Rozdział 19

W jej komnacie nic się nie zmieniło. Zupełnie jakby Deana opuściła ją wczoraj. Ktoś nawet ścierał regularnie kurz i zamiatał podłogę. Mimo wszystko uśmiechnęła się. Najwyraźniej dla przełożonej Domu Kobiet to, że dzika wojowniczka znikła z pałacu, nie miało znaczenia. W królestwie Owiyi porządek musiał być zachowany bez względu na taki drobiazg jak czyjaś obecność lub jej brak.

Zamknęła drzwi, ściągnęła wierzchnią szatę. Odłożyła pas z bronią na stół. Nalała wody do miski i obmyła twarz. Znalazła belę miodowego jedwabiu i przybory do szycia. Każdą z tych czynności wykonywała powoli, dokładnie, bez pośpiechu.

Lustro czekało.

Usiadła przed nim, krzyżując nogi i kładąc dłonie na kolanach, wyrównała oddech, sięgnęła po sani. Pojawił się od razu, jakby spędziła ostatnie godziny na głębokich medytacjach i trenowaniu oddechu.

Spojrzała na kobietę w lustrze. Zdumiała się, widząc cienie pod oczyma, ostry nos, mocniejszy niż pamiętała zarys podbródka i kości policzkowych. Twarz jak wyrzeźbiona kilkoma uderzeniami dłuta trzymanego przez niezbyt wprawnego rzemieślnika, który na dodatek strasznie się spieszył. Dni spędzone na plaży, posty i ciężkie ćwiczenia z dietą typową dla ubogich rybaków wyszczupliły jej ciało. I pomyśleć, że do tej pory uważała, że jest za chuda. Tylko oczy…

Miała oczy kogoś, kto odbył już swoją pielgrzymkę.

Uśmiechnęła się, dziwnie nieśmiało i oszczędnie. Kiedyś słyszała opowieść o człowieku, który nauczał Praw Harudiego, objaśniał je i tłumaczył. Aż pewnego dnia zawistnicy rozpowszechnili plotkę, że nie jest on prawdziwym mędrcem, bo nigdy nie odbył pielgrzymki do Kan’nolet. Starzec uśmiechnął się na te słowa i zapytał: „Czy Kan’nolet było świętym miejscem, zanim Harudi do niego przybył?”. Nie, odpowiedzieli. „Czyż w takim razie nie mógł głosić swych Praw w każdym innym miejscu na świecie?”. Tak, odparli. „Cóż więc jest ważniejsze, miejsce czy prawda? Kamień, z którego zbudowano mało znaną osadę, czy słowo, które stworzyło nas, Issaram?”. Zawistni ludzie opuścili głowy w zawstydzeniu i wrócili do siebie.

W pielgrzymce nie chodzi o to, by gdzieś pójść i odbyć jakiś rytuał, pokłonić się sto razy jakiejś figurze czy złożyć wołu w ofierze w odległej świątyni. Droga przebyta na własnych nogach, tysiące kroków postawionych na skale, kamieniach i piasku, to tylko symbol.

Popełniasz błędy, płacisz za nie, upadasz, wstajesz, otrzymujesz cios, liżesz rany. Twoje życie to nie środek wszechrzeczy. Nie leży nawet w pobliżu środka. Ale jest twoje, więc masz żyć najlepiej, jak to możliwe, nie przespać swojego czasu, nie roztrwonić. By, gdy staniesz przed wrotami Domu Snu, nie musieć płakać nad straconymi dniami.

Modlitwa sto pierwsza. Saderi. Modlitwa tych, którzy odnaleźli swój cel.

Jestem Deana d’Kllean, awyssa w drodze do Kan’nolet. Wyruszyłam w pielgrzymkę, by nie poddać się woli starszyzny i odnaleźć własną drogę w życiu. Dłoń Matki rzuciła mnie na koniec świata, między ludzi, których nie rozumiałam, choć przecież płynie w nich taka sama krew. Walczyłam, zabijałam i kochałam – jej odbicie uśmiechnęło się z aprobatą – będąc niczym więcej niż dzieckiem błądzącym we mgle. Jutro mężczyzna, z którym chcę być, umrze za sprawą ludzi głupich i chciwych. A potem za sprawą tych samych ludzi umrą tysiące dzieci Wielkiej Matki. Więc jutro…

Kobieta w lustrze wyglądała teraz naprawdę obco, oczy jej płonęły, a usta wykrzywiał dziki grymas.

… jutro rzucę wyzwanie Panu Ognia, każę mu dotrzymać obietnicy i pokłonić się jego własnym prawom. Bo nawet bogowie muszą dotrzymywać słowa, tak jak Ta, która nigdy go nie złamała.

Odetchnęła głęboko.

– Oto moje Kan’nolet. Moja droga i cel – powiedziała głośno.

Wstała i ruszyła w stronę łóżka, gdzie falą miodowego złota pysznił się najlepszy konowerski jedwab. Koniec pielgrzymki wymagał odpowiedniej oprawy.


*


Wieczorem udała się jeszcze raz do komnaty truciciela. Nie było go. Owiya jakoś dowiedziała się, że Deana jest w pałacu, bo gdy wróciła do siebie, zastała na stole kolację i butelkę wina. Właśnie tego potrzebowała. Powiadają, że Pani tka swoje dzieło rękoma ludzi nieświadomych.

Zjadła, wypiła kilka łyków trunku o barwie wschodu słońca nad górami i smaku owoców dojrzewających pod tym słońcem i zasiadła do medytacji. Czekała.

Przyszedł do niej prawie o północy. Sam. Gdy stanął w drzwiach, na chwilę odebrało jej mowę. Nie wiedziała, czy ubrał się tak z rozmysłem, czy przypadkiem, ale miał na sobie rzeczy w tych samych kolorach, jakie nosił, gdy pierwszy raz go ujrzała. Uśmiechnął się nieśmiało, potrząsnął małą butelką wina trzymaną w ręku.

– Wróciłaś – odezwał się w jej rodzimym języku. – Suchi przysłał mi wieść.

– Wróciłam. Dużo się działo, gdy mnie nie było.

– To prawda.

Nie zapytał, dlaczego uciekła, ale w końcu nie był głupcem. Musiał wiedzieć, gdzie go znalazła tamtego poranka. A teraz od truciciela zapewne usłyszał, że Deana wie też o Varali.

Podszedł do stołu, postawił trunek na blacie, usiadł.

– Nie powinnaś wracać.

– Każdy ma swoją drogę. A ja zawsze robię to, co chcę.

– Zdążyłem zauważyć. – Ostrożnymi ruchami odszukał na stole dwa srebrne pucharki, napełnił je, opróżniając butelkę. – Napijesz się ze mną?

– Tak.

Podniosła naczynie do ust i pociągnęła łyk. Wino było cierpkie i gęste, zostawiało na języku posmak gorzkich owoców i starego drewna.

– Spóźniłem się – rzucił.

– Na co?

– Na wszystko. Podobno przyszedłem na świat dziesięć dni po terminie. Potem spóźniłem się na ważną audiencję i ponieważ nie mogłem już tam wejść, myszkowałem w komnatach ojca, gdzie spróbowałem wina, które miało zakończyć jego życie. Spóźniłem się, szukając kryjówki w czasie ataku na karawanę, i bandyci z łatwością mnie schwytali. A teraz – machnął nagle ręką, przewracając stojący przed nim pucharek, lecz zdawało się, że tego nie zauważył – gdy zostałem księciem, spóźniłem się ze wszystkim. Z ulżeniem doli niewolników, ze zdławieniem oporu kapłanów, z przypomnieniem Rodom Wojny, kim jestem. Ze wszystkim.

Deana nie odrywała wzroku od krwawej plamy, która pojawiła się na obrusie. Gdyby Issaram wierzyli w znaki, powinna teraz zapłakać. Bóg omenów, jeżeli taki gdzieś istniał, śmiałby się zapewne do rozpuku.

– Roztkliwiasz się nad sobą?

– Nie. – Zacisnął wargi. – Nie nad sobą.

– To dobrze. Wylałeś wino. Naleję ci innego. – Podsunęła mu kielich, ten, który na niego czekał. – Rozmawiałam z Suchim. Nic byś nie zrobił. Te sieci tkano od wielu miesięcy, może lat. A ty za bardzo wierzysz w rozsądek i mądrość innych. Byłbyś wspaniałym władcą czasu pokoju w silnym i bogatym kraju, ale teraz? Pierwszego dnia po powrocie powinieneś kazać wrzucić wszystkich starych kapłanów w Oko, wezwać do siebie i uwięzić przywódców Słowików, Bawołów i Trzcin, ogłosić nowe prawa dla niewolników.

Pociągnął trunku i uśmiechnął się szczerze.

– Twoje lepsze. Ślepcowi trudno wybrać wino bez pomocy i trudno bez pomocy rządzić. Właściwie to ty powinnaś władać tym gniazdem żmij udającym księstwo. Wypijmy za to.

Sięgnęła po swój kielich i wtedy spiżowy dźwięk wielkiego gongu obwieścił północ, więc zatrzymała naczynie w pół drogi do ust i tylko patrzyła, jak on pije.

– A ty kim byś wtedy był?

– Twoim tłumaczem, pomocnikiem, sługą. Samiy woziłby nas na Mamie Bo po całym księstwie, a warstwa szali i chust rzucana pod jej nogi sprawiałaby, że staruszka nie tyle by szła, co płynęła łagodnie jak łódka na spokojnym jeziorze. Ludzie czciliby cię i całowali ziemię, na którą padłby twój cień.

– Może z wyjątkiem kapłanów Ognia i af’gemidów Rodów Wojny – cmoknęła. – I właścicieli plantacji oczywiście. I zarządców tkalni i farbiarni. I Demenayi, bo cóż to za Królowa Niewolników bez niewolników…? Wiesz, jak się tak dobrze zastanowić, powinnam wtedy jeździć na słoniu w pancernej wieżyczce, jaką ponoć zakładacie im do bitwy. Oraz w kolczudze, hełmie i z tarczą pod ręką, a moje talhery nigdy nie kładłyby się spać.

– Byłabyś najlepszą władczynią na takie parszywe czasy.

Pociągnął długi łyk wina, stuknął kielichem o stół, przymknął oczy. Już się nie uśmiechał.

– Nie idź jutro do świątyni – wyszeptał zmienionym głosem. – Nie wychodź z pałacu. Gdy będzie po wszystkim, zapanuje zamieszanie. Wymkniesz się wtedy i znikniesz w mieście. Pierwsza karawana…

– Jesteś kłamcą.

Kobieta, która odnalazła swoje Kan’nolet, powiedziała to bez złości, spokojnie.

– Ja? Nie. Co…

– Obiecałeś mi karawanę wypełnioną skarbami, tysiąc wielbłądów i koni, a teraz każesz się wymykać jak złodziejce. Może jeszcze mam sobie coś stąd wynieść, by opłacić podróż?

– Ja… Nie, nie będę z tobą tak rozmawiał.

– Jak?

– Jakby nic się nie stało. Jakby jutro miało nie nadejść. Co to ma być? Filozofia barbarzyńców? Niech się świat wali, a my będziemy śpiewać, wymachując zakrwawionym żelazem? – Zacisnął pięści, pobielałe kłykcie wyglądały jak wyrzeźbione z kości słoniowej. – Ucieknij… Ucieknij, proszę.

– Dobrze…

Drgnął, jakby nie był pewien, co usłyszał.

– Dobrze – powtórzyła. – Ale ty uciekniesz ze mną. Teraz. Znasz każdy zakątek pałacu, nie mów, że nie. Za kwadrans możesz opuścić to miejsce. Co ty na to? Wyjedziemy stąd razem, ty i ja.

Skierował w jej stronę twarz i mogłaby przysiąc na imię Wielkiej Matki, że wpatruje się w nią intensywnie. I uśmiecha jak szaleniec.

– Słyszałem o waszych zwyczajach… Nowa krew w plemieniu płaci wzrokiem za prawo wejścia między Issaram. Wygląda na to, że jestem idealnym kandydatem. Ale nie, Deano d’Kllean, nie prychaj na mnie i nie krzyw się. Nie ucieknę, choć mi to proponowali… nie uwierzysz kto. Dla niektórych byłoby najlepszym rozwiązaniem, gdybym okazał się tchórzem, podlecem niegodnym tytułu. Jestem księciem Białego Konoweryn, ostatnim z tej linii krwi Agara. Nie mogę… po prostu nie mogę, rozumiesz? I przeklinam tę niemożność, bo gdybym był kim innym, wyjechałbym z tobą na kraniec świata, by czuć cię, słyszeć i dotykać przez wszystkie oddechy, które mi pozostały.

Zamrugała. Poeta, niech go szlag.

– Obowiązek ponad wszystko?

– Nie ponad wszystko. Ponad wiele rzeczy. Rozumiesz? – zapytał miękko. – Powiedz, że rozumiesz.

Kto jak nie Issaram może rozumieć prawa obowiązku? Mimo wszystko poczuła irytację.

– Rozumiem. Ale wiesz, że to może nie mieć znaczenia? Że za sto, co ja mówię, za dziesięć lat nikt nie będzie o tym pamiętał? Że twój wybór ocenią na podstawie tego, co w księgach zanotują tacy uczeni, jak Oglal z Fyz, a oni napiszą to, co każe im własny interes. Jeśli – by przypodobać się nowemu władcy – przedstawią cię jako idiotę i tchórza, który dał się zarżnąć jak zwierzę składne w ofierze, to tak właśnie będzie. Bo opowieść o przeszłych wydarzeniach tkają ci, którzy je przeżyli, głupcze. Rozumiesz to? Powiedz, że rozumiesz.

Zaśmiał się i od razu uleciała z niej cała złość. To był śmiech tłumacza, uczonego, poety. Mężczyzny, który był z nią na pustyni, gdy uciekli bandytom.

– Mówiłem, że to ty powinnaś być władczynią Konoweryn. Dziś wysławiano by twoją mądrość i przenikliwość, a ja jako książę małżonek pławiłbym się w blasku chwały mojej pani.

Mojej pani. Powiedział to. Po raz pierwszy powiedział to otwarcie.

– Marzenia – wychrypiała.

– Właśnie. Marzenia. Wypijmy za nie. – Dokończył swoje wino kilkoma długimi haustami. – Obiecaj mi… przynajmniej tyle, że jeśli coś się stanie i nie zdążysz… jeśli będzie po wszystkim… uciekniesz, żeby opowiedzieć gdzieś, komuś, prawdę.

– Nic takiego się nie stanie, wiesz o tym.

– Wiem. Ale jeśli?

Westchnęła, czując nagle znużenie, jakby właśnie skończyła wielogodzinne modlitwy, bez snu i odpoczynku.

– Dobrze… nie mówmy o tym… dobrze? Jutro będziesz potrzebował wszystkich sił.

– Wiem…

Wstał nagle, gwałtownie, aż przewrócone krzesło trzasnęło o podłogę.

– Idę. Muszę iść. Jeśli zostanę…

– To co?

– To nic. Mogę nie znaleźć w sobie dość odwagi, by stanąć w Oku. A ciebie mogą zabić, za tę ostatnią noc.

– Bo nowy lew będzie przejmował harem?

Uniósł brwi.

– Nie rozumiem.

– Nieważne. Idź już. Zobaczymy się jutro przed świtem.

Uśmiechnął się dokładnie tak, jak uśmiechał się do niej na pustyni, i wyszedł ostrożnie, zamykając za sobą drzwi.

Odstawiła ledwo napoczęty pucharek. Minęła północ, od tej chwili nie powinna nic jeść ani pić, by powitać koniec swojej pielgrzymki zgodnie ze zwyczajem. Usadowiła się z powrotem na łóżku, gładząc przepiękną ta’chaffdę z ciemnożółtego jedwabiu. Spojrzała na swoje szable. Została jeszcze jedna rzecz do zrobienia. Kan’nolet nie powinno oglądać żadnego fałszu.

Загрузка...