Część pierwsza

1

Pastor Malloy leżał spokojnie na kangu [1]. Patrzył na piersi Maryi i pulchną twarzyczkę Dzieciątka, różowiejące w promieniach wschodzącego słońca. Zeszłej wiosny krople deszczu z przeciekającego dachu pozostawiły na olejnym obrazie żółtawe zacieki, nadając twarzom obojga obojętny wyraz. Na jasnym tle okna pająk snuł srebrną nić, kołysząc się w słabych podmuchach wiatru. Rankiem przynoszą szczęście, wieczorem fortunę, powiedziała kiedyś ta piękna kobieta o bladej twarzy na widok pająka. Ciekawe, cóż to za szczęście jest mi dziś przeznaczone? – zapytał w myślach pastor. Przez głowę przemknęły mu jakieś groteskowe wizje, których doświadczył wcześniej we śnie. Usłyszał stukot wozów, krzyk żurawi z dalekich mokradeł, niecierpliwe meczenie kozy. Wróble hałaśliwie obijały się o papierowe pokrycie okna, skrzeczały sroki na białych topolach wokół podwórza. Zapowiadał się całkiem szczęśliwy dzień [2]. Nagle jego umysł wypełniła jasność: ujrzał piękną kobietę w otoczeniu słonecznego blasku, dźwigającą ogromny brzuch… Jej wargi drżały nerwowo, jakby chciała coś powiedzieć. Była już w jedenastym miesiącu – lada moment nastąpi rozwiązanie. Pastor Malloy w mgnieniu oka pojął, co oznaczał ten pająk i skrzeczenie srok. Podniósł się żwawo i wstał z łóżka.

Z czarnym glinianym dzbanem w dłoni wyszedł na ulicę za kościołem i zobaczył ją, Shangguan Lü, żonę kowala Shangguana Fulu – nisko pochylona, z miotełką w ręku, zamiatała drogę. Serce podskoczyło mu z emocji, wargi zadrżały. O Boże, Boże wszechmogący… – wymamrotał. Zesztywniałym palcem uczynił znak krzyża na piersi i powoli cofnął się za róg, skąd w milczeniu obserwował wysoką, pulchną kobietę. W ciszy i skupieniu zmiatała wilgotny od porannej rosy pył, uważnie wybierając śmieci i odrzucając je na bok. Korpulentna kobieta poruszała się niezdarnie, lecz z wielkim wigorem; upleciona ze źdźbeł prosa miotełka w jej ręku wydawała się dziecinną zabawką. Wmiótłszy cały kurz na szufelkę, uklepała jej zawartość dużą dłonią i wyprostowała się.

Gdy weszła w zaułek prowadzący do jej domu, dobiegły ją jakieś hałasy. Odwróciła się i zobaczyła tłum kobiet wybiegających przez otwartą czarną bramę Szczęśliwej Rezydencji, siedziby najznaczniejszej szlacheckiej rodziny w okolicy. Kobiety były w łachmanach, ich twarze pokrywała sadza. Co się stało, że te damy o uróżowanych policzkach, na co dzień całe w jedwabiach, dziś przedstawiały tak nędzny widok? Z naprzeciwka nadjechał swoim nowiutkim pojazdem stary woźnica, zwany Sikorą. Kobiety pośpiesznie wtłoczyły się na powóz z ciemno-szmaragdowym baldachimem i gumowymi oponami, nie czekając, aż całkiem znieruchomieje. Woźnica przykucnął obok mokrego od rosy kamiennego lwa i zapalił w milczeniu fajkę. Nagle Sima Ting, starosta Szczęśliwej Rezydencji, wypadł przed bramę ze strzelbą – poruszał się zwinnie i szybko jak młodzieniec. Woźnica poderwał się i odwrócił w jego stronę. Sima Ting zabrał mu fajkę, pyknął głośno parę razy, po czym wzniósł oczy ku porannemu niebu o różanej barwie. Ziewnął szeroko.

– Jedź – rzucił. – Stań przy moście na Rzece Czarnej Wody i czekaj na mnie, niedługo się tam zjawię.

Woźnica chwycił lejce w jedną dłoń, drugą ujął bat i zawrócił wóz. Stłoczone w środku kobiety zatrajkotały nerwowo. Sikora strzelił z bata, konie ruszyły kłusem. Ostro zadźwięczały dzwonki u końskich szyj, żwawo obracające się koła wzbijały tumany kurzu.

Sima Ting wysikał się obficie pośrodku drogi, krzyknął coś za niknącym w oddali wozem i przyciskając strzelbę do piersi, wspiął się na wieżę strażniczą na poboczu. Konstrukcja miała trzy zhangi[3] wysokości, niewielką platformę, wspierającą się na dziewięćdziesięciu dziewięciu grubych drewnianych balach, wieńczyła wisząca smętnie i nieruchomo w wilgotnym porannym powietrzu czerwona flaga. Shangguan Lü patrzyła na Simę Tinga, który spoglądał w skupieniu na północny zachód; z wyciągniętą szyją i podciągniętymi w górę stulonymi wargami wyglądał jak gęś u wodopoju. Pierzasty obłok białej mgły, który przetoczył się przez szczyt wieży, połknął, a następnie wypluł Simę Tinga; krwistoczerwone światło wschodzącego słońca zabarwiło jego twarz na karminowo. Shangguan Lü wydawało się, że oblicze starosty pokrywa lepka warstwa słodkiego syropu, lśniąca oślepiającym blaskiem. Oburącz wzniósł strzelbę nad głową; jego twarz czerwieniła się niczym koguci grzebień. Shangguan Lü usłyszała cichy odgłos uderzenia kurka w iglicę. Ze strzelbą w dłoni, Sima Ting stał uroczyście i czekał… Shangguan Lü także czekała, z rękami zdrętwiałymi od trzymania ciężkiej szufelki i szyją obolałą od ciągłego zadzierania głowy. Sima Ting opuścił strzelbę i wydął wargi niczym obrażony chłopczyk. Usłyszała, jak przeklina swoją broń: Cholero jedna! Jak śmiałaś nie wypalić?! Ponownie uniósł strzelbę i nacisnął spust. Rozległ się huk; buchający z lufy płomień przysłonił słońce i rozświetlił twarz strzelca. Głośny wybuch ostatecznie zniweczył panujący w wiosce spokój: niebo wypełnił tęczowy blask, jakby boginie sypały ze szczytów chmur miliardami różnokolorowych kwietnych płatków. Serce Shangguan Lü biło mocno. Była tylko żoną kowala, ale przewyższała go w sztuce kowalskiej – sam widok żelaza i ognia sprawiał, że krew gotowała się w jej żyłach i pędziła jak szalona. Jej mięśnie napinały się falami, naprężone niczym poskręcane baty. Czarna stal bije w czerwoną stal, iskry pryskają na wszystkie strony świata, mokra koszula, strużka potu w rowku między piersiami, woń krwi i żelaza, wypełniająca przestrzeń między niebem a ziemią… Sima Ting podskoczył na swoim podwyższeniu, chmura prochu o drażniącej woni rozeszła się w wilgotnym porannym powietrzu. Starosta obrócił się i głośno, uroczyście wygłosił ostrzeżenie dla powiatu Północno-Wschodniego Gaomi:

– Szanowni mieszkańcy, panowie i panie, japońskie diabły nadciągają!

2

Shangguan Lü wysypała całą szufelkę pyłu na kang, z którego wcześniej odgarnięto słomiane maty i pościel i rzuciła troskliwym okiem na swoją synową, Shangguan Lu. Młoda kobieta jęczała, kurczowo przytrzymując się krawędzi łóżka. Shangguan Lü wyrównała pył dłońmi.

– Teraz możesz wejść – zwróciła się łagodnie do synowej.

Pod jej czułym spojrzeniem ciało Shangguan Lu o obfitych piersiach i pełnych biodrach przeszedł dreszcz. Synowa patrzyła smutno na poczciwą twarz teściowej, jej pobladłe wargi drżały, jakby chciała coś powiedzieć.

– Licho wstąpiło w starego Simę – rzekła Shangguan Lü. – Kto to widział, tak strzelać z samego rana!

– Mamo… – jęknęła Shangguan Lu.

Teściowa otrzepała dłonie z kurzu.

– Moja dobra synowo – przemówiła miękko – wysil się troszeczkę tym razem! Jeśli znów będzie córka, ja cię już nie obronię…

Dwie strużki łez popłynęły jednocześnie z oczu Shangguan Lu. Przygryzła dolną wargę, natężyła wszystkie mięśnie, by unieść wielki brzuch, i wczołgała się na odsłonięty, pokryty kurzem kang.

– Co to dla ciebie, moja droga, po prostu urodź to dziecko – powiedziała Shangguan Lü, kładąc na posłaniu zwój białego płótna i nożyce. – Twój teść jest w stajni razem z ojcem Laidi, odbierają poród czarnej oślicy. Rodzi pierwszy raz, muszę im pomóc – rzekła zniecierpliwiona, marszcząc brwi.

Shangguan Lu skinęła głową. Jej uszu dobiegł niesiony wiatrem huk wystrzału, a za nim szczekanie wystraszonych psów i urywane krzyki Simy Tinga:

– Rodacy! Uciekajcie prędko, ratuj się, kto może!

Jakby w odpowiedzi na te wołania poczuła silne kopnięcie w brzuchu. Przeraźliwie bolesny skurcz przeszył jej ciało, pot o rybiej woni popłynął wszystkimi porami skóry. Zaciskała zęby, nie pozwalając krzykowi wydostać się z ust. Zamglonymi od łez oczyma dojrzała bujne, czarne włosy teściowej, która klęczała przed ołtarzykiem. Shangguan Lü włożyła trzy purpurowe kadzidełka z drewna sandałowego do kadzielnicy przed posążkiem miłosiernej Guanyin; smużki dymu powędrowały spiralami w górę, wypełniając izbę aromatem.

– O wielka, miłosierna bodhisattwo Guanyin, która wspierasz cierpiących i pomagasz strapionym, zmiłuj się nade mną i miej mnie w swojej opiece, ześlij mi wnuka…

Shangguan Lu, przyciskając dłonie do ogromnego, chłodnego w dotyku brzucha, spojrzała w tajemnicze, gładkie, porcelanowe oblicze Guanyin zasiadającej pośrodku ołtarza i wyszeptała modlitwę, a łzy znów trysnęły jej z oczu. Ściągnęła przemoczone spodnie i podwinęła koszulę wysoko do góry, obnażając brzuch i piersi. Przytrzymując się brzegów kangu, usadowiła się wprost na przyniesionym przez teściową kurzu. W przerwach między skurczami rozczesywała palcami włosy, opierając się o zwój pościeli i mat. We wprawionym w okienną ramkę poodpryskiwanym rtęciowym lusterku odbijała się jej twarz – nasiąknięte potem włosy, wąskie szparki ciemnych, pozbawionych blasku oczu, wydatny blady nos i pełne wargi, spierzchnięte i drżące. Wilgotne światło porannego słońca wpadało przez okno i oświetlało jej brzuch. Widoczne na nim kręte, niebieskawe żyłki i nierówności bladej skóry sprawiały odrażające wrażenie. Wpatrując się w niego, czuła w sercu to mrok, to jasność – niczym kłęby czarnych chmur, galopujących przez rozświetlony błękit letniego nieba w Północno-Wschodnim Gaomi. Z trudem znosiła widok tego dziwacznego, ogromnego i twardego balonu. Pewnego razu przyśniło jej się, że nosi w nim kawał zimnej stali, kiedy indziej – że jest to wielka, pryszczata ropucha. Wizja bryły stali była do wytrzymania, ale wspomnienie ropuchy za każdym razem przyprawiało ją o gęsią skórkę.

– Przodkowie, miejcie mnie w swojej opiece… Bogowie i demony, miejcie mnie w swojej opiece… Przebaczcie mi moje winy, ześlijcie mi zdrowego syna… Kochany synku, chodź już do mnie… Ojcze w Niebiosach, Matko na Ziemi, Nieśmiertelni i lisie demony, dopomóżcie mi, błagam…

Gdy tak się modliła i zanosiła błagania, nadeszła fala potężnych skurczów, przeszywających bólem całe jej ciało. Chwyciła się rękoma zrolowanych mat za głową, wszystkimi jej mięśniami targnął gwałtowny dygot. Wytrzeszczonym oczom ukazała się czerwona poświata; na tym tle wiła się sieć rozpalonych do białości smug, które z wielką szybkością to rozkręcały się, to kurczyły i nikły, niczym topiące się w piecu srebro. W końcu długo wstrzymywany krzyk wydarł się z jej ust, wydostał się przez okno i pomknął w podskokach, beztrosko, uliczkami i alejkami, gdzie napotkał wołania Simy Tinga i splótł się z nimi w postronki, które niby węże wśliznęły się do wnętrza porośniętych siwą szczeciną uszu wysokiego, przygarbionego Szweda o wielkiej głowie i długiej rudej czuprynie – pastora Malloya.

Pastor Malloy zatrzymał się na spróchniałych schodach prowadzących na dzwonnicę. W jego jaskrawoniebieskich, wiecznie wilgotnych oczach zbłąkanego jagnięcia, emanujących naiwną, wzruszającą dobrocią, nagle zatańczył błysk radosnego zaskoczenia. Pastor, przeżegnawszy się swoim czerwonym, grubym palcem, przemówił z silnym akcentem, charakterystycznym dla Północno-Wschodniego Gaomi:

– Panie wszechmogący…

Kontynuował przerwaną wspinaczkę; znalazłszy się na szczycie, uderzył w zardzewiały, niegdyś świątynny, a teraz kościelny dzwon z brązu.

Posępne dźwięki dzwonu wypełniły poranną różaną mgłę. Gdy zabrzmiało pierwsze uderzenie, a wraz z nim obwieszczenie o ataku japońskich diabłów, spomiędzy nóg Shangguan Lu chlusnęły wody płodowe. Poczuła woń mlecznej kozy i duszący, a zarazem subtelny zapach kwiatów sofory. Niezwykle wyraźne wspomnienie, jak zeszłego lata kochała się pod soforami z pastorem Malloyem, przemknęło jej przez głowę, lecz nie zdołała go zatrzymać nawet na krótką chwilę. Do izby wbiegła teściowa o uwalanych krwią rękach; przerażona Shangguan Lu dostrzegła na nich zielonkawe iskry.

– Urodziłaś już? – usłyszała groźne pytanie teściowej.

Z zawstydzeniem pokręciła głową.

Włosy Shangguan Lü pobłyskiwały w słońcu. Shangguan Lu odkryła ze zdumieniem, że głowa starszej kobiety całkiem pokryła się siwizną.

– Myślałam, że już urodziłaś – rzekła teściowa i położyła obie dłonie na jej brzuchu.

Ręce były wielkie, kościste i szorstkie, o twardych paznokciach; nawet wierzchy dłoni pokrywały zrogowaciałe stwardnienia. Shangguan Lu bała się dotyku tych uwalanych oślą krwią rąk żony kowala, lecz nie miała dość siły, by się odsunąć. Gdy teściowa obcesowo macała jej brzuch, serce rodzącej biło jak szalone, a jej ciało przeszywały lodowate dreszcze. Nie mogła powstrzymać się od krzyku – był to okrzyk strachu, nie bólu. Dłonie teściowej dotykały jej bezceremonialnie, naciskały, a w końcu – pam, pam – opukały ją kilka razy, troskliwie i badawczo, jakby sprawdzały dojrzałość melona. Wreszcie opadły ciężko, z rezygnacją i zwisły w blasku słońca. Teściowa zamieniła się w cień unoszący się swobodnie w powietrzu; tylko ręce pozostały realne – majestatyczne, wolne i niezależne, żyjące własnym, odrębnym życiem. Jej głos dobiegał z oddali, jakby z dna głębokiego stawu, niosąc woń błota i wypluwane przez kraby bąbelki powietrza.

– Dojrzały melon musi spaść… Nic go nie zatrzyma, gdy nadejdzie czas. No, postaraj się trochę! Chcesz, żeby się z ciebie śmiali? Chyba nie masz ochoty, żeby twoich siedem kochanych córeczek nabijało się z ciebie!

Shangguan Lu zauważyła, że jedna z wielkich rąk znowu wyciąga się w jej kierunku. Ze wstrętem poczuła, jak znów szturcha wielki brzuch, wydobywając z niego głuchy odgłos, niczym z mokrego bębna z koźlej skóry.

– Te dzisiejsze kobiety są coraz bardziej rozpieszczone. Kiedy ja rodziłam twojego męża, nawet na chwilę nie przestałam przyszywać podeszew do butów!

Ręka nareszcie przestała ją opukiwać i cofnęła się w cień; niewyraźna, przypominała szponiastą łapę jakiegoś dzikiego zwierzęcia. Głos teściowej iskrzył w ciemności, zapach sofory wzbierał falami.

– Popatrz tylko na ten brzuch, jest potwornie wielki, do tego te dziwne znamiona – wygląda na to, że będzie chłopak. To będzie twoje szczęście, moje szczęście, szczęście dla całej rodziny Shangguan. O Bodhisattwo, o Panie Niebios, błogosławcie ją i miejcie w swojej opiece! Bez syna całe życie będziesz sługą, on dopiero uczyni cię panią! Rozumiesz czy nie? Tak czy owak, to od ciebie zależy – choć w gruncie rzeczy nic nie poradzisz…

– Rozumiem, matko, rozumiem! – zapewniła Shangguan Lu z oddaniem.

Spojrzała na brunatne plamy na przeciwległej ścianie i poczuła niewysłowiony żal. To było trzy lata temu, po tym, jak urodziła swoją siódmą córkę, Shangguan Qiudi – jej mąż Shangguan Shouxi wpadł w taką wściekłość, że rzucił w żonę młotkiem, raniąc ją w głowę – stąd te krwawe ślady. Teściowa przyniosła niewielki koszyk i postawiła u jej boku. Głos kobiety płonął niczym ognisko w ciemności, rozsiewając cudowny blask:

– Powtarzaj za mną: dziecko w moim brzuchu jest drogocennym synem! Szybko, powtarzaj!

Koszyk był pełen orzeszków ziemnych w skorupkach.

Dobra twarz teściowej, cudowny głos tej pół bogini, pół kochającej matki, poruszały Shangguan Lu do głębi. Ze łzami wzruszenia w oczach powtarzała:

– Dziecko w moim brzuchu jest drogocennym synem! Moim synem…

Teściowa wysypała jej na dłoń kilka orzeszków.

– Powiedz: orzeszki, orzeszki, ziemne orzeszki, są synowie, są córeczki, yin i yang w równowadze!

Ściskając orzeszki w dłoni, Shangguan Lu z wdzięcznością powtarzała słowa teściowej.

– Orzeszki, orzeszki, ziemne orzeszki, są synowie, są córeczki, yin i yang w równowadze!

Shangguan Lü skłoniła głęboko głowę.

– O Bodhisattwo, o Panie Niebios, błogosławcie ją, miejcie ją w swojej opiece! Radość niech zapanuje w rodzinie Shangguan! Matko Laidi, łuskaj orzeszki, aż nadejdzie czas! Nasza oślica rodzi małe oślątko, to jej pierwsze młode, nie mogę już dłużej być z tobą!

– Idź, matko… – rzekła synowa ze wzruszeniem w głosie. – Niech Pan Niebios błogosławi naszą oślicę, niech jej ześle dobry poród…

Shangguan Lü westchnęła i chwiejnym krokiem wyszła z izby.

3

Wnętrze mieszczącej się w zachodnim skrzydle stajni oświetlała jedynie brudna lampka na olej sojowy, ustawiona na kamiennych żarnach. Żółtawy płomień migotał niespokojnie, z koniuszka unosiły się spiralne smużki czarnego dymu, zapach palonego oleju mieszał się z wonią oślego kału i moczu. Powietrze było duszne i ciężkie od brudu. W pobliżu żaren stało zielonkawe kamienne koryto. Między korytem a żarnami leżała rodząca oślica rodziny Shangguan.

Shangguan Lü, wchodząc do stajni, dostrzegła jedynie migoczący płomyk lampy. Z ciemności dobiegło ją niespokojne pytanie Shangguana Fulu:

– I co, już urodziła?

Shangguan Lü odwróciła się w kierunku, z którego dobiegał głos męża i zacisnęła wargi w milczeniu. Minęła leżącą na ziemi oślicę, obok której klęczał Shangguan Shouxi, masując jej wydęty brzuch. Podeszła do okna i z pasją zerwała pokrywający je brudny papier. Kilkanaście złotych promieni rozświetliło przeciwległą ścianę. Odwróciła się i podeszła do żaren, zdmuchnęła olejną lampkę. Rozeszła się silna woń przypalonego oleju, zagłuszając wszystkie inne. Na ciemnej, tłusto lśniącej twarzy Shangguana Shouxi zagrały złociste błyski; dwoje smolistoczarnych oczu zamigotało jak rozżarzone węgielki. Spojrzał z przestrachem na matkę.

– Mamo – powiedział cicho – lepiej bierzmy nogi za pas, wszyscy ze Szczęśliwej Rezydencji już uciekli, Japońcy zaraz tu będą!

Shangguan Lü spojrzała na niego z dezaprobatą, w jej oczach czaił się wyrzut: co z ciebie wyrosło? Unikając wzroku matki, syn zwiesił głowę, ukrywając mokrą od potu twarz.

– Kto powiedział, że Japońcy tu idą? – zapytała matka groźnie.

– Starosta Szczęśliwej Rezydencji strzelał na alarm… – wyjąkał Shangguan Shouxi, ocierając twarz grzbietem dłoni, do której przylgnęła spora ilość oślej sierści.

W porównaniu z masywną ręką Shangguan Lü jego własna była wiotka i słaba. Wargi mężczyzny, drżące jak u głodnego niemowlęcia przy piersi, uspokoiły się; podniósł głowę i nasłuchiwał, strzygąc filigranowymi uszami.

– Mamo, tato, słuchajcie! – rzekł.

Zachrypnięty głos Simy Tinga z wolna przetoczył się po stajni.

– Dziadowie i babki, ciotki i wujowie, synowe i zięciowie, siostry i bracia! Uciekajcie, jeśli wam życie miłe! Biegnijcie na nieużytki, kryjcie się na polach, bo wróg już nadciąga! Uwierzcie mi, to nie kłamstwa, to wszystko najprawdziwsza prawda! Nie wahajcie się, rodacy, zostawcie te stare chałupy, co wam po nich – ratujcie samych siebie! Póki żyjecie, górska trawa pozostanie zielona, a świat będzie kręcił się dalej! Ratujcie się, póki nie jest za późno!

Shangguan Shouxi skoczył na równe nogi.

– Mamo, słyszałaś? Uciekajmy, uciekajmy razem ze wszystkimi! – gorączkował się.

– Uciekajmy? A dokąd tu uciekać? – odparła z irytacją Shangguan Lü. – Ci z Rezydencji niech sobie uciekają, ale my? My, Shangguanowie, kujemy żelazo i uprawiamy ziemię. Nie jesteśmy nic winni cesarzowi ani krajowi. Kto nami rządzi, tego jesteśmy poddanymi! Czy ci Japończycy to nie ludzie? Zajęli już cały północny wschód, ale co poczęliby bez ludu, który dla nich uprawia ziemię, płaci dzierżawę? A ty? Jesteś w końcu jego ojcem i głową tej rodziny, gadaj, mam rację czy nie?

Shangguan Fulu rozciągnął usta ni to w uśmiechu, ni to w nerwowym grymasie, ukazując dwa rzędy mocnych, żółtych zębów.

– No, pytam się ciebie – popędziła go gniewnie – a ty tylko szczerzysz zęby! Z ciebie to i pierdnięcie trzeba wałkiem wyciskać!

– Mnie pytasz? Chcesz uciekać, to uciekamy, chcesz zostać, zostajemy! – odparł Shangguan Fulu z płaczliwą miną.

Shangguan Lü westchnęła.

– Co ma być, to będzie. Jak źle będzie i tak nic nie poradzimy. Czego się gapisz? Masuj jej brzuch!

Shangguan Shouxi poruszał wargami, zbierając odwagę, by się odezwać.

– Urodziła już? – zapytał w końcu, głośno, lecz niepewnie.

– Prawdziwy mężczyzna się nie rozprasza. Zajmij się oślicą, żona to nie twój interes – przywołała go do porządku Shangguan Lü.

– Ale to moja żona… – wymamrotał pod nosem jej syn.

– A kto mówi, że nie?

– Tym razem pewnie będzie chłopak – rzekł Shangguan Shouxi.

– Brzuszysko ma wielkie, że aż strach!

– Ech, ty, co z ciebie za pożytek… – westchnęła zrezygnowana Shangguan Lü. – O Bodhisattwo, miej nas w swojej opiece!

Shangguan Shouxi chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz zagniewane spojrzenie matki zamknęło mu usta.

– Wy dwaj róbcie, co do was należy, a ja pójdę na ulicę się rozejrzeć – zarządziła Shangguan Lü. – A ty dokąd się wybierasz? – złapała męża za ramię i usadziła z powrotem obok oślicy. – Nie ma tam dla ciebie nic ciekawego! – fuknęła ze złością. – Masuj jej brzuch, to jej pomoże szybciej urodzić! O Bodhisattwo, o Panie Niebios! Mężczyźni z rodu Shangguan zawsze byli mocni jak żelazo i twardzi jak stal – w kogo się wdali ci beznadziejni tchórze?!

Shangguan Fulu pochylił się nad oślicą, wyciągnął ręce, tak samo drobne, jak u syna i jął masować drgający brzuch zwierzęcia. Klęczeli po obu stronach, ojciec i syn, patrząc na siebie i szczerząc zęby w identycznym grymasie; wyglądali jak bracia-towarzysze niedoli. Pracowali na przemian, podobni do malców siedzących na dwóch przeciwległych końcach huśtawki. W przód i w dół, w tył i w górę – ich dłonie ślizgały się bezużytecznie po powierzchni oślej skóry, brakowało mocy i sensu w byle jakich, leniwych ruchach rąk, miękkich jak wata, wiotkich jak źdźbła trzciny. Stojąca z tyłu Shangguan Lü z rezygnacją pokręciła głową, po czym sięgnęła ręką i mocnym chwytem, jak żelaznymi szczypcami, ucapiła męża za szyję, zmuszając go do wstania.

– Zabieraj się stąd! – huknęła i lekkim pchnięciem posłała słaniającego się Shangguana Fulu, kowala z bożej łaski, na kopę siana w kącie stajni.

– Wstawaj! – wrzasnęła na syna. – I nie plącz mi się tu! Tylko żreć i pić potrafisz, a do roboty – dwie lewe ręce! O Panie, marny mój los z wami!

Shangguan Shouxi poderwał się energicznie niczym skazaniec, któremu właśnie darowano życie i dołączył do ojca w kącie. Czarne oczy ojca i syna mrugały bezmyślnie, na ich twarzach malowała się to tępota, to coś w rodzaju sprytu. Gdy okrzyki Simy Tinga ponownie wdarły się do stajni, obaj mężczyźni zaczęli dygotać, jakby mieli za chwilę zsikać się ze strachu.

Shangguan Lü uklękła przed oślim brzuchem, nie zważając na walające się wokół nieczystości; twarz miała poważną i skupioną. Podwinęła rękawy, zatarła dłonie. Rozległ się szorstki, nieprzyjemny odgłos jakby pocieranych o siebie podeszew. Przykładając ucho do brzucha zwierzęcia, nasłuchiwała z przymkniętymi powiekami. Następnie pogłaskała oślicę po pysku.

– Ośliczko – przemówiła czule – no, postaraj się troszkę. Taki już nasz ciężki los samic…

Następnie usadowiła się okrakiem nad oślą szyją, pochyliła się w stronę brzucha i przyłożywszy do niego obie dłonie, pchnęła do przodu, jakby heblowała deskę. Oślica ryknęła boleśnie, jej ugięte nogi gwałtownie się wyprostowały, a kopyta jęły młócić powietrze, wystukując nieprzerwany, szybki rytm na niewidzialnych werblach; chaotyczne bębnienie odbijało się echem od ścian stajni. Łeb oślicy uniósł się, zawisł na chwilę w powietrzu, po czym opadł ciężko z powrotem, jak kawał mokrego, tłustego mięsa.

– Ośliczko, ośliczko, wytrzymaj jeszcze trochę! Wiesz, kto nas stworzył kobietami? Zaciśnij zęby i przyj, przyj mocno! – namawiała Shangguan Lü.

Uniosła ręce na wysokość klatki piersiowej i przez chwilę zbierała siły, po czym wzięła głęboki oddech i pchnęła powoli, zdecydowanie. Oślica wierzgnęła, z jej nozdrzy wyciekło nieco żółtawego płynu; miotała łbem, uderzając o ziemię raz po raz. Po chwili z tyłu trysnęły wody płodowe; jednocześnie z oślicy wydostała się mieszanina kału i moczu. Ojciec i syn z przerażeniem zasłonili oczy.

– Uwaga, mieszkańcy naszej wioski, kawaleria japońskich diabłów już wyruszyła ze stolicy powiatu! Mam wiarygodne wieści, to nie jest fałszywy alarm! Ratuj się, kto może, póki jeszcze nie jest za późno! – okrzyki wytrwałego Simy Tinga rozbrzmiewały niezwykle wyraźnie w uszach wieśniaków.

Gdy obaj Shangguanowie otworzyli w końcu oczy, ujrzeli Shangguan Lü przycupniętą obok oślego łba i ciężko dyszącą. Mokra od potu biała koszula uwydatniała sylwetkę jej potężnych ramion. Za oślim zadem zebrała się kałuża świeżej krwi, a z dróg rodnych zwierzęcia sterczała wiotka ośla nóżka – wyglądała kompletnie niedorzecznie, jakby ktoś ją tam wetknął dla jakiegoś ponurego żartu.

Shangguan Lü znów przyłożyła drgający policzek do oślego brzucha; nasłuchiwała długo. Cera matki przypominała Shangguanowi Shouxi przejrzałą brzoskwinię – miała ten sam spokojny odcień złota. Wytrwałe nawoływania Simy Tinga kotłowały się w powietrzu niczym muchy w poszukiwaniu psującego się mięsa, przysiadając to na ścianie stajni, to na skórze oślicy. Shangguan Shouxi czuł uderzenia panicznego strachu, jakby oczekiwał na zbliżającą się katastrofę. Chciał wybiec ze stajni, lecz zabrakło mu odwagi. W jego sercu czaił się lęk, że gdy tylko znajdzie się za drzwiami, wpadnie w łapy tych karłowatych, krótkonogich demonów o nosach jak ząbki czosnku i wyłupiastych oczach, tych żywiących się ludzkimi sercami i krwią japońskich diabłów, którzy niechybnie pożrą go w całości, nie zostawiając nawet kosteczki. Już teraz z pewnością zbierają się w pobliskich uliczkach, czają się na kobiety i dzieci, parskają i ryją ziemię kopytami niczym dzikie konie. Shangguan Shouxi poszukał wzrokiem ojca w nadziei, że jego widok doda mu spokoju i odwagi. Znalazł tylko poszarzałą twarz człowieka niegodnego nazywać się kowalem, który siedział w kącie na worku siana, obejmując rękami kolana, kołysząc się w przód i w tył i uderzając plecami i potylicą w ścianę. Shangguan Shouxi poczuł dziwne szczypanie w nosie; dwie strużki łez popłynęły mu z oczu.

Shangguan Lü zakaszlała i z wolna uniosła głowę.

– Ośliczko, ośliczko – westchnęła, głaszcząc pysk zwierzęcia – co ty wyprawiasz? Czemu teraz rodzisz jego nogę? Chyba ci się we łbie po mieszało. Kiedy się rodzi dziecko, najpierw ma być głowa!

Z pozbawionych blasku oślich ślepi popłynęły łzy. Shangguan Lü otarła je ręką i głośno wydmuchała nos.

– Idź – zwróciła się do syna – zawołaj Trzeciego Dziadka Fana. Chciałam przyoszczędzić na tych dwóch flaszkach i świńskim łbie, ale widzę, że bez tego się nie obejdzie. Idź po niego!

Shangguan Shouxi skurczył się pod ścianą, spoglądając z lękiem w stronę drzwi i wyjąkał:

– Na ulicach pełno Japońców… wszędzie Japońcy…

Shangguan Lü wstała, kipiąc wściekłością, podeszła do wrót i otworzyła je na oścież. Podmuch południowo-wschodniego wiatru, pachnącego dojrzałą pszenicą, wdarł się do środka. Panowała absolutna cisza, na ulicy nie było żywego ducha. Tylko nieduże stadko motyli wisiało w powietrzu, trzepocząc skrzydłami barwy spalonego papieru. W głowie Shangguana Shouxi kotłował się czarny, złowróżbny wir.

4

Dom Trzeciego Dziadka Fana, weterynarza, zwanego też „mistrzem łuku", stał na wschodnim krańcu wioski; za nim były już tylko pastwiska, ciągnące się na południowy wschód, aż do Rzeki Czarnej Wody. Zagroda sąsiadowała ze stromym brzegiem meandrującej Rzeki Wodnego Smoka. Shangguan Shouxi, posłuszny poleceniom matki, na miękkich nogach wyszedł na ulicę. Spojrzał na oślepiająco białą kulę słońca górującego nad czubkami drzew i na skrzące się kolorowo okna wieży kościoła. Na szczycie wieży strażniczej, dorównującej wysokością kościelnej, kręcił się i podskakiwał nerwowo starosta Szczęśliwej Rezydencji Sima Ting i ochrypniętym głosem raz po raz wykrzykiwał ostrzeżenie przed japońskim atakiem; kilku stojących na drodze wieśniaków z rękami założonymi na piersiach wpatrywało się w niego w milczeniu. Shangguan Shouxi stał pośrodku drogi, zastanawiając się, którędy pójść do Trzeciego Dziadka Fana. Miał do wyboru dwie trasy: główną ulicą albo brzegiem rzeki. Nad rzeką groziło mu spotkanie ze stadem czarnych psów, należących do rodziny Sun. Zrujnowane domostwo Sunów stało od północy. Otaczał je niski, nierówny mur; w najwyższych miejscach chętnie siadywały kury. Głową rodziny Sun była Babka Sun, która miała pięciu wnuków; wszyscy byli głuchoniemi, a ich rodziców nie znał nikt w całej wiosce, jakby nigdy nie istnieli. Wnukowie z upodobaniem dosiadali muru, udając, że jadą konno – to ich dziełem były wgłębienia służące im za niby-siodła. Uzbrojeni w pałki, proce albo strzelby z patyków, wytrzeszczonymi oczyma o ogromnych białkach obserwowali przechodzących ulicą ludzi i zwierzęta. Dla ludzi byli raczej łaskawi, zwierzęta natomiast nie miały z nimi łatwego życia: czy to cielak, szop, gęś czy kaczka, wszystkie stanowiły cel pościgu dla szczutych przez braci czarnych psów, które całą wioskę uważały za swój teren łowiecki. W zeszłym roku dopadły i zagryzły wielkiego osła, który wyrwał się z zagrody należącej do Szczęśliwej Rezydencji – obdarły go ze skóry i rozszarpały pośrodku głównej drogi w biały dzień. Ludzie obserwowali całe zdarzenie, ciekawi, jak też owa znamienita rodzina, w której jeden z wujów był dowódcą wojskowym, a któryś kuzyn – policjantem w mieście, utrzymująca oddział uzbrojonych strażników i zatrudniająca majordomusa, przed którym drży cały powiat, gdy przechadza się dumnie tam i z powrotem główną ulicą, zareaguje na jawne morderstwo, dokonane na własnym ośle. Taki czyn to proszenie się o śmierć. Stało się jednak inaczej – drugi starosta, Sima Ku, znakomity strzelec z blizną wielkości dłoni na twarzy, nie tylko nie wyciągnął pistoletu, ale wręczył każdemu głuchoniememu braciszkowi po pięć dolarów. Od tej pory cała głuchoniema piątka rozzuchwaliła się jeszcze bardziej; każde zwierzę, które stanęło im na drodze, przeklinało własnych rodziców za to, że nie urodziło się ze skrzydłami. Gdy braciszkowie dosiadali muru, demonstrując swoją siłę, pięć psów o sierści tak czarnej, jakby wyłowiono je z jeziora tuszu, bez ani jednego włoska innej barwy, wylegiwało się leniwie pod murkiem ze zmrużonymi ślepiami i drzemało. Głuchoniemi bracia i ich psy żywili do Shangguana Shouxi, sąsiada z tej samej uliczki, głęboką niechęć, choć Shangguan Shouxi nie miał pojęcia, czym się naraził tym dziesięciu demonom. Za każdym razem, gdy znalazł się w pobliżu muru w czasie, gdy był on zajęty przez psy i ludzi, spotykały go jakieś nieprzyjemności. Mimo że zawsze zbliżał się z uśmiechem, atak psów, niczym grad czarnych strzał, nigdy go nie omijał. Co prawda, ataki służyły wyłącznie na postrach i żaden napastnik nigdy nie tknął go zębami, jednak za każdym razem serce podchodziło mu do gardła, a na samą myśl o kolejnym spotkaniu dygotał z przerażenia.

Najchętniej skierowałby się na południe, główną, szeroką ulicą, lecz musiałby wtedy minąć bramę kościoła, gdzie mógł natknąć się na wysokiego, masywnego pastora Malloya o czerwonej twarzy i niebieskich oczach – zwykle o tej porze, przycupnięty pod kolczastym krzakiem żółtodrzewu [4] o ostrym zapachu, doił swoją mleczną kozę, ściskając czerwonymi, miękkimi, włochatymi dłońmi różowe sutki, z których do lekko zardzewiałej miski tryskało mleko tak białe, że wydawało się niebieskie. Stada ciemnozielonych much o karminowych łebkach kłębiły się, brzęcząc, wokół Malloya i jego kozy; aromat żółtodrzewu, odór kozy i cielesne wonie pastora łączyły się we wstrętną mieszaninę, która puchła w słońcu, zatruwając pół ulicy. Shangguan Shouxi nie mógł znieść myśli o pastorze, który śmierdząc na całą wieś, rzuca mu zza kozy to swoje dwuznaczne spojrzenie, choć na jego twarzy rozkwita przyjazny jak zawsze, współczujący uśmiech. W uśmiechu pastor pokazuje zawsze białe, końskie zęby i ciągle robi na włochatej piersi znak krzyża tym swoim grubym paluchem: Amen! Na ten widok Shangguanowi Shouxi za każdym razem robiło się niedobrze od nadmiaru wrażeń, po czym uciekał niczym pies z podwiniętym ogonem. Strach nie pozwalał mu stawić czoła psom głuchoniemych, a wstręt kazał unikać spotkania z Malloyem i jego kozą. Największym obrzydzeniem napawała go świadomość, że jego własna żona Shangguan Lu darzy rudego diabła szczególną sympatią, jest jego oddaną czcicielką, a on – jej bogiem.

Po głębokim przemyśleniu problemu Shangguan Shouxi zdecydował się pójść do Trzeciego Dziadka Fana drogą na północ i na zachód, mimo że coś ciągnęło go w stronę wieży strażniczej, Simy Tinga i zbierających się dokoła gapiów. Oprócz starosty, który swoim zachowaniem przypominał małpę, nic właściwie nie odbiegało od normy. Strach przed japońskimi diabłami opuścił Shangguana Shouxi, który poczuł podziw dla trafności decyzji swojej matki. Żeby zabezpieczyć się przed psami, na wszelki wypadek podniósł i schował w dłoni dwa kamyki. Z oddali dobiegły go porykiwania osła i głos jakiejś matki, nawołującej dzieci.

Mijając zagrodę Sunów, zauważył z radością, że mur jest zupełnie pusty – nie dosiadał go ani jeden głuchoniemy braciszek, kur także nie było, a pod murem nie drzemały czarne psy. Był bardzo niski, a siodlaste zagłębienia czyniły go jeszcze niższym, dzięki czemu Shangguan Shouxi mógł bez przeszkód obserwować wydarzenia rozgrywające się na podwórku – odbywała się tam właśnie wielka rzeź. Ofiarami rzezi były kury rodziny Sun, rzeźnikiem zaś – Babka Sun, kobieta o niezwykłej krzepie, znana niegdyś jako Ciotka Sun. Podobno w młodości była słynną awanturnicą – potrafiła chodzić po ścianach i przeskakiwać dachy. Dopiero konflikt z prawem zmusił ją do małżeństwa ze zdunem nazwiskiem Sun.

Shangguan Shouxi naliczył siedem zarżniętych kur. W ostatniej, śmiertelnej walce naznaczyły gładką, pobieloną ziemię krętymi, krwawymi śladami. Kolejna ofiara z poderżniętym już gardłem wyrwała się z rąk Babki Sun, upadła na ziemię i ze skulonym łbem, trzepocząc skrzydłami, zaczęła biegać w kółko jak opętana. Pięciu głuchoniemych, nagich do pasa, siedziało w kucki przed domem, gapiąc się obojętnie to na szalejącego ptaka, to na babkę z nożem w ręku. Wyrazy ich twarzy oraz gesty były zdumiewająco podobne do siebie, nawet gałkami ocznymi poruszali jednocześnie. Niegdyś słynna na całą okolicę Ciotka Sun była teraz wychudzoną, pomarszczoną starą kobietą, jednak z jej twarzy, miny, postawy i ruchów wciąż dało się odczytać ślady dumnej przeszłości. Pięć czarnych psów siedziało stłoczonych obok siebie, z uniesionymi łbami, w ponurych psich ślepiach czaiła się jakaś niezgłębiona tajemnica; nie sposób było odgadnąć, o czym właśnie myślały.

Sceny rozgrywające się na podwórku rodziny Sun przykuły wzrok Shangguana Shouxi niczym olśniewające przedstawienie. Zapomniał o wszystkich troskach i lękach, oraz, co gorsza, o matczynych poleceniach. Ten niewysoki, czterdziestodwuletni mężczyzna z rodu Shangguan stał i patrzył, opierając się o mur domostwa rodziny Sun. Poczuł spojrzenie Babki Sun, przeszywające powietrze tuż obok – szybkie jak woda, ostre jak wiatr – niczym brzytwa, która mogłaby w okamgnieniu pozbawić go owłosienia. Głuchoniemi i psy także toczyli wokół groźnym wzrokiem, w ich oczach migotały niespokojne, wrogie błyski. Psy, przekrzywiając łby, szczerzyły białe kły, niski warkot dobiegał z głębi ich gardeł, sierść na grzbietach jeżyła się złowrogo. Pięć psów niby pięć strzał na pięciu cięciwach, w każdej chwili gotowych rzucić się naprzód. Shangguan Shouxi już miał wziąć nogi za pas, gdy usłyszał groźne chrząknięcie Babki Sun. Głuchoniemi natychmiast pokornie opuścili swoje gorące z emocji głowy, a psy posłusznie schowały szpony i ułożyły się na ziemi.

– Witaj, siostrzeńcze z rodu Shangguan, co porabia twoja szanowna matka? – spytała Babka Sun uprzejmie.

Nie miał pojęcia, jak jej odpowiedzieć – tysiąc słów naraz napłynęło mu do ust, lecz nie zdołał z nich sklecić ani jednego zdania. Rumieniec wstydu zalał mu twarz, zaczął się jąkać niby złodziejaszek przyłapany na gorącym uczynku.

Ciotka Sun uśmiechała się obojętnie, w milczeniu. Złapała koguta o czerwono-czarnym ogonie i pogładziła jego jedwabiste upierzenie. Ptak zagdakał nerwowo. Ciotka jęła oskubywać obfitujący w piękne, sprężyste pióra ogon, wrzucając plon do uplecionego z trawy worka. Ptak wyrywał się jak szalony, ryjąc szponami ziemię.

– Kobiety w waszej rodzinie potrafią grać w zośkę? – spytała. – Najlepsze zośki robi się z piór żywego koguta. Ech, wspomnienia…

Przerwała nagle i zerknęła na Shangguana Shouxi, który popadł w jakąś pełną odrętwienia zadumę. Jej wzrok wydawał się to badać mur, to przewiercać go na wylot. Shangguan Shouxi patrzył na Ciotkę Sun bez mrugnięcia okiem, wstrzymując oddech. W końcu z Ciotki Sun jakby uszło powietrze, niczym z przekłutej piłki – jej spojrzenie ze świdrującego zmieniło się w łagodne. Przydepnęła obie kogucie nogi, jej lewa dłoń zacisnęła się, niczym szczęki tygrysa, wokół nasady skrzydeł, a palec wskazujący i kciuk prawej złapały ptaka za gardło. Kogut zamarł, pozbawiony możliwości dalszej walki. Palcami prawej ręki wyskubała delikatne piórka z jego szyi, odsłaniając fragment purpurowej skóry. Obmacawszy kogucie gardło w palcach, wzięła błyszczący nożyk w kształcie wierzbowego liścia i lekkim pociągnięciem przecięła je. Fontanna mniejszych i większych kropli czarnej krwi trysnęła ze środka. Ciotka Sun wyprostowała się z wolna, wciąż trzymając krwawiącego ptaka. Rozejrzała się wokół badawczo, mrużąc oczy w jasnym blasku słońca. Shangguanowi Shouxi kręciło się w głowie; w powietrzu wisiał zapach kwiatów sofory. „Sio!" – usłyszał głos Ciotki Sun. Wielki czarny kogut chwilę koziołkował w powietrzu, w końcu ciężko upadł na samym środku podwórka. Shangguan Shouxi westchnął przeciągle, opuszczając ręce, którymi wcześniej opierał się o mur. Miał przecież iść do Dziadka Fana i prosić go o pomoc przy rodzącej oślicy, przypomniał sobie nagle. Już miał się odwrócić i odejść, gdy zobaczył cud: oto kogut, wciąż walczący zawzięcie ze śmiercią, podparł się skrzydłami i wstał. Dziwaczny, wstrętny widok jego sterczącego w górę oskubanego ogona przeraził Shangguana Shouxi. Z rozciętego gardła wciąż kapała świeża krew; ptak próbował unieść łeb, do niedawna krwistoczerwonej barwy, a teraz, podobnie jak grzebień, wykrwawiony i blady. Wytężył wszystkie siły i w końcu mu się udało, lecz po chwili głowa znowu opadła, zwisając ciężko. Spróbował jeszcze raz i jeszcze raz. Łeb znowu uniósł się – opadł – uniósł się – opadł – uniósł się i pozostał w tej pozycji, kolebiąc się na boki. Kogut przysiadł na ziemi, z dzioba i rany na szyi sączyła się krew zmieszana z pęcherzykami powietrza. Jego żółte ślepia lśniły jak bryłki złota. Ciotka Sun była wyraźnie niespokojna. Wytarła dłonie garścią słomy, poruszając wargami, jakby coś żuła, mimo że nie miała nic w ustach. Splunęła.

– Brać go! – zawołała psy.

Shangguan Shouxi siadł ciężko na ziemi.

Gdy wreszcie wstał, opierając się o mur, na podwórku Sunów było czarno od piór, a mężnego koguta właśnie rozszarpywano na sztuki. Mięso walało się po zakrwawionym podwórku, psy walczyły o zdobycz jak stado głodnych wilków. Głuchoniemi klaskali w dłonie z głupawym rechotem. Ciotka Sun siedziała zamyślona na progu, paląc długą fajkę.

5

Siedem córek rodziny Shangguan: Laidi, Zhaodi, Lingdi, Xiangdi, Pandi, Niandi i Qiudi [5], przywabionych subtelną, specyficzną wonią, wymknęło się ze wschodniego skrzydła domu i stłoczyło się przy oknie izby, w której leżała Shangguan Lu. Siedem zbitych w gromadkę małych, rozczochranych główek, ze źdźbłami słomy w czarnych włosach, zaglądało do środka. Córki zobaczyły matkę leżącą na kangu i łuskającą spokojnie orzeszki, jakby nic szczególnego się nie działo. Ledwie wyczuwalna tajemnicza woń wyraźnie pochodziła z wnętrza. Osiemnastoletnia Laidi pierwsza domyśliła się, co robi matka, widząc jej nasiąknięte potem włosy, zagryzione do krwi wargi, niepokojące drgania jej wielkiego brzucha oraz krążące po izbie muchy. Dłoń matki drgnęła i zacisnęła się, krusząc jeden z orzeszków.

– Mamo… – powiedziała Shangguan Laidi łamiącym się głosem.

Zawtórowała jej pozostała szóstka. Oczy siedmiu sióstr wypełniły się łzami. Najmłodsza, Shangguan Qiudi, rozpłakała się głośno i szybko przebierając małymi nóżkami, upstrzonymi śladami ukąszeń pcheł i komarów, pobiegła w kierunku wejścia do izby. Shangguan Laidi rzuciła się za nią i chwyciła dziecko w ramiona. Dziewczynka płakała, bijąc siostrę piąstkami po twarzy.

– Chcę do mamy! Do mamy! – krzyczała Shangguan Qiudi.

Shangguan Laidi zakręciło się w nosie, gardło jej się ścisnęło, do oczu napłynęły łzy. Poklepując siostrzyczkę po plecach, pocieszała ją:

– Qiudi, nie płacz, mamusia da nam małego braciszka, zobaczysz, urodzi nam ślicznego, pulchnego, różowego bobaska…

Z izby dobiegło ciche jęknięcie, a następnie słaby głos Shangguan Lu:

– Laidi… Zabierz siostry… Są za małe, nie rozumieją, co się tu dzieje… A ty powinnaś wiedzieć…

Jęknęła głośno. Pięć sióstr znowu rzuciło się do okna.

– Mamo, mamo! – zapłakała czternastoletnia Shangguan Lingdi.

Shangguan Laidi postawiła małą Qiudi na ziemi i pobiegła do wejścia na swoich niegdyś skrępowanych, od pewnego czasu już uwolnionych stopach. Potknęła się na spróchniałym progu i upadła na miech, który potrącił misę z ciemnoszmaragdowej porcelany, pełną karmy dla kur. Misa pękła. Laidi, podnosząc się z ziemi, dostrzegła okazałą postać babki klęczącej przed zasnutym kadzidlanym dymem ołtarzem bodhisattwy Guanyin.

Laidi wydała okrzyk przestrachu. Trzęsąc się na całym ciele, poprawiła miech, a potem rozpoczęła niezgrabne, bezskuteczne próby poskładania rozbitej misy z odłamków, jakby w nadziei, że w ten sposób zmaże swoją winę. Babka podniosła się gwałtownie, kołysząc się niczym stara gruba kobyła i trzęsąc głową; z jej ust popłynęła seria nieartykułowanych dźwięków. Shangguan Laidi odruchowo skurczyła się, chroniąc głowę rękami, w oczekiwaniu na cios. Babka nie uderzyła jej jednak, lecz złapała za duże, cienkie, blade ucho, zmuszając jego właścicielkę do wstania i pchnęła ją w stronę wyjścia. Laidi z krzykiem upadła na wyłożoną cegłami ścieżkę.

Babka schyliła się, by obejrzeć rozbitą misę; przypominała krowę przy wodopoju. Po dłuższej chwili wyprostowała się, trzymając w dłoni kilka skorup i pobrzękując nimi delikatnie; wydawały dźwięczny, przyjemny dla ucha odgłos. Twarz babki pokrywała gęsta sieć głębokich zmarszczek, kąciki ust opadały w dół, łącząc się z dwiema bruzdami, biegnącymi w stronę podbródka, przez co jej broda wyglądała jak przyklejona, oddzielna część twarzy.

– Babko, zbij mnie teraz na śmierć! – płakała klęcząca na ścieżce Laidi.

– Zbić cię na śmierć? – spytała smutno Shangguan Lü. – Czy ta misa się od tego zrośnie? To porcelana z epoki Yongle, z czasów Mingów, pochodzi z posagu waszej prababki. Była warta tyle co osioł!

Z poszarzałą twarzą Laidi błagała babkę o przebaczenie.

– Ty też już powinnaś wyjść za mąż! – rzekła z westchnieniem Shangguan Lü. – Jest wczesny ranek, a ty, zamiast brać się do roboty, urządzasz tu jakieś sceny. Twoja matka byłaby szczęśliwsza, gdyby umarła!

Shangguan Laidi ukryła twarz w dłoniach, płacząc głośno.

– Niszczysz majątek rodziny, może mam cię jeszcze pocieszać? – burczała babka. – Nie zawracaj mi głowy, bierz te swoje rozpieszczone, białym ryżem karmione siostrunie, idźcie nad Rzekę Wodnego Smoka i nałapcie krewetek. I nie pokazujcie mi się na oczy bez pełnego kosza!

Laidi podniosła się pośpiesznie, wzięła na ręce małą Qiudi i wybiegła. Przepędzając Niandi i pozostałe siostry z podwórka niczym kwoka zaganiająca kurczęta, w ostatniej chwili złapała wiklinowy kosz na krewetki i rzuciła Lingdi.

Niosąc Shangguan Qiudi na lewym ramieniu, Shangguan Laidi prawą ręką chwyciła dłoń Shangguan Niandi, która złapała za rękę Shangguan Xiangdi, która z kolei trzymała się Shangguan Pandi, a Shangguan Lingdi, uchwyciwszy dłoń Shangguan Pandi, w drugiej ręce trzymała kosz na krewetki. Siedem pochlipujących żałośnie sióstr z rodziny Shangguan, trzymając się za ręce, szło spaloną słońcem i przewiewaną wschodnim wiatrem ulicą, w stronę Rzeki Wodnego Smoka.

Mijając zagrodę Sunów, wyczuły intensywny, przyjemny aromat. Z komina unosił się gęsty biały dym. Pięciu głuchoniemych, niczym pracowite mrówki, znosiło do domu drwa na opał, czarne psy przycupnęły na progu z wywieszonymi jaskrawoczerwonymi ozorami, jakby na coś czekały.

Wspiąwszy się na wysoki brzeg Rzeki Wodnego Smoka, siostry zyskały dobry widok na całe gospodarstwo rodziny Sun. Pięciu znoszących opał chłopaków zauważyło dziewczęta, a najstarszy i największy z nich, unosząc górną, porośniętą czarnym lśniącym wąsikiem wargę, uśmiechnął się do Laidi. Dziewczyna oblała się rumieńcem. Przypomniała sobie, jak niedawno chodziła nad rzekę po wodę, a głuchoniemy wrzucił jej do pełnego wiadra ogórek. Uśmiechał się chytrze, lecz bez wyraźnych złych zamiarów. Jej serce po raz pierwszy w życiu zabiło mocniej, a krew napłynęła do twarzy; w gładkim lustrze wody zobaczyła odbicie swoich purpurowych policzków. Potem zjadła świeżutkiego ogórka; długo nie mogła zapomnieć jego smaku. Podniosła wzrok i spojrzała w kierunku dzwonnicy o migoczących kolorowym światłem okienkach oraz zbitej z bali wieży strażniczej. Mężczyzna na szczycie podskakiwał niczym złocista małpa langur, wykrzykując:

– Uwaga, mieszkańcy wioski! Japońska kawaleria już wyruszyła z miasta!

Pod wieżą zebrał się tłum ludzi, patrzących z zadartymi głowami w kierunku podwyższenia. Człowiek na wieży od czasu do czasu wychylał się przez balustradę i spoglądał w dół, jakby odpowiadał na pytania zebranych, po czym prostował się i robił kolejną rundę wokół platformy, przytykając dłonie do ust na kształt megafonu i głosząc na cztery strony świata obwieszczenie o zbliżających się do wsi Japończykach.

Główną ulicą nadjechał wóz. Nikt nie miał pojęcia, skąd się wziął – pojawił się tak nagle, jakby spadł z nieba albo wynurzył się spod ziemi. Pojazd o wielkich kołach z gumowymi oponami ciągnęły trzy konie, dwanaście kopyt wybijało głośny rytm, podnosząc tumany kurzu, gęste niby kłęby żółtego dymu. Jeden z koni był żółty jak morela, drugi czerwony jak owoc jojoby, trzeci zielony jak dymka. Tłuste i lśniące, przypominały woskowe figury o czystych barwach. Ciemnoskóry człowieczek stał z rozstawionymi szeroko nogami na dyszlach, za głównym koniem; z daleka wyglądało to tak, jakby go dosiadał. Wymachiwał batem przystrojonym czerwonymi frędzlami: pa, pa, pa – strzelał bat, hoo, hoo, hoo – pokrzykiwał człowieczek. Nagle mocno ściągnął lejce; konie zatrzymały się z chrapnięciem.

Wóz stanął, a chmura kurzu, która niczym pędzona wiatrem fala gnała wraz z nim, pochłonęła pojazd, konie i woźnicę. Gdy tuman opadł, Laidi dojrzała służących ze Szczęśliwej Rezydencji, wynoszących kosze z gąsiorami wina oraz zwinięte słomiane maty i ładujących je na wóz. Wysoki mężczyzna stał na kamiennych stopniach przed bramą, wykrzykując coś donośnie. Jeden z koszy upadł na ziemię z głuchym odgłosem, wyleciał zrobiony ze świńskiego pęcherza korek, połyskliwa ciecz pociekła na ziemię. Kilku sług rzuciło się, by podnieść naczynie, a wysoki zeskoczył ze stopni, wymachując lśniącym pejczem i jął smagać krzątających się służących. Winowajcy, zasłaniając głowy rękami, poklękali na drodze, pokornie przyjmując karę chłosty. Pejcz wirował w powietrzu niczym wijący się w słońcu wąż; aromat wina rozchodził się wokoło. Rozległe przestrzenie pól, gnąca się na wietrze pszenica niby pędzone podmuchem złote fale…

– Uciekajcie, uciekajcie, ratuj się, kto może! – krzyczał mężczyzna ze szczytu wieży.

Ludzie powychodzili z domów i zachowywali się jak mrówki, krzątające się z wielką energią, lecz bez celu: niektórzy szli, inni biegli, jeszcze inni stali nieruchomo; jedni kierowali się na wschód, inni podążali na zachód, byli też tacy, którzy kręcili się w kółko, co chwila zmieniając wcześniej obrany kierunek. Woń rozchodząca się z podwórka Sunów stała się jeszcze intensywniejsza, biała para buchała przez otwarte drzwi domu. Po głuchoniemych nie było śladu, w obejściu zalegała cisza. Wtem z wnętrza wyfrunęła biała kość, która natychmiast stała się przedmiotem walki pięciu czarnych psów. W końcu zdobywca kości podbiegł pod mur i skrył się w narożniku, gdzie z opuszczonym łbem obgryzał zawzięcie swoją nagrodę, a pozostałe, cicho skomląc, spoglądały czerwonymi ślepiami w stronę domu.

Shangguan Lingdi pociągnęła za rękę Shangguan Laidi.

– Starsza siostro, wracajmy do domu…

Laidi pokręciła głową.

– Nie, nie, idziemy łowić krewetki. Kiedy mama już urodzi braciszka, będzie jeść krewetkową zupę.

Trzymając się za ręce, zeszły nad wodę. W spokojnym nurcie odbijały się ich delikatne twarze – wszystkie miały długie, dość wydatne nosy i jasne, duże małżowiny uszne, dokładnie takie, jak ich matka. Laidi wyjęła mahoniowy grzebień i uczesała wszystkie siostry po kolei; kawałki słomy i kurz z ich włosów sypały się na ziemię wokoło. W trakcie tych zabiegów dziewczynki marudziły i marszczyły brwi z niezadowoleniem. W końcu Laidi także się uczesała, splotła włosy w gruby warkocz i zarzuciła go na plecy, gdzie zwisł, sięgając linii wydatnych pośladków. Schowała grzebień i podwinęła nogawki, odsłaniając blade, zgrabne łydki. Następnie zdjęła niebieskie, haftowane w czerwone kwiaty pantofelki z jedwabiu, a siostry zapatrzyły się w jej częściowo okaleczone krępowaniem stopy.

– Na co się tak gapicie? – krzyknęła, tracąc cierpliwość. – Jak nie nałowimy krewetek, stara nam nie przepuści!

Wszystkie siostry posłusznie ściągnęły buty i popodwijały nogawki. Najmniejsza Qiudi rozebrała się do naga. Laidi stała na mulistym brzegu, przyglądając się wolno płynącej wodzie i wodorostom falującym łagodnie z nurtem. Wśród alg baraszkowały rybki, jaskółki polatywały tuż nad lustrem wody. Weszła do rzeki.

– Qiudi, ty zostajesz na brzegu i zbierasz krewetki. Reszta – do wody! – zarządziła.

Piszcząc i chichocząc, siostry wykonały polecenie najstarszej.

Gdy jej pięty, stwardniałe i zniekształcone przez krępowanie, zagłębiły się w mule, a miękkie wodorosty zaczęły delikatnie muskać łydki, Laidi doświadczyła trudnych do opisania wrażeń. Schyliła się i zanurzyła obie ręce w wodzie, sięgając aż do tkwiących w mule korzeni wodorostów; macała ostrożnie i z uwagą – w takich miejscach najchętniej chowają się krewetki. Jakieś nieduże stworzenie nagle wskoczyło jej do ręki – poczuła radosny dreszcz.

Przezroczysta, zwinięta krewetka grubości kciuka, to maleńkie stworzonko o delikatnych, pięknych czułkach, utkwiła jej między palcami i trzepotała się energicznie. Qiudi, krzycząc radośnie, podniosła krewetkę wyrzuconą na brzeg.

– Starsza siostro, ja też złapałam jedną!

– Starsza siostro, mam!

– Ja też, ja też!

Dwuletnia Qiudi w końcu przestała sobie radzić z trudnym zadaniem zbierania krewetek. Potknęła się, upadła i siedziała teraz na brzegu, płacząc. Kilku krewetkom udało się wskoczyć z powrotem do wody i zniknąć bez śladu.

Shangguan Laidi wyszła na brzeg, podniosła siostrę i przeniosła ją bliżej wody. Próbowała obmyć jej pośladki z mułu, a Qiudi wierzgała i protestowała krzykliwie za każdym razem, gdy siostra polewała ją wodą, miotając przekleństwa w niezrozumiałym dla innych języku. Laidi dała jej klapsa w pupę i puściła wolno. Mała z zawrotną prędkością wbiegła na wysoki nasyp, złapała jakiś patyk i potrząsając nim, ze zmarszczonymi groźnie brwiami wyklinała swoją prześladowczynię, przypominając rozwścieczoną staruszkę. Laidi nie mogła się powstrzymać od śmiechu. Tymczasem młodsze siostry posuwały się powoli w górę rzeki. Na rozświetlonej słońcem plaży trzepotało się już kilkadziesiąt krewetek.

– Starsza siostro, szybko, zbieraj! – krzyknęła jedna z dziewczynek.

Laidi wzięła koszyk.

– W domu się z tobą policzę, paskudny bachorze! – zwróciła się do Qiudi.

Energicznie zabrała się do pracy. Zbierając krewetki, zapomniała o wszystkich zmartwieniach. Z jej ust sama popłynęła nie wiadomo gdzie usłyszana piosenka.

– O mamo, mamo, okrutne twe serce, wydałaś mnie za handlarza olejem, przez ciebie żyję w poniewierce…

Laidi powoli dogoniła siostry. Stały ramię w ramię na płyciźnie, schylone, z pośladkami w górze, brodami niemal dotykając wody, i posuwały się powoli naprzód, raz po raz otwierając i zamykając dłonie. Za nimi, na powierzchni zmąconej wody, unosiły się żółte jak kurczęcy puch poobrywane listki wodorostów. Gdy któraś ze zbieraczek prostowała się, oznaczało to, że właśnie złowiła krewetkę. Raz była to Lingdi, raz Pandi, raz Xiangdi… Na brzegu co chwila lądowały krewetki, Laidi krzątała się energicznie, wrzucając je do koszyka, Qiudi starała się dotrzymać jej kroku.

Bezwiednie zbliżyły się do łukowatego kamiennego mostu, łączącego brzegi Rzeki Wodnego Smoka. Shangguan Laidi zawołała siostry:

– Wychodźcie, wychodźcie wszystkie, kosz pełen, wracamy do domu!

Siostry niechętnie powychodziły na brzeg; ręce miały blade od długiego moczenia, a nogi powalane czerwonawym mułem.

– Starsza siostro, skąd się wzięło dzisiaj tyle krewetek w rzece?

– Siostro, czy mama już urodziła nam braciszka?

– Siostro, jak wyglądają japońskie diabły? Czy to prawda, że jedzą dzieci?

– Starsza siostro, czemu głuchoniemi zarzynają swoje kury?

– Starsza siostro, dlaczego babcia ciągle na nas krzyczy?

– Siostro, a mnie się śniło, że u mamy w brzuchu była wielka pijawka!

Dziewczynki zasypywały Laidi gradem pytań, z których żadne nie doczekało się odpowiedzi. Najstarsza siostra wpatrywała się w most; kamienie migotały w słońcu różnobarwnymi refleksami. Od strony wioski nadjechał trójkonny wóz z gumowymi oponami na kołach i zatrzymał się przed wjazdem na most.

Niewysoki woźnica popędził konie, które niepewnie wkroczyły na kamienne podłoże, głośno uderzając kopytami i krzesząc iskry. Na moście stało kilku mężczyzn o nagich torsach, przepasanych szerokimi pasami z cielęcej skóry z klamrami tak lśniącymi, jakby zrobiono je ze złota. Shangguan Laidi poznała ich – należeli do służby ze Szczęśliwej Rezydencji. Wskoczyli na wóz i zaczęli rozładowywać zwinięte maty, a potem kosze z gąsiorami wina. Gąsiorów było dwanaście. Gdy skończyli, woźnica cofnął wóz i zatrzymał się znów na gołej ziemi przed wjazdem. W tej samej chwili pojawił się Sima Ku, zastępca starosty Szczęśliwej Rezydencji, nadjeżdżając od strony wioski swoim czarnym rowerem niemieckiej produkcji, pierwszym takim pojazdem w Północno-Wschodnim Gaomi. Dziadek Laidi, Shangguan Fulu, który nigdy nie potrafił trzymać rąk przy sobie, pewnego razu nie wytrzymał i dotknął jego kierownicy; było to zeszłej wiosny, a oczy zastępcy starosty zalśniły wtedy niebieskawym, wrogim blaskiem… Sima Ku miał na sobie długą jedwabną tunikę i białe spodnie z zagranicznego materiału, związane w kostkach niebieską taśmą, ozdobioną czarnymi frędzlami, oraz gumowe buty z białą podeszwą. Obszerne nogawki były wydęte, jakby nadmuchane, a koszulę ściskał biały jedwabny pas, którego jeden koniec zwisał niżej od drugiego. Od lewego ramienia na skos przez klatkę piersiową Sima Ku miał przewieszony wąski brązowy pasek ze skóry, do którego za pomocą czerwonego jak płomień skrawka jedwabiu przyczepiono skórzaną sakwę. Dzwonek niemieckiego roweru dźwięczał donośnie, Sima Ku pędził jak wicher. Zahamował, zeskoczył z roweru i wachlował się kapeluszem z trawy; czerwone znamię na jego twarzy przypominało rozżarzony kawałek węgla drzewnego.

– Szybko! Maty na most, polać winem! – rozkazał sługom. – I rozpalić ogień, przypieczemy zadki tym psom!

Słudzy pośpiesznie ułożyli maty w stertę na moście, po chwili jej wysokość sięgnęła połowy wzrostu człowieka. Ukryte w matach białe ćmy wzleciały w powietrze i kłębiły się wokoło, niektóre powpadały do wody, gdzie skończyły w rybich brzuchach, inne padły ofiarą jaskółek.

– Lać wino na maty! – rozkazał głośno Sima Ku.

Słudzy dźwignęli kosze i uginając się pod ich ciężarem, pownosili je na szczyt mostu. Wyciągnąwszy korki zrobione ze świńskich pęcherzy, opróżniali gąsiory, z których z głośnym bulgotem lał się wyborny trunek; po chwili cała okolica była pijana jego aromatem. Szsz, szsz, szeleściły maty ze słomy. Ogromne ilości wina rozpływały się po moście, docierając aż do kamiennych krawędzi, gdzie ciecz zbierała się, by po chwili spłynąć deszczem do rzeki. Spod mostu rozlegał się szum spadających kropli. Gdy w dwunastym gąsiorze pokazało się dno, kamienny most był wymyty do czysta, a słoma mat zmieniła kolor. Z krawędzi mostu zwieszała się przezroczysta zasłona cieczy. Po kilku minutach powierzchnię wody pokryła biaława warstwa zatrutych alkoholem rybek. Siostry Shangguan chciały je powyławiać, ale Laidi je powstrzymała.

– Nie idźcie tam, wracamy do domu!

Zaciekawione siostry wciąż stały nieruchomo, przyglądając się wydarzeniom na moście; Laidi w rzeczywistości również nie miała ochoty odejść i gdy starała się odciągnąć rodzeństwo, jej wzrok wciąż powracał w tamtym kierunku.

Sima Ku stał na moście, z zadowoleniem klaszcząc w dłonie; w jego oczach migotały złote iskry, usta rozciągały się w uśmiechu.

– Tylko ja mogłem wpaść na coś tak genialnego! – chełpił się. – Nikt inny, tylko ja, do stu diabłów! Chodźcie no tu, kurduple japońskie, już ja wam pokażę!

Słudzy wtórowali jego pełnym zapału okrzykom.

– Panie zastępco starosty, mamy rozpalać? – zapytał głośno jeden z nich.

– Nie, nie, zapalamy dopiero wtedy, kiedy tu przyjdą!

Słudzy w ordynku sprowadzili Simę Ku z mostu na drogę. Wóz ze Szczęśliwej Rezydencji skierował się z powrotem do wioski.

Na moście znów zapanował spokój zakłócany jedynie szumem wina spływającego do rzeki.

Shangguan Laidi z koszem krewetek w ręku poprowadziła siostry z powrotem w kierunku wysokiego brzegu, rozgarniając po drodze gęste zarośla. Nagle wśród gałęzi dostrzegła ciemną, wychudłą twarz. Krzyknęła z przestrachem i upuściła kosz z krewetkami, który zatrzymał się na gęstych krzakach i stoczył aż nad wodę, podskakując na gałęziach. Wysypane z kosza krewetki trzepotały się na piaszczystym brzegu. Laidi pobiegła za koszem, inne siostry rzuciły się w stronę krewetek. Laidi cofała się z lękiem ku rzece, nie odrywając wzroku od czarnej twarzy. Usta nieznajomego rozciągnęły się w przepraszającym uśmiechu, odsłaniając dwa rzędy białych, lśniących niczym perły zębów.

– Siostrzyczko – usłyszała szept – nic się nie bój, my jesteśmy partyzanci… Zachowujcie się cicho i uciekajcie stąd szybko.

W tym momencie wyraźnie dostrzegła kilkunastu ubranych na zielono mężczyzn, przykucniętych wśród porastającego brzeg gąszczu. Wszyscy mieli poważne twarze i szeroko otwarte oczy, niektórzy trzymali strzelby, inni granaty, zdarzali się też uzbrojeni w zardzewiałe miecze. Mężczyzna z uśmiechem na twarzy i białymi zębami trzymał w prawej dłoni lśniący niebieskawo pistolet, a w lewej jakiś błyszczący, cykający przedmiot. Laidi dużo później dowiedziała się, że był to kieszonkowy zegarek, a było to wtedy, gdy ów czarnolicy mężczyzna znalazł się w jej łóżku.

6

Pijany jak bela Trzeci Dziadek Fan, mamrocząc z niezadowoleniem pod nosem, przekroczył próg domostwa rodziny Shangguan.

– Japończycy idą, a wasza oślica niezły moment sobie wybrała! Ale cóż zrobić, w końcu to mój ogier ją zapylił, a, jak to mówią, kto komu zawiąże dzwonek na szyi, ten sam musi go odwiązać! Shangguanie Shouxi, ty masz swój honor – a niech to, jaki ty możesz mieć honor? Przyszedłem tu wyłącznie ze względu na twoją matkę. Twoja matka i ja… cha, cha… twoja matka podkuwała mi tego konia!

Shangguan Shouxi ze spoconą twarzą towarzyszył bełkoczącemu Trzeciemu Dziadkowi Fanowi.

– Trzeci Fanie! – zawołała Shangguan Lü. – Szanownego pana trzeba specjalnie zapraszać, co? Draniu jeden!

– Trzeci Fan przybył w wasze progi! – oznajmił on sam, pełen animuszu.

Spojrzawszy na leżącą, ledwie dychającą oślicę, wytrzeźwiał co najmniej w połowie.

– Ech, spójrzcie tylko na nią! Czemu mnie wcześniej nie wezwaliście?

Zrzucił z ramienia skórzaną torbę, schylił się, pogłaskał ośle uszy i poklepał zwierzę po brzuchu, po czym podszedł do oślicy od strony zadu i pociągnął lekko za nogę wystającą z dróg rodnych. Wyprostował się i pokręcił głową ze smutkiem.

– Za późno, już po wszystkim. W zeszłym roku, kiedy twój syn przyprowadził mi ją na krycie, od razu mu powiedziałem: ta wasza chuda oślica nadaje się tylko do krycia innym osłem! Ale nie posłuchał mnie: ma być koń i już. A mój koń to wielki, czystej krwi japoński ogier. Kopyto ma większe niż łeb waszej oślicy. Kiedy wsiadł na nią, stała sparaliżowana ze strachu. Normalnie jakby kogut pieprzył jaskółkę. Ale mój ogier zawsze robi, co do niego należy, więc tylko zamknął ślepia i dalejże! Może gdyby to był inny koń?… No i teraz widzicie, nie da rady go urodzić. Wasza oślica nie jest stworzona do rodzenia mułów. Może rodzić tylko osły, marne, chude osły…

– Trzeci Fanie – przerwała Shangguan Lü jego potok wymowy – skończysz wreszcie gadać czy nie? – warknęła.

– No, skończyłem, już skończyłem.

Zarzucił torbę na ramię. Powrócił do stanu upojenia i zataczając się, poczłapał w kierunku wyjścia.

Shangguan Lü złapała go za ramię.

– Jak to, Trzeci, idziesz sobie?

Trzeci Fan uśmiechnął się ironicznie.

– Szwagierko droga, nie słyszałaś, co krzyczał starosta z Rezydencji? Wszyscy z wioski pouciekali, a kto tu jest w końcu ważniejszy, jakiś osioł czy ja?

– Myślisz, że ci poskąpię nagrody? Dwie flaszki zacnej wódki i świński łeb to chyba niemało? To ja rządzę w tej rodzinie i na pewno cię nie skrzywdzę!

Trzeci Fan zerknął z uśmiechem na obu Shangguanów.

– O tak, wiem o tym doskonale! W tej kowalskiej rodzinie to ty trzymasz szczypce, ty masz gołe plecy i walisz młotem, jedyna taka stara kobieta w całych Chinach! Co za siła! – Roześmiał się jakoś dziwnie.

Shangguan Lü klepnęła go po plecach.

– Masz tutaj zostać, stary skurczybyku! Tu chodzi o dwa życia! Ogier to przecież twój synalek, a moja oślica – twoja synowa, no nie? A ten mały mułek w jej brzuchu to akuratnie twój wnuczek! Więc bierz się do roboty, użyj swoich sposobów. Jak wyżyje, to ci podziękuję i zapłacę, a jak zdechnie – nie będę miała pretensji do ciebie, tylko do swojego marnego losu.

– Zrobiłaś ze mnie członka końsko-oślej rodziny, i co ja mam na to powiedzieć? – rzekł z wahaniem. – No dobra, wypróbujmy naszą sztukę ożywiania na wpół zdechłych osłów…

– Wreszcie gadasz z sensem. Nie słuchaj bredzenia tego wariata Simy, co nas obchodzą jacyś Japończycy? W dodatku zrobisz dobry uczynek, a demony nie ruszają porządnych ludzi.

Trzeci Fan otworzył skórzaną torbę i wyjął butelkę zielonej, oleistej cieczy.

– To jest specjalne lekarstwo, według tajnej receptury, przechowywanej w naszej rodzinie od pokoleń. Doskonałe na ciężkie porody u zwierząt domowych. Jeśli to nie poskutkuje, to znaczy, że nawet Sun Wukong [6] nic by nie poradził. Drogi panie – zwrócił się do Shangguana Shouxi – proszę się łaskawie zbliżyć i mi pomóc.

– Ja ci pomogę – sprzeciwiła się Shangguan Lü – on ma dwie lewe ręce i nogi…

– Widzę, że w rodzinie Shangguan kwoka dziobie koguta za to, że nie znosi jajek – zauważył Trzeci Fan.

– Trzeci Braciszku, jeśli chcesz mi przygadać, to mów prosto z mostu – rzucił Shangguan Fulu.

– Wkurzyłeś się, co? – odparł Trzeci Fan.

– Nie gryźcie się tam! Mów lepiej, co mam robić! – zwróciła się do Fana Shangguan Lü.

– Unieś oślicy łeb. Muszę jej dać lekarstwo.

Shangguan Lu rozstawiła nogi, zebrała siły, objęła oślicę za szyję i dźwignęła. Łeb oślicy zakołysał się, zwierzę głośno wypuściło powietrze nosem.

– Wyżej trochę! – polecił Fan.

Shangguan Lü znów się natężyła, głośno sapiąc.

– A wy, panowie, co, trupem padliście? – rzekł Fan.

Ojciec i syn z rodu Shangguan zerwali się do pomocy, o mało się nie potykając o ośle nogi. Shangguan Lü wzniosła oczy do nieba w niemej rozpaczy, a Trzeci Fan pokręcił głową. W końcu udało się unieść ośli łeb wystarczająco wysoko. Oślica wywinęła wargi, ukazując rząd długich zębów. Fan wetknął jej do pyska lejek zrobiony z bawolego rogu i wlał do środka płyn z butelki.

Shangguan Lü z trudem chwytała powietrze.

Trzeci Fan wyjął fajkę, nabił ją, skrzesał ogień i zapalił. Zaciągnął się dymem, dwie białe smużki wydobyły się z jego nozdrzy.

– Japończycy zajęli stolicę powiatu, zabili naczelnika Zhanga Weihana i zgwałcili wszystkie kobiety z jego rodziny – oznajmił.

– To od rodziny Sima znasz te wszystkie rewelacje? – spytała Shangguan Lü.

– Wcale nie, wiem to od mojego przyjaciela, mieszka tam, niedaleko wschodniej bramy.

– Prawdziwe wieści nie rozchodzą się dalej niż na dziesięć li [7].

– Chcesz prawdziwych wieści? Sima Ku kazał sługom rozpalić ogień na moście – wtrącił Shangguan Shouxi.

Shangguan Lü spojrzała groźnie na syna.

– A ty nigdy nie słuchasz, co się do ciebie mówi, ale głupotę każdą musisz powtórzyć! Też mi mężczyzna, ojciec dzieciom – masz na karku łeb czy pustą tykwę? Nie przyszło wam do głów, że Japończycy też mają ojców i matki? Co im do nas, zwykłych ludzi? Co nam zrobią, powystrzelają nas? A umiecie uciekać przed kulami? Kryć się? Ile można się ukrywać?

Wysłuchawszy tej tyrady, syn i ojciec zwiesili głowy w milczeniu. Fan wytrząsnął popiół z fajki.

– No cóż, muszę przyznać, że szwagierka ma nieco szersze spojrzenie na całą sprawę – oznajmił pojednawczo. – Twoje słowa, szwagierko, uspokoiły moje serce. Masz rację, dokąd mamy uciekać? Gdzie się kryć? A zresztą my możemy uciekać i się ukrywać, ale co się stanie z moim osłem, z moim ogierem – są jak góry, a czy można ukryć górę? Schowasz się pierwszego, ale jak przeżyjesz do piętnastego? Niech to diabli, niech się dzieje, co chce. Zajmijmy się lepiej wyciąganiem tego muła, a potem się zobaczy.

– Dobrze powiedziane! – rzekła Shangguan Lü z wdzięcznością.

Trzeci Fan zdjął kurtkę, poprawił pas i odchrząknął, niczym mistrz sztuk walki przed wejściem na arenę. Shangguan Lü pokiwała głową z aprobatą.

– Dobrze gadasz, Trzeci, ty to masz łeb. Poznać człowieka po jego uczynkach jak dziką gęś po głosie. Jeśli uratujesz tego malucha, dodam ci jeszcze jedną flaszkę i będę walić w bębny, sławiąc twój czyn!

– Nie opowiadaj głupot, szwagierko. W końcu czyj to był pomysł, żeby twojego osła kryć moim ogierem? To się nazywa: zbierać, co się posiało…

Okrążył oślicę, pociągnął za wystającą nóżkę źrebaka.

– Ośliczko ty moja, stoisz przed bramą piekieł – walcz, broń się! Nie rób wstydu Trzeciemu Dziadkowi! – Poklepał ośli łeb. – Panowie, dajcie mi sznur i mocny drewniany pręt, trzeba ją podnieść. Musi rodzić na stojąco, bo na leżąco nic z tego nie będzie!

Ojciec i syn popatrzyli na Shangguan Lü.

– Róbcie, co każe! – poleciła.

Shangguanowie posłusznie przynieśli sznur i pręt. Trzeci Fan obwiązał oślicę sznurem, tuż za przednimi nogami, wiążąc na grzbiecie wielki węzeł.

– Przełóżcie tu ten drąg – zwrócił się do mężczyzn.

Shangguan Fulu przełożył pręt przez utworzoną na grzbiecie pętlę.

– Proszę stanąć tu – rozkazał znów Trzeci Shangguanowi Shouxi. – A teraz schylić się i pręt na plecy!

Shangguanowie, stojąc po obu stronach, schylili się, podstawiając ramiona pod pręt.

– W porządku. A teraz powoli, bez pośpiechu – kiedy wam powiem, zaczniecie się podnosić. Trzeba będzie się trochę wysilić, co najmniej jak niemowlak przy ssaniu. Musi się udać za pierwszym razem, bo nasza oślica nie wytrzyma dłużej tego bólu. Szwagierko, stań z tyłu i pilnuj, żeby noworodek nie wypadł na ziemię!

Trzeci Fan stanął za oślim zadem i zatarł dłonie, po czym wylał na nie cały olej ze stojącej na żarnach lampki, potarł znowu, podmuchał. Na próbę włożył rękę w kanał rodny. Nóżka muła wierzgnęła gwałtownie. Fan zagłębił w oślicy całe ramię, dotykając policzkiem czerwonawego kopytka źrebaka. Shangguan Lü przypatrywała się bez mrugnięcia okiem, jej wargi drżały.

– No dobra, panowie – odezwał się Fan zduszonym głosem – będę liczył do trzech, na „trzy" obaj wytężycie się i dźwigniecie ją do góry. Nie wolno wam się przewrócić, to kwestia życia i śmierci! No, do roboty.

Dotykając podbródkiem oślego zadu, ręką chwycił za coś głęboko w kanale rodnym.

– Raz… dwa… trzy!

Z głośnym stękaniem Shangguanowie dowiedli swej męskiej siły: natężając się do granic swoich możliwości, wyprostowali zgięte grzbiety. Korzystając z ich pomocy, oślica przeturlała się na brzuch, podparła przednimi nogami i podniosła łeb, prostując szyję; tylne nogi skuliła pod sobą. Trzeci Fan, który musiał zmienić pozycję wraz z oślicą, leżał przyciśnięty twarzą do ziemi. Nie było widać ust, które wydały polecenie:

– Podnosić dalej! Podnosić!

Obaj Shangguanowie wspinali się na palce, pchając ciężar mozolnie w górę. Shangguan Lü wcisnęła się pod ośli brzuch i naciskała plecami od dołu. Oślica ryknęła i stanęła wreszcie na nogach; jednocześnie wielki, śliski przedmiot, któremu towarzyszyła spora ilość krwi i lepkiej wydzieliny, wystrzelił z jej dróg rodnych prosto w objęcia Trzeciego Fana, a następnie ześlizgnął się na ziemię.

Trzeci Fan oczyścił pyszczek noworodka z płynu, przeciął nożem pępowinę, zawiązał węzeł i przeniósł źrebaka w czyste miejsce, gdzie wytarł szmatą jego ciałko z wód płodowych. Shangguan Lü, z oczyma pełnymi łez, mamrotała podziękowania.

– Dzięki wam, o Niebiosa, dzięki, Matko Ziemio, dzięki ci, Trzeci Fanie! Dzięki, o Niebiosa, dzięki…

Źrebię wstało na chwiejnych nóżkach, lecz niemal natychmiast upadło z powrotem. Sierść zwierzęcia była gładka i lśniąca jak jedwab, wargi czerwone niczym płatki róży. Fan pomógł maleństwu wstać.

– Aleś ty udany! Widać moją krew! Koń, twój ojciec, to mój syn, więc ty, maluchu, jesteś moim wnuczkiem, a ja twoim dziadkiem! Szwagierko, gotuj ryżankę, czas nakarmić moją oślą synową, której udało się powrócić do świata żywych!

7

Shangguan Laidi, prowadząc gromadkę sióstr, zdążyła przejść ledwie kilkadziesiąt kroków, gdy usłyszała kilka następujących po sobie wibrujących dźwięków. Kiedy zadarła głowę w poszukiwaniu dziwnych ptaków o niezwykłych głosach, od strony rzeki rozległ się huk tak potężny, że zadzwoniło jej w uszach i zadudniło pod czaszką. Nagle wielki karp upadł jej prawie pod stopy. Był poraniony; kilka czerwonych strużek ciekło po pomarańczowym łbie, dwa długie wąsy drgały, grzbiet pokrywały wnętrzności. W chwilę później rzęsisty deszcz mętnej, gorącej wody zmoczył siostry od stóp do głów. Zdrętwiała Laidi, czując się jak we śnie, odwróciła się i spojrzała na siostry, które patrzyły na nią identycznym, osłupiałym wzrokiem. Na włosach Niandi dostrzegła lepki kłąb, jakby przeżutej przez krowę trawy, do policzka Xiangdi przylgnęło kilka świeżych rybich łusek. Nie dalej niż o parędziesiąt kroków od nich w rzece szalały czarne fale, tworząc wielki wir; rozpylone w powietrzu gorące krople z szumem wpadały z powrotem w sam jego środek; nad powierzchnią unosiła się cienka warstwa białej pary. Laidi poczuła raczej przyjemną woń prochu. Myślała intensywnie, usiłując sobie wytłumaczyć, co tu się właściwie dzieje, lecz nic konkretnego nie przychodziło jej do głowy, w jej sercu jednak szalał niepokój. Miała ochotę krzyczeć, lecz zamiast tego kilka ogromnych łez potoczyło się po jej policzkach i głośno skapnęło na ziemię. Dlaczego płaczę? – myślała. Ależ ja wcale nie płaczę, więc skąd te łzy? Może to nie łzy, tylko woda z rzeki zalała mi twarz? W jej myślach panował kompletny chaos: migoczący w słońcu kamienny most, mętne fale rzeki, gęstwina krzaków, śmiertelnie wystraszone jaskółki, znieruchomiałe niczym słupy soli siostry – wszystkie te obrazy tworzyły bezładną mieszaninę niczym kłąb splątanych konopnych sznurków. Spojrzała na najmłodszą Qiudi – miała otwartą buzię, spod zaciśniętych powiek płynęły strugi łez. W powietrzu rozbrzmiewały skwierczące odgłosy, jakby pękających ziarenek suszonej na słońcu fasolki. W nadbrzeżnej gęstwinie coś się działo: dobiegające z zarośli szelesty przypominały krzątaninę jakichś tajemniczych drobnych zwierzątek. Laidi nie dostrzegła jednak ani nie usłyszała niczego, co świadczyłoby o obecności mężczyzn w zielonych mundurach, których spotkała wcześniej. Gałęzie krzewów sterczały nieruchomo w górę, podobne do złotych monet listki lekko drżały. Czy oni jeszcze tu są? A jeśli są, to co tu właściwie robią? Gdy tak się zastanawiała, nagle usłyszała czyjeś dalekie wołania: „Siostrzyczki, na ziemię! Kładźcie się na ziemi!"

Rozglądała się w poszukiwaniu wołającego, zataczając wzrokiem chwiejne kręgi. Miała wrażenie, że gdzieś głęboko w jej mózgu siedzi krab, który poruszając się, sprawia jej nieznośny ból. Nagle z nieba spadł jakiś czarny, oślepiająco lśniący przedmiot. Na wschód od kamiennego mostu, pośrodku rzeki, rósł powoli słup wody grubości krowiego brzucha, a gdy dorównał wysokością nasypowi, trysnął we wszystkie strony strumieniami podobnymi do gałęzi płaczącej wierzby. Nozdrza Laidi zaatakowała mieszanina woni prochu, mułu rzecznego, zmasakrowanych ryb i krewetek. Obolałe uszy niczego nie słyszały, lecz wydawało jej się, że widzi potężny odgłos, rozchodzący się w powietrzu niczym fale w wodzie.

Kolejny czarny, lśniący przedmiot spadł do rzeki, jeszcze jeden słup wody wspiął się w górę. Coś niebieskawego upadło na brzeg; miało wywinięte krawędzie i przypominało kształtem psi kieł. Laidi schyliła się i wzięła tę rzecz do ręki, z opuszki jej palca uniosła się smużka żółtego dymu. Poczuła przeszywający ból, docierający do każdego zakamarka jej ciała i nagle znalazła się z powrotem w świecie dźwięków – jakby ból palca w rzeczywistości pochodził z ucha, z którego właśnie wyciągnięto korek. Woda szumiała, nad powierzchnią kłębiła się para. Powietrze wibrowało od grzmiących huków eksplozji. Trzy z sześciu sióstr płakały rozpaczliwie, pozostałe trzy kuliły się na ziemi, zasłaniając rękami uszy, ze sterczącymi w górę zadkami; przypominały te głupawe ptaki, zamieszkujące trawiaste przestrzenie, które gdy ktoś je goni, chowają tylko głowy, pozostawiając na pastwę losu swoje nagie kupry.

– Siostrzyczki! – usłyszała Laidi wołanie dobiegające z gęstwiny. – Kładźcie się szybko na ziemi i czołgajcie się w tę stronę!

Położyła się na brzuchu, rozglądając się za wołającym mężczyzną. W końcu dostrzegła nieznajomego o czarnej twarzy i białych zębach, ukrytego wśród wiotkich gałęzi czerwonej wierzby. Mężczyzna kiwał jej ręką.

– Szybko, czołgaj się!

W jej zamglonym umyśle powstała szczelina, przez którą do wnętrza wpadł promień białego światła. Usłyszała rżenie konia, odwróciła się i zobaczyła źrebaka złotożółtej maści, z falującą, podobną do płomienia grzywą, wbiegającego na most od południa. Urodziwy, biegający luzem źrebak, już nie dziecko, a jeszcze nie młodzieniec, nieposkromiony i pełen wigoru, promieniował energią młodości. Należał do Szczęśliwej Rezydencji i był synem wielkiego japońskiego ogiera Trzeciego Dziadka Fana, a jeśli ogier był synem Fana, to złoty źrebak był jego rodzonym wnukiem. Laidi znała tego źrebaka i bardzo go lubiła; często biegał uliczkami wioski, doprowadzając do szału czarne psy Ciotki Sun. Pośrodku mostu konik zatrzymał się – pewnie mur zbudowany z mat zatarasował mu drogę, a może odurzyły go opary alkoholu, którym były nasączone maty. Źrebak schylił łeb i przyglądał się stercie. Laidi zastanawiała się, co też sobie myślał. Znowu usłyszała huk. Bryła nadtopionego metalu, jarząca się oślepiająco, uderzyła w most i eksplodowała z grzmotem tak potężnym, jakby nadleciała z bardzo daleka i spadła ze znacznej wysokości. Źrebak rozerwał się na kawałki na oczach Laidi; jedna na wpół ugotowana końska noga o nadpalonej sierści wylądowała w pobliskich krzakach. Laidi poczuła mdłości, fala kwaśno-gorzkiej cieczy napłynęła jej z żołądka do gardła. W jednej chwili rozjaśniło jej się w głowie – zrozumiała. Dzięki oderwanej nodze źrebaka pojęła, czym jest śmierć. Ze śmiertelnego przerażenia trzęsły jej się nogi, dzwoniły zęby. Podniosła się gwałtownie i zaciągnęła siostry w zarośla.

Sześć sióstr, stłoczonych wokół najstarszej jak ząbki czosnku w główce, tuliło się do siebie. Laidi usłyszała gdzieś w pobliżu, po lewej, znajomy ochrypły głos, lecz szum wody wkrótce go zagłuszył.

Mocno objęła najmłodszą siostrę, czując jej płonące policzki. Woda uspokoiła się na chwilę, białe kłęby pary rzedły powoli. Kolejne czarne przedmioty, ciągnące za sobą długie ogony, przefruwały na drugą stronę Rzeki Wodnego Smoka i spadały na wioskę, a dobiegające stamtąd odgłosy eksplozji zlewały się w jeden wielki grzmot, któremu towarzyszyły krzyki kobiet i łoskot walących się budowli. Na przeciwległym nasypie nie było widać żywego ducha, stała tam tylko jedna samotna sofora. Niżej rosły rzędem płaczące wierzby, muskając długimi gałęziami powierzchnię wody. Skąd więc nadlatywały te wszystkie dziwne, przerażające obiekty? Laidi uparcie zadawała sobie to pytanie. Ajajajaj! – jęknął ochryple męski głos, przerywając jej rozmyślania. Przez plątaninę gałęzi dostrzegła zastępcę starosty Szczęśliwej Rezydencji, Simę Ku, wjeżdżającego na most swoim niemieckim rowerem. Czego tam szuka? – zastanawiała się Laidi. Pewnie konia… Sima Ku, kierując rowerem jedną ręką, w drugiej trzymał zapaloną pochodnię. To nie mogło mieć nic wspólnego z koniem – z tym urodziwym źrebakiem, którego rozerwane na sztuki, starte na krwawą miazgę ciało leżało teraz rozrzucone po całym moście, a krew zabarwiła wodę w rzece na czerwono. Sima Ku zahamował gwałtownie i rzucił pochodnię na nasączoną alkoholem stertę mat pośrodku mostu; niebieskie płomienie wystrzeliły w górę, maty błyskawicznie zajęły się ogniem. Sima Ku pokręcił nerwowo kierownicą, lecz nie wsiadł z powrotem na rower. Ścigany przez niebieskie płomienie, w ogromnym pośpiechu zbiegł z mostu, prowadząc swój pojazd; z jego ust płynął nieprzerwanie strumień „Ajajajajaj!". Rozległ się głośny trzask i szeroki kapelusz z trawy poderwał się z głowy Simy Ku jak ptak, zakręcił w powietrzu i wleciał pod most. Starosta puścił rower, zgiął się wpół, zatoczył się i upadł na kamienny bruk. „Trzasktrzasktrzask!" – rozległa się seria przypominających fajerwerki dźwięków. Rozpłaszczony na ziemi Sima Ku czołgał się wytrwale do przodu, przypominając wielką jaszczurkę. Nagle zniknął z pola widzenia, trzaski także ucichły. Cały most stanął w błękitnych płomieniach, te pośrodku strzelały najwyżej; nie towarzyszył im żaden dym. Woda pod mostem zmieniła kolor na niebieski. Fale gorącego powietrza utrudniały Laidi oddychanie, przygniatając jej klatkę piersiową, wysuszając nozdrza na wiór. Wreszcie osłabły, zmieniając się w szumiące podmuchy wiatru. Gałęzie krzewów były wilgotne, jakby spocone, liście pozwijały się, zwiędły.

– Hej wy, japońskie kurduple, pieprzyć wasze siostry! Przekroczyliście most Marco Polo, ale z naszym mostem Ognistego Smoka nie pójdzie wam tak łatwo! – usłyszała okrzyki Simy Ku. – Aa-cha-cha-cha, aa-cha-cha-cha! – śmiał się szyderczo starosta.

Zanim umilkł, na przeciwległym brzegu wyrósł jednocześnie cały rząd żółtych kapeluszy. Po chwili wyłoniły się także żółto odziane postacie ich właścicieli oraz końskie łby wierzchowców. Kilkudziesięciu jeźdźców na wielkich koniach stanęło na nasypie. Mimo że dzieliło ją od nich kilkaset metrów, Laidi zauważyła, że konie są dokładnymi kopiami ogiera Trzeciego Dziadka Fana. Japońskie diabły! Japońskie diabły przybyły, japońskie diabły już tu są!

Japońscy kawalerzyści nawet nie próbowali sforsować stojącego w płomieniach mostu, lecz ruszyli w dół nasypu. Kilkadziesiąt rosłych koni, potrącając się wzajemnie, niezdarnie, lecz żwawo zeszło do rzeki. Przeprawie towarzyszyły pokrzykiwania jeźdźców i parskanie wierzchowców. Konie szybko zanurzyły się w wodzie po pachwiny, fale muskały im brzuchy. Japończycy dosiadali swych rumaków wyprostowani, z uniesionymi głowami, ich twarze bielały w promieniach słońca, nie dało się dostrzec nosów ani oczu. Konie także trzymały łby wysoko, niby w galopie, choć w wodzie było to niemożliwe. Woda miała słodkawą woń, jakby rozpuszczono w niej gęsty, słodki syrop. Kroczyły z wysiłkiem, wzbudzając swoimi ruchami niewielkie błękitne fale, które niby płomienie lizały końską skórę – wydawało się, że to z ich powodu zwierzęta trzymają swoje wielkie, ciężkie łby wysoko w górze i prą wytrwale naprzód; ich ogony unosiły się swobodnie na powierzchni wody. Siedzący w siodłach Japończycy podskakiwali, trzymając oburącz lejce, z nogami wyprostowanymi w strzemionach na kształt znaku „osiem" [8]. Laidi obserwowała konia kasztanowatej maści, podobnej do barwy owocu jojoby, który zatrzymał się pośrodku rzeki, podniósł ogon i wydalił do wody całą serię krągłych grud nawozu. Japończyk szturchał go ponaglająco w boki piętami, lecz koń tylko potrząsał głową i żuł wędzidło.

– Do ataku, bracia! – zabrzmiał okrzyk od strony gęstwiny, zaraz potem rozległ się zduszony odgłos jakby dartej tkaniny, a po nim nierówne – to głośniejsze, to cichsze, to wyższe, to niższe – huki wystrzałów. Czarny przedmiot przedarł się przez obłok białego dymu i wylądował w rzece z grzmotem, podnosząc słup wody. Japończyk na koniu barwy jojoby podskoczył nienaturalnie i przechylił się do tyłu, machając bezładnie krótkimi rękami. Z jego piersi buchnęła fala czarnej krwi, która tryskała na koński łeb i spływała do wody. Koń cofnął się na brzeg, z wody wynurzyły się pokryte mułem przednie nogi i lśniąca oleiście, szeroka pierś. Gdy przednie kopyta znów uderzyły w wodę, chlapiąc naokoło, japoński żołnierz leżał już na wznak na końskim grzbiecie. Żołnierz dosiadający karego konia padł prosto w wodę, głową w dół. Innego Japończyka, na wierzchowcu niebieskawej maści, wybuch wyrzucił z siodła do przodu, lecz żołnierz objął ramionami końską szyję i wisiał tak, straciwszy kapelusz, z głową opartą na szyi zwierzęcia; strużka krwi sącząca się z jego ucha spływała do rzeki. Zapanował chaos. Pozbawione jeźdźców konie zawracały z rżeniem, usiłując przedrzeć się z powrotem na brzeg, z którego wyruszyły. Pozostali przy życiu japońscy żołnierze pochylili się w siodłach, ściskając końskie brzuchy nogami i chwyciwszy wiszące na piersiach lśniące strzelby, otworzyli ogień w kierunku zarośli. Kilkadziesiąt parskających koni, mokrych i brudnych od mułu, rzuciło się w kierunku brzegu. Z ich brzuchów ściekały strugi kropel; zwierzęta brodziły w czerwonawym mule, za ich ogonami od środka rzeki ciągnęły się migoczące, długie smugi.

Łaciaty koń z białą plamką na czole, niosący na grzbiecie bladego żołnierza, wskoczył na brzeg, z chrzęstem ryjąc plażę ciężkimi kopytami. Żołnierz o przymrużonych oczach i wąskich, zaciśniętych ustach, klepiąc lewą ręką koński zad, ze srebrzyście lśniącym mieczem w prawej dłoni ruszył w kierunku zarośli. Shangguan Laidi wyraźnie widziała połyskliwe krople na nosie żołnierza i gęste, grube rzęsy jego łaciatego konia, słyszała odgłos wydychanego nozdrzami powietrza i czuła kwaśny odór końskiego potu. Nagle nad głową zwierzęcia uniosła się smuga czerwonawego dymu, poruszające się energicznie nogi stanęły sztywno w miejscu, lśniącą skórę pokryły niezliczone bruzdy. W końcu nogi ugięły się pod wierzchowcem, a jeździec, który nie zdążył zsiąść, zwalił się wraz z nim w krzaki.

Oddział japońskiej kawalerii, galopując wzdłuż brzegu na wschód, dotarł do miejsca, gdzie siostry Shangguan łowiły krewetki. Jeźdźcy ściągnęli lejce i skręcili w gęstwinę, kierując się na wysoki nasyp. Laidi nie widziała ich. Patrzyła na leżącego na brzegu martwego łaciatego konia, na jego oblepiony krwią i błotem łeb i na wielkie niebieskie ślepia, wpatrzone smutno w błękitne niebo. Ciało bladego żołnierza było do połowy przygniecione końskim; mężczyzna leżał z twarzą w błocie, z dziwnie wykręconą szyją, a jego biała, bezkrwista ręka wyciągała się w stronę wody, jakby chciała coś z niej wyłowić. Gładka plaża była całkiem zryta końskimi kopytami. Pośrodku rzeki leżał trup białego rumaka, kołysząc się na falach – zwłoki przetoczyły się na grzbiet, cztery nogi zakończone wielkimi jak dzbany kopytami sterczały posępnie w górę; chwilę później z pluskiem wylądowały z powrotem w wodzie, czekając na następną okazję, by wycelować w niebo. Koń barwy jojoby, który wcześniej zrobił tak wielkie wrażenie na Laidi, zdryfował już daleko w dół rzeki, ciągnąc za sobą martwego jeźdźca. Może płynie na spotkanie z ogierem Trzeciego Fana? – pomyślała. Była niemal pewna, że to klacz, dawno utracona żona tego pięknego ogiera. Ognisko na kamiennym moście buzowało nadal, lecz płomienie miały teraz barwę żółtą i unosiły się nad nimi smugi białego dymu. Zielonkawe, mocno wygięte przęsło mostu wydawało odgłosy podobne do westchnień i jęków. W oczach Laidi ogarnięty pożarem most zamienił się w wielkiego węża, wijącego się z nieznośnego bólu – stworzenie pragnęło ulecieć gdzieś wysoko, lecz jego głowę i ogon przykuto do ziemi. Biedny most, pomyślała smutno. I biedny niemiecki rower, jedyny nowoczesny mechanizm w Północno-Wschodnim Gaomi, zamieniony przez ogień w kupę pogiętego żelastwa. Nozdrza Laidi wyczuwały wonie prochu, palonej gumy, krwi i błota, które czyniły powietrze gęstym i lepkim; ta brudna mieszanina, wypełniająca jej płuca, mogła lada moment eksplodować. Co gorsza, przypalone gałęzie tuż przed twarzami sióstr pokrywała warstewka tłuszczu, a fala pełnego iskier gorącego powietrza już ruszyła w ich stronę, przypiekając krzaki po drodze z głośnym skwierczeniem. Trzymając Qiudi w ramionach, Laidi zwołała pozostałe dziewczynki, każąc im wybiec z zarośli. Liczyła je, a gdy już wszystkie się zjawiły, z twarzami pokrytymi popiołem, bose, z czerwonymi od gorąca uszami i otępiałymi spojrzeniami, pociągnęła je za sobą, biegnąc w dół nasypu, w stronę spłachetka ziemi, gdzie niegdyś stał dom kobiety z plemienia Hui [9] – fundamenty i resztki gruzów porastało dzikie konopie i rzepień. Wpadłszy w gąszcz konopi, Laidi poczuła, że nogi ma miękkie niby z ciasta; stopy bolały ją jak pokłute cierniami. Płaczące głośno siostry podążały chwiejnie za nią, w końcu przycupnęły w zaroślach i znieruchomiały, obejmując się nawzajem i wtulając twarzyczki w sukienkę najstarszej. Tylko Shangguan Laidi, z podniesioną głową, wpatrywała się z lękiem w żółte płomienie, które opanowały już cały brzeg rzeki.

Mężczyźni w zielonych mundurach, których spotkała wcześniej w krzakach, wybiegali z morza ognia z demonicznym wrzaskiem; ich ubrania płonęły.

– Na ziemię i turlać się! Na ziemię! – usłyszała znajomy głos.

Krzyczący mężczyzna dał przykład pozostałym; turlając się w dół nasypu niczym koło wozu, przypominał kulę ognia. Za nim sturlało się kilkanaście podobnych piorunów kulistych. Płomienie wygasły, z ubrań i włosów unosił się niebieskawy dym. Gustowne mundury, wcześniej koloru szmaragdowej zieleni, przypominającej liście krzewów, całkowicie straciły swój pierwotny wygląd – ciała mężczyzn oblepiały teraz podarte, czarne jak smoła szmaty. Jeden z mężczyzn, który nie padł na ziemię, wciąż biegł naprzód, cały w płomieniach, wrzeszcząc z bólu. Skierował się w stronę konopi, gdzie kryły się siostry. Była tam sadzawka pełna wody, jej brzegi porastały bujne dzikie trawy i rośliny wodne o grubych, mięsistych, bladożółtych liściach i mocnych jak gałęzie krzewów, czerwonawych łodygach, u których szczytu zwieszały się miękkie, różowe pąki. Mężczyzna w płonącym ubraniu rzucił się do sadzawki głową naprzód, chlapiąc na wszystkie strony; stada podrośniętych kijanek, mających lada chwila stracić ogonki, powyskakiwały ze swoich kryjówek wśród wodorostów; kilka białych motyli, które właśnie składały jajeczka na liściach, poderwało się w powietrze i znikło w blasku słońca, jakby roztapiając się w gorących promieniach. Ogień na ubraniu mężczyzny wygasł. Nieznajomy był cały czarny; jego twarz i głowę oblepiała gruba warstwa mułu, na szyi wiła się niewielka dżdżownica. Nie było widać oczu ani nosa, jedynie usta, z których wydobywał się żałosny lament: „O matko, boli, o matko, umieram…" Spomiędzy warg wypełzła złotawa pijawka. Mężczyzna wiercił się w błocie, podnosząc z dna nagromadzone tam od lat opary zgnilizny.

Usmoleni mężczyźni leżeli na ziemi, jęcząc i pomstując, wśród porozrzucanych strzelb i pałek – tylko ten szczupły, o czarnej twarzy, trzymał wciąż swój pistolet.

– Bracia – rzekł z obawą w głosie – musimy uciekać, Japońcy już tu są.

Poparzeni ludzie, jakby nie dosłyszawszy jego ostrzeżenia, wciąż leżeli na ziemi. W końcu dwóch podniosło się chwiejnie, przeszło niezdarnie kilka kroków, po czym upadło z powrotem.

– Uciekamy! – wrzasnął szczupły, kopiąc w pośladek leżącego obok człowieka. Mężczyzna przeczołgał się kilka kroków i ukląkł z wysiłkiem.

– Panie komendancie, moje oczy! – jęczał. – Moje oczy, nic nie widzę!

Laidi dowiedziała się, że czarnolicy mężczyzna jest komendantem.

– Bracia – pokrzykiwał nerwowo – japońskie diabły tu idą, musimy być gotowi!

Na wysokim wschodnim brzegu Laidi dojrzała dwudziestu paru dosiadających wielkich koni japońskich kawalerzystów, jadących w dwóch kolumnach, którzy zbliżali się ku nim wartko niczym fala. Mimo ogarniających cały nasyp płomieni jechali w zwartym porządku; konie biegły jeden za drugim, małymi kroczkami, trzymając wysoko łby. Gdy znaleźli się na wysokości alei Rodziny Chen, koń biegnący na czele oddziału pogalopował w dół nasypu, a pozostałe ruszyły za nim przez sporą otwartą przestrzeń, która służyła rodzinie Sima do suszenia plonów i młócenia zboża – ziemię gładką i twardą, pokrytą złocistym piaskiem. Na tym terenie mogli przyśpieszyć: jeźdźcy pochylili się w siodłach, konie sadziły wielkie kroki, galopując w długim szeregu. Wszyscy żołnierze trzymali wysoko lśniące miecze o wąskich ostrzach i wznosząc okrzyki, pędzili naprzód jak wicher.

Komendant uniósł pistolet, wycelował w kierunku japońskiego oddziału i oddał strzał; z lufy uleciał biały obłoczek dymu. Następnie rzucił broń i kulejąc na jedną nogę, dokuśtykał pośpiesznie w pobliże miejsca, gdzie ukrywały się siostry Shangguan. Koń morelowej maści niemal otarł się o niego, jednocześnie dosiadający go Japończyk pochylił się i ciął mieczem tuż obok jego głowy. Rzucając się do przodu, komendant uratował głowę, lecz japoński miecz trafił go w ramię i odciął kawałek ciała, który poszybował w powietrzu i upadł na ziemię. Laidi patrzyła na ten skrawek mięsa wielkości dłoni, trzepocący się na ziemi jak obdarta ze skóry żaba. Komendant wrzasnął, skulił się i przeturlał kilka razy, po czym podpełzł pod wielki rzepień i legł nieruchomo. Jeździec na morelowym koniu pokręcił się w miejscu, po czym ruszył w stronę wysokiego mężczyzny z mieczem w ręku. Na twarzy piechura malowało się śmiertelne przerażenie; trzymał oręż niepewnie, jakby zamierzając się na koński łeb. Koń od razu powalił go na ziemię przednimi kopytami, a tymczasem japoński żołnierz, pochylając się w siodle, jednym cięciem rozpłatał mu głowę. Białawy mózg ochlapał spodnie Japończyka. Niemal w okamgnieniu wszyscy mężczyźni, którzy zdołali wydostać się z płonącego gąszczu, znaleźli się na tamtym świecie. Japończycy z zapałem wdeptywali ich ciała w ziemię końskimi kopytami.

Od strony sosnowego zagajnika na zachód od wioski nadjechał kolejny oddział kawalerii, a za nim nadciągnął tłum brązowo odzianej piechoty. Obie jednostki połączyły się i ruszyły w kierunku wioski z południa na północ. Piechurzy z czarnymi, lśniącymi strzelbami na ramionach, w hełmach, podążali za kawalerią; wojsko zalewało wieś jak szarańcza. Ogień na wale dogasał, kłęby czarnego dymu wzbijały się w niebo. W miejscu, gdzie znajdował się brzeg, Laidi widziała tylko czarną jak smoła ciemność; z resztek krzaków unosił się całkiem przyjemny zapach spalenizny. Nieprzeliczone stada much pojawiły się znikąd, jakby spadły z nieba i obsiadły potratowane, zmasakrowane ciała, kałuże krwi, liście roślin i ubranie komendanta. Owady pokryły szczelnie wszystko w zasięgu wzroku dziewczyny.

Piekącymi oczami o klejących się powiekach patrzyła na ten do niczego niepodobny widok: odrąbane końskie nogi i łby z powbijanymi nożami, nadzy mężczyźni z wielkimi siusiakami wystającymi spomiędzy nóg, odcięte głowy, turlające się po ziemi i gdaczące jak kwoki, małe rybki na różowych nóżkach, skaczące po liściach tuż przed jej twarzą. Lecz najbardziej przeraził Laidi komendant, którego już dawno miała za martwego – podniósł się powoli na kolana, odszukał na ziemi kawałek mięsa, który odcięto mu z ramienia, rozprostował go i przylepił do rany. Skrawek po chwili odpadł z powrotem i wylądował w kępie trawy. Komendant podniósł go, uderzył o ziemię kilka razy; wreszcie kawałek ciała znieruchomiał, jakby uszło z niego życie. Następnie komendant oddarł skrawek materiału z nadpalonego ubrania i starannie zawinął swoją własność.

8

Hałasy dobiegające z podwórza obudziły Shangguan Lu z odrętwienia. Beznadziejnym wzrokiem patrzyła na swój niezmiennie obrzmiały brzuch i na własną krew, która zalała już połowę kangu. Rozsypany przez teściową pył zamienił się w lepkie, krwawe błoto. Niewyraźne odczucie nagle nabrało konkretnego kształtu: z powały sfrunął nietoperz o różowych skrzydełkach, a na czarnej ścianie powoli uwypuklił się zarys czerwonawej twarzyczki – była to twarz zmarłego chłopczyka. Tępy ból zastąpił rozrywające ciało skurcze; rodząca ze zdziwieniem odkryła, że spomiędzy jej nóg wystaje mała stópka o jasnych paznokietkach. To już koniec, pomyślała, koniec ze mną. Myśląc o śmierci, poczuła dojmujący smutek. Wyobraziła sobie swoje ciało, wkładane do lichej trumienki, zmarszczone brwi i zagniewaną twarz teściowej, milczącego, strapionego męża – tylko jej siedem córeczek, stojących dookoła trumny, płakało głośno z żalu.

Potężny głos teściowej zagłuszył lamenty córek. Shangguan Lu otworzyła oczy; wizja zniknęła. Przez okno wpadało jasne światło i pachnące soforą powietrze. Pszczoła tłukła się o papierowe pokrycie.

– Nie kłopocz się myciem rąk, Trzeci Fanie – usłyszała głos teściowej. – Widzisz, moja drogocenna synowa jeszcze nie urodziła dziecka i też zaczęła od nogi… Pomożesz nam je wyciągnąć, prawda?

– Co za pomysł! Droga szwagierko, nie opowiadaj bzdur. Trzeci Fan jest końskim doktorem, jak może odbierać ludzkie porody?

– Ludzie są całkiem podobni do zwierząt.

– Możesz mi dać mniejszą zapłatę. I przynieś już wody, żebym mógł umyć ręce. Nie bój się wydatków, szwagierko, po prostu poproś o pomoc Ciotkę Sun.

– Nie udawaj, że nie wiesz, że nie żyję w zgodzie z tą starą wiedźmą! – zagrzmiała teściowa. – W zeszłym roku ukradła mi kurę!

– No dobrze, jak sobie chcesz, w końcu to twoja synowa, a nie moja żona rodzi – przyznał Trzeci Fan. – Moja żonka sama jeszcze się wierci w brzuchu u mojej teściowej! – rzekł ze śmiechem. – Tylko nie zapomnij o dobrej wódce i świńskim łbie, bo zaraz uratuję kolejne życie w twojej rodzinie!

Teściowa zmieniła ton.

– Trzeci Fanie – rzekła smutno – tylko postaraj się, proszę… Jak mawiali starożytni, bądź miłosierny dla innych, a prędzej czy później spotka cię nagroda. Poza tym tam na ulicy biegają i strzelają – gdybyś teraz wyszedł z domu, jeszcze byś wpadł na jakiegoś Japońca…

– No, dosyć gadania – rzekł Trzeci Fan. – Jesteśmy sąsiadami od tylu lat, że zrobię dla was wyjątek. Ale na początek postawmy sprawę jasno: co prawda, ludzie przypominają zwierzęta, ale jednak życie ludzkie więcej znaczy dla Niebios niż zwierzęce…

Shangguan Lu usłyszała zbliżające się kroki, którym towarzyszyły odgłosy wydmuchiwania nosa. O nie – teść, mąż i ten podejrzany typ Trzeci Fan mają wejść do mojego pokoju i oglądać mnie nagą? Poczuła gniew i wstyd, przed oczami latały jej płaty podobne do chmur. Chciała usiąść, poszukać jakiegoś ubrania, lecz leżała w kałuży krwi, nie mogąc się poruszyć. Z oddali dobiegały jakieś huki, a w przerwach między nimi – jakieś tajemnicze, a jednocześnie znajome hałasy, jakby odgłosy krzątaniny mrowia małych zwierzątek albo zgrzytania niezliczonych ząbków… Gdzie ja słyszałam coś podobnego? – zastanawiała się intensywnie. Nagle w jej umyśle zapłonęło światełko zrozumienia i stopniowo urosło w wielką jasność, która wydobyła z mroku pamięci wspomnienie plagi szarańczy sprzed kilkunastu lat: ciemnoczerwone roje owadów przesłoniły wtedy całe niebo i zalały wszystko niczym powódź; szarańcza pożarła do ostatka wszystkie liście, nawet korę wierzb. Złowrogi chrzęst tysięcy poruszających się szczęk przeszywał ją strachem do szpiku kości. Szarańcza wróciła, pomyślała z przerażeniem i wpadła w głęboką studnię rozpaczy. O Panie Niebios, pozwól mi umrzeć, nie zniosę już więcej… Wielki Boże, Matko Boska, ześlijcie życiodajny deszcz i boską światłość, ratujcie moją duszę… W tej najcięższej godzinie znalazła w sobie odrobinę nadziei i modliła się jednocześnie do najwyższych bóstw Chin i największego Boga Zachodu. Modlitwa zmniejszyła ból ciała i duszy. Wspominała rudowłosego, niebieskookiego pastora Malloya, serdecznego jak brat i kochającego jak ojciec. Tamtego dnia, na wiosennej trawie, pastor mówił jej, że chiński Pan Niebios i zachodni Pan Bóg są tym samym, tak jak dwie strony jednej dłoni, jak nenufar i lilia wodna. Jak siusiak i ptaszek, pomyślała z zawstydzeniem. Był już początek lata, a ona stała w soforowym gaju; jego członek prężył się tak dumnie… Wielka obfitość różnobarwnych kwiatów tańczyła wokół niej, mocny zapach odurzał niczym wino. Czuła, że sama unosi się w powietrzu jak obłok, jak piórko. Z bezgraniczną wdzięcznością patrzyła na poważną i uduchowioną, a zarazem serdeczną i dobrotliwą, uśmiechniętą twarz pastora Malloya, a jej oczy wypełniły się łzami.

Gdy zamknęła powieki, słone krople popłynęły z kącików oczu ku uszom. Drzwi izby stanęły otworem.

– Matko Laidi – usłyszała cichy, łagodny głos teściowej. – Co z tobą? Musisz się postarać, dziecko. Nasza oślica już urodziła malutkiego, żwawego mułka – jeśli i ty urodzisz nam dzieciątko, nasza rodzina zazna prawdziwej pełni szczęścia. Możesz oszukać matkę i ojca, ale nie oszukasz lekarza. Wszystko jedno, czy położnik jest kobietą, czy mężczyzną. Zawołałam ci Trzeciego Fana na pomoc.

Rzadko słyszana w głosie teściowej serdeczność wzruszyła synową. Otworzyła oczy i patrząc w jej twarz otoczoną złotą poświatą, skinęła głową. Teściowa pokiwała ręką w stronę drzwi.

– Trzeci, chodź tu.

Trzeci Fan, uważany przez Shangguan Lu za podejrzanego typa, wszedł do izby z poważną miną, starając się zrobić godne wrażenie, lecz natychmiast odwrócił wzrok, jakby zobaczył coś naprawdę okropnego; z jego twarzy w jednej chwili odpłynęła cała krew.

– Szwagierko – rzekł, pochylając głowę – podnieś swą szlachetną rękę i… oszczędź mnie. Choćbyś groziła Trzeciemu Fanowi śmiercią, Trzeci Fan i tak nie podejmie się tego zadania.

Mówiąc to, cofał się w kierunku wyjścia, nie odrywając przerażonego wzroku od leżącej Shangguan Lu; w końcu wybiegł pośpiesznie na zewnątrz. W drzwiach zderzył się z Shangguanem Shouxi, który właśnie wtykał głowę do środka. Shangguan Lu z niesmakiem dostrzegła charakterystyczny, szczurzy wyraz na pociągłej twarzy męża. Teściowa wybiegła pośpiesznie za Trzecim Fanem.

– Trzeci Fanie, ty pieprzony psie! – wrzasnęła.

Gdy mąż Shangguan Lu po raz kolejny zajrzał do izby, jego żona zebrała wszystkie siły, uniosła rękę i pomachała mu.

– Chodź no tu, sukinsynu! – zabrzmiało wypowiedziane lodowatym tonem zdanie; Shangguan Lu nie była wcale pewna, czy pochodziło z jej ust. Nie czuła już nienawiści ani gniewu, więc skąd ta obelga? „Sukinsynu" – ach tak, chodzi przecież o teściową, która jest prawdziwą suką, starą suką…

– Wołałaś mnie? – spytał Shangguan Shouxi, który stał obok kangu i patrzył w okno z zakłopotaną miną. – O co chodzi?

Shangguan Lu popatrzyła nie bez współczucia na tego mężczyznę, z którym przeżyła dwadzieścia jeden lat i odczuła nagłe ukłucie poczucia winy. Morze soforowego aromatu falowało w delikatnych podmuchach wiatru…

– To dziecko… nie jest twoje… – wyszeptała głosem słabszym niż najcieńszy włosek.

– Matko moich dzieci – jęknął Shangguan Shouxi przez łzy – nie umieraj, proszę… Pójdę po Ciotkę Sun…

– Nie… – popatrzyła na męża błagalnie. – Proszę, zawołaj pastora Malloya…

Na podwórzu Shangguan Lü, przeżywając katusze niemal tak wielkie, jak gdyby odcinano jej kawałek ciała, wyjęła z kieszeni zawinięty w natłuszczony papier pakunek, odwinęła go warstwa po warstwie i wydobyła wielkiego dolara. Chwyciła pieniądz mocno w dwa palce, kąciki jej ust rozeszły się w okropnym grymasie, oczy nabiegły krwią, słońce dodało złowrogiego blasku jej siwym włosom. Nagle, nie wiadomo skąd, pojawił się czarny dym, a powietrze nagrzało się tak, że prawie parzyło. Od północy, od strony Rzeki Wodnego Smoka, dobiegał zgiełk pomieszanych odgłosów; pociski ze świstem przecinały powietrze.

– Fanie Trzeci – powiedziała Shangguan Lü – naprawdę możesz bezczynnie patrzeć na ludzką śmierć? Prawdę powiadają, że nie ma nic bardziej zabójczego niż żądło szerszenia ani nic twardszego niż serce lekarza. I że za pieniądze nawet diabeł poruszy młyński kamień… Fanie Trzeci, tego dolara noszę na własnej piersi już dwadzieścia lat. Jest twój, w zamian za życie mojej synowej!

Włożyła Trzeciemu Fanowi monetę do ręki. Trzeci Fan wypuścił ją na ziemię, jakby to był kawałek rozgrzanego do czerwoności żelaza. Jego tłusto lśniąca twarz pokryła się potem, policzki drgały tak silnie, że oczy, usta, nos i uszy poruszały się wraz z nimi. Zarzucił torbę na ramię.

– Szwagierko! – krzyknął. – Pozwól mi odejść…

Mogę nawet paść przed tobą na kolana i bić pokłony…

Był już prawie przy bramie, gdy natknął się na nagiego do pasa Shangguana Fulu, który właśnie wbiegał na podwórze, w jednym bucie, z chudą piersią, umazaną jakąś zieloną, podobną do smaru substancją, jakby miał tam ogromną otwartą ranę.

– Gdzieś ty był, stary niedołęgo? – wrzasnęła wściekła Shangguan Lü.

– Starszy bracie, co tam się wyrabia? – dopytywał się nerwowo Trzeci Fan.

Shangguan Fulu, nie zwracając uwagi na wrzaski żony i pytania Fana, stał i uśmiechał się głupkowato, wydając dziwaczne dźwięki: de, de, da, da, niczym stado kur dziobiących ziarno z glinianej misy.

Shangguan Lü chwyciła podbródek męża i poruszała nim na wszystkie strony, raz w poziomie, raz w pionie. Nieco białawej śliny pociekło mu z ust. Zakaszlał, splunął, w końcu się uspokoił.

– No, stary, co tam się dzieje?

Shangguan Fulu popatrzył na żonę z rozpaczą.

– Japońska kawaleria, przeszli na drugi brzeg… – wyjąkał, krzywiąc się w płaczliwym grymasie.

Zagrzmiał głuchy tętent koni. Zesztywnieli. Stado szarych srok o białych ogonach przeleciało nad podwórzem, skrzecząc przeraźliwie. Kolorowe szyby w oknach kościelnej wieży pękły bezgłośnie, odłamki szkła zamigotały w słońcu. Po krótkiej chwili odgłos eksplozji przetoczył się po okolicy niczym łoskot żelaznych kół. Podmuch gorąca przewrócił Trzeciego Fana i Shangguana Fulu, jakby byli źdźbłami prosa. Shangguan Lü ledwie trzymała się na nogach, opierając się plecami o ścianę. Ozdobny komin z czarnej gliny sturlał się z dachu, runął na ceglany chodnik tuż przed nią i z trzaskiem rozpadł się w stertę glinianego żwiru.

Shangguan Shouxi wybiegł z izby, wołając płaczliwie:

– Matko! Ona umiera, umiera! Idź po Ciotkę Sun… Shangguan Lü spojrzała na syna surowo.

– Jeśli komuś śmierć pisana, to i tak umrze. A jak nie, to będzie żył! Mężczyźni słuchali, nie rozumiejąc, wpatrzeni w starszą kobietę, z oczyma pełnymi łez.

– Trzeci Fanie – spytała – czy masz jeszcze to specjalne lekarstwo na ciężkie porody? Jeśli tak, to podaj jedną flaszkę mojej synowej, a jak nie – idź do diabła!

Nie czekając na odpowiedź, pokuśtykała w stronę bramy z podniesionym czołem, nie patrząc na nikogo.

9

Rankiem piątego dnia piątego miesiąca księżycowego tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku w największej wiosce powiatu Północno-Wschodniego Gaomi Shangguan Lü, nie zważając na świszczące w powietrzu pociski i dochodzące z oddali potężne huki eksplozji, przeprowadziła przez próg rodzinnego domu swojego największego wroga – Ciotkę Sun, by pomogła jej synowej w trudnym porodzie. Gdy obie przechodziły przez bramę, w pobliżu mostu na Rzece Wodnego Smoka japońscy kawalerzyści wdeptywali w ziemię trupy partyzantów.

Ojciec rodziny, Shangguan Fulu, stał na podwórzu razem z synem i Trzecim Dziadkiem Fanem, miejscowym weterynarzem, który dumnie dzierżył flaszkę pełną oleistego, zielonego płynu.

Gdy Shangguan Lü pojawiła się wraz z Ciotką Sun, do trzech mężczyzn dołączył rudowłosy pastor Malloy w obszernym czarnym kaftanie, z ciężkim, blaszanym krucyfiksem na piersi. Pastor stanął pod oknem izby Shangguan Lu i z uniesionym podbródkiem, z twarzą zwróconą ku słońcu, zaintonował w gdaczącym dialekcie Północno-Wschodniego Gaomi słowa modlitwy:

– Jezu miłosierny, Panie w Niebiosach, zmiłuj się nad nami. Błagam, wyciągnij swą miłosierną rękę ku twemu pokornemu słudze i jego przyjaciołom w ten trudny i bolesny czas. Daj nam siłę, daj nam odwagę i spraw, by ta kobieta urodziła swoje drogocenne dziecię, by koza miała zawsze dość mleka, a kury znosiły dużo jaj, by ciemność przesłoniła oczy niegodziwców, by ich strzelby się pozacinały, a konie pobłądziły i wywiodły ich na bagna. O Panie, niechaj wszystkie winy spadną na moją głowę, przyjmę na siebie całe cierpienie i ból tego świata.

Pozostali mężczyźni stali uroczyście, zasłuchani w słowa modlitwy. Na ich twarzach znać było wielkie wzruszenie.

Ciotka Sun, uśmiechając się ironicznie, przekroczyła próg, spychając pastora Malloya na bok. Pastor zachwiał się i wytrzeszczając oczy, wypowiedział swoje „amen", po czym przeżegnał się na zakończenie modlitwy.

Srebrne, lśniące włosy Ciotki Sun były gładko zebrane w kok z tyłu głowy i spięte srebrną, błyszczącą ozdobną szpilką, po obu stronach koka sterczały pałeczki moksy. Miała na sobie wykrochmalony na sztywno krótki kitel z białego płótna, z asymetrycznym zapięciem; spomiędzy dwóch guzików w okolicy pachy wystawała biała chusteczka. Czarne spodnie kobiety były związane nad kostkami, a stopy kryły się w ozdobionych czarnym haftem zielonych pantofelkach na białej podeszwie. Jej ciało wydzielało świeżą woń mydła. Miała wystające kości policzkowe, wydatny nos, wargi zaciśnięte w prostą linię; w głębokich, kształtnych oczodołach tkwiła para mocno błyszczących oczu. Szlachetna, dostojna figura starszej pani kontrastowała z pulchną, przysadzistą sylwetką Shangguan Lü.

Shangguan Lü wyjęła flaszkę z zielonym płynem z ręki Trzeciego Fana i podeszła do Ciotki Sun.

– Droga Babciu – rzekła uprzejmie – oto lekarstwo Fana na ciężkie porody, czy zechce pani je podać mojej synowej?

– Pani Shangguanowa – powiedziała Ciotka Sun z niesmakiem, obrzucając rozmówczynię lodowatym spojrzeniem pięknych oczu, a następnie mierząc wzrokiem obecnych na podwórzu mężczyzn. – To w końcu ja mam odbierać ten poród czy Trzeci Fan?

– Proszę się nie gniewać, Pani Babciu. Mówią, że gdy choroba, każdy lekarz się przyda, a głodne niemowlę każda pierś nakarmi – odrzekła spokojnie Shangguan Lü, starając się ze wszystkich sił zachować grzeczność. – Oczywiście że teraz to panią proszę o pomoc. Gdybym nie była w wielkiej potrzebie, nie śmiałabym niepokoić tak znamienitej osoby.

– Czy to nie pani opowiadała, że kradnę jej kurczaki? – rzuciła Ciotka Sun. – Kiedy ja odbieram poród, nikt inny nie ma prawa się wtrącać!

– Naturalnie, będzie tak, jak pani sobie życzy – odparła posłusznie Shangguan Lü.

Ciotka Sun wyjęła zza paska kawałek czerwonej tkaniny i przywiązawszy go do ramy okiennej, wkroczyła dumnie do domu. Przestępując przez próg izby, odwróciła głowę w kierunku Shangguan Lü.

– Proszę za mną, pani Shangguanowa.

Trzeci Fan podbiegł do okna, zdjął z parapetu butelkę z zielonym płynem, postawioną tam przez Shangguan Lü i wcisnął lek do swojej skórzanej torby. Nie pożegnawszy się nawet z oboma Shangguanami, ruszył biegiem w stronę bramy.

– Amen! – oznajmił pastor Malloy, czyniąc powtórnie znak krzyża na piersi, a następnie przyjaźnie skinął głową w kierunku dwóch Shangguanów.

Z wnętrza dobiegł głośny okrzyk Ciotki Sun, a zaraz potem – ochrypłe wycie Shangguan Lu.

Shangguan Shouxi kucnął, zasłaniając uszy dłońmi. Jego ojciec z rękoma splecionymi za plecami przechadzał się po podwórku tam i z powrotem, nerwowo, ze spuszczoną głową, jakby szukał na ziemi jakiegoś zgubionego przedmiotu.

Pastor Malloy, z oczami utkwionymi w zasnute mgłą i dymem błękitne niebo, powtarzał szeptem swoją modlitwę.

Ze stajni w zachodnim skrzydle domu wyszło na chwiejnych nogach nowo narodzone mulątko; jego wilgotna skóra lśniła jedwabiście. W chwili gdy rozległy się zawodzenia Shangguan Lu, wyłoniła się także jego umęczona matka – oślica. Z uszami na sztorc i ogonem wciśniętym między nogi, podeszła z wysiłkiem do kadzi z wodą, stojącej pod drzewem granatu i lękliwie spojrzała w stronę mężczyzn na podwórzu. Nikt nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi. Shangguan Shouxi płakał, zakrywając oczy rękami, Shangguan Fulu dalej kręcił się gorączkowo po podwórku, pastor Malloy modlił się z zamkniętymi oczami. Oślica zanurzyła pysk w kadzi i piła z głośnym siorbaniem. Zaspokoiwszy pragnienie, podeszła powoli do podpory uplecionej ze słomy, na której wspierały się pędy orzecha ziemnego, obnażyła zęby i zaczęła żuć.

Ciotka Sun włożyła rękę do kanału rodnego Shangguan Lu, zamierzając wyciągnąć na zewnątrz drugą nóżkę płodu. Rodząca wrzasnęła i zemdlała. Ciotka Sun nasypała jej w nozdrza szczyptę żółtego proszku, chwyciła obiema rękami maleńkie nóżki i czekała spokojnie.

Shangguan Lu jęknęła i odzyskała przytomność, po czym kichnęła, a jej ciałem zaczęły wstrząsać konwulsje. Wygięła się w łuk, następnie opadła ciężko na kang, a czekająca tylko na tę chwilę Ciotka Sun błyskawicznie wyciągnęła noworodka na zewnątrz; jego podługowata główka wyślizgnęła się z matczynego łona z cmoknięciem, głośnym niczym wystrzał z armaty. Świeża krew ochlapała biały kitel ciotki.

Z ręki Ciotki Sun zwisało purpurowe żeńskie niemowlę.

Shangguan Lü biła pięściami we własną pierś i lamentowała.

– Proszę nie ryczeć, tam w środku jest drugie! – krzyknęła z oburzeniem Ciotka Sun.

Brzuch Shangguan Lu wpadł w konwulsyjne, przerażające drgawki. Świeża krew buchała falami spomiędzy jej nóg, w końcu za którymś razem wydobył się stamtąd porośnięty delikatnym meszkiem noworodek. Shangguan Lü, dojrzawszy między nóżkami dziecka maleńki, podobny do robaka twór, padła z łomotem na kolana przed kangiem.

– Jaka szkoda, następne martwe dziecko – rzuciła Ciotka Sun obojętnie.

Shangguan Lü zakręciło się w głowie i uderzyła czołem o krawędź łóżka. Opierając się o kang, wstała z wysiłkiem. Spojrzała na szarą jak kamień twarz synowej, jęknęła boleśnie i wyszła z izby.

Na podwórzu niepodzielnie panowała śmierć. Ciało syna Shangguan Lü spoczywało oparte o ziemię kolanami i długim kikutem szyi, z którego krew płynęła krętym strumykiem; obok stała na sztorc głowa, na martwej twarzy zastygł wyraz śmiertelnego przerażenia. Mąż Shangguan Lü gryzł bruk na ścieżce – jedno ramię przygniótł własnym brzuchem; drugie, wyprostowane, leżało wyciągnięte do przodu. Na potylicy ziała ogromna rana, biało-czerwona substancja wydostawała się na ścieżkę. Pastor Malloy klęczał na ziemi, czyniąc na piersi znak krzyża i wypluwał, jedno po drugim, bełkotliwe zdania w obcym języku. Dwa ogromne konie, z lejcami na grzbietach, skubały słomiane podpory, a oślica wraz z maleńkim mułkiem kryła się za załomem muru. Malec chował łebek w matczynej pachwinie, a jego łysy ogonek wił się nerwowo jak wąż. W pobliżu stało dwóch Japończyków, jeden wycierał chusteczką miecz, drugi ciął podpory, a zasiane w zeszłym roku orzeszki, których co najmniej tysiąc funtów dałoby się sprzedać tego lata na targu, sypały się z chrzęstem na ziemię. Konie chrupały orzeszki ze spuszczonymi łbami, wymachując ogonami radośnie.

Shangguan Lü poczuła, że ziemia ucieka jej spod nóg. Chciała biec naprzód, na ratunek mężowi i synowi, lecz jej ciężkie ciało osunęło się na ziemię niczym walący się mur.

Ciotka Sun wyminęła pośpiesznie nieprzytomną Shangguan Lü i równym krokiem ruszyła w kierunku bramy. Japończyk o bardzo szeroko rozstawionych oczach i krótkich, rzadkich brwiach rzucił chusteczkę i stanął jej sztywno na drodze, mierząc ostrzem miecza prosto w serce kobiety. Z bezczelną miną wybełkotał coś niezrozumiale. Ciotka Sun spojrzała na niego z niewzruszonym spokojem, uśmiechając się kpiąco. Zrobiła krok do tyłu, a japoński żołnierz postąpił krok naprzód. Cofnęła się o kolejne dwa kroki, a on posunął się o dwa kroki do przodu. Końcem ostrza lśniącego miecza wciąż dotykał jej piersi. W końcu zirytowana jego uporem Ciotka Sun odepchnęła ostrze na bok, a jej kształtna stopa wystrzeliła w powietrze i uderzyła Japończyka w nadgarstek. Miecz runął na ziemię. Ciotka Sun rzuciła się do przodu i spoliczkowała przeciwnika. Żołnierz zawył boleśnie i złapał się za twarz. Z obnażonym mieczem w ręku zbliżył się drugi. Celował w głowę Ciotki Sun, ale ta wykonała błyskawiczny unik, chwyciła go za przegub i wybiła mu oręż z dłoni. Wymierzyła kolejny siarczysty policzek, pozornie niemal bez użycia siły, lecz twarz Japończyka spuchła w mgnieniu oka.

Ciotka Sun podążyła w kierunku wyjścia, nie oglądając się za siebie. Japończyk strzelił. Kobieta znieruchomiała, po czym osunęła się na ziemię tuż przed bramą posesji Shangguanów.

Około południa w obejściu zaroiło się od Japończyków. Kawalerzyści znaleźli w stodole kosz i wygarniali nim na ulicę orzeszki, by nakarmić swoje wyczerpane jazdą konie. Dwaj żołnierze pojmali pastora Malloya. Japoński lekarz wojskowy w okularach w złotej oprawie na bladym nosie wszedł w ślad za swoim dowódcą do domu, do izby Shangguan Lu. Zmarszczył brwi, otworzył swoją lekarską torbę, naciągnął rękawiczki i przeciął lśniącym ostrzem dwie pępowiny. Podniósł chłopczyka i klepał tak długo w małe plecki, aż niemowlak wydał ochrypły krzyk, podobny do kociego wrzasku. Odłożył chłopca i zabrał się do dziewczynki, w podobny sposób budząc ją do życia. Zdezynfekował kikuty pępków jodyną i zawinął oba noworodki w białe, cienkie bawełniane płótno. W końcu zrobił Shangguan Lu dwa zastrzyki hamujące krwotok. W czasie gdy lekarz ratował życie noworodkom i położnicy, japoński korespondent wojenny robił im zdjęcia pod różnymi kątami. Miesiąc później zdjęcia ukazały się w japońskiej gazecie jako dowód przyjaznych stosunków chińsko-japońskich.

Загрузка...