to: „No, Jincai, zaczynasz gadać jak prawdziwy mężczyzna, nic dziwnego, że zrobili cię szefem milicji". „A ty nie przetrwasz dłużej jak parę dni" – powiedział Jincai. „Masz rację, liczę na tydzień, może dwa, ale dzisiejszy wieczór mi wystarczy, żeby rozprawić się z tobą i twoją rodziną". Korzystając z przywileju starszego wieku, wtrąciłam się i powiedziałam: „Mały Lwie, puść Jincaia i jego rodzinę. Jeśli tego nie zrobisz, nie będziesz mógł się nazywać moim siostrzeńcem". On tylko spojrzał na mnie i powiedział: „Kto tu, do cholery, jest twoim siostrzeńcem? Nie zawracaj mi głowy. Tamtego roku, kiedy przez nieuwagę zadeptałem waszego kurczaka, rozbiłaś mi głowę kijem". „Mały Lwie – ja na to – co z ciebie za człowiek?" A on odwrócił się do tych trzech łobuzów i powiedział: „Chłopaki, ilu dziś załatwiliście?" „Razem z tą rodziną będzie akurat dziewięćdziesiąt dziewięć sztuk" – odparł jeden z osiłków. A Mały Lew powiedział: „Moja ciotko, dziesiąta wodo po kisielu, poświęć się, to będziemy mieli okrągłą setkę". Wszystkie włosy stanęły mi dęba. Ten nicpoń zamierzał mnie zabić! Chciałam biec z powrotem do domu, ale czy przed nimi da się uciec? Ten łobuz Mały Lew… Własna rodzina nie liczyła się dla niego. Kiedy podejrzewał, że żona nie jest mu wierna, wrzucił do pieca granat z wyciągniętą zawleczką, na szczęście jego matka wstała wcześnie, wyczyściła piec i znalazła granat. Już o tym zapomniałam, a teraz przez własną gadatliwość napytałam sobie biedy. Zaciągnęli rodzinę Jincaia i mnie do wioski Piaszczyste Wzgórza. Jeden z osiłków zaczął kopać wielki dół. W piaszczystej ziemi kopało się łatwo i po paru chwilach dół był już gotowy. Księżyc świecił jasno, aż oślepiał – wszystko było widać, nawet najmniejsze trawki, kwiatki, mrówki, ślimaki, wszystko wyraźnie widziałam. Mały Lew podszedł do dołu i zajrzał. „Chłopaki – powiedział – pokopcie jeszcze trochę, ten osioł Jincai jest strasznie długi". Ten, który kopał, wlazł z powrotem do dołu i kopał dalej, mokry piach latał w powietrzu. „Jincai – powiedział Lew – masz coś do powiedzenia?" Na to Jincai: „Mały Lwie, nie będę cię o nic prosił. Zabiłem twojego ojca, ale gdybym tego nie zrobił, zrobiłby to kto inny". „Mój ojciec – odrzekł Lew – był skromnym, oszczędnym człowiekiem, który tak jak twój ojciec sprzedawał ryby i krewetki, uciułał trochę grosza i kupił parę mu ziemi. Twój ojciec nie miał szczęścia i ktoś ukradł jego pieniądze. Powiedz no, co mój ojciec zawinił?" Na to Jincai: „Kupił ziemię, kupił ziemię i tym właśnie zawinił!" „Jincai – na to Mały Lew – powiedz szczerze, kto by nie chciał kupić ziemi? Twój ojciec nie chciał? A ty byś nie chciał?" „Nie pytaj mnie – odparł Jincai – nie mogę ci odpowiedzieć na to pytanie. Dół już gotowy?" „Gotowy" – przytaknął kopacz. Jincai nic już nie powiedział, tylko wskoczył. Piach sięgał mu po samą szyję. „Lwie, chcę wznieść okrzyk" – oświadczył. Lew na to: „A krzycz sobie, byliśmy kumplami od kołyski, więc potraktuję cię łaskawie. Krzycz sobie, co tylko chcesz". Jincai pomyślał chwilę, podniósł swoje zdrowe ramię i zakrzyknął: „Niech żyje partia komunistyczna! Niech żyje partia komunistyczna! Niech żyje partia, niech żyje dziesięć tysięcy lat!!!" Po tych trzech okrzykach zamilkł. „Już nie krzyczysz?" – zapytał Mały Lew. „Już skończyłem" – odparł Jincai. Na to Lew: „Pokrzycz jeszcze trochę, masz niezły, donośny głos". „Nie, już wystarczy. Trzy razy zupełnie wystarczy". Mały Lew szturchnął matkę Jincaia i powiedział: „No dobra, teraz ty, ciotko". Matka Jincaia padła na kolana i zaczęła bić pokłony. Mały Lew zabrał łopatę osiłkowi i wepchnął kobietę do dołu. Pozostali wepchnęli tam jego żonę i dzieci. Dzieci płakały, żona też. „Nie płaczcie! Zamknijcie się, nie róbcie mi wstydu" – powiedział zagniewany Jincai. Żona i dzieci ucichły. Wtedy jeden z łobuzów wskazał na mnie i powiedział: „A co z tą kobietą, szefie? Ją też wrzucamy?" Zanim Mały Lew mu odpowiedział, Jincai zawołał do niego z dołu: „Mały Lwie, chyba się umawialiśmy – jedna rodzina, jeden dół, więc nie wrzucaj mi tu obcych!" „Nie masz się co martwić – uspokoił go Mały Lew – rozumiem twoje uczucia. Tę staruchę… – Tu zwrócił się do osiłka: – Wiem, chłopaki, zmęczyliście się trochę, ale wykopcie jeszcze jeden dołek, specjalnie dla niej".

Mężczyźni podzielili się na dwie grupy – jedni kopali dół dla mnie, inni zakopywali rodzinę Jincaia. Córka Jincaia zaczęła płakać: „Mamo, piasek sypie mi się do oczu". Żona Jincaia zasłoniła jej głowę połami ubrania. Synek Jincaia próbował wygramolić się z dołu, ale jeden z osiłków wepchnął go łopatą z powrotem. Chłopak zaczął płakać. Matka Jincaia usiadła na dnie dziury i piach szybko ją przysypał. Ciężko dyszała i wołała: „Partia komunistyczna, partia komunistyczna! My, kobiety, umieramy z waszej ręki!" Mały Lew powiedział: „Czuje, że śmierć się zbliża, nareszcie to do niej dotarło. Jincai, jak zawołasz trzy razy: «precz z partią komunistyczną!», oszczędzę jednego człowieka z twojej rodziny, żeby w przyszłości miał kto przychodzić na twój grób". Matka i żona Jincaia zaczęły go prosić: „Jincai, wołaj, szybko, wołaj". Z twarzą całą w piachu, patrząc groźnie, jak prawdziwy twardy mężczyzna, co gryzie żelazo i łamie stal, Jincai oznajmił: „Nie będę wołał". „Masz jaja" – rzekł z podziwem Mały Lew i zabrał jednemu ze swoich ludzi łopatę, nabrał piachu i sypnął do dołu. Matka Jincaia nie ruszała się. Jego żona była zasypana po samą szyję, córkę już dawno przykrywał piach. Synek, któremu wystawała jeszcze głowa, wyciągał ręce do góry i próbował się wydostać. Z nosa i uszu żony Jincaia popłynęła krew, jej usta przypominały czarną dziurę. Słabym głosem powtarzała: „Boli, co za ból!" Mały Lew przestał sypać i spytał Jincaia: „I co ty na to?" Jincai dyszał niczym stary wół, głowę miał spuchniętą i wielką jak koszyk. „Wszystko w porządku, Mały Lwie" – powiedział. Mały Lew na to: „Jincai, ponieważ byliśmy kumplami w dzieciństwie, dam ci jeszcze jedną szansę. Zawołaj: «Niech żyje Kuomintang», a ja od razu cię wykopię". Jincai wytrzeszczył oczy i wyjąkał: „Niech żyje partia komunistyczna…" Mały Lew się wściekł i zaczął szybko wrzucać piasek do dołu. Żona i dzieci Jincaia zniknęły w piachu, dół został już prawie zasypany, ale piasek wciąż trochę się ruszał, jakby ofiary jeszcze nie były martwe. Wielka głowa Jincaia wciąż wystawała z piasku, wyglądała przerażająco. Nie mógł już mówić; z nosa i oczu ciekła mu krew, żyły na jego czole były tak nabrzmiałe, że wyglądały jak jedwabniki. Mały Lew skakał po miękkim piasku, żeby go udeptać. W końcu ukucnął przy głowie Jincaia i zapytał: „I jak ci się podoba?" Jincai już nie mógł odpowiedzieć. Mały Lew postukał go palcem w głowę i zapytał swoich kumpli: „Chłopaki, macie ochotę spróbować żywego ludzkiego móżdżku?" A oni na to: „Kto by chciał jeść takie coś? Przecież to obrzydliwe!" „Są tacy, co jedzą. Na przykład komendant Chen. Jak się doda sosu sojowego i cienko pokrojonego imbiru, smakuje jak tofu". Dryblas, który kopał drugi dół, wylazł na zewnątrz i powiedział: „Gotowe, szefie!" Mały Lew zajrzał do dziury i zwrócił się do mnie: „Chodź tu, moja ciotko, dziesiąta wodo po kisielu. Zobacz, jakie mauzoleum ci wykopałem". „Lwie, Lwie, okaż trochę miłosierdzia i daruj mi moje nędzne życie" – prosiłam. „Jesteś już taka stara, po co masz żyć jeszcze dłużej? W dodatku, jeśli cię zostawię, będę musiał poszukać innej ofiary, inaczej zabraknie mi do setki". „Więc zetnij mnie swoim mieczem, Mały Lwie – powiedziałam. – Być pogrzebanym żywcem to takie straszne". A ten drań na to: „Życie składa się z cierpienia, ale po śmierci idzie się do nieba". Potem ten żółwi pomiot kopnął mnie i wpadłam do dołu. W tym momencie przybiegli z krzykiem jacyś ludzie z Piaszczystego Wzgórza. Prowadził ich Sima Ku, drugi starosta Szczęśliwej Rezydencji. Kiedyś opiekowałam się jego trzecią żoną, więc pomyślałam sobie: „Nadchodzi ratunek!" Sima Ku, w swoich butach do konnej jazdy, podszedł kołyszącym się krokiem. Bardzo się postarzał przez te parę lat. „Kto to jest?" – zapytał. Mały Lew na to: „Ja? Mały Lew". „A co tu robisz?" „Grzebię ludzi". „Kogo?" „Jincaia, szefa milicji w Piaszczystych Wzgórzach, razem z rodziną". Sima Ku zbliżył się do mnie. „A ta w dole to kto?" zapytał. „Ratuj, panie drugi starosto! – krzyknęłam. – Opiekowałam się twoją trzecią żoną. Jestem żoną Guo Luoguo".

„Ach, to ty! W jaki sposób wpadłaś w jego łapy?" „Za dużo gadałam. Litości, drugi starosto!" Sima Ku powiedział do Małego Lwa: „Puść ją", a on na to „Panie dowódco, jak ją puszczę, zabraknie mi do okrągłej setki". „Nie zajmuj się liczeniem, lepiej zabijaj tych, których naprawdę trzeba zabijać!" – upomniał go Sima Ku. Jeden z jego ludzi wyciągnął do mnie łopatę, której się chwyciłam i wydrapałam się na zewnątrz. Cokolwiek by mówić, Sima Ku jest mądrym człowiekiem. Gdyby nie on, ten drań Mały Lew pogrzebałby mnie żywcem.

Funkcjonariusze wyciągnęli staruszkę z sali.

Pobladła pani Cai wróciła ze swoim wskaźnikiem na miejsce i kontynuowała opowieść o torturach. Mimo że oczy miała mokre od łez, a w jej głosie pobrzmiewał głęboki smutek, płacz uczniów ucichł na dobre. Zauważyłem, że wszyscy ci dokoła mnie, którzy nie tak dawno bili się pięściami w piersi i tupali, teraz mają znużone, zniecierpliwione miny. Straszne obrazy, które wcześniej wydzielały woń świeżej krwi, utraciły siłę wyrazu, były suche i bez smaku, jak długo moczone, a potem wysuszone placki. W porównaniu z prawdziwą opowieścią pani Guo Mashi wszelkie obrazy i objaśnienia wydawały się sztuczne, puste, beznamiętne.

34

Wywlekli mnie siłą ze szkoły.

Na ulicy zebrało się pełno ludzi; z pewnością czekali na mnie. Dwóch milicjantów o zakurzonych twarzach podeszło i związało mnie sznurem. Sznur był tak długi, że zostałem nim owinięty wiele razy; spory odcinek, który pozostał, posłużył uzbrojonym funkcjonariuszom do ciągnięcia mnie za sobą jak zwierzę prowadzone na rzeź. Z tyłu trzeci milicjant szturchał mój zadek lufą karabinu, a zgromadzeni wzdłuż drogi ludzie gapili się na mnie. Z przeciwległego końca ulicy dreptała w moją stronę grupka ludzi. Szybko rozpoznałem matkę, która została związana razem z pozostałymi: Najstarszą Siostrą, Simą Liangiem i Sha Zaohua. Shangguan Yunü i Lu Shengli nie były skrępowane; uparcie podbiegały co chwila do matki, lecz gruby milicjant odpychał je za każdym razem. Spotkałem się z resztą rodziny przed bramą Szczęśliwej Rezydencji, siedziby władz okręgowych. Popatrzyłem na nich, a oni spojrzeli na mnie. Poczułem, że słowa są zbyteczne – najwidoczniej czuli dokładnie to samo.

Pod milicyjną eskortą przeszliśmy przez wiele korytarzy i dziedzińców, aż na sam koniec zabudowań, gdzie zamknięto nas w pokoju od południa. Południowe okno, z połamaną kratką i zdartym papierowym pokryciem, ziało niczym wielka dziura w ścianie – jakby ktoś chciał celowo umożliwić śledzenie z zewnątrz wszystkiego, co dzieje się w środku. Zauważyłem skurczonego w kącie Simę Tinga; miał posiniaczoną twarz i wybite przednie zęby; spoglądał na nas ze smutkiem. Za oknem rozciągał się widok na ostatni niewielki ogród, otoczony wysokim murem. W murze ział wyłom, jakby ktoś chciał zbudować tutaj dodatkowe wyjście. Za murem przechadzali się tam i z powrotem umundurowani strażnicy; ich kurtki łopotały na wiejącym od strony pól porywistym południowym wietrze. Z wieżyczek na południowo-wschodnim i południowo-zachodnim narożniku dobiegł nas odgłos odbezpieczania broni.

Tamtego wieczoru funkcjonariusz okręgowy powiesił w naszym pokoju cztery lampy gazowe, wniósł stół i sześć krzeseł, a następnie przyniósł parę batów, kijów, witek, kłąb stalowego drutu, linę, wiadro i miotłę. Potem przytargał zbity z grubych bali, poplamiony świńską krwią rzeźniczy stojak do zarzynania wieprzy, nóż rzeźnicki, krótki nożyk do zdejmowania skóry, haki na mięso i wiadro do wykrwawiania. Wyglądało na to, że chcą zamienić nasz pokój w rzeźnię.

Oficer bezpieczeństwa Yang wszedł do pokoju w towarzystwie oddziału milicji, postukując protezą. Miał tłuste, obwisłe policzki, a pod pachami wałki sadła, przez co jego ramiona ciągle sterczały na boki, jakby miał jarzmo na karku. Usiadł za stołem i bez pośpiechu przygotowywał się do rozpoczęcia przesłuchania. Na początek wyjął z tylnej kieszeni lśniącego niebieskawo mauzera, odbezpieczył go i położył na stole. Jednemu z milicjantów zabrał stalowy megafon i umieścił obok broni, a następnie wyjął zza pasa sakiewkę z tytoniem i fajkę i położył z drugiej strony megafonu. W końcu schylił się, odczepił swoją sztuczną nogę, ubraną w skarpetkę i but i postawił ją w rogu stołu. W białym świetle gazowej lampy noga świeciła przerażającą mięsnoczerwoną barwą; jej górny koniec był nieporządnie opasany kilkoma skórzanymi taśmami, a łydkę przecinało parę czarnych blizn. Dolna część sztucznej kończyny tkwiła w podartej skarpetce i zniszczonym bucie. Noga oficera Yanga stała na stole niczym członek jego wiernej straży przybocznej.

Lu Shengli, która sama oddała się w niewolę, z płaczem tuliła się do matczynego uda. Z długich rzęs Ósmej Siostry zwieszały się krople łez, lecz kąciki jej ust unosiły się w uroczym uśmiechu. Zawsze zachwycająca, niezależnie od tragicznych okoliczności. Głęboko żałowałem swojego zachowania w niemowlęctwie, kiedy to odpychałem ją od matczynej piersi. Matka z zastygłą twarzą patrzyła na jaśniejące śnieżnobiałym światłem gazowe lampy.

Oficer Yang nabił fajkę i drasnął szorstkie drewno stołu białą główką zapałki, która zapaliła się z sykiem. Przytknął fajkę do ust i pocmokał wargami. Wciągając dym, wyrzucił zapałkę, zakrył główkę fajki kciukiem i zaciągnął się kilka razy. Dwie smużki dymu wystrzeliły z jego nozdrzy. Postukując główką w nogę krzesła, wytrząsnął z fajki popiół. Odłożył ją na stół, podniósł blaszany megafon, przytknął do ust, wycelował nim w kierunku tłumów zebranych za oknem, jakby zamierzał rozpocząć przemówienie, i potężnym głosem oznajmił:

– Shangguan Lu, Shangguan Laidi, Shangguan Jintong, Sima Liang, Sha Zaohua, czy wiecie, dlaczego was tu sprowadziliśmy?!

Nasze spojrzenia szukały oczu matki, która wciąż wpatrywała się w lampę. Twarz miała tak spuchniętą, że niemal przezroczystą. Poruszyła kilka razy ustami, lecz wciąż milczała. Pokręciła głową.

– Kręcenie głową to żadna odpowiedź – oznajmił oficer Yang. – Na podstawie świadectw obywateli, a także skrupulatnego śledztwa, zebraliśmy ogromną liczbę dowodów. Rodzina Shangguan, pod zwierzchnictwem Shangguan Lu, przez długi okres ukrywała miejsce pobytu głównego kontrrewolucjonisty powiatu Północno-Wschodniego Gaomi, sprawcę licznych przelewów krwi, wroga ludu, niejakiego Simy Ku. Ponadto ostatniej nocy jeden z członków rodziny Shangguan zdemolował wystawę służącą edukacji klasowej, wypisując na tablicy w kościele wielką liczbę reakcyjnych sloganów. Za te wszystkie przestępstwa moglibyśmy rozstrzelać całą waszą rodzinę, lecz zgodnie z obecną polityką, damy wam jeszcze jedną, ostatnią szansę. Mamy nadzieję, że ujawnicie władzom kryjówkę okrutnego bandyty, Simy Ku, dzięki czemu ten wilk nie będzie mógł już dłużej wymykać się wymiarowi sprawiedliwości. Po drugie żądamy, by winny zdemolowania wystawy i wypisywania reakcyjnych sloganów przyznał się. Wiemy, kto to zrobił, lecz oczekujemy szczerego zeznania, które zaowocuje łagodnym traktowaniem. Czy zrozumieliście, co powiedziałem?

Milczeliśmy.

Oficer Yang wziął pistolet i zaczął stukać w stół. Nie odrywając od ust megafonu, skierowanego cały czas w stronę okna, krzyknął:

– Shangguan Lu, czy zrozumiałaś, co powiedziałem?

– To fałszywe oskarżenie – odparła matka spokojnie.

– Fałszywe oskarżenie – potwierdziliśmy chórem.

– Co? Fałszywe oskarżenie? – powtórzył Yang. – Nie zajmujemy się fałszywym oskarżaniem niewinnych, nie zamierzamy też pomagać winnym uniknąć sprawiedliwości. Podwiesić ich, wszystkich!

Wyrywaliśmy się i płakaliśmy, co tylko nieco odwlokło chwilę, w której związali nam ręce na plecach i podwiesili nas wysoko pod solidnymi, sosnowymi krokwiami domu Simy Ku. Matka wisiała najbardziej od południa, za nią Shangguan Laidi, Sima Liang i ja. Obok mnie wisiała Sha Zaohua. Ból nadgarstków, choć dotkliwy, był do wytrzymania – znacznie gorszy okazał się ból w stawach barkowych. Nasze głowy sterczały do przodu, szyje mieliśmy rozciągnięte do granic możliwości; nie byliśmy w stanie ugiąć nóg ani poruszyć stopami, których palce sterczały prosto w dół. Nie mogłem powstrzymać jęku, za to Sima Liang nawet nie pisnął. Shangguan Laidi jęczała, a Sha Zaohua nie wydawała żadnych dźwięków. Pod ciężarem matki lina napięła się jak stalowy drut. Jej ciało pierwsze stało się mokre od potu; matka pociła się najobficiej z nas wszystkich. Znad jej potarganych włosów unosiła się biała mgiełka. Lu Shengli i Shangguan Yunü trzymały matkę za nogi, kołysząc jej ciałem; milicjanci odciągnęli je jak małe kurczaki, lecz one zbliżyły się znowu i ponownie je odciągnięto.

– Oficerze Yang, chce pan, żebyśmy je też podwiesili? – spytali milicjanci.

– Nie – odrzekł zdecydowanie oficer. – Trzymamy się ściśle zasad.

Lu Shengli niechcący ściągnęła matce but; strużka potu ściekła po matczynej nodze w stronę dużego palca, sznur kropel zaczął kapać na podłogę.

– Będziecie mówić czy nie? – spytał oficer Yang. – Zacznijcie tylko zeznawać, a od razu ściągnę was z powrotem.

– Ściągnij moje dzieci… – rzekła matka, usiłując podnieść głowę i z trudem chwytając powietrze. – Ja za wszystko odpowiadam…

– W takim razie zastosujemy przymus! Spuśćcie im porządne lanie! – krzyknął oficer Yang w stronę okna.

Milicjanci chwycili baty i kije i z wrzaskiem, metodycznie, zaczęli nas tłuc. Krzyczałem głośno, podobnie Najstarsza Siostra i matka, a Sha Zaohua nie reagowała – prawdopodobnie straciła przytomność. Oficer Yang i urzędnicy okręgowi walili w stół i wykrzykiwali obelgi. Kilku milicjantów zaciągnęło Simę Tinga na rzeźnicki stojak i zaczęło okładać go po pośladkach czarnymi stalowymi pałami. Na każdy cios Sima Ting odpowiadał jękiem.

– Drugi Bracie, ty draniu, poddaj się! Nie możecie mnie tak bić, przecież się wam zasłużyłem! – krzyczał.

Milicjanci obojętnie machali pałami, jakby tłukli kawał zepsutego mięsa. Jeden funkcjonariusz walił batem w skórzany bukłak z wodą, drugi milicjant smagał witką konopny worek. Wrzaski głośniejsze i cichsze, prawdziwe i fałszywe, wypełniały cały pokój zgiełkiem, cienie batów i pałek tańczyły w świetle gazowych lamp.

Mniej więcej po czasie jednej godziny lekcyjnej odwiązali linę przymocowaną do ramy okiennej; matka osunęła się ciężko na ziemię. Odwiązali kolejną linę, na podłogę spadła Najstarsza Siostra. My byliśmy następni. Milicjanci przynieśli pełne wiadro i chlustali nam w twarze zimną wodą z czerpaka. Oprzytomniałem, lecz byłem kompletnie zdrętwiały.

– To było tylko ostrzeżenie! – wrzasnął Yang. – Przemyślcie to dobrze. Będziecie mówić czy nie? Jeśli zdecydujecie się zeznawać, wasze winy zostaną wam darowane. Jeśli nie, najgorsze jeszcze przed wami!

Oficer Yang założył z powrotem sztuczną nogę, schował fajkę i pistolet, kazał milicjantom dobrze nas pilnować, po czym wykuśtykał z pokoju w towarzystwie swojej straży przybocznej, postukując protezą.

Milicjanci zaryglowali drzwi i obejmując rękoma karabiny, kucnęli pod ścianą, żeby zapalić. Tuliliśmy się do matki z cichym szlochem, nie potrafiąc wykrztusić słowa. Głaskała nas spuchniętą ręką. Sima Ting jęczał z bólu.

– Ej wy, zacznijcie lepiej zeznawać – odezwał się jeden z milicjantów. – Yang potrafi zmusić kamień do mówienia. Ciało ludzkie jest kruche, dziś wytrzymaliście, ale czy przeżyjecie jutro?

– Jeśli Sima Ku naprawdę jest gościem z jajami, powinien się ujawnić – rzekł drugi. – Teraz jest zielono, można schować się w polu, a jak przyjdzie zima, ciężko mu będzie znaleźć jakąś kryjówkę.

– Ten twój zięć to prawdziwy tygrys. Pod koniec zeszłego miesiąca otoczył go cały oddział bezpieki w kępie trzciny nad Jeziorem Białego Konia, ale jemu udało się uciec i zastrzelić siedmiu ludzi, a dowódcę ranić w nogę.

Milicjanci rzucali nam jakieś aluzje, o co jednak dokładnie chodziło, nie miałem pojęcia.

W każdym razie udało nam się dowiedzieć co nieco o Simie Ku. Od chwili gdy pokazał się w starym piecu, zniknął jak kamień w wodę. Mieliśmy nadzieję, że ucieknie daleko i poleci wysoko, lecz on kręcił się w Północno-Wschodnim Gaomi i przysparzał nam kłopotów. Jezioro Białego Konia leżało na południe od Sioła Dwóch Powiatów, nie więcej niż dwadzieścia li od Dalanu.

35

Następnego dnia w południe ze stolicy powiatu przyjechała Pandi. Z początku kipiała złością i chciała natychmiast rozprawić się z urzędnikami okręgowymi, lecz gdy wychodziła z gabinetu szefa okręgu, po jej gniewie nie było już śladu. W towarzystwie szefa przyszła nas odwiedzić. Nie widzieliśmy się z nią już od pół roku i nie mieliśmy pojęcia, czym się zajmuje w powiecie. Schudła. Zaschnięte plamy mleka na jej bluzce świadczyły o tym, że karmi piersią. Patrzyliśmy na nią chłodno.

– Pandi, jakie przestępstwo popełniliśmy? – spytała matka.

Pandi zerknęła na wyglądającego przez okno szefa okręgu.

– Mamo… – rzekła ze łzami w oczach -…bądź cierpliwa… jeszcze trochę… zaufaj władzom… rząd nie krzywdzi niewinnych ludzi…

W czasie gdy Pandi nieporadnie nas pocieszała, na ukrytym w mrocznym sosnowym lesie nieopodal Jeziora Białego Konia cmentarzu rodu uczonego Dinga wdowa Cui Fengxian z wioski Piaszczyste Doły rytmicznie uderzała czarnym kamieniem w nagrobek pana Dinga, ozdobiony inskrypcją opiewającą jego bohaterskie czyny. Dźwięczny odgłos mieszał się z postukiwaniem dzięcioła wykuwającego dziuplę, biały wachlarzowaty ogon szarej sroki mignął między drzewami. Cui Fengxian stukała w nagrobek dłuższą chwilę, po czym usiadła przed stolikiem ofiarnym i czekała. Miała starannie upudrowaną twarz, schludne ubranie, a na ramieniu bambusowy koszyk, przykryty haftowaną serwetką. Wyglądała jak świeżo poślubiona młoda kobieta, wybierająca się z wizytą do domu rodziców. Zza nagrobka wychynął Sima Ku. Wdowa podskoczyła ze strachu.

– Ty przeklęty duchu, aleś mnie przeraził! – rzuciła.

– Taka lisica jak ty boi się duchów? – odparł Sima Ku.

– Więc to tak, mocny w gębie jak zawsze! – rzuciła ze złością Cui Fengxian.

– Jak „tak"? Wszystko idzie świetnie, dużo lepiej niż zwykle! Te żółwie pomioty może myślą, że mnie złapią? Cha, cha, mrzonki! – Poklepał po kolei wiszący na piersi karabin maszynowy, chromowanego mauzera niemieckiej produkcji, przymocowanego u pasa, oraz brauninga w kaburze. – Moja teściowa chce, żebym poszedł precz z Północno-Wschodniego Gaomi. Z jakiej racji miałbym stąd uciekać? Tu jest mój dom, tu leżą moi przodkowie. Znam tu każde źdźbło trawy, każde drzewo, każdy pagórek i rzeczkę. Tu jest pięknie i przyjemnie, tu mieszkasz ty, lisica z ogonem jak płomień… Jak mógłbym to wszystko zostawić?

Z zarośniętych trzciną bagien poderwało się stadko dzikich kaczek. Cui Fengxian zakryła dłonią usta Simy Ku. Sima Ku odtrącił jej rękę.

– Nie ma się czego bać. Dałem tu niezłą nauczkę Armii Ósmego Szlaku. To sępy pasące się na ich trupach wypłoszyły te kaczki…

Cui Fengxian pociągnęła go dalej w głąb cmentarza.

– Mam ci coś ważnego do powiedzenia – rzekła.

Przedarli się przez ciernisty gąszcz aż do wielkiego grobowca.

– Auu! – Kolec ukłuł Cui Fengxian w dłoń.

Sima Ku zdjął karabin, zapalił oliwną lampkę, odwrócił się i chwycił wdowę za rękę.

– Ukłułaś się? – spytał troskliwie. – Daj, obejrzę…

– To nic, to nic – powiedziała Cui Fengxian, wyrywając mu dłoń, lecz Sima Ku już włożył sobie jej palec do ust i ssał z zapałem. – Ty wampirze… – westchnęła wdowa.

Sima Ku wypuścił palec, zakrył swoimi ustami jej wargi i ogromnymi dłońmi bezceremonialnie chwycił ją za piersi. Cui Fengxian wierciła się namiętnie. Koszyk wyśliznął jej się z ręki; jajka o brązowych skorupkach potoczyły się po posadzce. Sima Ku uniósł wdowę i położył na wielkiej grobowej płycie…

Leżał na płycie nagi, ze zmrużonymi oczami i oblizywał koniuszki swoich od dawna nieprzystrzyganych żółtawych wąsów. Cui Fengxian miękką dłonią uciskała zgięcia jego ogromnych palców. Nagle przytuliła rozognioną twarz do szczupłego torsu, który wydzielał woń dzikiego zwierzęcia. Podgryzając go pieszczotliwie, powiedziała tonem pełnym rezygnacji:

– Jesteś groźnym demonem. Nie przychodzisz wtedy, kiedy wszystko dobrze się układa, lecz gdy tylko masz kłopoty, osaczasz mnie i dręczysz… Dobrze wiem, że kobiet, które kręcą się koło ciebie, nic dobrego nie czeka. Ale nie potrafię nad sobą zapanować. Wystarczy, że machniesz ogonem, a ja już biegnę jak wierna suka. Powiedz, demonie, jakich to diabelskich sztuczek używasz, że kobiety z otwartymi oczami skaczą za tobą w ogień?

Sima Ku posmutniał, lecz mimo to uśmiechnął się do niej, ujął jej dłoń i przycisnął do piersi, żeby mogła poczuć mocne bicie jego serca.

– Serce, oto co ofiarowuję kobietom. Moje szczere serce. Cui Fengxian pokręciła głową.

– Serce masz tylko jedno. Jak można dzielić je na tyle części?

– Każda część jest prawdziwa i szczera, bez względu na to, ile by ich było. I mam jeszcze to. – Z chełpliwym uśmieszkiem przesunął jej rękę w dół po swoim ciele. Cui Fengxian wyrwała mu dłoń i ujęła w dwa palce jego wargę.

– I co ja mam zrobić z takim potworem jak ty? Nawet tu, zagoniony do cudzego grobowca, jeszcze bawisz się w te swoje gierki.

– Im zajadlej mnie ścigają, tym większą mam ochotę na zabawę – powiedział Sima Ku z uśmiechem. – Kobiety są naprawdę wspaniałe. To prawdziwe skarby, najcenniejsze ze wszystkiego – dodał i zaczął pieścić dłonią jej piersi.

– Ty stary zbereźniku! Przestań. Źle się dzieje w twoim domu.

– Co się stało? – zapytał, wciąż ją pieszcząc.

– Wszystkich zabrali, twoją teściową, najstarszą szwagierkę i najmłodszą szwagierkę, twojego syna i małego szwagra, córki twojej najstarszej i piątej szwagierki i jeszcze twojego starszego brata. Trzymają ich w twoim domu, wieszają codziennie na krokwiach, chłoszczą i biją pałkami. Przerażające. Następnego dnia mogą już nie przeżyć…

Ręka Simy Ku zamarła na piersi wdowy. Zeskoczył z płyty grobowej, podniósł karabin, schylił się i już się szykował do wyjścia na zewnątrz, lecz Cui Fengxian objęła go ramionami.

– Nie idź tam! Prosisz się o śmierć! – rzekła błagalnie.

Sima Ku uspokoił się, usiadł i zapchał usta gotowanym jajkiem. Promień słońca, przeświecający przez zarośla, padł na jego wypchany policzek i posiwiałą skroń. Żółtko stanęło mu w gardle; zakrztusił się i zaczął sinieć. Cui Fengxian tak długo klepała go po plecach i masowała kark, aż wreszcie udało mu się przełknąć. Pot zalewał twarz wdowy.

– Mój Boże, o mało nie umarłam ze strachu!

Dwie ogromne łzy popłynęły po policzkach Simy Ku. Nagle skoczył na równe nogi, prawie uderzając głową w strop grobowca. W jego oczach jaśniały płomienie gniewu.

– Skurwysyny, poobdzieram was ze skóry! – wrzasnął.

– Kochany, nie możesz tam iść! – błagała Cui Fengxian, obejmując go. – Kulawy Yang chce cię zwabić w pułapkę. Nawet ja, długowłosa kobieta, potrafię przejrzeć jego zamiary. Zastanów się. Jeśli pójdziesz tam sam, wpadniesz prosto w jego sieci!

– To co mam zrobić?

– Posłuchaj swojej teściowej. Odejdź daleko, lataj wysoko… Pójdę z tobą, jeśli tylko nie będę dla ciebie ciężarem i nie zawrócę, choćbym miała zedrzeć stopy do krwi!

Sima Ku złapał Cui Fengxian za rękę i powiedział ze wzruszeniem:

– Ja, Sima Ku, jestem prawdziwym szczęściarzem. Spotykam na swojej drodze same naprawdę wspaniałe kobiety. Wszystkie oddają mi swoje serca i pragną dzielić mój los. Czegóż mógłbym więcej chcieć od życia? Nie mogę dalej was krzywdzić. Zostaw mnie, Fengxian. Odejdź i nie szukaj mnie więcej. Nie rozpaczaj, gdy usłyszysz o mojej śmierci. Miałem dobre życie, jestem z niego zadowolony…

Ze łzami w oczach Cui Fengxian skinęła głową. Wyciągnęła z włosów rogowy grzebień i zaczęła delikatnie rozczesywać splątane, przyprószone siwizną włosy Simy Ku, usuwając z nich źdźbła trawy, małe muszelki i owady. Następnie pocałowała go w pobrużdżone czoło wilgotnymi ustami i powiedziała spokojnie:

– Będę na ciebie czekać.

Podniosła koszyk i schylona wyśliznęła się z grobowca, przecisnęła się przez ciernisty gąszcz i opuściła cmentarz. Sima Ku siedział w bezruchu jeszcze długo po tym, jak jej sylwetka zniknęła mu z oczu, spoglądając na oświetlone słońcem, łagodnie kołyszące się gałęzie.

Następnego ranka wypełzł z krypty, pozostawiając broń i poszedł nad Jezioro Białego Konia. Umył się starannie, a potem, niczym turysta – miłośnik dzikiej przyrody, udał się na spacer brzegiem. Rozglądał się tu i tam, rozmawiał z ptakami w zaroślach, ścigał się z dzikimi królikami. Wędrował skrajem bagien, zbierając czerwone i białe kwiaty, zbliżał je do nosa i chciwie wdychał ich zapach. Następnie skręcił na łąki, gdzie podziwiał panoramę złocącej się w promieniach zachodzącego słońca Góry Leżącego Byka. Gdy przechodził przez kamienny mostek nad Rzeką Czarnej Wody, podskoczył kilka razy, jakby sprawdzając jego wytrzymałość. Niewielki most chwiał się i skrzypiał. Sima Ku z psotną miną rozpiął spodnie, spojrzał w dół, zachwycił się tym, co zobaczył, po czym skierował strumień moczu do rzeki. Żółte krople z chlupotem uderzały o wodę, a Sima Ku pokrzykiwał: „Aaa aaa ajajajaaa!" Przeciągłe wołania odbijały się echem wśród pól. Gdzieś na brzegu zaświszczał bat w ręku zezowatego pastuszka. Sima Ku spojrzał w jego stronę, a pastuszek popatrzył na niego. Wpatrując się w siebie nawzajem, obaj zaczęli się śmiać.

– Znam cię, chłopcze – rzekł Sima Ku, chichocząc. – Masz nogi z drzewa gruszy, ręce z drzewa brzoskwiniowego. Razem z twoją matką ulepiliśmy ci ptaszka z błota!

– Pieprzyć twoją matkę! – zaklął obrażony chłopak.

Obelga wywołała zamęt w sercu Simy Ku. Ciężko westchnął, oczy mu zwilgotniały. Pastuszek pogonił batem swoje kozy w stronę purpurowej twarzy zachodzącego słońca, spoglądającej na rzadki las. Jego postać rzucała długi cień. Nagle dźwięcznym, dziecinnym głosikiem zaśpiewał:

– W trzydziestym siódmym roku Japończycy nadciągnęli na środkowe niziny. Najpierw zdobyli most Marco Polo, potem bramę Shanhai. Zbudowali kolej aż do Jinanu. Japońskie diabły strzelały z wielkich dział. Żołnierz Ósmego Szlaku odbezpieczył karabin, wycelował, i paf! Japoński generał leży martwy. Wyciągnął nogi, a dusza pofrunęła w nie bo…

Zanim malec dośpiewał do końca, po policzkach Simy Ku potoczyły się gorące łzy. Przyciskając dłonie do rozpalonych oczodołów, ukucnął na moście.

Obmył twarz z łez rzeczną wodą, strzepnął błoto z ubrania i ruszył powoli wzdłuż brzegu porośniętego różnobarwnymi kwiatami. Zapadał zmierzch; głosy ptaków brzmiały coraz posępniej. Mieszanina kolorów oraz rozmaitość kwiatowych woni, mocniejszych i słabszych, upajały Simę Ku, a gorzkie i ostre zapachy dzikich traw otrzeźwiały go. Poczuł bezmiar Nieba i Ziemi; całe wieki zdawały się mijać z każdą chwilą. Głęboki smutek wypełnił jego myśli. Stada szarańczy składały jaja na szarej ścieżce, biegnącej wzdłuż nasypu, wciskając miękkie odwłoki głęboko w mulistą ziemię; górne połowy ich ciał sterczały pionowo w górę – wyglądały radośnie i boleśnie zarazem. Sima Ku ukucnął, podniósł jednego owada i przyjrzał się jego długiemu, pofalowanemu, zagiętemu odwłokowi. Przypomniały mu się dziecinne lata i jego pierwsza miłość, dziewczyna o wypielęgnowanych brwiach i białej twarzy, kochanka jego ojca, Simy Urny. Najbardziej ze wszystkiego lubił wciskać swój drobny nos w jej pierś…

Przed nim rozciągała się wioska. Wiły się dymy z kominów, czuło się coraz mocniejszą woń ludzi. Zerwał dziką chryzantemę i wciągnął nozdrzami jej zapach, by oczyścić umysł z egoistycznych myśli i okiełznać nieuporządkowane doznania. Następnie pomaszerował w stronę nowo przebitego przejścia w południowym murze swojej rezydencji. Kryjący się w otworze milicjant wyskoczył na drogę, odbezpieczył broń i krzyknął:

– Stać! Dalej wstęp wzbroniony!

– To mój dom – rzekł lodowato Sima Ku.

Milicjant zdębiał, po czym strzelił w powietrze i wrzasnął:

– Sima Ku! Sima Ku przyszedł!

Sima Ku popatrzył za milicjantem, który uciekł, ciągnąc za sobą strzelbę, i wymamrotał:

– Po diabła on tak zasuwa?

Wdychał zapach żółtego kwiatu, nucąc antyjapońską piosenkę pastuszka. Zamierzał zrobić efektowne wejście, lecz jego pierwszy krok trafił w pustkę – wpadł w specjalnie dla niego przygotowany dół-pułapkę, wykopany tuż za przejściem. Cały oddział powiatowej bezpieki, który pełnił straż dzień i noc za murem, wyskoczył na Simę Ku z ukrycia, kierując nań czarne wyloty kilkudziesięciu luf. Zaostrzone bambusowe patyki, wbite w dno pułapki, poraniły mu stopy. Wykrzywiając się boleśnie, pomstował:

– Ludzie, co wam do łba strzeliło? Przyszedłem się poddać, a wy zwabiliście mnie do jakiegoś wilczego dołu!

Główny inspektor służby bezpieczeństwa wyciągnął go z pułapki i zakuł w kajdanki.

– Uwolnijcie rodzinę Shangguan! Człowiek powinien sam odpowiadać za swoje czyny! – oznajmił głośno Sima Ku.

36

By zaspokoić żądania mieszkańców Północno-Wschodniego Gaomi, publiczny proces miał się odbyć na tym samym placu, gdzie Sima Ku wspólnie z Babbittem zorganizowali niegdyś pierwszy pokaz filmowy na wolnym powietrzu. Na placu, służącym pierwotnie rodzinie Sima jako klepisko do młócenia zboża, wciąż wznosiło się usypane z ziemi, obecnie już ledwie widoczne podwyższenie, na którym Lu Liren niegdyś rozpoczął swoją kampanię reformy rolnej. W ramach przygotowań do przybycia Simy Ku urzędnicy okręgowi wysłali tam oddział milicji z karabinami na plecach i kazali im w nocy poprzedzającej egzekucję wykopać setki metrów sześciennych ziemi i odbudować podium, by wysokością dorównało wałom nad Rzeką Czarnej Wody. Z przodu i po bokach podwyższenia wydrążono rów i napełniono go zieloną wodą, po której pływały tłustawe oka. Następnie władze okręgu wyłożyły tyle pieniędzy, że wystarczyłoby na kupno tysiąca funtów prosa i na odległym o trzydzieści li targu poleciły nabyć dwa wozy gęsto plecionych, złocistożółtych trzcinowych mat, z których zbudowano wielki namiot i oklejono go różnobarwnymi kawałkami papieru, zapisanymi rozmaitymi sloganami o gniewnej lub radosnej treści. Resztę mat rozłożono na podwyższeniu i udrapowano po bokach na podobieństwo złocistych wodospadów. Szef okręgu w towarzystwie naczelnika powiatu przybyli na inspekcję tego miejsca publicznego przesłuchania. Stojąc na gładkiej, przyjemnej dla stóp powierzchni podwyższenia przypominającego scenę operową, spoglądali w dal, na Rzekę Wodnego Smoka, której szarobłękitne fale toczyły się na wschód. Chłodny wiatr od wody wydymał ich ubrania; nogawki i rękawy przypominały grube świńskie jelita. Naczelnik powiatu potarł swój czerwony nos i głośno zwrócił się do stojącego obok szefa okręgu:

– Kto jest autorem tego arcydzieła?

Nie mając pewności, czy wypowiedź naczelnika należy rozumieć jako kpinę, czy jako pochwałę, szef okręgu odparł bezbarwnie:

– Brałem udział w planowaniu, ale pracami kierował on. – Tu pokazał na urzędnika z okręgowego komitetu propagandowego, który stał niedaleko.

Naczelnik powiatu popatrzył na rozpromienionego urzędnika z komitetu i skinął głową, a potem głosem ściszonym, lecz doskonale słyszalnym dla ludzi stojących za nim, rzekł:

– To mi bardziej wygląda na koronację niż publiczny proces!

W tym momencie przykuśtykał oficer bezpieczeństwa Yang i skłonił się z szacunkiem, lecz bardzo niezdarnie, naczelnikowi powiatu. Naczelnik zmierzył go wzrokiem.

– Władze powiatowe doceniają pana wielkie zasługi w planowaniu akcji pojmania Simy Ku, lecz ponieważ działania te pociągnęły za sobą krzywdę rodziny Shangguan, otrzymuje pan także poważną naganę – oznajmił.

– Najważniejsze, że ten diabeł-morderca został doprowadzony przed oblicze wymiaru sprawiedliwości – odrzekł Yang z zapałem. – Dla tej sprawy gotów jestem nie tylko przyjąć naganę, ale i poświęcić swoją zdrową nogę!

Publiczny proces miał się odbyć rankiem ósmego dnia dwunastego miesiąca. Wszyscy, którzy chcieli wziąć udział w tym podniecającym wydarzeniu, nadciągali z okolicznych wiosek spowici w chłodne światło gwiazd, a księżyc opromieniał ich głowy Jeszcze przed świtem plac wypełnił się czarnym tłumem, który stał także za balustradami zainstalowanymi na brzegu Rzeki Wodnego Smoka. Słońce wyjrzało nieśmiało ponad horyzont, oświetlając oszronione brwi i brody; z ust ludzi unosiła się różowawa mgiełka. Zdawali się nie pamiętać o tym, że jest ranek, czyli najwyższa pora na kleik ryżowy, lecz moja rodzina pamiętała o tym doskonale. Matka usiłowała zarazić nas udawanym entuzjazmem, ale z powodu ciągłego płaczu Simy Lianga wciąż byliśmy w fatalnym nastroju. Ósma Siostra, naśladując zachowanie matki, osuszała jego fontanny łez rzadko spotykaną gąbką, którą kiedyś znalazła na nadrzecznej plaży. Płakał całkowicie bezdźwięcznie, co wywierało na nas dużo silniejsze wrażenie niż głośne lamenty. Najstarsza Siostra chodziła za krzątającą się pośpiesznie matką, dopytując się nieustannie:

– Mamo, jeśli on umrze, to czy ja będę musiała umrzeć razem z nim?

– Co za bzdury! – zganiła ją matka. – Nawet jakbyście byli małżeństwem, nikt nie kazałby ci razem z nim umierać!

Po dwunastym z kolei pytaniu Laidi matka straciła cierpliwość.

– Laidi, czy ty masz jakąś godność? – rzuciła ostro. – Zadałaś się z nim raz, szwagierka poszła do łóżka ze szwagrem, wstyd i tyle!

Laidi oniemiała.

– Zmieniłaś się, mamo – powiedziała wreszcie.

– Owszem, zmieniłam się – potwierdziła matka – i jednocześnie wcale się nie zmieniłam. Przez ostatnich kilkanaście lat Shangguanowie rodzili się i umierali niczym szczypiorek – na miejsce ściętych źdźbeł wyrastały nowe. Tam gdzie jest życie, musi być i śmierć. Umierać jest łatwo, to życie jest naprawdę trudne. Im dłużej żyjesz, tym bardziej chcesz żyć. Im bardziej boisz się śmierci, tym zacieklej walczysz o życie. Chcę dożyć tego dnia, kiedy moje dzieci i wnuki wreszcie wypłyną na powierzchnię. Macie sprawić, że będę z was dumna!

Omiotła po kolei twarze nas wszystkich spojrzeniem mokrych, a zarazem płonących gniewem oczu, wreszcie zatrzymała się na mnie, jakbym to ja był jej największą nadzieją, co wprawiło mnie w wielki popłoch. Oprócz niezłej pamięci do czytanek i umiejętności w miarę czystego odśpiewania Pieśni wyzwolenia kobiet, nie miałem żadnych mocnych stron. Byłem płaczliwy, bojaźliwy i słaby jak wykastrowany baran.

– Słuchajcie uważnie, dzieci. Idziemy pożegnać człowieka, który był niezłym draniem, ale i prawdziwym mężczyzną. Kiedyś tacy jak on trafiali się co siedem, osiem lat. Obawiam się, że rasa ta wymrze wraz z nim.

Staliśmy całą rodziną na wale nad rzeką; wokół nas robiło się coraz puściej. Rzucano nam wiele ukradkowych spojrzeń. Sima Liang chciał się przepchnąć do przodu, lecz matka go zatrzymała.

– Liang, ty możesz patrzeć z daleka. Jeśli podejdziesz bliżej, tylko zamącisz mu w głowie.

Słońce stało już wysoko na niebie. Kilka ciężarówek sunęło ostrożnie przez most na Rzece Wodnego Smoka i wyjeżdżało na drugi brzeg przez przerwę w wale. Były pełne uzbrojonych żołnierzy w hełmach, o surowych minach, jakby za chwilę mieli się zmierzyć z groźnym przeciwnikiem. Wozy zatrzymały się obok namiotu, żołnierze powyskakiwali na ziemię parami, rozproszyli się i pośpiesznie uformowali gęsty kordon. Na koniec dwóch wysiadło z szoferki jednej z ciężarówek i otworzyło drzwiczki z tyłu platformy. Sima Ku, dobrze zbudowany mężczyzna z lśniącymi kajdankami na przegubach rąk, został wypchnięty na zewnątrz. Schodząc na ziemię, potknął się, lecz natychmiast podtrzymał go rosły członek eskorty, któremu z pewnością wcześniej wyznaczono to właśnie zadanie. Sima Ku pokuśtykał za żołnierzami na spuchniętych, zakrwawionych nogach, pozostawiając na ziemi cuchnące ślady. Zaprowadzili go do namiotu i weszli z nim na podwyższenie. Przybysze z innych wiosek, którzy nigdy przedtem nie widzieli Simy Ku i wyobrażali go sobie jako króla zabójczych demonów, pół człowieka, pół bestię o sinej gębie i wielkich kłach, czuli się nieco rozczarowani. Wysoki mężczyzna w średnim wieku z ogoloną głową i dużymi, smutnymi oczyma nie wyglądał ani trochę groźnie. W gruncie rzeczy sprawiał wrażenie uczciwego, dobrego człowieka, co budziło u wielu poważne wątpliwości, czy służba bezpieczeństwa nie pojmała niewłaściwej osoby.

Proces odbył się szybko. Sędzia odczytał listę przestępstw popełnionych przez Simę Ku, a następnie ogłosił wyrok śmierci. Kilku żołnierzy sprowadziło go z podwyższenia. Namiot z mat przesłonił ich na moment, lecz wkrótce pojawili się znowu, po jego wschodniej stronie. Skazaniec chwiał się, co sprawiało, że podtrzymujący go pod ramiona żołnierze gubili krok. Zatrzymali się nad słynnym stawkiem, gdzie tradycyjnie zabijano ludzi. Sima Ku odwrócił się w stronę rzeki. Być może nas zauważył, być może nie. Sima Liang zawołał głośno „Tato!", lecz matka szybko zakryła mu usta dłonią i szepnęła do ucha:

– Liang, posłuchaj babki, zachowuj się cicho. Babcia wie, że jest ci bardzo smutno, ale najważniejsze, by nie niepokoić teraz twojego ojca. Pozwólmy mu w spokoju, bez trosk, stawić czoło tej ostatniej próbie.

Słowa matki niczym zaklęcie w mgnieniu oka zamieniły wściekłego wilczka w łagodną owieczkę.

Dwóch mocno zbudowanych żołnierzy chwyciło Simę Ku za ramiona i siłą odwróciło go twarzą w kierunku stawu. Deszczówka, która zbierała się w nim od trzydziestu lat, przypominała olej cytrynowy; w lustrze wody odbijała się zniszczona twarz Simy Ku z nowymi bliznami na policzkach. Stał tyłem do żołnierzy, spoglądając na powierzchnię stawu. Zobaczył niezliczone odbicia twarzy kobiet, poczuł ich unoszące się nad wodą zapachy. Nagle ogarnęło go uczucie słabości; jego spokojne dotąd serce zalały burzliwe fale emocji. Odwrócił się siłą i zwrócił się ostrym tonem do zdumionego szefa wydziału prawnego powiatowego biura bezpieczeństwa oraz do zawodowych strzelców, którzy potrafili zabijać bez mrugnięcia okiem:

– Nie pozwolę strzelać sobie w plecy!

Patrząc w zastygłe twarze swoich katów, doznał przeszywającego bólu blizn na policzkach.

Dumny Sima Ku poczuł żal na wspomnienie wydarzeń poprzedniego dnia.

Kiedy przedstawiciel wymiaru sprawiedliwości przekazał mu wiadomość o wyroku śmierci, przyjął ją z radością. Urzędnik zapytał go, czy ma jakieś życzenia, a on pogładził zarost na brodzie i oznajmił:

– Chciałbym, żeby przyszedł golarz i mnie ogolił.

– Przekażę to zwierzchnikom – odrzekł urzędnik.

Zjawił się golarz ze swoją skrzyneczką i z drżeniem wszedł do celi skazańca. Bez ceregieli ogolił mu głowę, po czym zabrał się do zarostu. Ogoliwszy połowę, zaciął Simę Ku w policzek. Sima wrzasnął z bólu, a golarz przeraził się tak bardzo, że wyskoczył z celi i schował się za dwóch uzbrojonych strażników.

– Włosy ma grubsze od kolców jeża – oznajmił, pokazując stępioną brzytwę. – Cała poszczerbiona. Broda jest jeszcze gorsza, zarost gruby jak ciernie. On skupia swoją energię w cebulkach włosowych!

Golarz pozbierał narzędzia i chciał odejść, lecz Sima Ku krzyknął za nim:

– Co to ma znaczyć, ty psie? Mam się spotkać z moimi przodkami z ogoloną do połowy gębą?

– Brodę masz już wystarczająco twardą, skazańcze, a jeszcze skupiasz tam całą energię! – oburzył się golarz.

– Synu – rzekł Sima Ku, nie wiedząc, czy ma się śmiać, czy płakać. – Nie mam pojęcia, o co ci chodzi z tą energią. Nie miej pretensji do trawy, gdy nie umiesz się na nią wysikać.

– A to twoje stękanie to co, jak nie skupianie energii? – odparł bystro golarz. – Nie jestem głuchy!

– Ty idioto! Jęczę z bólu!

– Panie majster, rób pan swoją robotę – odezwał się jeden ze strażników. – Wysil się pan trochę i ogol człowieka do końca.

– Nie da rady. Musicie zawołać lepszego speca – oznajmił golarz.

– Diabli cię nadali – westchnął Sima Ku. – Skąd się biorą tacy partacze? Zdejmijcie mi te kajdanki, chłopcy, to sam się ogolę.

– Co to, to nie! – odmówił stanowczo strażnik. – Jeśli nam przy okazji uciekniesz albo popełnisz samobójstwo, wszystko będzie na nas.

– Pieprzyć wasze matki! – zezłościł się Sima Ku. – Zawołajcie tu swojego szefa – zażądał, pobrzękując kajdankami o stalowe kraty w oknie.

Nadbiegła pani oficer służby bezpieczeństwa.

– O co się awanturujesz, Sima Ku? – spytała.

– Popatrz pani na moją brodę. Ogolili mi połowę, a dalej nie chcą, bo za twarda. Rozumie pani coś z tego?

– Nie. Czemu nie chce pan go ogolić? – Klepnęła golarza w ramię.

– Ma za twardą brodę i jeszcze skupia tam całą swoją energię!

– Pieprzyć twoich przodków! Co ty wygadujesz, do cholery?

Golarz pokazał wyszczerbioną brzytwę.

– Może niech pani podejmie męską decyzję i zdejmie mi te kajdany, to się sam ogolę. To moja ostatnia prośba w życiu – rzekł Sima Ku do funkcjonariuszki.

Pani oficer, która wcześniej brała udział w jego schwytaniu, wahała się przez chwilę, po czym poleciła strażnikowi:

– Zdejmij mu kajdanki.

Strażnik, trzęsąc się ze strachu, zdjął kajdanki Simie Ku i czym prędzej odskoczył na bok. Sima Ku rozmasował sobie spuchnięte nadgarstki i rozprostował ręce. Pani oficer zabrała brzytwę golarzowi i wręczyła mu. Sima Ku przyjął narzędzie i z uczuciem popatrzył w jej czarne, podobne do winogron oczy, ozdobione gęstymi brwiami.

– Nie boi się pani, że ucieknę albo popełnię samobójstwo? – spytał.

– Nie byłbyś prawdziwym Simą Ku, gdybyś to zrobił – odparła z uśmiechem.

– Kto by pomyślał, że to właśnie kobieta zrozumie mnie naprawdę – westchnął Sima Ku.

Uśmiechnęła się lekceważąco.

Sima Ku przyjrzał się jej twardym, czerwonym wargom, po czym przesunął spojrzenie niżej, na klatkę piersiową, gdzie pod mundurem w kolorze khaki rysowały się spore wypukłości.

– Piersi ma pani niemałe, siostrzyczko! – zauważył.

– Śmierć blisko, a tobie jeszcze zbytki w głowie! – wycedziła gniewnie przez zaciśnięte zęby.

– Byłem w życiu z wieloma kobietami, siostrzyczko – rzekł ponuro Sima Ku. – Co za szkoda, że nie zdążyłem pójść do łóżka z żadną komunistką!

Funkcjonariuszka z wściekłością wymierzyła mu policzek, tak głośno, że kurz posypał się z krokwi. Uśmiechnęła się i oznajmiła, jakby nic się nie stało:

– Mam młodą szwagierkę, która jest komunistką. To bardzo bezkompromisowa osoba i ma piękne, duże piersi…

Poczerwieniała. Splunęła Simie Ku w twarz i rzuciła niskim głosem:

– Uważaj, kundlu, bo cię wykastruję!

Pełen gniewu i rozpaczy krzyk Simy Tinga rozproszył gorzkie wspomnienia Simy Ku. Zobaczył kilku żołnierzy, przeprowadzających jego starszego brata przez tłum.

– Jestem niewinny! To fałszywe oskarżenie! Mam wielkie zasługi, już dawno zerwałem z moim młodszym bratem… – szlochał Sima Ting, lecz nikt nie zwracał uwagi na jego słowa.

Sima Ku westchnął, czując w sercu ukłucie winy. Jego starszy brat był dobrym, lojalnym krewnym, w ciężkich czasach zawsze troszczył się o niego, choć jego słowa nieraz temu przeczyły. Sima Ku przypomniał sobie, jak wiele lat temu wybrał się z bratem do miasta.

Byłem jeszcze niewyrośniętym chłopakiem. Pewnego razu poszliśmy z bratem odbierać długi. Kiedy szliśmy uliczką Pudrową, wyskoczyła grupka upudrowanych i uróżowanych kobiet i gdzieś go wciągnęła. Gdy wrócił, miał całkiem pustą sakiewkę. „Braciszku – powiedział. – Kiedy wrócimy do domu, powiemy ojcu, że nas napadli i okradli po drodze". Innym razem, a było to Święto Środka Jesieni, brat spił się do nieprzytomności. Mąż kobiety, z którą spał, rozebrał go do naga i powiesił na soforze. „Braciszku, pomóż mi zejść, migiem, migiem!" Z głowy leciała mu krew. „Co się stało, bracie?" – spytałem. Zawsze był bardzo dowcipny. Powiedział: „No cóż, braciszku, główka nieźle się zabawiła, a głowa musiała zapłacić!"

Sima Ting miał miękkie kolana i nie był w stanie stać samodzielnie.

– Sima Ting, gadaj, gdzie jest skarbiec Szczęśliwej Rezydencji? – spytał go wioskowy urzędnik. – Jeśli nie powiesz, pójdziesz na śmierć razem z nim!

– Nie ma żadnego skarbca! W czasie reformy rolnej przekopali wszystko na trzy stopy w głąb! – tłumaczył się żałośnie Sima Ting.

– Nie rób tyle hałasu, braciszku – rzekł z uśmiechem Sima Ku.

– To przez ciebie moja krzywda, głupcze! – krzyknął Sima Ting. Sima Ku pokręcił głową z gorzkim uśmiechem.

– Dość tego zamieszania! – krzyknął oficer służby bezpieczeństwa do wioskowego urzędnika, trzymając dłoń na kolbie pistoletu. – Zabierzcie stąd tego człowieka! Czy wy tu w ogóle macie jakieś zasady?

– Pomyśleliśmy, że może tak uda nam się coś z niego wyciągnąć – odparł wioskowy urzędnik, ciągnąc Simę Tinga z powrotem.

Oficer kierujący egzekucją podniósł czerwoną flagę i donośnym głosem oznajmił:

– Gotowi!

Żołnierze z plutonu egzekucyjnego podnieśli broń, czekając na komendę. Sima Ku spoglądał w czarne wyloty luf z lodowatym uśmiechem. W tym momencie nad wałem rozbłysło czerwone światło, zapach kobiety wypełnił niebo i zasnuł ziemię.

– Kobiety to wspaniała rzecz! – zawołał Sima Ku.

Zagrzmiał głuchy huk wystrzałów. Czaszka Simy Ku rozpadła się na części jak roztrzaskana tykwa; czerwona posoka i biały mózg trysnęły na wszystkie strony. Jego ciało na chwilę zastygło w bezruchu, po czym runęło do przodu.

W tym momencie, niczym w punkcie kulminacyjnym przedstawienia, tuż przed opadnięciem kurtyny, wdowa Cui Fengxian z wioski Piaszczyste Doły, ubrana w kurtkę z czerwonego jedwabiu i zielone spodnie, z kiścią złotych jedwabnych kwiatów we włosach, sfrunęła ze szczytu wału i wylądowała obok zwłok Simy Ku. Przypuszczałem, że rzuci się na jego ciało i uderzy w płacz, lecz tego nie zrobiła – być może przeraził ją widok rozpłatanej czaszki Simy Ku. Wyjęła zza pasa nożyce. Myślałem, że wbije je sobie w serce, by towarzyszyć Simie Ku na jego ostatniej drodze, lecz myliłem się. Na oczach tłumów zatopiła ostrze w klatce piersiowej martwego Simy Ku. Następnie zakryła twarz i uciekła ze szlochem, zataczając się w biegu.

Widzowie stali nieruchomo jak drewniane słupy. Niezbyt godnie brzmiące ostatnie słowa Simy Ku zapadły wszystkim w umysły, łaskocząc je od środka niczym wijące się robaczki. Czy kobiety rzeczywiście są wspaniałą rzeczą? Może i są. Owszem, kobiety są wspaniałą rzeczą, ale w istocie wcale nie są „rzeczą".

Загрузка...