Rozdział 28


Sonja Hansson płukała pranie w łazience. Kiedy zakręciła wodę i wyprostowała się, usłyszała dźwięk telefonu. Wpadła do dużego pokoju i chwyciła słuchawkę mokrą dłonią.

Dzwonił Bengtsson.

– Komoda jest w drodze – powiedział. – Samochód powinien być na miejscu za kwadrans.

– Dziękuję, to okropnie mile, że pan dzwoni. Jak mówiłam, bez uprzedzenia nikomu nie otwieram, nie myślałam, że to będzie tak wcześnie. Czy mam przyjść do biura, żeby zapłacić, czy…

– Proszę zapłacić kierowcy. Będzie miał fakturę.

– Dobrze, dziękuję. I dziękuję za uprzejmość, panie…?

– Bengtsson. Mam nadzieję, że panna Hansson będzie zadowolona z naszej usługi. Jak wspomniałem, dostarczymy przesyłkę za kwadrans. Dziękuję i do widzenia.

Kiedy się rozłączył, wybrała numer Martina Becka.

– Komoda będzie za kwadrans. Przed chwilą zadzwonił. O mały włos nie odebrałabym. Ale nie ma tego złego. Teraz do mnie dotarło, że kiedy puszczam wodę w łazience, nie słyszę telefonu.

– Przez jakiś czas nie będziesz mogła się kąpać – powiedział Martin Beck. – Mówiąc poważnie, musisz pamiętać, żeby się trzymać w pobliżu telefonu. Nie chodź na strych ani do pralni.

– Tak, wiem. Czy mam tam iść od razu, jak tylko przywiozą komodę?

– Tak. I potem do mnie zadzwoń.

Martin Beck siedział w swoim pokoju w towarzystwie Ahlberga, który pytająco uniósł brwi.

– Będzie tam za około pół godziny – wyjaśnił Martin Beck.

– No to pozostaje nam czekać. Dobra z niej dziewczyna, lubię ją.

Po przeszło dwóch godzinach Ahlberg powiedział:

– Chyba nic jej się nie stało…

– Spokojnie. Zadzwoni.

Zadzwoniła trzydzieści minut później.

– Długo czekacie?

Martin Beck odchrząknął.

– Opowiadaj.

– Zacznę od początku. Dwadzieścia minut po naszej rozmowie dwóch facetów przywiozło komodę. Nawet na nią nie spojrzałam, powiedziałam im tylko, gdzie mają ją postawić. Kiedy odjechali, zorientowałam się, że to nie ta komoda, i poszłam do biura z reklamacją.

– Trochę się tam zasiedziałaś.

– Jak przyszłam, był u niego jakiś klient. Czekałam za szybką, a on popatrywał na mnie, jakby chciał się go czym prędzej pozbyć. Był niesamowicie skruszony, powiedziałam mu, że za tę pomyłkę nie można obciążać firmy, i prawie się pokłóciliśmy o to, czyja to wina. Potem poszedł się dowiedzieć, czy ktoś mógłby mi przywieźć właściwą komodę jeszcze dzisiaj wieczorem.

– No i?

– Nie udało się. Obiecał, że przyjadą jutro przed południem. Powiedział, że naturalnie z przyjemnością przywiózłby mi tę komodę osobiście, a ja na to, żeby sobie nie robił zachodu, chociaż byłoby mi ogromnie miło.

– Aha. I wyszłaś?

– Wyobraź sobie, że nie.

– Trudno się z nim rozmawia?

– Nie bardzo. Wydawał się onieśmielony.

– O czym rozmawialiście?

– O koszmarnych korkach w mieście i o tym, że kiedyś było dużo lepiej. Dodałam, że Sztokholm nie sprzyja samotnym, a on się ze mną zgodził, mimo że samotność mu nie doskwiera, przeciwnie, dobrze się czuje sam ze sobą.

– Czy chętnie z tobą rozmawiał?

– Chyba tak. Ale nie mogłam tam siedzieć w nieskończoność. Powiedział, że lubi chodzić do kina, poza tym rzadko rusza się z domu. To właściwie wszystko. Odprowadził mnie do drzwi i w ogóle był przemiły. I co dalej?

– Nic. Czekamy.


Dwa dni później Sonja Hansson znów była w ekspresowej firmie przewozowej.

– Chciałam podziękować za pomoc i powiedzieć, że komoda jest już na swoim miejscu. Przykro mi bardzo, że sprawiłam tyle kłopotów.

– To żaden kłopot – odparł Folke Bengtsson. – Zapraszamy ponownie. Zawsze do usług.

Do pokoju wszedł jakiś mężczyzna, prawdopodobnie szef, i przerwał ich konwersację.

Opuszczając biuro, Sonja Hansson czuła, że Bengtsson na nią patrzy. Odwróciła się za drzwiami, zerknęła przez szybkę i napotkała jego spojrzenie.

Dni wlekły się niemiłosiernie. Minął tydzień i powtórzyli eksperyment. Znów za pretekst posłużyły problemy z transportem. Sonja Hansson na Runebergsgatan mieszka od niedawna i wciąż ściąga rzeczy odziedziczone po przodkach i inne sprzęty, które przechowuje na różnych strychach.

Upłynęło pięć dni i ponownie zjawiła się w firmie, tuż przed piątą, tylko dlatego, że przypadkiem była w pobliżu…

Zadzwoniła do Martina Becka, zniechęcona.

– Nadal nie reaguje? – zapytał.

– Średnio najeża. Myślę, że to nie on.

– Bo?

– Jest nieśmiały. I niezainteresowany. Ostatnio poszłam na całość, poleciałam otwartym tekstem. Siedmiu facetów na dziesięciu od tygodnia wyłoby pod moimi drzwiami. Najwyraźniej w ogóle na niego nie działam. Co mam robić?

– Kontynuuj.

– Powinniście poszukać innej dziewczyny.

– Kontynuuj.

Kontynuuj. Łatwo mu było mówić. Tylko jak długo? Z każdym dniem Hammar przyglądał mu się z coraz większym powątpiewaniem, a twarz, którą widział w lustrze, była coraz bledsza.

Elektryczny zegar ścienny w świetlicy komisariatu odmierzył następne trzy noce. Od próby generalnej upłynęły trzy tygodnie. Plan był zapięty na ostatni guzik, ale nic nie wskazywało na to, żeby mieli jakikolwiek powód do wcielenia go w czyn. Nie wydarzyło się absolutnie nic. Mężczyzna, który nazywał się Folke Bengtsson, wiódł spokojne, unormowane życie, pił zsiadłe mleko, chodził do pracy i spał po dziewięć godzin na dobę. Tymczasem oni tracili kontakt z rzeczywistością. Psy szczuły się nawzajem, a zwierzyna o niczym nie miała pojęcia. Dziwny porządek rzeczy, pomyślał Martin Beck.

Wpatrywał się wrogo w czarny aparat telefoniczny, który milczał od trzech tygodni. Kobieta z mieszkania na Runebergsgatan miała zadzwonić tylko w jednej jedynej sytuacji. Oni dzwonili do niej kontrolnie dwa razy dziennie: o szóstej po południu i o dwunastej w nocy. I tyle się działo.

W domu Martina Becka panowała napięta atmosfera. Małżonka nic nie mówiła, ale jej sceptyczne spojrzenia były coraz bardziej jednoznaczne, ilekroć na nią patrzył. Od dawna przestała wierzyć w powodzenie tej dziwacznej operacji, która nie dość, że nie przynosiła żadnych rezultatów, noc w noc zmuszana go do przebywania poza domem. A on nie mógł ani nie chciał się tłumaczyć.

Kollberg miał ciut lepiej. Co trzecią noc zmieniał go Melander albo Stenström. Że szkodą dla Ahlberga, który musiał grać w szachy sam ze sobą. Nazywało się to rozwiązywanie problemów. Już dawno wyczerpali wszystkie tematy do rozmów.

Martin Beck udawał, że czyta jakiś artykuł, którego sens ciągle mu umykał. Ziewnął i popatrzył na swoich posągowych kolegów.

W milczeniu siedzieli naprzeciwko siebie, w głębokiej zadumie opuszczając głowy. Zerknął na zegarek. Za pięć dziesiąta. Znowu ziewnął, wstał na sztywnych nogach i poszedł do toalety. Umył ręce, opłukał twarz zimną wodą i wrócił. Kiedy był w odległości trzech kroków od drzwi, usłyszał dzwonek telefonu.

Kollberg właśnie zakończył rozmowę i odłożył słuchawkę.

– Czy on…

– Nie – przerwał mu Kollberg. – Stoi przed jej domem.

W ciągu trzech minut Martin Beck opracował szczegółowy plan. Sytuacja była nietypowa, ale praktycznie nic się nie zmieniło. Mężczyzna nie mógł sforsować drzwi wejściowych, a nawet gdyby mu się udało, zjawiliby się na miejscu, zanim by dotarł na drugie piętro.

– Musimy być ostrożni.

– Yhm – potwierdził Kollberg, parkując na Tegnérgatan. Martin Beck stanął na skwerze. Widząc, że Ahlberg wchodzi do budynku, spojrzał na zegarek. Odkąd zadzwoniła, upłynęły cztery minuty. Pomyślał o tej samotnej dziewczynie w mieszkaniu na drugim piętrze. Po mężczyznie, który nazywał się Folke Bengtsson, nie było śladu.

Trzydzieści sekund później w oknie na drugim piętrze zapaliło się światło i błyskawicznie zgasło. Ahlberg był na posterunku.


Czekali w ciszy przy oknie w sypialni, którą spowijały ciemności. Tylko spod drzwi wpadała smuga światła. W dużym pokoju paliła się lampa, co miało zaświadczać o tym, że Sonja Hansson jest w domu. Z okna sypialni był widok na Eriksbergsplan, część parku, który rozciągał się za budynkiem, kawałek Birger Jarlsgatan, Regeringsgatan, Tegnérgatan i wlot Runebergsgatan.

Bengtsson stał na przystanku autobusowym po drugiej stronie ulicy i patrzył w jej okno. Był sam. Rozejrzał się, wolno przeciął jezdnię, wszedł na wysepkę u wylotu ulicy i zniknął za budką telefoniczną.

– Teraz – powiedział Ahlberg, wykonując jakiś gest w ciemnościach.

Obok przystanku przejechał autobus i kiedy skręcił w Tegnérgatan po drugiej stronie placu, Bengtssona jeszcze nie było widać. Wszedł do budki czy nie? Czekając na dzwonek telefonu, Ahlberg nie puszczał ramienia Sonji Hansson.

Telefon milczał. Po kilku minutach mężczyzna na ukos przeszedł przez jezdnię.

Wzdłuż chodnika biegł kamienny mur, który kończył się przy ścianie budynku pod jej oknem. Za murem było trawiaste zbocze, a u jego podnóża stały dwie toalety, do których wchodziło się od ulicy przez furtkę w murze.

Mężczyzna zatrzymał się na chodniku, spojrzał na dom, niespiesznie ruszył do drzwi wejściowych i zniknął im z pola widzenia.

Ahlberg długo wpatrywał się w skwerek, zanim zauważył Martina Becka, który tkwił nieruchomo pod drzewem. Na kilka sekund przesłonił mu widok tramwaj jadący Birger Jarlsgatan. Kiedy przejechał, Martina Becka nie było.

Po pięciu minutach Bengtsson się odnalazł. Szedł tak blisko muru, że dostrzegli go dopiero na jezdni koło parku. Kierował się na przystanek tramwajowy pośrodku placu. Zatrzymał się przed kioskiem i kupił kiełbaskę. Jadł tuż obok, nie odrywając wzroku od jej okna.

Potem, z rękami w kieszeniach, spacerował tam i z powrotem po wysepce tramwajowej. Od czasu do czasu patrzył w górę.

Kwadrans później Martin Beck znów stał pod drzewem.

Ruch zgęstniał, w pobliżu parku pojawili się ludzie. Wychodzili z kina.

Na kilka minut znów stracili Bengtssona z oczu. Był w grupie melomanów. Kierował się do budki telefonicznej, dwa metry przed nią stanął i nagle szybkim krokiem ruszył na skwer. Martin Beck odwrócił się i powoli odszedł spod drzewa.

Bengtsson przeciął skwer, potem ulicę i za restauracją skręcił w Tegnérgatan. Dwie minuty później pojawił się na przeciwległym chodniku i zaczął okrążać Eriksbergsplan.

– Czy myślisz, że był tu już wcześniej? – zapytała Sonja Hansson. – Przecież to czysty przypadek, że go zobaczyłam dzisiaj wieczorem.

Ahlberg oparł się plecami o ścianę przy oknie i palił papierosa. Przyglądał się dziewczynie stojącej tuż obok i zwróconej do okna: szeroko rozstawione stopy, ręce w kieszeniach szmizjerki, oczy w słabej poświacie ulicznych latarni jak dwie czarne dziury, blada twarz.

– Może przychodzi tutaj co wieczór – powiedziała.

Kiedy mężczyzna po raz czwarty wędrował Tegnérgatan, okrążając plac, dodała:

– Jeśli będzie tak łaził przez całą noc, ja zwariuję, a Lennart i Martin zamarzną na śmierć.

Dwadzieścia pięć minut po północy Folke Bengtsson obszedł plac po raz ósmy w znacznie żwawszym tempie. Przystanął u podnóża schodów prowadzących do parku, popatrzył na dom i półbiegnąc, udał się na przystanek tramwajowy. Po chwili obok zatrzymał się autobus i kiedy odjechał, Bengtssona nie było.

– Spójrz, tam jest Martin – powiedziała Sonja Hansson.

Ahlberg wzdrygnął się na dźwięk jej głosu. Do tej pory rozmawiali szeptem, po raz pierwszy od dwóch godzin przemówiła normalnie.

Zobaczył, jak Martin Beck szybko przechodzi przez ulicę i wskakuje do samochodu zaparkowanego na Tegnérgatan. Wystartował, zanim zdążył zatrzasnąć drzwi, i ruszył za autobusem.

– Dziękuję – powiedziała Sonja Hansson. – Położę się spać.

– Tak, śpij.

Ahlberg też by to chętnie zrobił, gdyby mógł. Dziesięć minut później przekroczył próg komisariatu w parafii Klary. Dwie minuty po nim zjawił się Kollberg.

Wykonali pięć ruchów na szachownicy i wrócił Martin Beck.

– Wysiadł z autobusu na Sankt Eriksplan i poszedł do domu. Prawie natychmiast zgasił światło. Pewnie już śpi.

– Sonja zauważyła go przez czysty przypadek – powiedział Ahlberg. – Mógł tam być kilka razy wcześniej.

Kollberg analizował układ na szachownicy.

– Jeśli nawet, to o niczym nie świadczy.

– Jak to?

– Kollberg ma rację – przyznał Martin Beck.

– Też ganiałem jak kocur w marcu pod oknami napalonych panienek.

Ahlberg wzruszył ramionami.

– Ale oczywiście byłem młodszy – dodał Kollberg. – Dużo młodszy.

Martin Beck milczał. Koledzy bez entuzjazmu kontynuowali partyjkę. Po chwili Kollberg doprowadził do remisu, mimo że miał wygraną w kieszeni.

– Cholera! Ten bydlak kompletnie mnie rozkojarzył. Iloma punktami prowadzisz?

– Czterema. Jest dwanaście i pół do ośmiu i pół.

Kollberg wstał i zaczął krążyć po świetlicy.

– Zwińmy go jeszcze raz, przeszukajmy chałupę i porządnie przemaglujmy.

Milczeli.

– Moglibyśmy go śledzić, wzięłoby się nowych chłopaków.

– Nie – powiedział Ahlberg.

Martin Beck przestał gryźć palec.

– Czy ona zaczyna się bać?

– Raczej nie – odparł Ahlberg. – Nie jest z tych, co się denerwują na dzień dobry.

Podobnie jak Roseanna McGraw, pomyślał Martin Beck.

Nie byli zbyt rozmowni, ale wciąż w pełni władz umysłowych, kiedy hałas uliczny na Regeringsgatan obwieścił, że dla nich dniówka się skończyła, a dla innych rozpoczęła. Coś się wydarzyło, ale Martin Beck nie bardzo wiedział co.

Ahlberg powiększył swoją przewagę o kolejny punkt. I to wszystko.


Nazajutrz był piątek. Do końca pierwszego miesiąca nowego roku zostały trzy dni. Na dworze odwilż, szarówka i mgła.

Było dziesięć po dziewiątej, kiedy nagle, w ciszy, rozległ się sygnał telefonu; jakby eksplodował granat. Martin Beck podniósł słuchawkę.

– Znowu tu jest. Stoi na przystanku autobusowym.

Dotarli na miejsce piętnaście sekund szybciej niż poprzednio, mimo że Kollberg zaparkował trochę dalej, na Birger Jarlsgatan. Pół minuty później dostali wiadomość, że Ahlberg jest na posterunku.

Powtórka była co nieco zatrważająca. Mężczyzna, który nazywał się Folke Bengtsson, spędził cztery godziny na Eriksbergsplan. Cztery albo pięć razy zatrzymał się pod budką telefoniczną, raz zjadł kiełbaskę. Potem pojechał do domu. Kollberg pojechał za nim.

Martin Beck okropnie przemarzł. Raźnym krokiem, z rękami w kieszeniach płaszcza i wzrokiem wbitym w ziemię, pomaszerował Regeringsgatan.

Kollberg dołączył pół godziny później.

– Na Rörstrandsgatan cisza i spokój.

– Zauważył cię?

– Szedł jak lunatyk. Nie zauważyłby nawet hipopotama.

Martin Beck wybrał numer policjantki Sonji Hansson. Czuł, że jeśli w myślach nie opatrzy jej nazwiska wykonywanym zawodem, nie poradzi sobie.

– Jutro, a właściwie dzisiaj, jest sobota. Kończy pracę o dwunastej. Zasadź się na niego, podbiegnij, jakbyś się gdzieś spieszyła, chwyć za ramię, spytaj, dlaczego się nie odzywa, i powiedz, że na niego czekasz. Albo coś w tym stylu. Tylko tyle. A potem odejdź. I nie opatulaj się zanadto. – Martin Beck zrobił dłuższą pauzę. – Tym razem musisz dać z siebie wszystko.

Rozłączył się. Koledzy gapili się na niego.

– Kto jest najlepszy w śledzeniu? – zapytał, rozkojarzony.

– Stenström.

– Od jutra, kiedy rano wyjdzie z domu, nie spuszczamy go z oka. Stenström się tym zajmie. O wszystkim będzie nas informował. O każdym jego ruchu. Będziemy czuwać przy telefonie. Zawsze we dwóch. Gdyby jeden musiał wyjść, drugi zostanie na posterunku.

Ahlberg i Kollberg nie odrywali od niego wzroku, ale on tego nie widział.


Za dwadzieścia ósma otworzyły się drzwi na Rörstrandsgatan i Stenström przystąpił do wykonywania swoich obowiązków.

Krążył w pobliżu firmy przewozowej na Smålandsgatan, a kwadrans po jedenastej wszedł do kafejki, usiadł przy oknie i cierpliwie czekał.

Za pięć dwunasta na rogu Smålandsgatan i Norrlandsgatan zauważył Sonję Hansson.

Miała na sobie modry tweedowy płaszczyk z dużym dekoltem. Mocno zaciągnięty pasek wyraźnie podkreślał talię. Pod spód włożyła czarny golf. Była z gołą głową, w rękawiczkach i bez torebki. Nylonowe pończochy i czarne czółenka wydawały się mało odpowiednie na taką pogodę.

Przecięła ulicę i zniknęła mu z oczu.

Z bramy zaczęli wychodzić pracownicy firmy przewozowej, na końcu mężczyzna o nazwisku Bengtsson, który zamknął biuro na klucz. Kiedy był na jezdni, około dwóch metrów od chodnika, nadbiegła Sonja Hansson. Zatrzymała go, chwyciła za rękaw, patrząc mu w oczy, coś powiedziała, natychmiast go puściła, odwróciła się na pięcie i pobiegła przed siebie.

Stenström widział jej twarz, na której malowało się podniecenie i niekłamana radość. W myślach szczerze jej pogratulował tego występu.

Mężczyzna odprowadzał ją spojrzeniem. Drgnął, jakby chciał za nią pobiec, ale zrezygnował, wsunął ręce do kieszeni i wolno, ze spuszczoną głową, ruszył dalej.

Stenström włożył kapelusz, zapłacił przy kontuarze i ostrożnie wyjrzał przez oszklone drzwi. Kiedy Bengtsson skręcił za róg, poszedł za nim.


W komisariacie Martin Beck z posępną miną wpatrywał się w aparat telefoniczny. Ahlberg i Kollberg chwilowo zarzucili szachy. Ahlberg coś czytał. Kollberg rozwiązywał krzyżówkę, zajadle gryząc długopis, który przegryzł na pół, kiedy telefon wreszcie się odezwał.

Martin Beck przyciskał słuchawkę do ucha, zanim wybrzmiał pierwszy dzwonek.

– Cześć! – powiedziała Sonja Hansson. – Chyba dobrze poszło. Zrobiłam tak, jak mówiłeś.

– Dobrze. Widziałaś Stenströma?

– Nie, ale pewnie był gdzieś w pobliżu. Wolałam się nie odwracać, biegłam aż do NK.

– Denerwujesz się?

– Nie. Ani trochę.

Telefon zadzwonił po raz drugi kwadrans po pierwszej.

– Jestem w trafice na Järntorget – powiedział Stenström. – Sonja świetnie się spisała. Najwyraźniej zabiła mu ćwieka. Przeszedł przez Kungsträdgården i most nad Strömmen, a potem zaczął błąkać się bez celu po Starówce.

– Bądź ostrożny.

– Spokojna głowa. Zachowuje się jak zombi, nic nie widzi, nic nie słyszy. Muszę spadać, żebym go nie zgubił.

Ahlberg wstał i zaczął się przechadzać po świetlicy.

– Zafundowaliśmy jej niezbyt przyjemne zajęcie.

– Poradzi sobie – powiedział Kollberg. – Byle tylko Stenström czegoś nie spaprał. – Milczał przez chwilę. – Oczywiście, Stenström jest dobry.

Zegar ścienny wskazywał dwie minuty po trzeciej, kiedy Stenström znów zadzwonił.

– Jest na Folkungagatan. Nic, tylko łazi, to tu, to tam, nie zatrzymuje się, nie rozgląda. Wydaje się apatyczny.

– Rób swoje – polecił Martin Beck.

Zwykle dużo trzeba, żeby wyprowadzić go z równowagi, ale teraz, po czterdziestu pięciu minutach gapienia się w ciszy to na zegar, to na telefon nie wytrzymał, zerwał się z krzesła i wyszedł do toalety.

Ahlberg i Kollberg spojrzeli na siebie. Kollberg wzruszył ramionami i zaczął rozstawiać figury na szachownicy.

Martin Beck opłukał dłonie i twarz zimną wodą i starannie je wytarł. Na korytarzu otworzyły się jakieś drzwi i policjant bez mundurowej marynarki zawołał, że jest do niego telefon.

Dzwoniła małżonka.

– Nie dość, że cię nie widuję, nie mogę się nawet do ciebie dodzwonić. Co ty wyprawiasz? Kiedy będziesz w domu?

– Nie wiem – odparł zmęczony.

Mówiła dalej, ale kiedy jej alt przeszedł w piskliwy, krzykliwy falset, przerwał jej w połowie zdania.

– Nie mam teraz czasu – warknął z irytacją. – Cześć! Nie dzwoń do mnie.

Pożałował tych słów, ledwie odłożył słuchawkę. Po chwili wzruszył ramionami i wrócił do kolegów szachistów.

Trzeci raz Stenström odezwał się z Skeppsbron. Była za dwadzieścia piąta.

– Przed sekundą wszedł do Zum Franziskaner. Siedzi sam w kącie i pije piwo. Obeszliśmy cały Södermalm. Wciąż zachowuje się dziwnie.

Ssanie w dołku uzmysłowiło Martinowi Beckowi, że przez cały dzień nic nie jadł. Zamówił trzy dania w grill-barze naprzeciwko. Po posiłku Kollberg zasnął na krześle i zaczął chrapać. Poderwał go sygnał telefonu. Była siódma.

– Siedział tam do tej pory i wypił cztery piwa. Teraz zasuwa do śródmieścia. Zadzwonię, jak tylko będę mógł. Cześć!

Stenström był zdyszany, jak po biegu, i odwiesił słuchawkę, zanim Martin Beck zdążył cokolwiek powiedzieć.

– On tam idzie – stwierdził Kollberg.

O wpół do ósmej meldunek Stenströma był jeszcze krótszy.

– Engelbrektsplan. Zaiwania Birger Jarlsgatan.

Czekali, popatrując to na zegar, to na aparat telefoniczny.

Pięć po ósmej. Martin Beck podniósł słuchawkę w połowie pierwszego dzwonka.

Stenström był zawiedziony.

– Skręcił w Eriksbergsgatan i przeszedł przez wiadukt. Teraz idzie Odengatan do Odenplan. Wraca do siebie. Zwolnił.

– Jasna cholera. Zadzwoń, kiedy będzie w domu.

Stenström odezwał się pół godziny później.

– Nie poszedł do domu. Skręcił w Upplandsgatan. Jakby nogi same go niosły. Moje niedługo odmówią posłuszeństwa.

– Gdzie jesteś?

– Na Norra Bantorget. Właśnie mija teatr.

Martin Beck pomyślał o mężczyźnie mijającym teatr. Co mu chodzi po głowie? Czy on w ogóle nad czymkolwiek się zastanawia, czy po prostu idzie przed siebie, godzina za godziną, powodowany jakimś mrocznym pożądaniem? Co czuje? Ponad osiem godzin krąży po mieście, jakby zapomniał o bożym świecie, jakby go gnała jedna jedyna myśl albo jakby dojrzewał do podjęcia decyzji.

W ciągu kolejnych trzech godzin Stenström dzwonił cztery razy z różnych miejsc. Mężczyzna chodził ulicami okalającymi Eriksbergsplan, nigdy jednak nie zbliżył się do jej domu.

O wpół do trzeciej Stenström zameldował z Rörstrandsgatan, że Folke Bengtsson nareszcie jest u siebie i przed chwilą zgasił światło.

Martin Beck wysłał Kollberga, żeby go zmienił.


Kollberg wrócił w niedzielę o ósmej rano, obudził Ahlberga, który spał na kanapie, sam się na niej uwalił i zapadł w sen.

Ahlberg poszedł do Martina Becka, czuwającego przy telefonie.

– Kollberg wrócił? – zapytał Martin Beck, łypiąc zaczerwienionym oczami.

– Śpi. Jak kłoda. Stenström go zmienił.

Na pierwszy meldunek w tym dniu czekali zaledwie dwie godziny.

– Wyszedł. Skręcił na Kungsholmen.

– Jak wygląda?

– Bez zmian. To samo ubranie. Czort wie, czy w ogóle je zdjął na noc.

– Szybko idzie?

– Nie, wlecze się.

– Spałeś?

– Trochę. Ale nie czuję się jak Superman.

Do czwartej po południu Stenström odzywał się mniej więcej co godzinę. W ciągu sześciu godzin Folke Bengtsson zrobił sobie dwie krótkie przerwy na kawę. Krążył po ulicach Kungsholmen, Södermalmu i Starówki. Z dala od domu Sonji Hansson.

O wpół do szóstej Martin Beck zasnął na krześle przy telefonie. Stenström obudził go kwadrans później.

– Jest na Norrmalmstorg. Idzie do Strandvägen, zachowuje się inaczej.

– Czyli?

– Jakby zmartwychwstał. Jakby się do czegoś zmuszał.

A półtorej godziny później:

– Muszę uważać. Skręcił z Odengatan w Sveavägen. Rozgląda się za dziewczynami.

O wpół do dziewiątej:

– Karlavägen–Sturegatan. Wolnym krokiem idzie do Stureplan. Jest spokojniejszy, ciągle gapi się na dziewczyny.

– Bądź czujny.

Martin Beck poczuł się nagle rześki i wypoczęty, mimo że od dwóch dni prawie nie zmrużył oka.

Kiedy patrzył na mapę, na której Kollberg zaznaczył na czerwono trasę bezsensownej błąkaniny Bengtssona, znów zadzwonił telefon.

– To już dziesiąty raz – powiedział Kollberg.

Martin Beck podniósł słuchawkę i spojrzał na zegar ścienny. Za minutę jedenasta. Zamiast Stenströma usłyszał Sonję Hansson.

– Martin! On znowu tu jest.

Mocno ścisnął słuchawkę.

– Jedziemy.


Sonja Hansson rozłączyła się i popatrzyła na zegarek. Dwudziesta trzecia zero jeden. Za cztery minuty przyjdzie Ahlberg. Dzięki niemu pozbędzie się tego przykrego uczucia bezsilności.

Wytarła spocone dłonie w bawełnianą szmizjerkę, opinającą biodra, i weszła do ciemnej sypialni. Czuła pod stopami chłód parkietu. Stanęła na palcach, oparła się prawą ręką o framugę okna i dyskretnie wyjrzała zza cienkiej zasłonki. Na ulicy było trochę ludzi, zwłaszcza przed restauracją naprzeciwko. Minęło co najmniej półtorej minuty, zanim go zobaczyła. Wyszedł z Runebergsgatan, od frontu jej budynku, i ruszył wzdłuż muru do Birger Jarłsgatan. Pośrodku jezdni, na szynach tramwajowych, nagle skręcił w prawo. Po trzydziestu sekundach zniknął z pola widzenia. Szedł bardzo szybko, sadził długimi krokami, patrzył przed siebie, jakby nikogo ani niczego nie dostrzegał albo intensywnie o czymś myślał.

Wróciła do dużego pokoju, w którym paliło się światło i było kilka jej ulubionych drobiazgów. Głęboko zaciągnęła się papierosem. Mimo że doskonale zdawała sobie sprawę, w co gra, oddychała z ulgą, ilekroć szerokim łukiem omijał budkę telefoniczną.

Wystarczająco długo czekała na dźwięk dzwonka, który zburzy jej spokój i zakłóci domową harmonię. Miała nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie. Że to pomyłka, że wróci do stałych zajęć i nigdy więcej nie pomyśli o tym mężczyźnie.

Wzięła sweterek, który od trzech tygodni robiła na drutach, i podeszła z nim do lustra. Niedługo skończy. Znów spojrzała na zegarek. Ahlberg powinien tu być od dziesięciu sekund. Dzisiaj nie pobije rekordu. Uśmiechnęła się. Na pewno nie będzie zachwycony, kiedy mu to wypomni. Napotkała w lustrze swój ciepły uśmiech. Na czole, u nasady włosów, lśniły kropelki potu.

Sonja Hansson przeszła przez przedpokój do łazienki. Szeroko rozstawiła stopy na przyjemnie chłodnej terakocie, pochyliła się i obmyła twarz zimną wodą.

Kiedy zakręciła kran, usłyszała, jak Ahlberg przekręca klucz w zamku. Spóźnił się przeszło minutę.

Z ręcznikiem w dłoni wyszła do przedpokoju, odsunęła łańcuch i otworzyła drzwi.

– Chwała Bogu! Dobrze, że jesteś.

To nie był Ahlberg.

Nadal z uśmiechem na ustach powoli cofnęła się w głąb mieszkania. Mężczyzna, który nazywał się Folke Bengtsson, nie spuszczał z niej wzroku, kiedy zatrzaskiwał drzwi i zakładał łańcuch.

Загрузка...