Interludium
Kanayoness usiadła ze skrzyżowanymi nogami i wpatrywała się w kawałek deski, na którym ktoś koślawymi pociągnięciami pędzla umoczonego w czerwonej farbie nakreślił koszmarne bohomazy. Odwróciła malunek bokiem, potem do góry nogami, i jeszcze raz. Dopiero wtedy pokiwała głową z zadowoleniem.
– Tak trudno ustalić, gdzie jest góra, a gdzie dół?
Zignorowała jego pytanie.
– Czy to się nam na coś przyda? – naciskał.
– Cicho. Teraz jest. Patrz. – Podsunęła mu deskę pod nos. – Ta kobieta albo była absolutnie genialna… albo szalona.
Spojrzała na Yatecha z dołu i mrugnęła kpiąco. Nie dał się nabrać. Przez ostatnie dni, odkąd odwiedzili komnatę z mieczem i, jak stwierdziła później, „zasiali ziarno”, chodziła jakby w półśnie, jadła wtedy, gdy przynosił jej do pokoju posiłek, ubranie zmieniała, gdy rzucał Iavvie krótkie „Przebierz ją”. Nie wiedział, czy w ogóle sypia.
Za to dziś pokazała mu to, co tylko ktoś pijany mógł uznać za malunek.
– Teraz. Patrz. Już myślałam, że Eyfra mnie oszukała, wskazując tę kobietę.
– Tę z targowiska? Od jedwabi?
– Tę. Pewien plemienny bożek od pokoleń wysyła swoje wiedźmy, możesz je nazwać kapłankami, by węszyły dla niego w miejscach, gdzie nasi Nieśmiertelni dotknęli świata ludzi. Ta kobieta obserwowała dla niego Oko Agara. I malowała. Z nudów albo tęsknoty. Patrz. – Kanayoness podsunęła mu deskę pod nos. – Tu, widzisz? Drzwi, próg, kawałek muru i wieża, strzelająca w górę. – Jej palce wskazywały poszczególne plamy, a on zaczynał dostrzegać drzwi, mur, wieżę. – Tylko że to nie jest wieża, o nie. To on. On we własnej osobie. Odwiedzimy go. Jutro, jak się wyśpię.
*
Tafla lodu wypluła ich w półmrok. Lepki i nieprzyjemny, powietrze żarzyło się lekko czerwonym blaskiem stygnącego żaru, lecz blask ten nie kojarzył się z ciepłem i ogniem, tylko z krzepnącą krwią. Kanayoness rozejrzała się, parsknęła zniecierpliwiona i pstryknęła palcami. Oliwna lampa zapłonęła ciepłym światłem.
– Ośmielasz się krzesać ogień w moim domu bez pozwolenia?
Głos dochodził zewsząd, oburzone były ściany, podłoga i sufit. Przez chwilę miał wrażenie, że znaleźli się w ustach olbrzyma, który zaraz przeżuje ich i połknie.
Mała Kana zupełnie zignorowała głos. Podeszła do leżącego na czerwonych deskach mężczyzny, stanęła i przyglądała mu się chwilę. W tym świetle wyraz jej twarzy był nie do odczytania.
– Powiedziałem…
– Słyszałam. Zamierzasz pozwolić mu umrzeć?
– On nie umrze. Wiesz o tym. Co najwyżej będzie ślepy i sparaliżowany.
– Rozumiem. – Dziewczyna odwróciła się w stronę majaczącego w ciemności kształtu, skinęła dłonią i Iavva ruszyła naprzód, a blask trzymanej przez nią lampki wyciął z cieni wielkie krzesło z siedzącym na nim… trupem. – Ale ja nie mam zamiaru do tego dopuścić.
– A jak zamierzasz to osiągnąć? Magia mogła otworzyć ci portal do mojego serca, lecz teraz jesteś…
– Nie. – Uniosła obie ręce. – Nie zaczynajmy od głupich przegadywanek. Ty powiesz, że masz tysiąc strażników i Moc, która obala góry, jak zagrożę śmiercią twoich sług i ogniem, a potem zaczniemy się przechwalać, kto z nas jest potężniejszy. I zanim się obejrzysz, będziemy jak dwójka kłócących się dzieci. Jesteś mi winien przysługę, Oumie Płonący Ptaku. Życie za życie.
Zapadła cisza. Coraz dłuższa i dłuższa.
– Od… od czasów klęski nikt nie nazwał mnie tym imieniem.
Wreszcie głos dochodził z jednego miejsca. Znad głowy trupa.
– Wierzę. Trudno cię rozpoznać w tej postaci.
– Kim jesteś?
Ton, jakim zadano to pytanie, zmieniał wiele. Już nie byli intruzami, lecz kimś, kogo imię warto poznać.
– Kanayoness. Kanayoness Daera. Gdy dotarły wieści, że nie posłuchałeś polecenia, radzono, co z tobą zrobić. Głosowałam, by cię zostawić w spokoju. Ta wyspa miała dość wojny i krwi. Jesteś mi coś winien za mój głos.
Rozległ się dźwięk, z jakim powietrze przeciska się przez zduszone gardło. Dziwny kaszel albo stłumiony okrzyk.
– Ona tak powiedziała. Gdy przyszła do mnie w rok po tym, jak ziemia objęła mnie we władanie. Powiedziała, że głosowano. I że życie wygrałem jednym głosem.
– Ona?
– Najpotężniejsza. Ta, która zakończyła wojnę.
Nie sposób było nie dostrzec, co zatańczyło w oczach Małej Kany.
– Nie chcę teraz o niej mówić. Nie… teraz… Chcę pomówić o nim. – Wskazała na leżącego mężczyznę. – Wiesz, kim jest?
– Nie. Ale jego walka z tym, co ma w duszy, trzęsła połową wyspy. Jeden jest uparty jak muł, a drugi… tak ostrożny, że niemal bierny. Ale potężny. Co to? Zabłąkany demon?
– Obrażasz go, czy mnie prowokujesz? A może zapach własnej krwi miesza ci w głowie?
Cichy, świszczący śmiech wypełnił komnatę. Znów dochodził ze wszystkich stron naraz.
– Wybacz. Żartowałem. Oczywiście to coś więcej. Co?
Kanayoness pokręciła głową.
– Nie chcę ci zepsuć niespodzianki. Powinieneś sam bez trudu się dowiedzieć.
– Tak… tak. Chciał się spotkać z jedną z moich wiedźm. Dowiem się.
– Więc ją zapytaj. A potem uzdrów ciało. I wyślij z tej wyspy w miejsce, gdzie będę mogła uzdrowić duszę.
– Czyli gdzie?
Nie padło żadne słowo, lecz czerwone ściany zadrżały nagle, a podłogę przeszył wstrząs.
– Och. Rozumiem… rozumiem. Czy to wyrówna nasze rachunki? Będzie spłatą długu?
– Życie za życie. – Czarnowłosa skinęła głową i dotknęła ust kciukiem. – Dług zniknie.
– Dobrze. Niech tak będzie. Gdy tylko odzyska siły, wyślę go w drogę.
Dziewczyna spojrzała na Yatecha i gestem dłoni kazała mu podejść.
– Wracamy. – Sięgnęła po jeden z rysunków, które ze sobą zabrali.
– Jeszcze jedno – głos bożka był cichy, spokojny. – Kobieta, której zabraliście malunek… Żyje?
– Żyła, gdy odchodziłam. Czy żyje teraz? Nie wiem.
– Jej obraz… zostaw. Znam twoje talenty.
Kanayoness zawahała się.
– Dobrze, ale odpowiesz mi na pytanie.
– Jakie?
– Gdy odwiedziła cię, by oznajmić, że możesz zostać, powiedziała coś jeszcze? Coś, czego nikt inny nie słyszał?
Nagle w komnacie powiał wiatr, a płomyk lampki skonał z cichym szmerem. Towarzyszący ich przybyciu rubinowy blask przygasł i zapadła ciemność.
– Powiem ci… bo jestem stary, a Latarnia Ostatniego Portu wzywa mnie już czarnym światłem i pewnie nigdy więcej się nie spotkamy, Kanayoness Daero. Powiedziała, że nadejdzie dzień, gdy wrócę na porzuconą drogę. A każde miejsce otworzy się przede mną, jeśli będę chciał.
Głos Ouma był cichy i wyprany z emocji. Mniejsze wrażenie zrobiłby, gdyby wrzeszczał i klął.
– Teraz już wiesz, że kłamała?
– Może. Ale dzięki temu przetrwałem pierwsze sto lat. A może i dwieście. Z tego kłamstwa narodziły się wszystkie moje dzieci. Nie będę jej za to przeklinał.
– Więc ja zrobię to za ciebie, Płonący Ptaku. Masz moje słowo.
– Czy ty… sądzisz, że to ona? Że ta fala… to jej krzyk?
– Nie wiem, ale się dowiem. I nie będzie między nami więcej kłamstw. – W ciemności coś stuknęło o podłogę. No tak, malunek. – Jest twój, powieś go gdzieś, albo coś. Keru’weln, idziemy.
Yatech powitał lodowy uścisk z radością.