Rozdział 21

Obudził ją krzyk. Krótki, urwany, straszny. Nie do pomylenia z żadnym innym.

Ktoś właśnie umarł.

Deana zerwała się, zamknięte okiennice wpuszczały do środka dość światła, by nie potrzebowała świecy. A to znaczyło, że na zewnątrz było jasno, zbyt jasno jak na świt. Co się stało? Siedem uderzeń gongów zawsze ją budziło, nie mogła przespać tego sygnału, położyła się późno, ale…

Późne odwiedziny Laweneresa. Jego dziwna prośba. Wino, które przyniósł, gęste, słodkie i mocne, o smaku mogącym zamaskować każdy dodatek. Spojrzała na swój puchar i plamę czerwieni na obrusie. Łatwo ją oszukał. Jak dziecko.

Ubrała się w kilkadziesiąt uderzeń serca, ta’chaffda, pas, talhery w pochwach owiniętych łokciami białego jedwabiu. Cały czas nasłuchiwała rozpaczliwie odgłosów z miasta, z oddalonego o ćwierć mili placu przed Świątynią Ognia. Jakim znakiem ogłasza się upadek władcy?

I kto właśnie umarł?

Odgłos kroków za drzwiami, rozpaczliwe szarpnięcie za klamkę, jęk.

Otworzyła, wpuszczając drobną postać w jedwabiach i koronkach, z twarzą zasłoniętą gęstym woalem. Dziewczyna zrobiła krok i nagle rzuciła się w przód, prosto przed siebie, jak pociągnięta niewidzialnym sznurem, nie, jak trafiona w plecy.

Długie na kilka stóp drzewce wyrosło między jej łopatkami, a uciekinierka zwaliła się twarzą na dywan, drapiąc bezcenną wełnę palcami zmienionymi w starcze, sępie pazury.

Deana bez chwili wahania skoczyła w stronę napastników.

Dwóch ludzi, jeden jeszcze pochylony po rzucie, drugi obok, starannie wycierający zakrwawioną szablę o atłasową zasłonę. Dzieliło ją od nich dziesięć kroków. Ten pierwszy zdążył wyprostować się i sięgnąć do pasa, gdy rozrąbała mu szyję, głęboko, aż klinga uderzyła o kręgi, Waeryn t’Bolutaer miał prawo być dumny ze swojej pracy. Zeszła z linii sztychu drugiego zabójcy i cięła, lewa, prawa, lewa, prawa, lewa – przedramię, tętnica ramieniowa, twarz, wewnętrzna część uda i kark.

Skończyła tak szybko, że obaj upadli niemal jednocześnie na ziemię.

Sani. Płomień wybuchł w niej, zanim uświadomiła sobie potrzebę sięgnięcia po niego. A mężczyźni – kastraci mający pilnować dziewcząt Varali, jak rozpoznała po chwili – nawet nie zdążyli jęknąć. A teraz dwa ciała leżały tu, na posadzce, a trzecie w jej komnacie.

Co się tu dzieje? Dlaczego strażnicy mordują Święte Dziewice? Gdzie są Słowiki, które też miały ich pilnować? Przez mgnienie oka żałowała, że zabiła tych dwóch tak szybko i chłodne okrucieństwo tego żalu zatrzęsło jej duszą. Naprawdę kroiłaby ich na kawałki, by dostać odpowiedzi na swoje pytania, a przecież teraz musiała się jak najszybciej znaleźć na placu przed świątynią.

Gdzie inni? Laweneres? Suchi? Owiya?

Znalazła ją w sali, której ściany nadal zdobiły tysiące kwiatów. Minęła po drodze kilkanaście komnat i korytarzy, kilka ciał, śpiących już snem tych, którzy stanęli przed obliczem Matki. Kobiety, dziewczęta, jeden z wykastrowanych strażników. Wyglądało na to, że nie tylko ona starła się z tymi, którzy mieli strzec tej części pałacu.

Przełożona Domu Kobiet leżała na posadzce twarzą w dół i wyglądała, jakby zapadła w nagły sen, podkładając dłonie pod głowę. Nie widać było rany, lecz sądząc po ilości krwi, musiała być szeroka i głęboka. Deana przyklękła i obróciła ją ostrożnie. Owiyę zabił czysty cios, ostrze weszło tuż nad mostkiem, lekko z góry, jakby ktoś zaszedł kobietę od tyłu, zadarł jej głowę i pchnął. Głęboko, aż do serca. Szybka, litościwa śmierć.

Zamknęła jej oczy, wciąż wypełnione niemym zdumieniem, i odmówiła tcharrę – modlitwę za duszę dobrego człowieka. Te kilka zdań była winna kobiecie, która przyjęła ją pod swój dach.

Dwie komnaty dalej znalazła Słowika i dziewczynę. On leżał pod ścianą, kończąc lepki, czerwony ślad ciągnący się przez pół posadzki. Obiema rękami trzymał brzuch, z którego wylewały się wnętrzności. Ona tkwiła skulona obok, z piersią przeszytą ciężką szablą i dłońmi zaciśniętymi na szerokim, rzeźniczym tasaku, jakby ostatkiem sił zadała cios, który zabił jej mordercę. Wojownik nie miał pancerza, tylko lekką tunikę swojego Rodu w kolorze ciut jaśniejszym niż ta Deany. A na jego twarzy… Podeszła bliżej.

Twarz mężczyzny nie wyrażała niczego, a już na pewno nie cierpienie, jakie musiał odczuwać ktoś, kto przeczołgał się kilka kroków, próbując wepchnąć jelita na właściwe miejsce. I to cięcie… trzeba sporo siły, by zadać tak szeroką ranę.

Był już martwy, gdy ktoś rozpruł mu brzuch.

Trucizna? Czary? Po co?

I zaraz znalazła odpowiedź. Żeby zostawić ślad, że to Słowiki wymordowały Święte Dziewice. Dzięki temu głowa ich af’gemida jeszcze dziś wieczorem ozdobi miejską bramę. I głowy ich wszystkich wyższych dowódców też. W ten sposób ostatni Ród Wojny, którego wierności nowy władca Konoweryn nie mógł być całkowicie pewien, przestanie istnieć.

Nowe awanse, nowa lojalność, stare metody.

Polityka.

Uderzył ją dźwięk, zdający się dochodzić zewsząd, niski, groźny, niemal niesłyszalny, a jednocześnie wszechpotężny, wprawiający kości w dygot i sięgający żołądka, jakby ukryty w głębi ziemi olbrzymi lew wydał ostrzegawcze warknięcie. A potem usta wypełnił jej popiół. Gorzki i suchy, o metalicznym posmaku, i miała wrażenie, że już nigdy nie pozbędzie się tego smaku.

Zaczęło się.


*


Altsina obudził zapach. Zapach spalenizny i krwi parującej w gorącym powietrzu.

Stracił przytomność. To jasne. A teraz…

Aonel zakrywa mu dłonią usta i zmusza do przełknięcia czegoś, co jest wielkie, gorzkie i ma nieprzyjemny, drzewny posmak.

Musisz dać radę – syczy gniewnie, a w jej gniewie jest i strach, i desperacja. – I nie waż się znów zwymiotować.

Słowo „znów” niesie ze sobą wspomnienie, o którym wolałby zapomnieć, ale nim zmusi ono jego żołądek do kolejnego rozpaczliwego skurczu, kobieta przykłada mu do ust butelkę wina. Złodziej pije. Łapczywie i długo. Żeby… zagłuszyć strach. Nie ma już wyjścia. Musi zrobić to, co trzeba.

To ostatnie z trzech nasion, jakie mu pozostały. Ostatnie z czasów, gdy Oum pływał po morzach. Miał ich tylko sześć. Jedno zasiał i patrzył, jak ginie w ziemi, niezdolne wypuścić pędu. Jedno podarował swojej ukochanej. Jedno zużył tysiąc lat temu, gdy nadeszły dni strachu – słowa wiedźmy sączą mu się do uszu jadowitymi kroplami. – Zostały mu tylko trzy. Gdybyś był mniejszym głupcem, doceniłbyś wartość tego daru.

Doceniam. – Złodziej przechyla butelkę i osusza ją do dna. – Doceniam jak jasna cholera. Zrobiłaś to?

Aonel patrzy na niego dziwnie. Ze smutkiem.

Tak. Rano.

Przyszła odpowiedź?

Gdyby nie to, nie dałabym ci nasiona. Teraz Oum będzie z tobą. Da ci siłę i wesprze w walce.

Oby.

Nasiono. Nie żołądź, jak można by się spodziewać po przodku anuhijskiego dębu, lecz wielkie jak kurze jajo, kanciaste i porowate nasiono.

Miał je w żołądku.

Połknął, bo taka była umowa. Bo istniała szansa, że po schwytaniu wyznawcy Reagwyra rozbiorą go do naga, by sprawdzić, czy nie ma przy sobie albo na sobie jakichś niebezpiecznych znaków, symboli. A tak podarunek bożka Seehijczyków był bezpieczny. Oum miał go wspierać w walce z tym szalonym sukinsynem, a walka miała się odbyć…

Tutaj. Pod mieczem. W miejscu, gdzie wszystko się zaczęło.

Początkowo przygotował pełno planów, jak zakradnie się na dół, do trzewi Świątyni Miecza. Niektóre z nich były głupie, inne szalone, ale wszystkie wydawały się w mniejszym lub większym stopniu wykonalne.

Dopóki w PonkeeLaa nie wybuchły walki religijne.

Których on był przyczyną.

Stop. Nie on był ich przyczyną – przyczyną była rodząca się świadomość tego sukinsyna za jego plecami i… Altsin miał przeczucie graniczące z pewnością, że coś jeszcze. Jakaś wola pchała miasto w objęcia bratobójczej walki. A on, Altsin Awendeh, stał się co najwyżej płomykiem, który zbyt wcześnie rozpalił przygotowany stos. Ale gdy miasto zapłonęło, szansa na dostanie się do podziemi Świątyni zmalała do zera. Miecza zaczęto strzec dzień i noc.

A czasu miał coraz mniej. Tam, przed świątynią Dress, byli jednością, on i ten drugi. Złodziej nie wiedział, gdzie zaczyna się Bitewna Pięść, a gdzie kończy Altsin Awendeh. To nie było Objęcie, ale Przemieszanie.

Atmosfera panująca w mieście, napięcie, tysiące symboli kultu noszonych przez wyznawców Reagwyra, podziałały na ten kawałek jego duszy, zwany niegdyś Bitewną Pięścią, jak znak do piętnowania przyłożony do skóry. Obudził się, rozejrzał, nie spodobało mu się to, co zobaczył, interweniował. I za cholerę go nie obchodziło, że to może zakończyć się źle.

Najwyraźniej ten półboski wypierdek też miał już dość czekania.

Altsin przypomniał sobie wreszcie ucieczkę z miejsca, gdzie uzdrowił chłopca, wędrówkę po ulicach z głową wypełnioną swoimi – nie swoimi skojarzeniami i myślami. Z Mocą, którą wyczuwał w każdym miejscu i która kusiła, och, jak bardzo kusiła. Z poczuciem absolutnej, obezwładniającej potęgi, znajdującej się na wyciągnięcie ręki.

Potrzebował połowy dnia, by stłumić to uczucie. A gdy wrócił do wynajętego pokoju, Aonel zrobiła mu karczemną awanturę, a miasto zaczynało się palić.

– Uśmiechasz się? Czy to znaczy, że wszystko idzie po twojej myśli?

Altsin szarpnął się w bok, spodziewając się ciosu; kolano zapłonęło, ale utrzymało ciężar ciała. Jęknął.

– Gdybym wiedziała, że tak łatwo sprawić ci przyjemność, już dawno dorwałabym cię i stłukła.

Rozpoznanie przyszło błyskawicznie w serii obrazów i wspomnień.

– Pamiętam twój głos – odezwał się szeptem. – Dziewczyna z molo. Jawynder chciał cię utopić.

– Tak naprawdę ten ćwierćbożek bał się spróbować mnie utopić. Ale napinał muskuły i robił groźne miny, bo w tym jest dobry. Zapytaj go kiedyś o wędrówkę przez pustynię i ostatnią butelkę z zielonego szkła. Zobaczysz prawdziwe oblicze tchórza. Znowu się uśmiechasz? Dlaczego?

– Bo wygląda na to, że wszyscy wchodzą tu jak do własnego i wychodzą jak z własnego domu. Ty, hrabia, ta kobieta przebrana za wieśniaczkę. Każdy, kto zachce.

Usłyszał ciche kroki.

– Ja, to ja. Znajdowanie drogi do różnych miejsc jest częścią mojej natury. Hrabia jest tu gospodarzem. A wieśniaczka… Nijakie włosy, blada twarz, której nie można zapamiętać?

– Tak.

– Jedna z trzech sióstr, sług Eyfry.

Pani Losu? Kolejny boski byt, który miał zamiar wtrącać się w jego życie?

– To fragment większej opowieści. Gry, w której zniszczenie całego tego miasta tylko lekko przechyli szalę zwycięstwa na jedną lub drugą stronę. Przynajmniej tak myślą niektórzy z Nieśmiertelnych. W sumie powinnam ją wspierać, odwrócenie uwagi od pewnej północnej wyżyny też byłoby mi na rękę, ale tu chodzi o ciebie, Altsinie Awendeh, co zmienia postać rzeczy.

– O mnie?

Nie sądził, że uda mu się wykrzesać z siebie jeszcze tyle ironicznego niedowierzania.

– Och, nie żartuj. Ja też nie sądziłam, że ON trafi na ciebie. Wtedy, gdy skaleczyłeś się i wytarłeś krew w rękojeść. Na kilka chwil Dengothaag powrócił do roli, dla jakiej go stworzono, stał się bożą furtką, przez którą reszta duszy Reagwyra mogła się dostać do świata śmiertelników. A potem? Pamiętasz? Miesiące, lata uciekania, ukrywania się, zmieniania zajęć… Szukałam cię przez połowę kontynentu.

– Trzeba było napisać list.

Zdawała się tego ostatniego nie słyszeć.

– W końcu, zdesperowana, zawarłam umowę z Panią Losu. Ja dotrzymałam swojej części, a ona najwyraźniej próbuje oszukiwać.

– Czyżby? – odezwał się kolejny głos w pomieszczeniu.

Altsin poczuł, jak na wargi wypełza mu paskudny, ironiczny uśmiech. Miał rację, niektórzy wchodzili tu łatwiej niż marynarz pobrzękujący pełną sakiewką trafiał do burdelu.

– Moja pani miała umożliwić ci spotkanie z nim, tak, by nikt wam nie przeszkadzał. I oto jest. Stoi tam. Trochę poobijany, ale żywy, a gdybym go nie pilnowała, pewien głupiec zatłukłby go już na śmierć. I zapewniam cię, że nikt nie będzie wam przeszkadzał, oczywiście w granicach rozsądku. Nikt nie kopał w stolik. Kości same tak wypadły.

– Jesteś pewna, Ogewro? Nikt? A jak on się tu znalazł? Tu, w miejscu, gdzie wszystko dla niego się zaczęło.

Złodziej nie widział rozmawiających, ale łatwo było sobie wyobrazić, jak starsza z kobiet wzrusza ramionami.

– A kto opowiadał hrabiemu bajeczki o wybrańcu i kazał go szukać po całym mieście? Nie ufałaś mi? Jak mówiłam, gdybym go nie powstrzymała, zatłukłby twojego chłoptasia na śmierć. A jeśli chodzi o to, jak się tu znalazł… No cóż, jego towarzyszka go zdradziła. Poinformowała hrabiego, kim naprawdę jest, a ten dureń rzucił się na niego jak głodny pies na kość. Chyba wiesz po co? Nie jestem pewna, czy wywołanie tu prawdziwego awenderi naszego półbożka nie byłoby lekką przesadą. Z drugiej jednak strony, o ileż bardziej przyciągnąłby on uwagę wszystkich? Sam Galleg oderwałby wzrok od swoich ziem, by rzucić się jeszcze raz do gardła znienawidzonemu wrogowi.

– Więc wiesz, kim on jest?

– Bitewna Pięść Reagwyra. Rzeźnik, morderca, szaleniec. Moja Pani głosowała za tym, by go unicestwić. Nie udało się, trudno.

Altsin usłyszał, jak młodsza dziewczyna przesuwa się w lewo. Jej kroki były niemal niesłyszalne.

– Wiem. A zdrajczyni? Jakiej nagrody oczekuje.

– To seehijska wiedźma, która w zamian chciała zawrzeć umowę na dostawy złota i broni na swoją wyspę. Pieniądze i siła. Stara pokusa.

Dziewczyna zaśmiała się nagle, dźwięcznie i radośnie, i rzuciła jedno słowo, które brzmiało jak „szaleństwo”.

W głowie Altsina otworzyły się drzwi do kolejnych wspomnień.

Aonel…

Patrzy na niego z oczyma wypełnionymi niedowierzaniem. Właśnie powiedział jej, co ma zrobić. Mówi, co napisać w wiadomości do hrabiego, by ten jej uwierzył. To informacje, które może posiadać tylko ktoś, kto otarł się o prawdziwego awenderi Pana Bitew. Altsin mówi jej, co zrobią.

Szaleństwo – szepcze Seehijka. – Szaleństwo.

Oczywiście. Ale on musi dostać się do miecza, bo następnym razem, gdy ten sukinsyn wypłynie na wierzch, już się nie zanurzy. PonkeeLaa stało się polem bitwy, a to przyciąga go jak krew rekina.

Nie ma wyjścia.

Więc idą do Świątyni, gdzie Aonel całuje Altsina głośno, publicznie w oba policzki, a potem w usta, potem zaś znika w tłumie; hrabia akurat rusza do rannego dzieciaka. Spojrzenia złodzieja i wiedźmy krzyżują się ostatni raz, stara się wzrokiem podtrzymać jej determinację. Dodać odwagi. On. Jej. A Bendoret Terleach, mimo iż pochyla się z pozorną uwagą nad zakrwawionym akolitą, strzela oczyma w jego stronę i daje znak.

Altsin słyszy szybkie kroki za plecami, ale nie odwraca się.

Świst i ciemność.

Za mocno go uderzyli. Po prostu. Za mocno przywalili mu w głowę, bo dopiero teraz przypomniał sobie to wszystko.

Napiął mięśnie, szarpnął okowy. Oum, sukinsynu, miałeś mi pomóc!

Cisza.

– No i co teraz, niechciane dziecko? – głos służki Pani Losu dobiegł go zza pleców, wąska dłoń szarpnęła za włosy, a ostrze dotknęło szyi. Uświadomił sobie, że kobieta nie mówiła do niego. – Zadrwiłaś ze mnie tym rzutem kości. Węszysz, gdzie cię nie proszą, mieszasz w cudzych garach. A przecież są tacy, którzy za tobą tęsknią, och, bardzo tęsknią. Co zrobisz teraz, gdy ten, z którym chciałaś się spotkać, stoi przed tobą, a ty nie możesz go uwolnić?

– Mieszam w cudzych garach? Ja… hm… Zanim poderżniesz mu gardło, może mi odpowiesz, kiedy ostatnio zajrzałaś do naszej miłej, słodkiej i radosnej Kitchi? Kitchi, która miała dopilnować, by w południowych księstwach zapanował chaos i śmierć? Wyznaczyłaś ją, bo Agar od Ognia jest tak honorowy i słowny, że przecież za nic nie złamie danych obietnic – głos dziewczyny osunął się w jadowity szept. – I kto ci powiedział, że nie mogę go uwolnić?

Nóż zadrżał, a jego ostrze poznaczyło skórę złodzieja piekącą pręgą. Zapach krwi był niemal namacalny.

Oum… Ouuuum!!!

Загрузка...