Rozdział 16

Żagiel załopotał i zgasł, straciwszy wiatr. Naywir sprawnie go zrefował, a Domah przesunął się na dziób, by wyskoczyć i wciągnąć łódź na brzeg. W tym miejscu odpływ odsłonił wąski kawałek plaży, mieli więc szansę na spędzenie nocy na stałym lądzie, a nie jak poprzednio w rozkołysanej łupinie milę od brzegu.

Amoneria była wyjątkowo niegościnna dla statków. Tylko ujścia rzek i okolice Kamany sprzyjały żeglarzom, reszta plaż wyglądała jak tutaj, stromy klif i wąski pasek kamienistego gruntu regularnie zalewany i odsłaniany w rytm przypływów i odpływów oceanu. To była jedna z przyczyn izolacji wyspy. Z drugiej strony, jeśli ktoś miał odrobinę determinacji i solidną linę, na klify dało się wspiąć, więc opłacało się korzystać z morskich szlaków dookoła wyspy.

Zacumowali i po chwili bezowocnego poszukiwania suchego kawałka gruntu postanowili spędzić noc w łodzi. Lepsze to niż kolejna noc żeglowania w ciemności, a Altsin nie ufał swoim umiejętnościom aż tak, by ryzykować spotkanie z podwodnymi skałami.

Łódź miała dwadzieścia cztery stopy długości, prawie osiem szerokości i była typową dla tych wód rybacką krypą, solidną, ciężką, zaopatrzoną w trójkątny żagiel i porządny ster. Wypożyczenie jej zapewne sporo kosztowało, ale skoro przeor mógł w ten sposób szybko i bez rozgłosu pozbyć się swojego „problemu”, to zapewne cena nie grała roli. Poza tym złodziej nie zdziwiłby się, gdyby starzec wystawił za to rachunek Radzie Kamany.

Całe szczęście ów „problem”, którego pozbywano się z miasta, nie sprawiał im kłopotów. Co prawda minęło prawie dziesięć dni od rozmowy z Enrohem, zanim dziewczyna nabrała sił na tyle, by sprostać trudom podróży, ale dzięki temu był z niej pożytek na pokładzie. Razem z Naywirem wciągała żagiel, pomagała sprzątać pokład, a nawet potrafiła zasiąść za sterem i trzymać łódź na kursie, kierując się położeniem słońca. Ale poza tym zachowywała dystans. To znaczy zarekwirowała dla siebie cały dziób łodzi, zaznaczając granicę nożem wbitym w ławkę, odzywała się półsłówkami, i to tylko wyraźnie pytana, i spędzała większość czasu ze wzrokiem wbitym w przesuwający się za lewą burtą brzeg.

Co zdumiewające, najbardziej swobodnie zachowywała się w pobliżu Domaha, jakby olbrzym był jej dobrotliwym wujkiem. Raz czy dwa razy nawet odezwała się do niego pierwsza, choć to, że on nie znał jej języka, a ona nie mówiła po meekhańsku, ograniczało ich rozmowy do kilku mruknięć i uśmiechów bardziej nawet niż ślub milczenia, który wciąż wiązał zakonnikowi usta.

No cóż, zazwyczaj wystarczy, że ludzie nie próbują się pozabijać.

Jeśli chodzi o żeglowanie, obaj mnisi okazali się pojętnymi i pilnymi uczniami. Od tej strony Altsin nie przewidywał większych kłopotów z dotarciem na Półwysep Conhtyjski. Jutro, najpóźniej pojutrze miną ujście Maluaryny, a dwa dni później powinni dotrzeć do ziem Uwerunków. Tam wysadzą dziewczynę i zawrócą, a ponieważ z powrotem będzie ich wspierał morski prąd, droga powinna im zająć dzień mniej niż żegluga na południe. Do tego sprzyjała im pogoda, było ciepło, w Kamanie niektórzy twierdzili, że to najcieplejsza wiosna od wielu lat. Aura była niemal letnia, deszcze nie padały, a ocean nie smagał wyspy zwyczajowymi sztormami.

W sumie mieli przed sobą miłą wycieczkę.

Zanim położyli się spać, obejrzał klif. Wysoka na sto stóp ściana nie kryła żadnej ścieżki, która mogłaby do nich przywieść nieproszonych gości, niemniej postanowił, że będą trzymać warty. Dłuższy kawałek liny potrafi zastąpić skrzydła, a miejscowi mogliby poderżnąć im gardła, zanim zorientowaliby się, że mają do czynienia z mnichami. A na pewno zrobiliby to, jeśliby odkryli, że jeden z „braci” to dziewczyna zza rzeki. Prawda wyglądała tak, że uwzględniając skomplikowane plemienne relacje między Seehijczykami, Ynao będzie bezpieczna dopiero w swoim własnym klanie.

Altsin wziął pierwszą wartę, świadomy, że na razie i tak nie uśnie. Na morzu, jak zwykle, to, co dręczyło go od czasu tej nieszczęsnej wyprawy do Świątyni Miecza, wyciszało się i milkło. Może sprawiała to ciężka praca, potrzeba obserwacji wiatru, żagla, steru, nadchodzących fal, nieustanna koncentracja i skupienie, przez które był zbyt zmęczony, by myśleć o własnych lękach. A może obcowanie z bezkresem, jakim był ocean, nawet półboski byt wpędzało w zdumienie. Gdyby istniała pewność, że tak będzie zawsze, Altsin zaciągnąłby się na statek i nie schodził z niego przez lata. Ale ostatnia taka próba nie skończyła się dobrze, poza tym to byłoby tchórzostwo, odsunięcie problemu. Ten sukinsyn nie miał prawa dłużej przebywać w jego głowie. I lepiej, żeby to szybko zrozumiał.

Ale teraz chodziło o coś innego.

Odkąd znaleźli się w łodzi, miał silne, coraz silniejsze poczucie straty, połączone z narastającym podskórnym lękiem. Owszem, nagłe emocje i pragnienia nie atakowały go już niespodziewanie, a zamiast tego czuł się jak człowiek ubrany w wiele warstw mokrej odzieży, która z każdym ruchem wysysa z niego energię. Jednak wciąż nie potrafił skonkretyzować źródła tego lęku, poza tym, że w jakiś nieokreślony sposób jest on związany z wyspą. I to nie z mityczną Doliną Ouma, choć strach przed jakimś plemiennym, lecz bez wątpienia potężnym bożkiem byłby zrozumiały u niepełnosprawnego awenderi. Nie. Chodziło o wyspę jako całość.

W sumie po raz pierwszy oddalił się tak znacznie od Kamany, a ona była zbyt… kontynentalna, aby wyraźnie ujrzeć prawdziwą twarz Amonerii. Teraz ją dostrzegał, a raczej teraz wyczuwał ją ukryty w nim byt i… bał się? Bał się… ludzi? Seehijczyków? Altsin odszukał wzrokiem tobołek leżący na dziobie. Dziewczyna nie wzbudzała w Reagwyrze lęku, a jednak…

Stop. Stop…

Nabrał i wypuścił powoli powietrze. To do niczego nie prowadzi, takie rozważania, szukanie wyjaśnień, próba interpretacji cieni, smug lęków i odprysków emocji istoty tak potężnej jak Bitewna Pięść Pana Bitew. To tak, jakby na podstawie smrodu cudzego bąka spróbować zgadnąć, o czym jego sprawca myślał, jedząc kolację.

Uśmiechnął się. Tak. Żart zawsze pomaga. Dopóki nie opuści go poczucie humoru, dopóty ma szansę. Ludzie, którzy nie potrafią żartować, padają na kolana przed każdą napotkaną potęgą i w trwodze czekają, co przyniesie im los. Altsin miał dziesięć lat, kiedy wziął swój los we własne ręce, i do tej pory go nie puścił, a jeśli Eyfrze się to nie podoba, to może złożyć swój boski pocałunek na jego tyłku.

Sprawdził godzinę po gwiazdach. Jeszcze chwila i obudzi Domaha, a sam spróbuje się zdrzemnąć. Musieli odpłynąć przed świtem, zanim ocean zakryje plażę.


*


Kolejną noc spędzili w łodzi jakieś pół mili od brzegu, na którym płonęły ogniska, a dzikie postacie tańczyły wokół nich w rytm muzyki, która nawet z tej odległości drażniła uszy kakofonią piszczących, nieprzyjemnych dźwięków. Najpewniej na klifie rozłożyła się ka’hoona – grupa młodych wojowników, bezżennych i mających ograniczone prawa do dziedziczenia majątku po rodzicach.

Zazwyczaj tworzyli ją czwarci, piąci i późniejsi synowie, czasem też wyrzutki klanu, potomkowie tych, którzy za jakieś przewinienia zostali z niego usunięci. Takie niewielkie oddziały, liczące od kilkunastu do kilkudziesięciu wojowników, istniały na całej wyspie i stanowiły podstawę lekkich sił każdego plemienia, oszczepników, łuczników i zwiadowców. I to one podtrzymywały nieustannie tlącą się wojnę.

Dla tych młodzików, niedziedziczących nic poza bronią i ubraniem, jedyną szansę na wybicie się stanowiły łupy i wojenna sława. Rajdy dokonywane na terytorium sąsiadów, porywanie zwierząt, kobiet i dzieci, chwytanie jeńców, którzy umierali później dla chwały swoich pogromców, były jedynym sensem ich istnienia. To Naywir doradził spędzenie nocy na morzu. Nawet stado wściekłych psów jest mniej niebezpieczne niż grupa podpitych młodzików, podjudzających się nawzajem do okazania odwagi i męskości, mówił, spoglądając z obawą na brzeg.

Altsin zgadzał się z nim, w PonkeeLaa też tworzyły się takie grupy, głównie wśród młodocianych uliczników. Wystarczyła chwila, nieodpowiednie słowo lub spojrzenie, by dla zabawy zatłukli kogoś na śmierć, a starcia między bandami takich wyrostków były krwawsze i bezwzględniejsze niż wojny między złodziejskimi gildiami, gdzie przynajmniej obowiązywały jakieś zasady. Jak widać, prawa rządzące ludźmi są takie same bez względu na to, z jakiego kraju się wywodzili.

Podzielił się tym spostrzeżeniem z młodszym mnichem, na co został uraczony opowieścią o bandach wiejskich parobków, walczących ze sobą w imię honoru swoich osad, o rywalizacji między czeladnikami różnych cechów, często kończącej się połamanymi kończynami, a nawet śmiercią, oraz o bandach kibiców w różnych miastach Imperium, które dzieliły się na frakcje i potrafiły wywołać zamieszki pustoszące całe dzielnice. Ci ostatni ucichli nieco po wojnie z koczownikami, gdy cesarz nakazał wśród nich bezwzględny pobór, argumentując, że skoro lubią walczyć, to Meekhan nie znajdzie lepszych obrońców. A wszystkie te grupy łączyło to, że niemal w całości składały się z młodych mężczyzn, którzy nie mieli żon ani dzieci.

Zagadanie do brata Naywira przypominało niekiedy wybicie dziury w tamie.

Ale uwzględniając, że Ynao odzywała się półsłówkami, a Domaha wciąż obowiązywał ślub Martwych Ust, Altsin jakoś to znosił. Lepszy dziki słowotok niż ponure milczenie.

Ognie na brzegu pogasły około północy. Złodziej zastanawiał się, czy ta ka’hoona świętowała zakończenie jakiegoś rajdu, tańcem i śpiewem opłakując swoich poległych, czy też szykowała się dopiero na wyprawę. Tak czy inaczej, tej nocy również trzymali wartę, bo choć pół mili od brzegu powinni być bezpieczni, to lepiej nie kusić losu.

Kolejnego dnia w południe minęli ujście Maluaryny. Zaskakująco wąskie i niegościnne. Wieści przekazywane przez mnichów wędrujących na południe mówiły, że ma ona gdzieniegdzie prawie pół mili szerokości, natomiast jej gardziel zwężała się nagle do jakichś trzystu jardów, co sprawiało, że rzeka nie tyle wpadała, ile wystrzeliwała w ocean z prędkością górskiego strumienia. Jej wody były mętne i brązowawe, więc łódka wpłynęła nagle z ciemnej zieleni na burą szarość i natychmiast, pchana silnym prądem, zaczęła być odpychana od wybrzeża. Nic dziwnego, że nikt nie próbował wykorzystać tego miejsca do budowy portu, nawet dwustuwiosłowa galera nie zdołałaby wpłynąć w gardziel Maluaryny.

Altsin pozwolił się ponieść rzece jeszcze milę w głąb oceanu, zanim powoli skierował dziób ku brzegowi. Wiatr mu sprzyjał, ale i tak upłynęło pół dnia, nim zbliżyli się znów do lądu.

Spojrzał kątem oka na dziewczynę. Siedziała przy maszcie i po raz pierwszy, odkąd opuścili Kamanę, uśmiechała szeroko. Jakby minięcie ujścia zdjęło jej z twarzy niewidzialną maskę. Do półwyspu mieli jeszcze ze dwa dni drogi, ale teraz, przynajmniej dla niej, płynęli wzdłuż „swojego” wybrzeża. Tutejsze klany mogły być wrogie wobec Uwerunków, ale była to wrogość znana, niepodszyta wściekłą nienawiścią, jaka dzieliła północ z południem. Istniała spora szansa, że nawet jeśli dziewczyna zostanie teraz odkryta, autorytet Enroha i mnichów Wielkiej Matki ją ochroni.

Altsin uśmiechnął się do niej i mrugnął porozumiewawczo. Zdumiewające, ale nie fuknęła ani nie błysnęła mu nożem w oczy, tylko podeszła i usiadła obok.

– Przepraszam – powiedziała po meekhańsku.

Zerknął na nią, zdziwiony.

– Podobno nie znasz meekhu.

Przeszła na seehijski.

– Nie znam, on mnie nauczył tego słowa. – Wskazała Naywira.

– Po co?

– Bo w moim języku go nie ma. Nie ma słowa, które można powiedzieć, gdy zrobiło się coś złego, skrzywdziło kogoś i należy prosić o wybaczenie, bez ujmowania sobie honoru. My możemy to robić, błagać o darowanie win, ale zawsze wiąże się to z utratą czci. Ten, kto przyznaje się do błędu, traci twarz. Lepiej zginąć. – Westchnęła. – Nie mamy słowa przepraszam, trudno nam prosić o wybaczenie, a zamiast dziękuję, częściej mówimy „nie zapomnę ci tego”, co brzmi jak groźba.

– Dużo rzeczy jest u was na opak.

O dziwo, odpowiedziała uśmiechem.

– Tak. Mojego ojca nazywają Mała Pięść, bo jak zaciśnie pieść, to jest taka. – Rozsunęła dłonie na szerokość mniej więcej ośmiu cali. – Do tej pory opowiadają, jak dwoma ciosami zabił trzech wojowników z plemienia Wyrwyrów.

– To musi być niezła historia.

– Tak. – Ynao pokiwała głową, ale nie wyglądała na chętną do opowiadania.

Altsin nie nalegał, mimo że cisza powoli stawała się niezręczna.

– Słowo przepraszam nie jest złe – zagaił, żeby podtrzymać rozmowę.

– Nie. Tylko trzeba je znać. Wasza bogini, Wielka Pani, mówi, że ludzie popełniają błędy, bo taka ich natura, więc jeśli ktoś chce się poprawić i prosi o wybaczenie, powinno mu być udzielone bez żadnego uszczerbku na honorze.

Hm. Dziesięć dni w klasztorze. To wiele wyjaśniało.

– Przeor rozmawiał z tobą, gdy nabierałaś sił, prawda?

To było podobne do Enroha, katować bezbronną dziewczynę religijnymi opowieściami.

– Tak. Codziennie. Przepraszam to potężne słowo, można je powiedzieć, gdy stłukło się gliniany kubek i gdy zabiło komuś ojca. I zadziała.

No cóż, chyba jednak nie wszystko zrozumiała tak, jak mnich by tego sobie życzył.

– Wiesz, gdyby to słowo zawsze działało, nie mielibyśmy wojen, porachunków, zemst, rzezi i mordów na kontynencie.

– Wiem. – Pokiwała głową i uśmiechnęła się nieśmiało. – Ojciec przeor mówił, że przepraszam to potężne słowo, ale jest jak nóż, którego nie można ostrzyć…

Ech, te religijne przenośnie.

– To znaczy?

– Im częściej go używamy, tym bardziej się tępi i gorzej działa. Prawdziwą sztuką jest żyć tak, by nie musieć go co chwilę powtarzać.

Złodziej zamarł z dłonią zaciśniętą na rumplu tak, że drewno aż zatrzeszczało. A potem zgięło go wpół, potężnie, jakby czterokonny zaprzęg usiłował poderwać go z ławki, szarpnięty ster obrócił łódkę bokiem do fali, dziewczyna krzyknęła krótko, siedzący przy maszcie Naywir uchylił się, robiąc unik przed przelatującym bomem, żagiel zatrzepotał, gubiąc wiatr… Domah poderwał się i ruszył ku Altsinowi z niepokojem wypisanym na twarzy.

A on widział to i nie widział jednocześnie. Nie mógł widzieć, bo miał zamknięte oczy, a jednocześnie widział… wiedział, co się dzieje na łodzi, dzięki jakimś zmysłom, których nie potrafił nawet nazwać. Widział, jak Naywir przeskakuje nad nim i łapie za ster, ustawiając ich dziobem do fali, jak Domah podnosi go łagodnie i układa na stercie pledów obok masztu, a dziewczyna… widział jej twarz… już wcześniej… taki układ oczu, nosa i brwi. I te słowa, które padły. Nie musieć co chwila przepraszać… Nie musieć co chwila… Nie muszę… nie będę… Zostań ze mną… możesz stąd odejść… nie musisz… nie będę… przepraszam…

Przepraszam.

Czuł go. Każdym nerwem, każdą cząstką ciała. Reagwyr, fragment jego duszy, który uzyskał samodzielność i nie był już Reagwyrem, budził się i rozglądał. Był jak… motyl próbujący wyjść na świat. Co zostaje z poczwarki, gdy motyl rozprostuje skrzydła?

Nie.

Nieeeee!

Wygiął się, waląc potylicą o burtę. Z ust pociekła mu ślina, oczy odwróciły się do wewnątrz. Nie. Chcesz, to walcz, aż rozszarpiesz to ciało na strzępy, ale nie Obejmiesz mnie.

No już, sukinsynu! Dawaj!

Zaczęły trząść nim drgawki i nagle rozległ się najbardziej przerażający dźwięk, jaki usłyszał w życiu. Jakby ktoś próbował upiec w miedzianej rurze kilka żywych kotów naraz.

To ja, prawie się zdumiał. To moje gardło wydaje te odgłosy. Dziwne, bo od dłuższej chwili nie oddycham. Przerażająco jasne i spokojne myśli. Poczuł na twarzy i w ustach krew.

A potem coś uniosło go w górę i unieruchomiło. Szarpnął się, a raczej coś nim szarpnęło, ale równie dobrze mógłby próbować się wydostać spod kila pełnomorskiego statku.

Świat zaczął się kręcić, obrócił kilka razy wokół osi i zapadł w otchłań.


*


Ocknął się w łodzi, przykryty pledem, a mimo to zmarznięty na kość. Telepało nim na wszystkie strony, w uszach szumiało, a usta wypełniała jakaś gorzka maź, gęsta niczym okrętowa smoła.

Nie poruszył się.

Nad sobą miał rozgwieżdżone niebo, a w głowie małe morze, rozszalałe i burzliwe; świat nadal wirował. Co się stało? Co właściwie zaszło?

Odkaszlnął i splunął. Potem jeszcze raz. Mocniej.

Ktoś znalazł się przy nim, pomógł usiąść, przyłożył do ust naczynie z gorzkawym płynem.

– Nie pytaj, co to takiego – głos Naywira zaszeleścił mu przy uchu. – Ynao nazbierała jakichś ziół na tej wysepce i twierdzi, że cię nie zabiją. Poza tym sama wypiła trochę tego wywaru.

Przełknięcie kilku łyków zmęczyło złodzieja bardziej, niż gdyby własnoręcznie wiosłował tu aż z Kamany. Odetchnął i pokręcił głową, że już dość.

– Co się stało? – zachrypiał.

– Myślałem, że ty nam powiesz. Miałeś jakiś atak, Domah ledwo mógł cię utrzymać, a ty prawie udusiłeś się własną krwią. Paskudnie to wyglądało.

Altsin rozejrzał się. Kamienista plaża, jakieś wzniesienie zaraz obok, coś, co mogło być albo uschniętym drzewem wczepionym w jego szczyt, albo wyjątkowo chudym olbrzymem zaopatrzonym w wielki garb.

– Gdzie jesteśmy?

– Na małej wysepce jakąś milę od wybrzeża. Pół dnia płynęliśmy, szukając miejsca na bezpieczny nocleg. Mogliśmy przybić wcześniej, ale postanowiliśmy nie ryzykować spotkania z miejscowymi. To klany Wyrwyrów, a oni nie lubią Uwerunków. Ja mówię słabo po seehijsku, Domah wcale, a Ynao pewnie od razu wzięliby do niewoli. W końcu udało nam się zaleźć tę wysepkę, więc postanowiliśmy, że zanocujemy tutaj i spróbujemy cię postawić na nogi.

Potrzebował chwili, by zrozumieć, co to właściwie znaczy. Wysepka, kawałek skały daleko od Amonerii, jest noc, a w nocy nikt nie pływa wokół wyspy, jeśli absolutnie nie musi, więc to chyba bezpieczne miejsce. Gorący napar.

– Rozpaliliście ognisko – stwierdził.

– Maleńkie, w jamie wygrzebanej w ziemi po zasłoniętej wzniesieniem stronie wysepki. Trudno ugotować coś bez ognia.

– Gdzie reszta?

– Po drugiej stronie. Tam nie było miejsca, żeby cię położyć. Dasz radę iść?

To było bardzo długie i wyczerpujące trzydzieści kroków i Altsin chyba nie podołałby, gdyby nie Domah, który wyrósł w ciemności niczym kawał żywej skały, po czym podniósł go i posadził na kamieniu przykrytym pledem.

– Dziękuję.

Skinięcie głową musiało mu wystarczyć za odpowiedź. Rzucił okiem na prowizoryczne obozowisko, dziurę w ziemi wciąż oddychającą dymem, kilka mniejszych i większych głazów pełniących funkcję siedzisk oraz kamienną ścianę za plecami olbrzyma.

– Jak rozumiem, dzisiaj też nocujemy w łodzi? – zagaił.

Ynao wyłoniła się zza pleców Domaha i podała złodziejowi miskę z cynową łyżką. Jego kubki smakowe rozpoznały jakieś rozgotowane mięso i papkę z sucharów. Może być.

– Jesteś chory – stwierdziła obojętnym tonem.

Nie spodobał mu się ten ton. Enroh nigdy nie wspominał, jakie przesądy i uprzedzenia mają Seehijczycy wobec ludzi chorych na dziwne przypadłości, ale gdy dotrą na miejsce, jedno słowo dziewczyny może zdecydować o jego życiu lub śmierci.

Potem wyczuł wlepione w siebie spojrzenia mnichów i zrozumiał, że nie tylko ją będzie musiał okłamać.

– Tak. Jestem. – Ostrożnie nabrał kolejną porcję papki i wsunął do ust. Jego żołądek, o dziwo, nie buntował się zbytnio.

– Długo?

Najlepsze kłamstwo to takie, które ma piwnicę, ściany, a nawet dach zbudowane z prawdy.

– Od kilku lat. – Przełknął, oblizał łyżkę i wbił ją w potrawkę.

– Zawsze tak jest? Rzuca tobą, wymiotujesz, krwawisz z nosa i uszu?

– Nie. Pierwszy raz miałem taki atak.

– Więc twoja choroba się nasila?

– Tak.

Seehijka patrzyła na niego uważnie i milczała. Wiedział, jakie pytanie padnie, nim otworzyła usta.

– Czy tym można się zarazić?

– Nie. – Wygrzebał z miski kawałek mięsa, wsunął do ust. – To choroba głowy. Nie zaraża.

Nieźle. Odpowiedział na wszystkie pytania i ani razu nie skłamał. Piwnica jak się patrzy. I doskonale wiedział, o co dziewczynie chodzi. O wierności, jaką Seehijczycy wykazywali w stosunku do własnego klanu, krążyły legendy. Ynao prędzej zatopiłaby łódkę, niż przywlekła do swoich jakąś epidemię.

– On mówi – drobna dłoń wskazała na Naywira – że w klasztorze nie chorowałeś.

Myśl, ponaglił się, myśl, durniu.

– W Kamanie… potrafiłem przewidzieć atak. Czułem metal w ustach, słyszałem dziwny szum, czasem widziałem podwójnie. Wtedy uciekałem… zamykałem się w komnacie, przywiązywałem do łóżka i zaciskałem zęby na kawałku rzemienia. Nikt nie wiedział. Na łodzi… Trudno uciec. Poza tym nie miałem objawów od miesiąca i sądziłem, że wytrzymam dłużej.

Dziewczyna spojrzała pytająco na młodszego mnicha.

– Tak. Brat Altsin… znikał wiele razy. Nic nie mówił. Odchodził bez słowa.

Seehijski Naywira był ubogi, ale to nawet lepiej. No i uniki Altsina znalazły proste, logiczne wyjaśnienie. Kto by pomyślał, że tak się przydadzą. Gmach kłamstwa miał już ściany.

– Wiesz, skąd ta choroba?

Altsin wzruszył ramionami, wpakował pełną łyżkę do ust i uśmiechnął się w myślach. W sumie dlaczegóż by nie? W końcu prawda jest cenniejsza od złota.

– Spotkałem na kontynencie jedną z waszych wiedźm i odtąd mam tę przypadłość. Nie wiem nawet, czy zrobiła mi to świadomie, czy przypadkiem. Szukam jej, by poprosić o pomoc. Inaczej umrę.

I dach. Budowla zakończona, a on tak naprawdę nie skłamał.

Ynao milczała.

– To wiedźma z północnego plemienia?

– Tak.

– Nie pomoże ci. One są najgorsze. W bitwie miotają zaklęcia, które odbierają ludziom rozum, i śmieją się, gdy ci rzucają się na własne miecze. Powinieneś szukać pomocy gdzie indziej.

– Szukałem. Nikt nie potrafił mnie uleczyć, dlatego liczę jeszcze na nią. Nie rozstaliśmy się jak wrogowie.

Chyba się uśmiechnęła, choć w półmroku mógł się mylić. No tak, sprawa miała się tak jak z Cetronem. Gdyby seehijska wiedźma uznała go za wroga, najpewniej byłby już martwy.

Wszyscy patrzyli, jak złodziej je. Napięcie, jakie wyczuwał wcześniej, wyraźnie zelżało.

– Zanocujemy tu, ale będziemy spać w łodzi – Naywir przerwał ciszę. – Jest wygodniej. Odpłyniemy rankiem.

Altsin opróżnił miskę i podał dziewczynie. Wzięła bez słowa i usiadła obok Domaha.

– Pływałaś po tych wodach wcześniej?

– Czasami. Przy tutejszym brzegu są dobre łowiska. Wyrwyrowie nas nie lubią, ale bardziej nie lubią morza. Ich wybrzeże nie ma ani jednego miejsca, gdzie można przybić łodzią, więc nie są dobrymi żeglarzami.

– A u was? Będziemy mieli cię gdzie wysadzić?

– Jest kilka zatoczek. Głębokich i bezpiecznych. Pokażę drogę. Będziemy tam pojutrze, jeżeli nie…

– Nie będę miał ataku?

– Tak. – Posłała mu spojrzenie, które mogło oznaczać wszystko, od niemego zapytania po ostrzeżenie.

– Nie wiem, czy to się powtórzy, czy nie. – Otulił się szczelniej pledem. – To był pierwszy tak silny…

– Mówiłeś już. Jeśli poczujesz, że się zbliża, powiedz. Ostatnio o mało nie wywróciłeś łodzi.

Skinął tylko głową, nieco rozbawiony. Jak, do licha, doszło do tego, że przyjmuje polecenia od seehijskiej smarkuli?

Bez większych ceregieli zebrali wszystkie rzeczy i poszli spać, tym razem rezygnując z wart. Ynao zapewniła, że nocami nikt nie pływa wzdłuż wybrzeża, więc ten skalisty pryszcz na obliczu oceanu, najpewniej niemający nawet własnej nazwy, był najbezpieczniejszym miejscem w okolicy.

Altsin obudził się pierwszy. Przez chwilę leżał, obserwując Amonerię na tle jaśniejącego nieba. Wyspa była wielkim czarnym lewiatanem wyłaniającym się z mroku, prastarym olbrzymem, porośniętym szczeciną borów i puszcz, płaczącym strumieniami rzek i chuchającym mglistym oparem na świat. Nic go nie obchodziły stworzenia, które od kilku tysiącleci zamieszkiwały jego powierzchnię, za nic miał ich tragedie, bohaterstwo, honor, podłość czy szlachetność. Pewnego dnia olbrzymowi przyjdzie chętka na obmycie twarzy w morzu, a wtedy skończy się era ludzi na Amonerii.

W tym momencie poczuł ukłucie niepokoju. Czy ja naprawdę miałbym takie skojarzenie, patrząc na kontur wyspy wycinany z nieboskłonu nożycami słońca?

Po wczorajszym ataku nie miał jednak siły się zamartwiać, więc przekuł złość w lekkie, leciuteńkie rozbawienie. To ty czy ja? Twoja czy moja fantazja? Jak mam to rozróżnić? Ale skoro jest dla mnie taka naturalna i oczywista, to jakie to ma znaczenie? Jeśli zacznę robić uniki przed każdą myślą, która nie wyda mi się własna, skończę jako szaleniec ścigający nawet nie samego siebie, lecz własne wyobrażenie o tym, kim jestem naprawdę. Cień marzeń o sobie samym. Obłęd.

Jeszcze dwa dni i wracamy. A potem… lepiej żeby Enroh dotrzymał słowa.

Złodziej uniósł dłoń i zamarł, wpatrzony w obrzmiałe, podbiegłe czernią stawy. Nie bolało. Nic a nic. I to było najbardziej przerażające.

Загрузка...