KSIĘGA TRZECIA

Rozpoczynają się wojny greckie

1

W miarę jak dorastaliśmy, przyjaźń pomiędzy Kserksesem, Mardoniosem i mną, miast słabnąć, coraz bardziej się zacieśniała. Wielcy Królowie i ich następcy znacznie łatwiej zyskują wrogów niż przyjaciół. Dlatego zawiązane w młodości przyjaźnie trwają przez całe życie, jeżeli tylko książę nie jest szalony, a przyjaciel zawistny.

Z biegiem lat Hystaspes przebywał na dworze częściej niż w Baktrii. Miał zawsze dobry wpływ na Dariusza. Jestem przekonany, że gdyby żył o kilka lat dłużej, z pewnością udałoby mu się zneutralizować grecką koterię na dworze, co pozwoliłoby nam uniknąć owych długich i kosztownych wojen.

Kiedy miałem dwadzieścia lat, Hystaspes mianował mnie dowódcą swojego osobistego wojska w Suzie. Ponieważ poza granicami własnej satrapii nie miał żadnych oddziałów, było to czysto honorowe stanowisko. Hystaspes chciał mnie mieć przy sobie, gdyż pomagałem mu kroczyć drogą Prawdy zamiast drogą Kłamstwa. Czułem się jak oszust. Nie byłem religijny. Wszystkie sprawy związane z kultem Zoroastra pozostawiałem mojemu stryjowi, który osiadłszy w pałacu w Suzie zapalał w tajemnicy święty ogień dla samego Dariusza. Teraz, po jego śmierci, mogę powiedzieć, że miał duszę przekupnia. Ale był najstarszym synem Zoroastra, i to się liczyło.

Mimo stałego nacisku Hystaspesa, abym rozwijał intelekt i wieszcze predyspozycje, życie moje w owym czasie kształtowało się w pełni pod wpływem spraw dworu Wielkiego Króla, zajmowała mnie wyłącznie żołnierka, intrygi i podróże do odległych krajów.

W dwudziestym pierwszym roku panowania Dariusza, mniej więcej w okresie zimowego przesilenia dnia z nocą, Hystaspes wezwał mnie do swoich komnat w pałacu w Suzie.

– Udajemy się na polowanie – powiedział.

– Czy to aby właściwa pora roku, panie?

– Każda pora roku ma swoją zwierzynę. – Starzec spojrzał na mnie ponurym wzrokiem. Nie zadawałem mu więcej pytań.

Chociaż Hystaspes miał już dobrze po siedemdziesiątce i był schorowany – co na jedno wychodzi – nie pozwalał się nieść w lektyce nawet w najzimniejsze dnie. Kiedy wyjeżdżaliśmy z Suzy, stał wyprostowany za woźnicą. Wolno padające płatki śniegu osiadały na jego długiej białej brodzie, posrebrzając go w bladej zimowej poświacie. Ja jechałem konno. Poza mną Hystaspes nie miał żadnej przybocznej straży, co było raczej niezwykłe. Kiedy powiedziałem coś na ten temat, odparł: – Im mniej wtajemniczonych, tym lepiej – po czym rzucił woźnicy: – Skręć na drogę do Pasargady.

Ale nie dojechaliśmy do samej Pasargady. Na krótko przed północą dotarliśmy do pałacyku myśliwskiego ukrytego w gęsto zalesionej dolinie. Zbudował go ostatni król Medów, odbudował Cyrus. Dariusz wmawiał sobie, że kiedy tam przebywa, nikt nie wie, gdzie jest. Harem jednak dokładnie wiedział, jak Wielki Król spędza każdą minutę każdego dnia i z kim. Każdego dnia, oprócz tego jednego.

Poprzedniej nocy przybył tam w całkowitej tajemnicy. Oczywiście, nie uprzedził o tym obsługi pałacyku. W głównej sieni było zimno. Dopiero co rozpalono węgiel drzewny w piecykach przenośnych. Dywany, po których stąpał Wielki Król – jego nogi nie powinny dotykać ziemi czy posadzki – zostały ułożone tak pospiesznie, że sam zacząłem je poprawiać.

Na podwyższeniu stał perski tron, wysokie złote krzesło z podnóżkiem, przed nim sześć rzędów taboretów. To było niezwykłe. Na dworze siedzi tylko Wielki Król. Ale słyszałem o tajnych naradach, w czasie których ważne osobistości siedzą w obecności Wielkiego Króla. Nie muszę ci mówić, jak wielkie czułem podniecenie na myśl, że zobaczę Wielkiego Króla w jego najtajniejszej i najważniejszej roli – wodza górskiego plemienia, które podbiło świat.

Powitał nas Artafernes, syn Hystaspesa, satrapa Lidii. Jakkolwiek w Sardes, stolicy bogatego i starożytnego królestwa Lidii, które Cyrus odebrał Krezusowi, był potężnym władcą o statusie króla, tutaj był tylko sługą, niewolnikiem starszego brata, Wielkiego Króla. Kiedy Artafernes uściskał ojca, starzec zapytał:

– Czy o n tu jest?

Na dworze sam sposób, w jaki wyraz „on” zostaje wypowiedziany, mówi każdemu, czy odnosi się do Wielkiego Króla, czy nie. Sposób, w jaki wypowiedział je teraz Hystaspes, świadczył o tym, że odnosił się do kogoś innego.

– Tak, ojcze. Jest tu wraz z innymi Grekami.

Już wtedy wiedziałem, że poufne spotkania z Grekami nie wróżą nic dobrego.

– Wiesz, co myślę. – Stary Hystaspes masował swoje kalekie ramię.

– Wiem, ojcze. Ale musimy ich wysłuchać. Na zachodzie wszystko się zmienia.

– Jak zawsze – zniecierpliwił się Hystaspes.

Byłem pewny, że Artafernes pragnął choć na chwilę zostać sam na sam z ojcem, ale zanim zdążyłem się oddalić, rozmowę przerwał szambelan, który skłoniwszy się nisko przed obu satrapami zapytał:

– Czy wasze wysokości przyjmą gości Wielkiego Króla? Hystaspes skinął głową i od razu wprowadzono najmniej ważnego gościa – mojego starego przyjaciela, lekarza Demokedesa. Służył za tłumacza, ilekroć Dariusz przyjmował ważnych Greków. Potem wszedł Tessalos z Aten. Następnie Histiajos, który nie potrzebował tłumacza. Odznaczał się biegłością zarówno w języku perskim, jak w perskich intrygach.

Ostatnim Grekiem, który wszedł do pokoju, był chudy, siwy człowiek. Poruszał się wolno, poważnie, majestatycznie. Miał tę niezwykłą swobodę w obcowaniu z ludźmi, która cechuje tylko tych, co urodzili się, by rządzić. Kserkses miał tę umiejętność. Dariusz nie.

Szambelan zaanonsował: – Hippiasz, syn Pizystratesa, tyran Aten z woli ludu. – Hystaspes powoli przeszedł przez pokój i objął tyrana. Demokedes natychmiast stanął obok nich, szybko tłumacząc ceremonialne zdania. Hystaspes zawsze traktował Hippiasza z honorami. Uważał go za jedynego władcę greckiego, który zasługuje na szacunek.

W pałacyku myśliwskim Wielki Król porusza się bez akompaniamentu bębnów, cymbałów i piszczałek. Toteż zanim mogliśmy się zorientować, Dariusz zasiadł na swoim tronie, Kserkses stanął po jego prawej stronie, a głównodowodzący Datis po lewej.

Chociaż Dariusz nie mógł mieć więcej niż pięćdziesiątkę, widać było po nim oznaki starości. Często skarżył się na bóle za mostkiem i na trudności w oddychaniu. Ponieważ Demokedes nikomu nie mówił o stanie zdrowia swego pacjenta, nikt nie znał prawdziwej sytuacji. Jednakże na wszelki wypadek – oraz zgodnie ze starodawnym obyczajem medyjskim – Dariusz kazał budować dla siebie grobowiec opodal Persepolis, ponad dwadzieścia mil na zachód od świętej Pasargady.

Tego dnia Dariusz otulony był w grube, zimowe szaty. Poza biało-niebieską wstęgą nie miał żadnej oznaki królewskiej godności. Bawił się bez przerwy sztyletem u pasa. Nie umiał trwać w bezruchu – jeszcze jeden znak wskazujący, że nie urodził się jako król, jak Kserkses czy Hippiasz.

– Już powitałem tyrana Aten – powiedział. – A jako że wszyscy pozostali są zawsze przy moim boku, nie muszę was witać w moim domu. – Dariusza niecierpliwiły wszelkie ceremoniały, szczególnie gdy nie stanowiły sedna działań. – Więc zaczynam. To jest narada wojenna. Siadajcie. – Na twarzy Dariusza płonęły rumieńce, zupełnie jakby miał gorączkę. Zimą często się przeziębiał.

Wszyscy, z wyjątkiem Kserksesa, Datisa i mnie, usiedli.

– Hippiasz przybył prosto ze Sparty. – Wiadomość ta wstrząsnęła nami, co zresztą było zamiarem Dariusza. Gdyby nic pomoc armii spartańskiej właściciele ziemscy i kupcy nigdy nie zdołaliby wypędzić popularnego Hippiasza.

Dariusz wyciągnął do połowy ze szkarłatnej pochwy srebrny zakrzywiony sztylet. Jeszcze teraz widzę połyskujące ostrze. Obraz ten przetrwał w tej części mojej pamięci, w której zachowały się rzeczy widzialne.

– Mów, tyranie Aten.

Mimo że Hippiasz musiał zatrzymywać się co minutę lub dwie, by dać Demokedesowi możność przetłumaczenia tego, co powiedział, był nie tylko imponujący, lecz i elokwentny.

– Wielki Królu, jestem wdzięczny za wszystko, co zrobiłeś dla Pizystratydów. Pozwoliłeś nam utrzymać nasze dobra rodzinne w Sigejon. Jesteś najlepszym z monarchów. I jeżeli niebo każe nam być gościem jakiegokolwiek ziemskiego władcy, to cóż za szczęście, że to właśnie twoim.

W czasie przemówienia Hippiasza, Histiajos wpatrywał się w Dariusza z intensywnością właściwą tym indyjskim wężom, które szklistym wzrokiem porażają królika, zanim się na niego rzucą. Ale Dariusz bynajmniej nie był przerażonym królikiem. Mimo dziesięcioletniego pobytu na dworze, Histiajos nigdy nie rozumiał Wielkiego Króla. W przeciwnym przypadku wiedziałby, że z twarzy Dariusza nigdy nic nie można odczytać. W czasie narad Wielki Król upodabniał się do kamiennego posągu.

– Teraz jednak, Wielki Królu, pragniemy powrócić do domu, do miasta, z którego przed siedmiu laty wygnała nas garstka ateńskich arystokratów, zapewniwszy sobie pomoc armii spartańskiej. Na szczęście przymierze pomiędzy naszymi wrogami a Spartą zostało zerwane. Kiedy król Kleomenes zwrócił się do wyroczni na ateńskim Akropolu, odpowiedź brzmiała, że ciężkim błędem było sprzymierzenie się Sparty z wrogami naszej rodziny.

Grecy darzyli wielkim zaufaniem te bałamutne, a czasem i wręcz przekupne wyrocznie. Być może król Sparty rzeczywiście przejął się wyrocznią, która zawsze opowiadała się po stronie rodziny Pizystratesa. Ale wydaje mi się raczej, że uznał za nieodpowiednie ateńskie stronnictwo właścicieli ziemskich, na czele którego stał w owym czasie jeden z owych obłożonych klątwą Alkmeonidów, niejaki Klejstenes, którego entuzjazm dla demokracji nie mógł ucieszyć bardzo konwencjonalnego króla Sparty. W każdym razie Kleomenes zażądał zwołania zgromadzenia przedstawicieli wszystkich państw greckich. Zebrali się w Sparcie. Kleomenes przedstawił zarzuty przeciwko Klejstenesowi. Nawiasem mówiąc, powiedziano mi, że Kleomenes zgodziłby się, by arystokrata Isagoras został tyranem, zgodziłby się na każdego, z wyjątkiem Klejstenesa.

Hippiasz bardzo wymownie przedstawił swoją działalność w Sparcie. Ale nie przekonał innych Greków, którzy odmówili utworzenia ligi przeciwko Atenom, gdyż sami bali się Sparty, nie chcieli więc w Atenach prospartańskiego rządu. Tak to po prostu było. Lecz Grecy rzadko bywają szczerzy. Największym hipokrytą okazał się przedstawiciel Koryntu. W obliczu Hippiasza potępił wszystkich tyranów dobrych i złych. Przegłosowani Spartanie zmuszeni zostali przysiąc, że nie wywołają przewrotu w Atenach.

– W tym momencie, Wielki Królu, oświadczyłem zgromadzeniu, że jako wieloletni badacz wyroczni uważam za swój obowiązek ostrzec Koryntian, że wkrótce miasto ich zostanie zrujnowane przez to samo ateńskie stronnictwo, które teraz popierają.

Przepowiednia Hippiasza się ziściła. Ale przecież każdy, kto zna niespokojne usposobienie Greków, może przyjąć za pewnik, że prędzej czy później sąsiadujące ze sobą miasta skłócą się, że silniejsze zmiażdży słabsze i jeżeli nawet nie zmieni biegu rzeki, by zalać ruiny, co Kroton zrobił Sybaris, to tak oczerni pobite miasto, że prawda o tej wojnie nigdy nie wyjdzie na wierzch. Grecy spontanicznie podążają za Kłamstwem. Taka jest ich natura.

– Wielki Królu, jeżeli pomożesz naszemu rodowi powrócić do władzy, otrzymasz pomoc Spartan. Złamią przysięgę. Pójdą za królem Kleomenesem. A uzurpatorzy, którzy są także twoimi wrogami, zostaną wygnani z miasta, skażonego ich bezbożnością.

Hippiasz zamilkł, Dariusz skinął głową. Hippiasz usiadł. Dariusz przywołał Datisa. Wódz był dobrze przygotowany. Mówił szybko, a Demokedes równie szybko tłumaczył Hippiaszowi perszczyznę Datisa o wybitnie medyjskim akcencie.

– Tyranie – mówił Datis – zgodnie z prawami Sparty rządzi tam zawsze dwóch królów. Mają równą rangę. Jeden z obecnych królów Sparty jest za twoim powrotem, drugi nie. Przed wyprawą wojenną królowie ciągną losy, który z nich stanie na czele wojsk. Co będzie, jeżeli tym razem dowództwo przypadnie nie twojemu sprzymierzeńcowi, królowi Kleomenesowi, lecz wrogowi, królowi Demaratosowi?

Hippiasz miał równie dobrze przygotowaną odpowiedź.

– Mówisz nam, wodzu, że w Sparcie panują dwaj królowie. Jeden mnie popiera. Drugi nie. Ten, który mnie nie popiera, wkrótce przestanie być królem. Tak orzekła wyrocznia delficka.

W czasie tłumaczenia tych słów Hippiasz wpatrywał się w podłogę. Dariusz nadal zachowywał kamienny spokój. Podobnie jak my wszyscy nie przykładał dużej wagi do greckich wyroczni. W swoim czasie często je kupował.

Hippiasz sięgnął po bardziej racjonalne argumenty.

– Demaratos straci tron Sparty, ponieważ pochodzi z nieprawego łoża. Sam Kleomenes powiedział mi, że ma na to dowody.

Kiedy Dariuszowi przełożono te słowa, uśmiechnął się po raz pierwszy.

– Interesowałoby mnie, gdybym się mógł dowiedzieć – powiedział łagodnie – w jaki sposób można to udowodnić w trzydzieści lat po poczęciu.

Tłumaczenie Demokedesa złagodziło nieco dowcip Dariusza. Ale, o dziwo, okazało się, że Hippiasz miał rację. Udowodniono, że Demaratos pochodzi z nieprawego łoża, i zdetronizowano go. Wtedy szybko pojechał do Suzy, gdzie bardzo lojalnie służył Wielkiemu Królowi – i Lais. Wkrótce potem Kleomenes oszalał i zmarł. Nie mógł się powstrzymać od gryzienia samego siebie i umarł z upływu krwi. Demaratos zawsze z przyjemnością opisywał osobliwy koniec swojego rywala.

Dariusz klasnął w dłonie i podczaszy przyniósł srebrny dzban z przegotowaną wodą z rzeki płynącej pod murami Suzy. Wielki Król niezależnie od tego, gdzie przebywa, pije wyłącznie wodę z rzeki Choaspes, ale nie częstuje nią nikogo. Pije wyłącznie wino z Helbonu, je tylko pszenicę z Assos i używa soli z oazy Ammona w Egipcie. Nie mam pojęcia, skąd wzięły się te zwyczaje. Pochodzą chyba jeszcze z czasów królów medyjskich, których Achemenidzi naśladują w wielu dziedzinach.

Zauważyłem, że podczas gdy Dariusz pił, Demokedes starannie obserwował swojego pacjenta. Stałe pragnienie jest objawem gorączki. Dariusz zawsze pił duże ilości wody i często miewał gorączkę. Był jednak krzepkim mężczyzną zdolnym do znoszenia rozmaitych trudów w polu. Jednakże dwory całego świata nęka dręczące, ale nigdy nie stawiane na głos pytanie: jak długo jeszcze będzie żył monarcha? Licząc od tego zimowego dnia w myśliwskim pałacyku na drodze do Pasargady, Dariusz miał przed sobą jeszcze trzynaście lat życia i nie było powodu, żeby się specjalnie zajmować ilością wody, jaką wypijał.

Dariusz wytarł sobie brodę wierzchem grubej, dużej, pełnej blizn ręki.

– Tyranie Aten – zaczął. I przerwał. Demokedes zaczął tłumaczyć i także zamilkł. Dariusz przemówił po grecku.

Spojrzał w górę, na cedrowe belki podtrzymujące popękany sufit. Zimny wiatr hulał w budynku. Chociaż pochodząca z górskich terenów arystokracja perska nie powinna była cierpieć z powodu surowości klimatu, wszyscy obecni w sieni drżeli z zimna, z wyjątkiem ciepło odzianego Dariusza.

Wielki Król zaczął improwizować. Nigdy nie byłem tego świadkiem, gdyż widywałem go wyłącznie przy ceremonialnych okazjach, kiedy pytania i odpowiedzi są zrytualizowane.

– Trzeba się przede wszystkim zająć północą – powiedział. – Tam jest niebezpiecznie. Tam w walce z plemionami zginął mój przodek Cyrus. Ja zaś zaszedłem aż nad Ister, zabijając każdego Scyta, którego spotkałem na drodze. Lecz nawet Wielki Król nie może wybić wszystkich. Oni tam wciąż są. Całe ich hordy. Czekają, żeby ruszyć na południe. I zrobią to pewnego dnia. Jeżeli to będzie za mojego życia, znowu ich zniszczę, ale… – Dariusz przerwał; zmrużył oczy, jak gdyby obserwował pole bitwy. Być może przeżywał na nowo swoją klęskę – teraz już można to tak nazwać – w scytyjskich lasach. Gdyby Histiajos nie uniemożliwił Grekom jońskim spalenia mostu łączącego Europę z Azją, wojska perskie zostałyby rozbite. Dariusz nigdy nie przestał być wdzięczny Histiajosowi. Nigdy jednak nie zapomniał, że ufać mu też nie można. Dlatego sądził, że jeżeli Histiajos pozostanie na stałe w gościnie u Wielkiego Króla, będzie mniej niebezpieczny niż w Milecie. To okazało się pomyłką.

Zorientowałem się, że Histiajos bardzo pragnął wszystkim nam przypomnieć decydującą rolę, jaką odegrał w wojnie ze Scytami, ale nie odważył się przemówić bez królewskiego pozwolenia – w przeciwieństwie do brata Wielkiego Króla, Artafernesa, który miał prawo przemawiać na naradach, kiedy tylko przyszła mu ochota.

Wszystko to było dla mnie szalenie ciekawe. Przede wszystkim zdałem sobie sprawę, że chociaż wychowałem się na dworze, pojęcia nie miałem o tym, jak rządzona jest Persja. Kiedy Kserkses mówił mi o swoim ojcu, robił to w sposób konwencjonalny. Hystaspes czasami narzekał na syna, ale nic poza tym.

Dopiero w czasie tego spotkania w pałacyku myśliwskim zacząłem rozumieć, czym i kim jest Dariusz, i chociaż był już bardzo niemłody – gdybym wtedy miał tyle lat co dzisiaj, mógłbym być jego ojcem – potrafiłem go sobie doskonale wyobrazić jako zapalczywego, zręcznego młodzieńca, obalającego uzurpatora, maga Gaumatę, zostającego władcą całego świata i zachowującego lojalność sześciu spiskowców, którzy pomogli mu zdobyć tron.

Dariusz kazał podczaszemu odejść i zwrócił się do Artafernesa. Bracia nie byli do siebie podobni. Artafernes stanowił jak gdyby nieco bardziej prostacką wersję ich ojca, Hystaspesa.

– Wielki Królu i bracie. – Artafernes skłonił głowę. Dariusz zmrużył oczy, tylko tyle. Kiedy przywódcy perskich klanów zbierają się, często bywa tak, że to, czego n i e mówią, stanowi istotną treść spotkania. W wiele lat później Kserkses opowiadał mi, że Dariusz stosował bardzo wiele gestów dla wyrażenia swojej woli. Niestety, nie przebywałem nigdy dość długo w jego obecności, by nauczyć się tego tak ważnego szyfru.

Artafernes odezwał się w te słowa:

– Hippiasz jest, jak sądzę, naszym przyjacielem, podobnie jak jego ojciec, któremu udzieliliśmy zgody na panowanie w Sigejonie. Sądzę też, że leży w naszym interesie przywrócenie władzy, w Atenach Pizystratydom.

Twarz Tessalosa promieniała zadowoleniem. Ale twarz Hippiasza, człowieka ostrożnego, przywykłego do rozczarowań, była równie pozbawiona wyrazu jak twarz Dariusza.

I Artafernes go rozczarował, gdy nagle zmienił temat.

– Dwa tygodnie temu, w Sardes, przyjąłem Aristagorasa, tyrana Miletu.

Histiajos się wyprostował. Jego małe ciemne oczy obserwowały każdy gest satrapy.

– Jak Wielkiemu Królowi wiadomo – zdanie to stosuje się na dworze dla uświadomienia Wielkiemu Królowi czegoś, czego albo nie wie, albo zapomniał, albo nie chce wiedzieć – Aristagoras jest bratankiem, jak również zięciem naszego lojalnego przyjaciela i sprzymierzeńca, który zaszczyca nas dzisiaj swoją obecnością. – Gestem prawej ręki wskazał Histiajosa. – Mam na myśli tyrana Miletu, który woli, jak każdy z nas, towarzystwo Wielkiego Króla od własnej ziemi rodzinnej.

Pomyślałem, że Dariusz zapewne uśmiechnął się w tej chwili. Niestety miał gęstą brodę, która zasłaniała mu usta.

– Aristagoras rządzi Miletem w imieniu swojego teścia – mówił dalej satrapa. – Twierdzi, że jest równie lojalny w stosunku do nas jak wobec tyrana. Wierzę mu. Przecież Wielki Król zawsze popierał tyranów swoich greckich miast. – Artafernes zamilkł. Obrócił się ku Dariuszowi. Wymienili spojrzenia. Może był to szyfr?

– Miłujemy Aristagorasa – powiedział Dariusz i uśmiechnął się do Histiajosa – ponieważ jest ci drogi, nasz przyjacielu.

Histiajos uznał ten uśmiech za przyzwolenie do zabrania głosu. Wstał.

– Wielki Królu, mój bratanek jest urodzonym wojownikiem. Udowodnił swoją wartość jako dowódca floty.

Historia świata mogłaby potoczyć się inaczej, gdyby w tym momencie ktoś zapytał, kiedy, gdzie i jak Aristagoras wykazał swoje dowódcze talenty.

Dzisiaj wiem, że Histiajos i Artafernes byli w zmowie. Ale wtedy jeszcze, jako żółtodziób, nie bardzo wiedziałem, gdzie znajduje się Milet, Sardes i Ateny, a jeszcze mniej orientowałem się w ich znaczeniu. Wiedziałem, że polityka perska polegała na popieraniu greckich tyranów i że ci faworyzowani przez nas tyrani byli nieustannie skazywani na wygnanie przez buntującą się i coraz więcej znaczącą klasę kupców sprzymierzonych z arystokracją – jeżeli można użyć tego słowa dla określenia jakiejkolwiek greckiej klasy.

W tamtych stronach posiadanie dwóch koni i zagrody z jednym drzewkiem oliwkowym już czynią z człowieka szlachcica.

– Aristagoras twierdzi, że wyspa Naksos jest łatwa do zdobycia – powiedział satrapa. – Jeżeli Wielki Król da mu flotę, przysięga, że przyłączy Naksos do naszego imperium.

Przypomniałem sobie nagle ów dzień w Ekbatanie przed laty, kiedy Demokedes i Histiajos mówili o Naksos, i mimo braku doświadczenia szybko skojarzyłem te dwie wypowiedzi.

– Jeżeli zdobędziemy Naksos, będziemy panować nad łańcuchem wysp zwanych Cykladami. A kiedy opanujemy te wyspy, Wielki Król stanie się panem morza, tak jak teraz jest panem lądów.

– Jestem już panem morza – odparł Dariusz. – Mam Samos. Morze należy do mnie.

Artafernes skłonił się pokornie.

– Mówię o wyspach, Wielki Królu. Jesteś oczywiście najpotężniejszym z potężnych. Ale potrzebne ci będą wyspy, jeżeli chcesz krok za krokiem zbliżyć się ku Grecji po to, by twoi przyjaciele znowu rządzili w Atenach. – Artafernes zręcznie połączył ambicje Aristagorasa podboju Naksos ze sprawą przywrócenia do władzy rodziny Pizystratesa, co było zasadniczym celem wielkiej narady.

Zapanowało długie milczenie. Dariusz w zamyśleniu układał i burzył fałdy ciężkiego wełnianego płaszcza. Wreszcie przemówił:

– W naszych greckich miastach handel podupada. Stocznie są bezczynne. Zmniejszyły się dochody z podatków. – Wpatrywał się w rozwieszone na przeciwległej ścianie oszczepy. – Kiedy padło Sybaris, Milet stracił rynek w Italii. To poważna sprawa. Komu Milet sprzeda swoją wełnę, którą zwykli byli kupować Italczycy? – Dariusz spojrzał na Histiajosa.

Tyran rzekł:

– Nie ma na nią innego rynku. Dlatego ogoliłem głowę, gdy zatopiono Sybaris.

Nie spodziewałem się, że Dariusz może orientować się w tak prozaicznej sprawie jak handel wełną w Milecie. Dowiedziałem się później, że Dariusz spędzał większość swoich dni studiując szlaki karawan, rynki światowe i sprawy handlowe. Popełniałem ten sam błąd co wielu innych, wyobrażając sobie, że Wielki Król jest taki w życiu prywatnym, jak w publicznym, a więc hieratyczny, majestatyczny, oderwany od spraw codziennych. W rzeczywistości było odwrotnie.

I podczas gdy siedzieliśmy w zimnej sieni pałacyku myśliwskiego,

Dariusz zrozumiał istotę sprawy, która umknęła jego doradcom. Oni chcieli go zrobić panem morza, a on chciał ożywić kulejący handel jońskich miast Azji Mniejszej. Dariusz zawsze przedkładał złoto nad sławę, a to z tej prostej przyczyny, iż za pierwsze można zawsze kupić drugie.

– Ile statków – spytał – potrzeba dla zdobycia Naksos?

– Aristagoras uważa, że zdobędzie Naksos mając sto żaglowców bojowych – odparł Artafernes. Nigdy słów mu nie brakowało. Zdawało się, że zawsze znajdzie właściwą odpowiedź na każde pytanie. Jak wykazały późniejsze wydarzenia, był całkowicie niekompetentny.

– Więc dwieście okrętów może go uczynić panem morza. W moim imieniu, oczywiście. – Uśmiech Dariusza był teraz jasno widoczny i czarujący.

– Przysięgam, że będzie ci służył równie lojalnie jak ja, Wielki Królu. – Histiajos mówił z pełną szczerością, co też wykazały późniejsze wydarzenia.

– Jestem tego pewien. – Dariusz przystąpił do wydawania rozkazów. – Trzeba zbudować sto trójrzędowców w stoczniach naszych jońskich miast. Mają być gotowe na wiosenne zrównanie dnia z nocą. Pożeglują następnie do Miletu, gdzie dołączy do nich sto okrętów naszej floty z Samos. Nasz brat, satrapa Lidii, dopilnuje wykonania tego planu.

– Posłuszni będziemy ci we wszystkim, Wielki Królu – padła ceremonialna odpowiedź z ust Artafernesa. Był zbyt przebiegły, żeby okazać, jak bardzo jest zadowolony. Za to Histiajos promieniał szczęściem. Jedynie Ateńczycy mieli ponure miny; droga z Naksos do Aten jest daleka.

– Powierzymy flotę najlojalniejszemu z naszych dowódców… Szeroka twarz Histiajosa promieniała uśmiechem.

– … naszemu kuzynowi Megabatesowi. – Dariusz nie mógł oprzeć się chęci spojrzenia na Histiajosa, któremu kąciki ust gwałtownie opadły. – Jego zastępcą będzie Arystagoras. – Dariusz wstał, wszyscy skłonili się nisko. – Taka jest wola Wielkiego Króla – powiedział, a my zgodnie ze zwyczajem powtórzyliśmy chórem: – Taka jest wola Wielkiego Króla.

Rozpoczęły się wojny greckie.

Pozostaliśmy z Hystaspesem jeszcze przez dwa dni w pałacyku myśliwskim. Dariusz codziennie wydawał dla nas wspaniałe uczty. Wielki Król jadał kolację sam albo w towarzystwie Kserksesa, ale przyłączał się do nas później na wino Wszyscy mieszkańcy gór szczycą się ilością wina, którą potrafią wypić, toteż nie zdziwiło mnie, że w miarę upływu czasu coraz mniej wody z Choaspesu dolewano Wielkiemu Królowi do helbońskiego wina Lecz, jak wszyscy członkowie jego klanu, Dariusz miał mocną głowę Nigdy się nie upijał, i to niezależnie od tego, ile wypił Potrafił jednakże nagle zasnąć Gdy to się zdarzyło, podczaszy i woźnica zanosili go do łóżka Górale mieli mocniejsze głowy od Greków z nizin. Tylko Hippiasz nie bywał pijany, ale stawał się coraz smutniejszy, ponieważ zdawał sobie sprawę, że na razie jego misja się nie powiodła.

Niewiele więcej pamiętam z tej słynnej narady Może jeszcze to, że Kserkses miał ochotę na udział w wyprawie na Naksos, lecz nie był pewny, czy otrzyma na to zgodę.

– Jestem następcą tronu – powiedział mi, kiedy nazajutrz w zimny, jasny zimowy poranek udaliśmy się na konną przejażdżkę – To zostało już zdecydowane Ale na razie nikomu nie wolno o tym wiedzieć.

– W haremie wiedzą o tym wszyscy – odparłem – Nie mówią o niczym innym – Było tak rzeczywiście.

– Dopóki Wielki Król tego nie ogłosi, jest to plotka, a on nie zrobi tego przed wyruszeniem na wojnę – Zgodnie z perskim prawem Wielki Król przed pójściem na wojnę musi mianować swojego następcę W przeciwnym wypadku, gdyby został zabity, zapanowałby taki sam chaos jak po nieoczekiwanej śmierci Kambyzesa.

Poganialiśmy konie, a zimny wiatr pomagał nam wytrzeźwieć po wczorajszej wypitce Skąd mogłem wiedzieć, że przeżywamy szczytowy okres potęgi perskiego imperium Jak na ironię cierpiałem w tych wspaniałych czasach złotego wieku Persji na nieustanne bóle głowy i zaburzenia żołądkowe z powodu nie kończących się uczt i pijatyk W kilka lat później po prostu oświadczyłem, że jako wnuk proroka mogę pić wyłącznie podczas rytualnych obrzędów Dzięki tej mądrej decyzji dożyłem tak późnego wieku Ale długie życie jest przekleństwem Teraz już wiem, że lepiej było pić więcej helbońskiego wina.

2

Latem następnego roku pojechaliśmy z Mardoniosem z Babilonu do Sardes Podróżowaliśmy wraz z czterema szwadronami jazdy i ośmioma kompaniami piechoty Kiedy przejeżdżaliśmy przez Bramę Isztar, panie haremowe machały do nas z dachu nowego pałacu, ale robili to również eunuchowie.

My, młodzi dowódcy, patrzyliśmy z szacunkiem na kilkunastu wojowników, przerażająco starych w naszych oczach, którzy walczyli u boku Dariusza na krańcach świata Spotkałem nawet starszego dowódcę, który znał mojego ojca, niestety nie zapamiętał nic ciekawego, co mógłby mi o nim opowiedzieć Naszą małą armią dowodził Artanes, brat Dariusza Nieciekawy to człowiek, zaraził się później trądem, i musiał zamieszkać samotnie na pustyni Mówi się, że trędowaci mają wielką siłę ducha Na szczęście nigdy nie byłem tak blisko żadnego z nich, żeby się o tym przekonać.

Nigdy w życiu nie czułem się tak szczęśliwy jak podczas tych tygodni spędzonych w drodze z Babilonu do Sardes. Mardonios był wspaniałym towarzyszem. Ponieważ obydwaj odczuwaliśmy brak Kserksesa, wiele uczuć, jakie doń żywiliśmy, podzieliliśmy między siebie.

Pamiętam zwłaszcza jeden wieczór, kiedy Mardonios, ja i kilka dziewczyn, które podróżowały w taborach, postanowiliśmy się przekonać, ile potrafimy wypić tego palmowego wina Siedzieliśmy na koronie tak zwanego medyjskiego muru starej budowli, której cegły rozpadały się na proch Wciąż jeszcze widzę nad sobą okrągłą złotą tarczę księżyca, podczas gdy turlam się po koronie muru Widzę tez równie złote słońce oślepiające mnie, gdy lezę pod wysokim murem na piaszczystej wydmie W nocy spadłem z muru, ale miękki piasek uratował mi życie Mardoniosa to ubawiło Przez wiele dni chorowałem od palmowego wina.

Posuwaliśmy się w stronę morza mając po prawej ręce Eufrat Nigdy przedtem nie byłem pod takim wrażeniem wielkości i różnorodności naszego imperium Z upalnej i intensywnie nawodnionej Babilonu wjechaliśmy na pustynię Mezopotamii, a z niej w gęste lasy górzystej Frygii i Karii. Krajobraz zmieniał się co kilka mil. Ludność także Ludzie z nadrzecznych nizin są niscy, ciemni, ruchliwi, o dużych głowach Ci z gór są wysocy, bladzi, powolni i mają małe głowy W nadbrzeżnych miastach greckich spotyka się niezwykłą mieszaninę ras Przeważają tam jońscy i doryccy Grecy, którzy zmieszali się poprzez małżeństwa z jasnowłosymi Trakami, ciemnymi Fenicjanami i bladymi jak papirus Egipcjanami. Rozmaitość typów fizycznych jest równie zadziwiająca jak monotonia ludzkiej natury.

Ze zrozumiałych powodów nie skręciliśmy z królewskiej drogi w Milecie, lecz dopiero w Halikarnasie, najbardziej wysuniętym na południe greckim mieście Wielkiego Króla. Mieszkańcami Halikarnasu są doryccy Grecy, tradycyjnie lojalni wobec Persji.

Zostaliśmy mile przyjęci przez króla Lydagmisa, który ulokował nas w nadmorskim pałacu, wilgotnym, szarym budynku typu barakowego, górującym nad wybrzeżem. Dzieliłem z Mardoniosem komnatę, z której roztaczał się widok na daleką, górzystą, zieloną wyspę Kos. Często stawałem w oknie. Po raz pierwszy w życiu widziałem morze. Muszę chyba mieć w żyłach krew żeglarzy – może jońskich przodków Lais? – ponieważ nie potrafiłem oderwać oczu od spienionych fioletowych wód. Popędzane jesiennymi wiatrami wielkie fale waliły w fundamenty nadmorskiego pałacu z takim rykiem, że nie mogłem w nocy spać, a w przerwach pomiędzy uderzeniami fal wsłuchiwałem się, wytężając słuch, w syk i szept morskiej piany tuż pod moim oknem.

Mardonios uważał moją fascynację morzem za absurd.

– Poczekaj, aż znajdziesz się na pełnym morzu! Na pewno się rozchorujesz! Wszyscy magowie cierpią na morską chorobę. – Od dziecinnych lat Mardonios chętnie nazywał mnie magiem. Ponieważ nie był złośliwy, nie miałem mu tego za złe.

W tamtym okresie znałem Mardoniosa tak dobrze, że w pewnym sensie nie znałem go wcale. Nigdy nie analizowałem jego charakteru, jak to się czyni z nowo poznanym człowiekiem lub z ważnymi osobami, które obserwuje się tylko na odległość. Ponieważ Mardonios zdobył światową sławę, powinienem sobie chyba przypomnieć, jaki właściwie był za naszych młodych lat – a co najważniejsze – jaki był w Halikarnasie, kiedy zaczynałem sobie powoli zdawać sprawę, że nie jest to jeszcze jeden młody szlachcic, który wyróżnia się spośród innych ludzi tylko dzięki pozycji swojej rodziny i swojej roli kompana Kserksesa.

Zawsze wiedziałem, że Mardonios potrafi zręcznie wykorzystywać każdą sytuację, w jakiej się znajdzie. Otaczał również tajemnicą wszystkie swoje zamiary, nie mówiąc już o motywach. Bardzo trudno było odgadnąć, do czego dąży. Nigdy nie wyjawiał niczego z własnej woli. Ale w Halikarnasie zorientowałem się nieźle, jaki to człowiek. Gdybym był bardziej spostrzegawczy, udałoby mi się może go zrozumieć. A gdybym go zrozumiał… Cóż, korygowanie przeszłości do niczego nie prowadzi.

A było tak.

Król Lydagmis urządził tego wieczoru przyjęcie dla dwudziestu z nas. Lydagmis, przeciętnie wyglądający człowiek około pięćdziesiątki, spoczywał na łożu w głębi sali; po prawej stronie miał Artanesa, brata Wielkiego Króla, po lewej Mardoniosa, z racji swej rangi drugą osobę wśród znajdujących się w sali Persów. Przed tą trójką ulokowano półkolem resztę gości. Niewolnicy postawili przed każdym z nas trójnożne stoliki z najrozmaitszymi rybami. Tego wieczoru jadłem po raz pierwszy ostrygi i widziałem kałamarnicę ugotowaną w jej własnym atramentowym sosie, której jednak nie odważyłem się spróbować.

Sala bankietowa była długa, zbudowana w nieco zbyt smutnym – moim zdaniem – zawsze robiącym wrażenie nie wykończonego, stylu doryckim. Spleśniałe maty pokrywały podłogę, przez którą nie przestawała się sączyć woda morska. Nie można się dziwić, że władcy Halikarnasu tak często zapadają na choroby usztywniające stawy.

Tuż za Lydagmisem na krześle siedziała córka króla, Artemizja, szczupła dziewczyna o jasnych włosach. Ponieważ jej mąż stale chorował, jadała zazwyczaj kolacje z ojcem, zupełnie jakby była jego synem lub zięciem. Mówiono, że brat jej jest obłąkany. Wobec czego, zgodnie z prawem doryckim, stała się spadkobierczynią ojca. Podobnie jak wszyscy obecni nie mogłem od niej oderwać oczu. Przecież po raz pierwszy w życiu spożywałem posiłek w obecności innej kobiety niż Lais. Moi perscy towarzysze byli równie zaintrygowani sytuacją jak ja.

Chociaż Artemizja nie odzywała się, jeżeli ojciec jej o coś nie pytał, bardzo uważnie słuchała wszystkiego, co działo się dokoła, i zachowywała się skromnie. Znajdowałem się zbyt daleko od niej, żeby słyszeć jej słowa, ale patrząc, jak delikatnie wyciągała palcami miąższ z kolczastej skorupy, nauczyłem się jeść jeżówce morskie. Do dziś ilekroć je jem, myślę o Artemizji. Choć prawdę mówiąc, nie jadam już jeżowców. To rzecz zbyt niebezpieczna dla niewidomego. Być może wyjaśnia to, dlaczego od tylu lat nie myślę już o Artemizji.

Piliśmy dużo wina na sposób dorycki, który jest taki sam jak tracki. Róg napełniony winem podaje się z rąk do rąk. Pociąga się duży łyk i przekazuje róg sąsiadowi. Ostatnią kroplę wylewa się na najbliższą osobę, co wprawdzie plami odzież, ale przynosi jakoby szczęście.

Kiedy udałem się na spoczynek, nie zastałem Mardoniosa w komnacie. Za to gdy się o świcie ocknąłem, leżał obok mnie na łóżku i spał głębokim snem. Zbudziłem go i zaproponowałem, żebyśmy poszli zwiedzić port.

Nie sądzę, by jakakolwiek część świata mogła dorównać urodą wybrzeżom Azji Mniejszej. Brzeg jest urwisty, pełen zatoczek. Wzgórza w głębi lądu pokrywa gęsty las, a przybrzeżne równiny są żyzne i dobrze nawodnione. Na horyzoncie błękitny łańcuch spiczastych szczytów górskich wygląda jak rząd świątyń ognia wzniesionych na cześć Mądrego Pana; a przecież Mądry Pan wówczas nie był znany w tej pięknej, choć duchowo zacofanej części świata.

W porcie stało wiele różnego rodzaju statków, w powietrzu unosił się zapach smoły, którą żeglarze uszczelniają kadłuby i pokłady. Kiedy zawijały rybackie łodzie i wyrzucano z nich na brzeg sieci pełne zwijających się, lśniących ryb, zbiegali się handlarze i zaczynały się targi. Panował ogłuszający, lecz wesoły hałas. Lubię morskie porty.

Tuż przed południem, czyli w czasie pełni rynku – wyrażenie greckie, które usłyszałem po raz pierwszy w Halikarnasie – podszedł do nas od strony mola wysoki żeglarz. Uroczyście pozdrowił Mardoniosa, a ten przedstawił mnie Skylaksowi. Mardonios przyjął za pewnik, że znam to imię, ale przyznaję się ze wstydem, nigdy nie słyszałem o tym człowieku, który już wtedy był najlepszym nawigatorem świata. Skylaks, Grek z pobliskiej Karjandy, był często wysyłany przez Dariusza w dalekie wyprawy. To on nakreślił mapę południowej części Oceanu Indyjskiego, podobnie jak najbardziej na zachód wysuniętej części Morza Śródziemnego. To on namówił Dariusza na budowę kanału pomiędzy Morzem Śródziemnym a Czerwonym. Kserkses, zostawszy Wielkim Królem, chciał, żeby Skylaks opłynął Afrykę. Niestety był już za stary na taką wyprawę.

– Będzie wojna? – zapytał go Mardonios.

– Ty to powinieneś wiedzieć, panie. – Skylaks spojrzał z ukosa na Mardoniosa. Jak wielu żeglarzy zawsze mrużył oczy, jak gdyby kiedyś spoglądał w słońce zbyt często. Skórę na twarzy miał czarną jak Nubijczyk, lecz kark biały jak morska piana.

– Ale t y jesteś Grekiem – powiedział Mardonios z kwaśną miną. Lekceważył wszystkich, których, chociażby chwilowo, postanowił traktować na równi z sobą. – Co robi Aristagoras?

– Nie było go tutaj. Mówią, że jest na północy. Wątpię, żeby chciał się udać tak daleko na południe. Jesteśmy Dorami. Mamy własnego króla. Tu nie ma tyranów.

– Jak silną dysponuje flotą? Skylaks uśmiechnął się.

– To nieważne, ile Aristagoras ma statków. Potrafi je wszystkie utracić.

– Nie jest więc panem morza?

– Nie, nie jest panem morza. Ale… – Skylaks zmarszczył brwi. – Gdyby Histiajos znalazł się w Milecie, o n z pewnością zostałby panem morza.

– Uważasz go naprawdę za tak świetnego wodza? – Jak wszyscy młodzi dworzanie Mardonios przyjmował za pewnik, że starsi od nas są z całą pewnością pod każdym względem gorsi. Młodość skłania do różnych tego rodzaju bezsensownych poglądów.

– Znam go dobrze. Tak samo jak Wielki Król. Dariusz ma rację, że nie spuszcza go z oka. Histiajos może być bardzo niebezpieczny.

– Będę o tym pamiętał.

Skylaks poprosił o pozwolenie odejścia. Poszliśmy z Mardoniosem stromymi wąskimi uliczkami prowadzącymi z zatłoczonego i śmierdzącego rybami portu do nadmorskiego pałacu Lydagmisa.

Mówiliśmy o zbliżającej się wojnie. Nie mieliśmy żadnych informacji, rozprawialiśmy więc o wielkich wyczynach, których dokonamy, kiedy dorośniemy. Zachowywaliśmy się jak uczniaki, którymi zresztą byliśmy jeszcze tak niedawno. Na szczęście przyszłość była – i zawsze jest – wielką niewiadomą.

Kiedy znaleźliśmy się w nadmorskim pałacu, Mardonios zwrócił się do mnie.

– Jest tu ktoś, kto chce z tobą porozmawiać. Ktoś, kto głęboko czci Mądrego Pana. – Jakkolwiek Mardonios nigdy nie odważył się otwarcie kpić z religii Achemenidów, używał, podobnie jak Atossa, swojej umiejętności wyrażania się z zawoalowaną agresją, ilekroć była mowa o tej sprawie.

– Jestem wyznawcą Prawdy! – Powiedziałem z powagą, co zawsze czynię, kiedy wymaga się ode mnie, bym występował jako rzecznik Mądrego Pana.

Ku mojemu zdziwieniu dwie stare kobiety zaprowadziły nas do apartamentów Artemizji. W tamtych czasach na dworach doryckich nie trzymano eunuchów. Kiedy weszliśmy do niewielkiej komnaty, Artemizja wstała, żeby nas powitać. Z bliska wydała mi się wcale niebrzydka. Gestem ręki odesłała stare kobiety.

– Siadajcie – powiedziała. – Przekazuję wam pozdrowienia od mojego męża. Chciał osobiście was przyjąć. Czuje się jednak niezbyt dobrze. Jest w sąsiednim pokoju. – Artemizja wskazała drewniane rzeźbione drzwi wstawione w surowy kamienny mur. Dorowie znają tylko dwie sztuki: wojaczkę i złodziejstwo.

Artemizja zaczęła zadawać mi dość powierzchowne pytania na temat Mądrego Pana. Dopiero po dwunastej, równie powierzchownej odpowiedzi zdałem sobie sprawę, że Mardonios spędził z Artemizja poprzednią noc. Teraz posłużył się mną jako pretekstem do złożenia jej wizyty za dnia, bo czy mogło być coś bardziej naturalnego dla królewskiej córki niż debata o sprawach religii z wnukiem proroka?

Zirytowany, przestałem odpowiadać na pytania dziewczyny. Nawet nie zwróciła na to uwagi. Była tak intensywnie wpatrzona w Mardoniosa, jak gdyby go miała za chwilę pożreć, i to równie umiejętnie, jak poprzedniego wieczoru zajadała kolczaste jeżówce.

Gdy Mardonios zorientował się, że już nie zamierzam mu być pomocny, sam zaczął z nią rozmawiać o religii, a ona uważnie go słuchała. W końcu zabrakło mu jednak religijnych tematów. Wiedział zbyt mało o Mądrym Panu.

Wreszcie wszyscy troje po prostu siedzieliśmy w milczeniu. Kochankowie wpatrywali się w siebie, a ja udawałem, że oddaję się rozważaniom na temat stanu świata u kresu czasu długiego panowania. Robię to bardzo dobrze. Lepiej nawet od mojego kuzyna, a obecnego następcy Zoroastra, który zawsze wygląda, jakby chciał ci sprzedać derkę z grzbietu swojego wielbłąda.

Nagle, zupełnie nieoficjalnie, pojawił się król Lydagmis. Można by zaryzykować twierdzenie, że wkradł się do pokoju. Zaskoczeni zerwaliśmy się na nogi. Jeżeli wiedział, że Mardonios i Artemizja kochali się ostatniej nocy tu, na podłodze, nie dał tego po sobie poznać. Przeciwnie, potraktował nas z szacunkiem, jak gospodarz, który wie, co się należy współbiesiadnikom Wielkiego Króla. Ściśle mówiąc, współbiesiadnikowi, bo tylko Mardonios jadał przy stole Dariusza; ja nigdy. Później oczywiście jadałem przy stole Kserksesa do samego końca jego życia. Był to wielki zaszczyt, gdyż nie miałem w sobie ani kropli królewskiej krwi i nie należałem do Sześciu Rodów.

– Cyrus Spitama jest wnukiem Zoroastra – przedstawiła mnie Artemizja. Nie czuła się w ogóle zażenowana sytuacją, Mardonios widać nie był jej pierwszym kochankiem.

– Wiem, wiem – rzekł dobrodusznie król Lydagmis. – Powiedziano mi, że przyjmujesz tych dwóch przystojnych młodych książąt. Tak cię oczarowali, że zapomniałaś o naszej konnej przejażdżce po parku.

Artemizja zaczęła go przepraszać.

– Zupełnie o tym zapomniałam. Jakże mi przykro. Czy oni mogą też pojechać?

– Oczywiście. Jeżeli mają ochotę.

– Dokąd? – spytał Mardonios.

– Polujemy na jelenie – wyjaśniła Artemizja. – Dołączcie się do nas.

Tak więc dziwny ten dzień zakończył się polowaniem na niewidzialne jelenie w towarzystwie Lydagmisa i Artemizji. Dziewczyna, chcąc się jak gdyby popisać, jechała przed nami z rozwianymi połami płaszcza i z oszczepem w ręku.

– Wygląda jak bogini Artemida, nieprawdaż? – Lydagmis był dumny ze swojej córki, amazonki.

– Jeszcze piękniejsza, jeszcze szybsza – odparł, nie patrząc na mnie, Mardonios.

Ponieważ Artemida jest jednym z głównych demonów, zrobiłem znak dla odpędzenia złych duchów; udało mi się aż nazbyt dobrze. Nisko zwisająca gałąź zwaliła z konia Artemizję. Znajdowałem się najbliżej, słyszałem więc, jak klęła niczym dorycki jeździec. Lecz gdy Mardonios znalazł się w zasięgu jej głosu, zaczęła cichutko łkać. Z czułością pomógł jej dosiąść ponownie konia.

Jadąc drogą wiodącą z Halikarnasu do Sardes rozmawialiśmy o Artemizji. Mardonios przyznał mi się, że ją uwiódł…

– A może odwrotnie – dodał. – Ona ma bardzo silną wolę. Czy wszystkie doryckie damy są do niej podobne?

– Nie znam żadnej. Lais pochodzi z Jonii.

Jadąc obok siebie znaleźliśmy się w gęsto zalesionym wąwozie. W nocy w górach był przymrozek i kopyta naszych koni z trzaskiem łamały zamarznięte gałązki, liście i trawy. Za nami i przed nami jechała dwójkami jazda przez rosnący na stromych zboczach oszroniony las.

Trzymaliśmy się z Mardoniosem stale w samym środku, tuż za dowódcą Artanesem. Na wypadek bitwy Artanes prowadziłby atak właśnie ze środka oddziału, bo przednia kolumna z reguły staje się lewym skrzydłem, a tylna prawym. Mam oczywiście na myśli bitwę na otwartej przestrzeni. Gdyby nas ktoś zaatakował w tej wysokogórskiej dolinie, zginęlibyśmy wszyscy. Nie myśleliśmy jednak o niebezpieczeństwie, a już na pewno nie o bitwie. Mardonios odezwał się nagle:

– Chcę się z nią ożenić.

– Ależ ona już ma męża – zwróciłem mu uwagę.

– Niedługo pożyje ten jej mąż. Ona myśli, że to sprawa tygodni, najwyżej miesięcy.

– Czy zamierza… przyśpieszyć koniec? Mardonios skinął głową. Był bardzo poważny.

– Gdy tylko dam jej znać, że mogę się żenić, owdowieje. Obiecała mi to. Na podłodze.

– Nie spałbym spokojnie u boku takiej żony. Mardonios się roześmiał.

– Jak tylko się pobierzemy, przeniesie się do haremu i nigdy stamtąd nie wyjdzie. Żadna moja żona na pewno nie będzie przyjmowała obcych mężczyzn, tak jak ona przyjęła nas. Ani nie będzie polowała na jelenie.

Mardonios zwrócił ku mnie swą piękną, uśmiechniętą twarz o mocnej szczęce.

– Ponieważ chcę mieć Halikarnas, Kos, Nisyros i Kalymnę. Kiedy umrze ojciec Artemizji, ona zostanie władczynią tych ziem. Takie jest doryckie prawo. Jej matka była także Doryjką z Krety. Artemizja powiedziała mi, że może nawet zażądać Krety. I zrobi to, jeżeli będzie miała dość potężnego męża.

– Wtedy zostałbyś panem morza.

– Wtedy zostałbym panem morza. – Mardonios się odwrócił. Już się nie uśmiechał.

– Wielki Król nigdy nie dopuści do takiego małżeństwa – powiedziałem rzeczowo. – Spójrz na Histiajosa. Z chwilą gdy dostały mu się kopalnie srebra w Tracji, natychmiast wezwano go do Suzy.

– Ale on jest Grekiem. A ja Persem. Bratankiem Dariusza. Synem Gobryasa.

– Tak. I właśnie dlatego, że jesteś tym, kim jesteś, nie może dojść do tego małżeństwa.

Mardonios milczał. Wiedział oczywiście, że mam rację, i nigdy nie ośmielił się wspomnieć Dariuszowi o tej sprawie. Dopiero po latach, kiedy Artemizja już była królową, poprosił Kserksesa o zgodę na jej poślubienie. Kserksesa to bardzo ubawiło i nawet żartował sobie z Mardoniosa. – Ludzie z gór – oznajmił z wysokości swojego tronu – nigdy nie powinni mieszać swojej krwi z krwią nizinnych ras.

Kserkses doskonale wiedział, że Mardonios, mimo że często okazywał brak szacunku, nie odważy się mu przypomnieć, ile razy i jak lekkomyślnie, a i często po kryjomu, on sam mieszał płynącą w nim krew Achemenidów z krwią kobiet pochodzących z dalekich stron. Ciekawe, że dzieci Kserksesa i tych cudzoziemskich żon wszystkie źle skończyły. W imię sprawiedliwości trzeba jednakże dodać, że nie miały szans na wykazanie swoich zalet. Większość z nich została zgładzona za panowania następnego Wielkiego Króla.

3

Do Sardes przybyliśmy wczesną jesienią.

Całe życie słyszałem o tym cudownym mieście, stworzonym czy też odbudowanym przez Krezusa, najbogatszego człowieka świata, którego pokonał Cyrus, co stało się tematem tysięcy pieśni, sztuk i legend, a nawet milezyjskich opowiadań o rozpuście i nadużyciach.

Dziś już nie pamiętam, czego się spodziewałem. Chyba budowli z litego złota. Zamiast tego zobaczyłem bardzo zwyczajne miasto, zamieszkane przez jakie pięćdziesiąt tysięcy osób tłoczących się w domach z gliny zmieszanej ze słomą. A ponieważ ulice przeprowadzono bez żadnego planu, było tam jeszcze łatwiej zabłądzić niż w równie brzydkiej Suzie czy Atenach.

Wraz z Mardoniosem pomogliśmy ulokować nasze oddziały w obozie na południe od miasta, po czym pojechaliśmy do Sardes, gdzie wkrótce zabłądziliśmy. Okazało się ponadto, że nikt tu nie zna ani perskiego, ani greckiego, a przecież nikt na świecie poza Lidyjczykami nie zna lidyjskiego.

Jeździliśmy tam i z powrotem przez, jak nam się zdawało, wiele godzin. Stałym niebezpieczeństwem były wysunięte balkony i górne piętra domów, zwłaszcza kiedy zasłaniała je rozwieszona bielizna. Uznaliśmy, że tubylcy są niezwykle piękni. Mężczyźni splatają włosy w długie warkocze i pysznią się swoją jasną cerą. Żaden mężczyzna z lepszych sfer nigdy nie wystawia się na słońce. Mimo to jazda lidyjska jest najlepsza na świecie i stanowi ostoję perskiej armii.

Wreszcie zsiedliśmy z koni i poprowadziliśmy je wzdłuż rzeki, która przepływa nie tylko przez środek miasta, lecz również przez główny rynek. Kiedy masz wątpliwości, idź wzdłuż rzeki, tak podobno powiedział Cyrus Wielki.

Rynek w Sardes jest jeszcze większy niż w Suzie. W dziesięciu tysiącach namiotów i stoisk otoczonych ceglanym murem sprzedają wszystko, co można kupić gdziekolwiek na świecie. Chodziliśmy z wybałuszonymi z podziwu oczami, zupełnie jak karyjscy chłopi, ale nikt nie zwracał na nas najmniejszej uwagi. Perscy dowódcy nie stanowią dla mieszkańców Sardes szczególnej atrakcji.

Kupcy z wszystkich części świata ofiarowali na sprzedaż swoje towary. Amfory i dzbany do mieszania wina z Aten. Bawełniane materiały i rubiny z satrapii indyjskiej. Dywany z gór Persji. Tuż przy brzegu błotnistej rzeki przywiązano do pali ze sto niesfornych wielbłądów. Z jednych zdejmowano, na inne ładowano takie egzotyczne towary z Lidii jak czerwone figi, dwunastostrunne harfy, złoto… Tak, Sardes to naprawdę miasto złota, ponieważ mulasta rzeka pełna jest złotego piasku i to właśnie ojciec Krezusa pierwszy zaczął wypłukiwać złoto, wyrabiać z niego biżuterię, bić pierwsze złote monety.

Na wzgórzach wznoszących się tuż za Sardes znajdują się kopalnie najrzadszego na świecie metalu, srebra. Otrzymałem kiedyś srebrną lidyjska monetę, która podobno miała ponad sto lat. Jeżeli tak rzeczywiście było, to musiał ją kazać wybić dziadek Krezusa, co potwierdzałoby pretensje Lidyjczyków do pierwszeństwa w tej dziedzinie. Na mojej monecie widniała podobizna lwa, niemal całkowicie już wytarta. Ukradziono mi ją w Chinach.

– Jacy oni bogaci! – krzyknął Mardonios. Miał taką minę, jak gdyby mógł sam jeden splądrować cały rynek.

– To dlatego, że nie marnują pieniędzy na swoje domy. – Byłem wciąż pod wrażeniem brzydoty tego słynnego miasta.

– Myślę, że dbają głównie o codzienne przyjemności. – Mardonios przywołał medyjskiego kupca, który zgodził się być naszym przewodnikiem. Kiedy wolnym krokiem przechadzaliśmy się po rynku, poczułem się ogłuszony jazgotliwą mieszaniną setek języków, oszołomiony jaskrawością barw, ostrością zapachów.

Tuż za murem rynku znajduje się niewielki park pełen cienistych drzew. W jego głębi stoi stary pałac Krezusa, piętrowy budynek, z cegieł i drewna. Tu mieszka perski satrapa Lidii.

Kiedy korytarzem pełnym pyłu podążaliśmy za szambelanem do sali tronowej Krezusa, Mardonios pokręcił głową.

– Gdybym był najbogatszym człowiekiem świata, żyłbym znacznie wystawniej.

Artafernes siedział na krześle obok tronu, który stoi pusty, jeżeli nie ma w sali Wielkiego Króla. Zdziwiłem się na widok tronu – dokładnej kopii, tyle że z brzydkiego stopu złota i srebra, lwiego tronu Wielkiego Króla.

Mimo że Artafernes właśnie udzielał audiencji grupie Lidyjczyków, na widok Mardoniosa wstał i pocałował go w usta. Ja zaś złożyłem pocałunek na jego policzku.

– Witajcie w Sardes. – Artafernes przypominał bardziej niż kiedykolwiek swojego ojca Hystaspesa. – Zamieszkacie u nas. – Przedstawił nam Lidyjczyków. Jeden z nich, bardzo stary, okazał się Ardesem, synem Krezusa. Nieco później miałem dobrze poznać tego człowieka, stanowiącego fascynującą więź z przeszłością.

W ciągu następnych kilku dni spotykaliśmy się często z Artafernesem i Grekami. Mogło się zdawać, że greccy awanturnicy z całego świata zjechali do Sardes. Każdy z nich, rzecz jasna, był do wynajęcia, a Artafernes najmował ich, ponieważ są to nie tylko znakomici wojownicy i żeglarze, lecz jednocześnie ludzie równie inteligentni co zdradliwi.

Demokryt jest zbyt uprzejmy, by nie oponować. Ale ja poznałem takie cechy Greków, jakich na ogół Grecy sobie nawzajem nie ukazują. Obserwowałem ich na perskim dworze. Słyszałem, jak błagali Wielkiego Króla, by zaatakował ich rodzinne miasta, gdyż Grek nie potrafi znieść sukcesu innego Greka. Gdyby nie ich obecność w Persji wojny greckie nigdy by nie wybuchły, a Kserkses rozciągnąłby swoje panowanie na całe Indie aż po Himalaje, a może i dalej. Ale dość korygowania przeszłości, to zupełnie nie ma sensu.

Na pierwszej naradzie, w której uczestniczyłem w Sardes, obecny był Hippiasz. Towarzyszyli mu Tessalos i mój dawny kolega szkolny, Milo.

Hippiasz wspomniał nasze spotkanie zeszłej zimy w pałacyku myśliwskim.

– Od tego czasu przeczytałem uważnie pisma twojego dziadka.

– Cieszę się, że podążasz za Prawdą, tyranie – powiedziałem uprzejmie. Pominąłem milczeniem, że w owym czasie bardzo niewiele nauk mojego dziadka istniało na piśmie. Teraz oczywiście tysiące modlitw, hymnów i dialogów przypisywanych Zoroastrowi spisano na wołowych skórach.

Na owej pierwszej dla mnie naradzie w Sardes Hippiasz zaproponował zmasowany atak Persów na Milet. Stary tyran przemawiał jak zwykle z powagą.

– Wiemy, że Aristagoras wciąż znajduje się na Cyprze wraz ze swą flotą. Wiemy, że demagogowie z Aten wysłali mu dwadzieścia okrętów. Okręty te prawdopodobnie już zbliżają się do Cypru. Zanim te dwie floty się połączą, musimy odbić Milet.

– Miasto jest dobrze bronione. – Artafernes nigdy zbyt szybko nie podejmował decyzji, wychodząc niewątpliwie z założenia, że podstawą sztuki rządzenia jest wiedzieć, kiedy nie należy nic robić.

– Milet – rzekł Hippiasz – był pierwotnie kolonią ateńską i po dziś dzień wielu jego mieszkańców odnosi się z sympatią do mojej rodziny.

Był to nonsens. Jeżeli Milet stanowił kiedykolwiek kolonię ateńską, to na długo przed Pizystratami. W każdym razie niewielu było tam zwolenników tyranii, o czym przekonał się Aristagoras, kiedy usiłował wywalczyć dla niego niepodległość. Wyższe warstwy mieszkańców odmówiły udziału w buncie przeciwko Persji, chyba że Aristagoras zgodziłby się wprowadzić demokrację w stylu ateńskim. Zatem musiał im dać to, czego żądali. Jak mieliśmy się wkrótce przekonać, wiek tyranii sztucznie przedłużała polityka Wielkiego Króla w stosunku do greckich miast. Warstwy rządzące nienawidziły tyranów na równi z ich sprzymierzeńcami – prostymi ludźmi. Toteż obecnie wszystkie greckie miasta są demokracjami z nazwy, a w rzeczywistości oligarchiami. Demokryt uważa, że dzisiejsza sytuacja polityczna w Atenach jest bardziej skomplikowana, niż ją opisałem. Nie zgadzam się z nim.

Mardonios poparł propozycję Hippiasza. Widział okazję wyróżnienia się w walce.

– To pomoże mi w karierze – powiedział pewnej nocy, kiedy wypiliśmy zbyt dużo słodkiego wina lidyjskiego. – Jeżeli pozwolą mi poprowadzić szturm na Milet, latem będziemy już w domu.

Mardonios miał rację mówiąc, że wojna pomoże mu w karierze. Ale tego lata nie powróciliśmy jeszcze do domu. Wojna z jońskimi buntownikami trwała sześć lat. Po tygodniowej dyskusji na radzie Artafernes zgodził się wysłać połowę perskiej armii i połowę lidyjskiej jazdy na Milet. Mardonios został wyznaczony na zastępcę dowódcy, Artabazanesa, najstarszego syna Dariusza i rywala Kserksesa. Ja miałem pozostać w Sardes u boku satrapy.

Pierwsza zła wiadomość dotarła do mnie w czasie ceremonii w świątyni Kybeli. Uznałem to za karę niebios. Przecież nie powinienem był brać udziału w obchodach ku czci demona, ale Artafernes żądał, żeby cały sztab asystował mu w świątyni.

– Musimy dogadzać Lidyjczykom. Są podobnie jak my niewolnikami Wielkiego Króla. I są jak my lojalni wobec niego.

Z niesmakiem przyglądałem się, jak kapłanki tańczą z eunuchami. Trudno się było zorientować, kto z nich jest kapłanką, a kto eunuchem, ponieważ wszyscy mieli na sobie kobiece szaty. Eunuchowie byli nawet na ogół ładniej ubrani. Nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego tylu barbarzyńców oddaje cześć Anahicie, Kybeli czy Artemidzie. Pod tymi lub innymi imionami kryje się zawsze ta sama nienasycona bogini-matka.

W dniu jej święta w Sardes młodzi mężczyźni pragnący jej służyć obcinają sobie genitalia i biegną ulicami trzymając je w ręku. Mniej gorliwi wyznawcy wierzą, że posmarowanie się krwią świeżych kastratów zapewni im szczęście. Nie mają z tym trudności. Krwi tej jest wszędzie pełno. Na koniec wyczerpani samookaleczeńcy rzucają swoje genitalia przez otwarte drzwi do domów, których właściciele muszą wtedy ich wpuścić do siebie i pielęgnować, póki nie wrócą do zdrowia.

Widziałem takie rzeczy wielokrotnie w Babilonie i w Sardes. Ponieważ ci młodzi ludzie robią wrażenie oszalałych, przypuszczam, że napili się haomy albo zażyli innego mącącego świadomość środka, jak chociażby miodu z Kolchidy, który wywołuje halucynacje. Bo czy człowiek o zdrowych zmysłach mógłby służyć jakiemukolwiek demonowi w taki właśnie sposób?

Tego dnia w Sardes zobaczyłem, jak jeden z tych nieszczęśników rzucał swoje genitalia w otwarte drzwi jakiegoś domu. Niestety chybił. Upadł i leżał, krwawiąc i czekając na śmierć, ponieważ pomaganie niedoszłemu kapłanowi Kybeli, któremu nie udało się znaleźć, że tak powiem, domu dla swoich genitaliów, uznaje się za świętokradztwo.

Obrzędy ku czci Kybeli zdawały się nie mieć końca. Dym kadzidła był tak gęsty, że niemal przesłonił postać wysokiej bogini, która stoi, a raczej stała, w portyku zbudowanym w greckim stylu. Wyobrażono ją z lwem i parą wijących się węży.

Stary Ardes stał obok głównej kapłanki robiąc wszystko, co należy do obowiązków ostatniego członka lidyjskiej rodziny królewskiej w czasie tego rodzaju uroczystej ceremonii. Mieszkańcy Sardes demonstrowali odpowiednią na takie okazje ekstazę, a Artafernes i Hippiasz z trudem ukrywali znudzenie. Tylko Milo ziewnął.

– Jak ja tego nie znoszę – powiedział, jak to on, z chłopięcą prostotą.

– Ja też. – Byłem całkowicie szczery.

– Oni są jeszcze gorsi niż nasi magowie ze szkoły.

– Magowie wyznający Kłamstwo – powiedziałem z namaszczeniem.

Milo zachichotał.

– Jeżeli nadal jesteś czcicielem ognia, to co tu robisz w stroju wojownika?

Zanim zdążyłem wymyślić wystarczająco zjadliwą odpowiedź, zobaczyliśmy zbliżającego się jeźdźca. Zeskoczył z konia i przywiązał go do jakiegoś pala na terenie świątyni – popełniając w ten sposób świętokradztwo. Artafernes patrzył na niego złym wzrokiem, ale jeździec podszedł do niego z meldunkiem. Wściekłość Artafernesa wzrosła niepomiernie po przeczytaniu pisma. Flota jońska spotkała się z ateńską i obydwie stały teraz zakotwiczone pod Efezem. Co gorsza, wszystkie jońskie miasta – od Miletu na południe po Byzantion na północy – zbuntowały się przeciwko Wielkiemu Królowi.

W tydzień później Artafernes wydał ucztę w pałacu Krezusa. Nie przypominam sobie z jakiej okazji. Pamiętam natomiast, że około północy jeden z gości zauważył, że miasto płonie. Sardes było bardzo tandetnie zbudowane, więc nikt się tym nie przejął. Co dzień palą się tam domy i codziennie się je odbudowuje. Godłem Sardes powinien być nie lew, lecz feniks.

Podczas gdy Hippiasz rozwodził się znowu nad przywiązaniem Greków do jego rodziny, zaczęły nadchodzić meldunki. Greckie wojska wylądowały w Efezie. Maszerowały na Sardes. Podeszły pod mury miasta. Są w mieście. Podpaliły miasto.

Artafernesa poraziły te wieści i niestety dał to po sobie poznać, co świadczyło, że jest niezdolny do dowodzenia armią w wojnie, która okazała się bardzo groźna. Z drugiej strony trudno było uwierzyć, że banda bezczelnych Ateńczyków i jońskich Greków ośmieli się pomaszerować w głąb perskich ziem i spalić stolicę Lidii.

Artafernes zarządził pełną mobilizację. Płomienie przemieniły noc w dzień, toteż widzieliśmy się nawzajem, kiedy pędziliśmy do parku, gdzie mieli się zebrać wojownicy. Wszyscy co do jednego rwali się do walki. Ale gdzie był wróg? Tymczasem niebo zalała złocisto-czerwona pożoga i chłodna noc lidyjska zaczęła przypominać upalne letnie noce w Suzie.

Wreszcie zjawił się jeden z przybocznych Artafernesa. Kazał się nam wycofać do twierdzy „w przykładnym porządku”. Niestety rozkaz nadszedł za późno. Wszystkie wyjściowe drogi z miasta odcięły płomienie. Zrobiliśmy więc jedyną możliwą rzecz: pobiegliśmy na rynek. Postanowiliśmy, że w najgorszym razie zanurzymy się w rzece, aż ogień się wypali. To samo wpadło oczywiście do głowy wszystkim mieszkańcom Sardes. Kiedy dotarliśmy na rynek, stała tam wielka ciżba – mieszkańcy miasta oraz perskie i lidyjskie oddziały.

Przypuszczam, że koniec świata będzie mniej więcej tak wyglądał jak pożar Sardes. Potworne krzyki ludzi, wycie zwierząt, trzask walących się budynków, które zapalały się jeden za drugim, bo silny wiatr roznosił ogień na wszystkie strony.

Ale ten sam wiatr, który zniszczył Sardes, uratował nam życie. Gdyby nie wiał z tak wielką siłą, udusilibyśmy się od dymu. Dzięki niemu mieliśmy wystarczająco dużo powietrza do oddychania. Wysoki mur otaczający rynek również działał jako zapora przed płomieniami. Nic się tam nie zapaliło z wyjątkiem palm rosnących wzdłuż brzegu głębokiej rzeki, w której odbijały się ogniste języki płomieni.

Modliłem się do Mądrego Pana i drżałem na myśl o strumieniach rozpalonego metalu, które zaleją świat w dniu ostatecznej jego zagłady. Nigdy jeszcze nie czułem się tak całkowicie bezradny.

– Moglibyśmy zrobić tratwę – powiedział Milo – i popłynąć w dół rzeki.

– Tam są twoi Ateńczycy. Kiedy będziemy przepływali koło nich, zabiją nas, jednego po drugim.

– No to rzućmy do rzeki kłody. Będziemy mogli pod nie nurkować, tak jak ci ludzie.

Wielu mieszkańców Sardes unosiło się na wodzie, trzymając się kawałków drewna lub wypełnionych powietrzem pęcherzy.

– Musielibyśmy się pozbyć naszych zbroi. – Wolałem wprawdzie utonąć niż spalić się żywcem, ale na razie chciałem czekać, jak długo się dało, przed powzięciem ostatecznej decyzji.

Milo potrząsnął głową.

– Nie mogę rzucić broni. – Jako zawodowemu wojownikowi i spadkobiercy tyranów nie wolno mu było zginąć inaczej niż w walce. Cóż, kiedy nie toczyła się żadna walka, z wyjątkiem tej z dwoma spośród czterech żywiołów.

Nagle jazda lidyjska przegalopowała przez rynek. Grzywa jednego konia płonęła, podobnie jak długie warkoczyki jeźdźca. Jakby ożywieni jedną myślą jeździec i koń zanurzyli się w rzece.

Na szczęście pojawił się głównodowodzący wojsk Artafernesa. Nie zapamiętałem jego imienia, co świadczy o mojej niewdzięczności, zważywszy, że uratował nam życie. Pamiętam tylko, że był to rosły człowiek i że trzymał w ręku krótki bicz, którym z satysfakcją okładał zarówno wojowników, jak cywilów.

– Zbiórka w szeregu! Na miejsca! Jazda na lewo, pod mur. Piechota kompaniami wzdłuż brzegu rzeki! Z dala od płonących drzew! Wszyscy cywile na drugą stronę!

Ku mojemu zdumieniu staliśmy się nagle znowu zdyscyplinowanym wojskiem. Pamiętam, że pomyślałem: Spalimy się teraz żywcem w doskonałym ordynku. Ogień jednak nie przekroczył murów rynku. Zrobili to natomiast Grecy. Wrzeszcząc jak opętani wpadli na rynek. Kiedy jednak zobaczyli perskie oddziały i lidyjska jazdę ustawione w bojowym szyku, stanęli jak wryci.

Podczas gdy mieszkańcy Sardes w popłochu szukali schronienia, perski dowódca dał rozkaz do ataku. Grecy cichcem wycofali się tą samą drogą, którą przyszli. Jazda usiłowała wprawdzie ścigać ich przez płonące kręte uliczki, ale Grecy okazali się dla niej za szybcy, a płomienie za groźne.

W południe następnego dnia dwie trzecie Sardes stanowiło już tylko kupę popiołu – popiołu, który tlił się jeszcze przez wiele tygodni. Ale to miasto, zbudowane bez ładu i składu, zostało odbudowane z zadziwiającą szybkością, toteż po sześciu miesiącach można je było uznać za takie samo jak dawniej, a może nawet ładniejsze. Tylko świątynię Kybeli pozostawiono w ruinach, co okazało się dla nas korzystne, bo chociaż Lidyjczycy żywili w zasadzie sympatie progreckie, to znieważenie bogini Kybeli tak ich wzburzyło, że połowa wojsk greckich została wybita przez jazdę lidyjska na drodze do Efezu.

Mimo to w sumie strategia grecka okazała się zwycięska. Grecy zdołali zagrozić Wielkiemu Królowi w samym sercu jego imperium. Spalili stolicę Lidii. Zmusili Artabazanesa do zrezygnowania z próby zdobycia Miletu i ruszenia do obrony Lidii. Na morzu zaś zjednoczone floty Aristagorasa i Ateńczyków stanowiły wielką siłę i były przez długi czas niezwyciężone.

Późną zimą Cypr przyłączył się do zbuntowanych miast jońskich i Persja znalazła się w stanie wojny przeciwko nowej i potężnej koalicji, zwanej Radą Miast Jonów.

4

Pozostałem w Sardes przez dwa lata. Pełniłem tam funkcję członka Rady Wojskowej. Wysyłano mnie na liczne wyprawy w głąb kraju. W pewnym momencie próbowaliśmy bezskutecznie odbić północne miasto Byzantion. Znajdowałem się w Sardes, gdy dotarła tam wieść o śmierci Hystaspesa. Zmarł nadzorując budowę grobowca Dariusza. Opłakiwałem go. Był najlepszym z ludzi.

W Sardes fetowałem wraz z Mardoniosem jego zwycięstwo na Cyprze, który zdobył ponownie dla Persji, a następnie małżeństwo z Artazostrą, córką Wielkiego Króla. Według Lais, była to ładna dziewczyna, ale od urodzenia głucha jak pień. Mardonios miał z nią później czterech synów.

Na krótko przed moim powrotem do Suzy Histiajos zbuntował się przeciwko Wielkiemu Królowi, a Lais uznała, że nadeszła pora na odwiedzenie rodziny w Abderze. Zawsze wiedziała, kiedy należy się wynieść i kiedy się znowu zjawić. Wkrótce potem Histiajos został pojmany i skazany przez Artafernesa na śmierć. W tym czasie Lais nie potrafiła sobie nawet przypomnieć jego imienia.

Kiedy wróciłem do Suzy, zdumiało mnie – odznaczałem się wtedy jeszcze naiwnością – że mało kto chce słyszeć o powstaniu jońskim. Spalenie Sardes było wprawdzie wstrząsem, ale dwór wierzył, że Grecy zostaną wkrótce ukarani. Na razie interesował wszystkich najnowszy pretendent do tronu babilońskiego. Nie pamiętam takiego okresu, w którym nie istniałby taki czy inny pretendent do tego starożytnego tronu. Jeszcze dziś od czasu do czasu wyłania się z którejś z babilońskich wsi jakiś dzikus i oświadcza, że jest prawowitym spadkobiercą Nabuchodonozora. Jest to zawsze ambarasujące dla resztek starej królewskiej rodziny i niepokojące dla Wielkiego Króla. Mimo wrodzonej indolencji Babilończycy miewają napady gwałtowności. Dotyczy to zwłaszcza chłopów, szczególnie kiedy wypiją zbyt wiele palmowego wina.

– Wysyłają mnie, żebym zdusił powstanie – powiedział Kserkses. Znajdowaliśmy się na tym samym placu ćwiczeń, na którym spędziliśmy większość naszego dzieciństwa. Niedaleko nas nowe pokolenie szlachty perskiej ćwiczyło strzelanie z łuku. Pamiętam, że pomyślałem przelotnie, jacy jesteśmy starzy, i ucieszyłem się, że nie muszę już słuchać nauczycieli-magów.

– Czy buntownicy mają duże poparcie?

– Nie. Oko Króla twierdzi, że rozgromię ich w kilka dni… – Kserkses zachmurzył się. Nie widziałem go nigdy tak zafrasowanego. Niebawem zrozumiałem przyczynę. – Mardonios odniósł wielkie zwycięstwo, prawda?

– Cypr jest znowu nasz. – Nie po to spędziłem życie na dworze, żeby nie wiedzieć, jak pocieszyć zazdrosnego księcia. – Ale Mardonios wcale nie był sam. To Artafernes ułożył plan inwazji. A dowodzący flotą…

– Mardoniosowi jednak przypadła zasługa. Tylko to się liczy. Tymczasem ja siedzę tu i nic nie robię.

– Ożeniłeś się. To też ma znaczenie. – Kserkses poślubił niedawno Amestris, córkę Otanesa.

– To nie ma żadnego znaczenia.

– Twój teść jest najbogatszym człowiekiem świata. To nie bagatela.

Normalnie Kserkses byłby się rozchmurzył. Ale nie dziś. Był naprawdę zmartwiony.

– Wszyscy jesteście prawdziwymi wojownikami.

– Niektórzy w mniejszym stopniu niż inni – powiedziałem, chcąc go rozweselić. Lecz nawet mnie nie słyszał.

– Właściwie jestem wręcz eunuchem. Utknąłem w haremie – rzekł.

– Posyłają cię do Babilonu.

– Bo to bezpieczne.

– Jesteś następcą Wielkiego Króla.

– Nie. Nie jestem jego następcą.

Byłem tak zaskoczony jego słowami, że mogłem się tylko na niego gapić.

– Nastąpiła zmiana – oznajmił.

– Artabazanes? Kserkses skinął głową.

– Doskonale poczyna sobie w Karii. Tak przynajmniej twierdzą. Ojciec mówi o nim bez przerwy.

– To jeszcze nic nie znaczy.

– Wielki Król oświadczył z wysokości lwiego tronu, że zdecyduje o sukcesji dopiero po zburzeniu Aten.

– A jeśli umrze wcześniej?

– Wielki Król jest wszechpotężny. Sam wybierze czas swojej śmierci. – Tylko wobec mnie Kserkses pozwalał sobie mówić z goryczą o ojcu. Bo też w pewnym sensie byłem mu bliższy niż którykolwiek z jego braci. Nie mam w sobie królewskiej krwi. Nie stanowiłem dla niego zagrożenia.

– Co mówi królowa Atossa?

– Czego ona n i e mówi! – Kserkses zdobył się na uśmiech. – W życiu nie zobaczysz takiej procesji magów, kapłanów i czarownic, jaka przechodzi przez jej komnaty.

– Czy Dariusz… też przechodzi przez jej komnaty?

– Nie. – Odpowiedź była krótka, ale niezupełnie przekonująca. Atossa przez eunuchów haremowych sprawowała kontrolę nad znaczną częścią administracji imperium, toteż często zdarzało jej się wpływać na Dariusza, i to z dyskretnej odległości.

– Pójdę do niej – obiecałem.

– Kiedy rozmówisz się z nią, mnie już tu nie będzie. Zajmę się podbojem Babilonu. – Kserkses próbował żartować, ale bez powodzenia. Nagle dodał: – Cyrus zrobił swojego syna królem Babilonu, zanim umarł.

Nie skomentowałem tego. Nie miałem odwagi.

Podczas ćwiczeń z oszczepem opowiedziałem Kserksesowi o oblężeniu Miletu i o spaleniu Sardes. Bardziej jednak interesował go romans Mardoniosa z Artemizją.

– Zazdroszczę mu – powiedział z żalem, lecz bez zazdrości.

5

Lais żaliła się na Abderę, na swoją morską podróż, ostatnie wydarzenia na dworze. Roztyła się wyraźnie.

– Tracka kuchnia! Wszystko pływa w sadle wieprzowym! On już wyzdrowiał. Mój ojciec, twój dziadek. Żałuję, że go nie znasz. Bardzo się lubimy. Wiesz, sama go wyleczyłam. Ale co za miejscowość! Nasi krewni stali się bardziej Trakami niż Grekami. Wyobraź sobie, że niektórzy z moich kuzynów noszą lisie czapy!

Opisała mi nie tylko dokładnie majątek mojego dziadka w Abderze, lecz także nakreśliła całą serię zabawnych portretów członków rodziny, których miałem dopiero poznać.

Rzecz charakterystyczna: mimo naszej trzyletniej rozłąki Lais ani razu nie zapytała, jak mi się żyje. Nigdy zresztą, kiedy byliśmy razem i sami, nie wykazywała najmniejszego zainteresowania moimi sprawami. Natomiast w obecności obcych – lub beze mnie – chełpiła się stale moją mistyczną mocą i religijną żarliwością. Lais nie znalazłaby się na dworze, gdyby nie ja… Muszę przyznać, że nie odczuwałem boleśnie braku zainteresowania Lais moją osobą. Zbyt dobrze znałem jej charakter. Poza tym jeszcze za młodu zrozumiałem, że gdy Lais wysuwała się na czoło, ja też z tego korzystałem. Byliśmy jak para przypadkowych współtowarzyszy podróży złączonych wspólnym niebezpieczeństwem.

Ze swej strony zawsze uważałem Lais za czarującą osobę. Nigdy w życiu nie spotkałem wspanialszej kłamczuchy, a przecież pędziłem je na dworach i wśród Greków.

Powiedziałem Lais, że poprosiłem o audiencję u królowej Atossy i że jeszcze nie otrzymałem na to zgody. Wykonała szereg tajemniczych gestów – niewątpliwie dla przyśpieszenia decyzji w tej sprawie.

Następnie potwierdziła podejrzenia Kserksesa. Od czasu kiedy Artabazanes sprawdził się w polu jako dobry dowódca, Dariusz napomykał o możliwości zmiany następcy tronu. Fakt, że Mardonios podbił Cypr, przyczynił się również do powiększenia chwały rodziny Gobryasa.

Tymczasem królowa Atossa zamknęła się w wewnętrznych komnatach trzeciego domu haremu. Mimo że nikt nie znał jej planów, Lais była pełna optymizmu.

– Atossa znajdzie sposób na przeforsowanie swojego syna. Po prostu jest sprytniejsza od wszystkich na dworze, włącznie z… – Lais zniżyła dramatycznie głos, tak jakby podejrzewała, że ktoś nas podsłuchuje, co nie było prawdą; nie uważano nas za wystarczająco ważnych – z Dariuszem!

– Ale dlaczego nie da on Kserksesowi takich samych szans jak innym?

– Ponieważ boi się, że Atossa i Kserkses połączą swoje siły. Dariusz wprawdzie panuje w Persji, ale rządzi Atossa. Gdyby Kserkses znalazł się na czele zwycięskiej armii na polu bitwy… w Karii albo innym podobnym kraju, a Atossa była w Suzie i gdyby gwiazdy znajdowały się w korzystnym układzie…

– Zdrada?

– Czemu nie? Historia zna takie wypadki. Dariusz dobrze o tym wie. Dlatego trzyma Kserksesa przy sobie. Dlatego pozwala innym swoim synom i bratankom odnosić najrozmaitsze zwycięstwa. Ale Atossa przeważy szalę.

– Jesteś tego pewna?

– Jestem tego pewna. Chociaż nie będzie to łatwe. Musimy jej wszyscy pomóc. Ty możesz się przyczynić zajmując należne ci miejsce jako następca Zoroastra. Twój stryj jest głupcem. Mógłbyś bez trudu go zastąpić.

Lais nakreśliła następnie plan działania, zgodnie z którym miałbym zostać najwyższym kapłanem. Nie powiedziałem jej, że wolałbym, by ukąsił mnie jeden z węży Kybeli. Nie czułem się stworzony na kapłana; jednocześnie jednak nie byłem pewny mojego przeznaczenia. Nie czułem prawdziwego powołania do wojaczki. Mogłem zawsze zostać radcą stanu albo szambelanem na dworze; niestety, eunuchowie spełniają te funkcje lepiej niż my… Tak naprawdę to pragnąłem służyć mojemu przyjacielowi Kserksesowi i zwiedzać dalekie kraje.

W tydzień po wyjeździe ponurego jak noc Kserksesa do Babilonu, uzyskałem audiencję u królowej Atossy. Drzwi do jej komnat strzegli jak zwykle imponujący eunuchowie odziani w niemal królewskie szaty. Ilekroć ją tam widziałem, przypominało mi się, jak będąc dzieckiem czołgałem się przerażony po jej czarno-czerwonym dywanie. Dywan był już dość przetarty, ale Atossa nie zmieniała nigdy niczego (ani nikogo), co jej raz przypadło do gustu.

Sama Atossa też się nie zmieniła. Czy może się jednak zmienić malowana maska? Asystował jej głuchoniemy eunuch, co zawsze było dobrym znakiem.

Pozwoliła mi łaskawie usiąść na podnóżku.

Po czym przeszła od razu do sedna sprawy.

– Podejrzewam Gobryasa o stosowanie czarnej magii. Myślę, że zaczarował Dariusza. Oczywiście, robię co mogę. Ale nie potrafię odczynić czarów, na których się nie znam. Zwracam się więc teraz do Mądrego Pana.

– Przeze mnie?

– Tak, przez ciebie. Masz podobno kontakt z jednym jedynym bogiem, innym niż wszyscy bogowie na ziemi i niebie. Chcę, żebyś wezwał Mądrego Pana. Niech uczyni Kserksesa Wielkim Królem.

– Zrobię, co mogę.

– To nie wystarczy. Chcę, żebyś miał autorytet, żebyś został najwyższym kapłanem wyznawców Zoroastra… Dlatego tu jesteś. Tak, to j a sprowadziłam cię do Suzy. Oczywiście w imieniu Wielkiego Króla.

– Nie wiedziałem o tym.

– Nie miałeś o tym wiedzieć. Nie powiedziałam o tym nikomu. Nawet Lais, która, przyznaję, podsunęła mi tę myśl, o tym nie wie. Od czasu, jak ją poznałam, nie mówiła ze mną o niczym innym. W każdym razie dałam instrukcje magom, zarówno twoim jak moim, to znaczy naszym. Wystarczy, żebyś powiedział jedno słowo, a twój stryj się wycofa. Wszyscy boją się ciebie i może mnie też odrobinę. – Wargi Atossy pomalowane był nieco zbyt jaskrawo. Warstwa bieli na jej policzkach popękała od przelotnego uśmiechu.

– A ja boję się Wielkiego Króla.

– Dariusz cię lubi. Nie będzie miał nic przeciw temu, żebyś stanął na czele wyznawców Zoroastra. Rozmawialiśmy już o tym. Ostatecznie to co innego, niż gdyby miał stracić wielkiego wodza.

Atossa nie umiała się nigdy powstrzymać od złośliwości.

– Spełniam swój obowiązek…

– Twoje obowiązki są tu, na dworze. Jako najwyższy kapłan Zoroastra będziesz się cieszył względami króla. Ponieważ udaje, że jest wyznawcą Zoroastra, będzie musiał cię słuchać, co oznacza, że będziesz mógł wpływać na jego stosunek do wrogów.

– Do Gobryasa?

– I Artabazanesa, wnuka Gobryasa, jego syna, Mardoniosa, i innych. Dariusz jest opętany, musimy wypędzić demona, który nim rządzi.

Atossa zaciskała i prostowała palce. Zauważyłem, że posąg Anahity jest gęsto obwieszony łańcuszkami i dziwnymi przedmiotami. Królowa energicznie oblegała niebiosa. A teraz sam Mądry Pan miał zostać wciągnięty do akcji.

Nie odważyłem się jej odmówić. Atossa była niebezpieczna jako przyjaciel, a jako wróg wręcz śmiercionośna. Przyrzekłem, że udam się do stryja.

– Nie wiem, co mi odpowie. Sam lubi przewodzić…

Atossa klasnęła w dłonie. Drzwi otworzyły się i stanął w nich główny kapłan zoroastryjczyków. Nie bez powodu wyglądał na przerażonego. Skłonił się nisko królowej, która wstała przez szacunek dla Mądrego Pana.

Mój stryj zaintonował wtedy jeden z najsłynniejszych śpiewów Zoroastra: „W jakiż kraj uciec? Dokąd iść zbiegowi? Murem mnie dzielą od szlachetnych rodem…”

Tymi słowy zwrócił się Zoroaster do Mądrego Pana w chwili załamania i zwątpienia w wypełnienie swego posłannictwa.

Pozwoliłem stryjowi odśpiewać kilka strof mimo niecierpliwości Atossy, która przedkładała jasne wypowiedzi bogów nad pytania zadawane przez proroków. Po czym przerwałem mu wygłaszając słowa wspaniałej obietnicy zawartej w tejże pieśni proroka:

– „Temu przyrzekam, kto jest mi wierny, co sam posiadam jak najlepszego poprzez Myśl Dobrą.

Krzywdę przyrzekam, kto chce mnie skrzywdzić.

Twą, Mądry Panie, Twą Arta-Cnoto, wypełniam wolę, rozum mój, Mazdo, wszak tak mi każe i myśl, Ahuro!” *

Nie sądzę, żeby zachwyciło to mojego stryja. Był synem proroka, ja zaś wnukiem. Miał więc pierwszeństwo. Ale żyli na tej ziemi tylko dwaj ludzie, którzy słyszeli głos Mądrego Pana na własne uszy.

Jeden został zamordowany przy ołtarzu w Baktrze. Drugim byłem ja. Czy znajdzie się kiedykolwiek trzeci?

Kiedy skończyłem pieśń, Atossa zwróciła się do mego stryja:

– Wiesz chyba, czego od ciebie oczekujemy? Główny kapłan zoroastryjczyków był zdenerwowany.

– Tak. Tak. Wrócę do domu, do Baktrii. Zaopiekuję się tamtejszym ołtarzem ognia. Zajmę się też spisaniem prawdziwych słów mojego ojca. Na wołowej skórze. Na najlepszej wołowej skórze. Na skórze wołu zabitego w czasie nabożeństwa, podczas którego będzie się piło haomę dokładnie tak, jak nakazuje Zoroaster, ani kropli więcej, w tym zacienionym miejscu…

– Doskonale! – Głos Atossy przerwał bełkot mego stryja. Powiedziała mu, że natychmiast obejmę jego stanowisko. Wszystkie niezbędne ceremonie. odbędą się przy ołtarzu ognia tu w Suzie. Po czym go odprawiła.

– Musimy… otoczyć Wielkiego Króla – rzekła Atossa. Ponieważ jednak ściany komnat Atossy miały uszy, więc to nie my otoczyliśmy Dariusza, ale on nas. W przeddzień mianowania mnie głównym kapłanem zoroastryjczyków otrzymałem rozkaz stawienia się przed Wielkim Królem.

Przeraziłem się. Bo jakże inaczej. Nie wiedziałem, czy nie zostanę uśmiercony, okaleczony, uwięziony. A może obdarzony złotym zaszczytnym łańcuchem? Dwór Achemenidów był zawsze pełen niespodzianek, na ogół jednak przykrych. Nałożyłem kapłańskie szaty. Za radą Lais.

– Dariusz musi przecież respektować Zoroastra i jego potomka. – Ale Lais też robiła wrażenie zdenerwowanej.

Mamrocąc pod nosem przeklinała Atossę. Czytałem z jej warg:

– Jest zdziecinniała, arogancka, niebezpieczna.

Królowa wcale nie była zdziecinniała, lecz nie zachowała odpowiednich środków ostrożności. Naszą rozmowę powtórzono Wielkiemu Królowi.

6

Wielki Król przyjął mnie w kancelarii królewskiej. Salę tę po dziś dzień utrzymuje się w takim samym stanie jak za jego życia. Jest kwadratowa i ma wysoki sufit. Jedyne jej umeblowanie stanowi stół z masywnego porfiru i, o dziwo, wysoki, drewniany stołek, na którym przysiadał Dariusz, kiedy nie spacerował od ściany do ściany dyktując sekretarzom siedzącym w kucki ze skrzyżowanymi nogami na podłodze obok stołu. Jeśli nie dyktował, sekretarze odczytywali mu raporty satrapów, oczu i uszu królewskich, radców stanu i posłów. Dokumenty przeznaczone wyłącznie dla Dariusza pisane były specjalnym językiem o uproszczonej gramatyce. Ogólnie mówiąc, pisanie dla Dariusza wymagało dużej umiejętności. Jak już mówiłem, znał się lepiej na cyfrach. Umiał dodawać, odejmować, a nawet dzielić w pamięci, i to bez posługiwania się palcami.

Zaanonsował mnie marszałek dworu, relikt z czasów Cyrusa. Kiedy padłem na twarz przed Wielki Królem, dwaj sekretarze przemknęli obok mnie ze zwinnością węży. Miała to widocznie być prywatna audiencja, rzecz wielce niezwykła. Serce biło mi tak mocno, aż słyszałem je w uszach, toteż ledwie doszedł do mnie rozkaz Dariusza:

– Wstań, Cyrusie Spitamo!

Miałem uczucie, że za chwilę zemdleję, ale podniosłem się jakoś. Choć zgodnie z obyczajem nie patrzałem wprost na jego twarz, zauważyłem, że Dariusz bardzo się postarzał przez lata, które spędziłem w Sardes. Nie zadbał tego dnia o to, by go starannie uczesano, i siwe kosmyki wymykały mu się spod biało-niebieskiej przepaski, którą nosił jako jedyną oznakę swojej władzy. Siwą brodę miał rozczochraną.

Dariusz przyglądał mi się przez dłuższą chwilę. Nie mogłem opanować dygotania prawej nogi. Miałem nadzieję, że moja kapłańska szata zakrywa ten zewnętrzny objaw wielkiego wewnętrznego strachu.

– Służyłeś nam dość dobrze w Sardes. – Dariusz mówił krótko. Czy ten niemal komplement był wstępem do złowieszczego „ale”?

– Służę, jak tylko mogę, Wielkiemu Królowi, którego blask…

– Tak. Tak. – Dariusz przerwał mi ceremonialną odpowiedź. Wskazał na leżący z boku stos papirusów z satrapii i Egiptu. Rozpoznałem hieroglify. Następnie przekopywał się przez inny stos dokumentów, aż znalazł prostokąt czerwonego jedwabiu, na którym wypisano złotymi literami posłanie; był to luksusowy, ale mało praktyczny sposób pisania listów.

Nie udało mi się odgadnąć, w jakim był pisany języku. Na pewno nie po persku ani nie po grecku. Dariusz mnie oświecił.

– To nadeszło z Indii. Od króla jakiegoś kraju, o którym nigdy nie słyszałem. Proponuje nam wymianę handlową. Zawsze chciałem powrócić do Indii. Tam leży nasza przyszłość. Na wschodzie. Zawsze to mówiłem. Na zachodzie nie ma niczego, co byłoby warte posiadania. – Potem powiedział tym samym tonem: – Nie zostaniesz głównym kapłanem zoroastryjczyków. Tak postanowiłem.

– Tak, panie wszystkich lądów i mórz.

– Myślę, że ci to przyniesie ulgę. – Dariusz uśmiechnął się i nagle poczułem się niemal swobodnie.

– Zawsze pragnąłem jedynie i wyłącznie służyć Wielkiemu Królowi.

– Czy te dwa wyrazy nie oznaczają tego samego?

– Te dwa wyrazy oznaczają z natury rzeczy, panie, jedno i to samo. – Najwidoczniej nie miał to być dzień mojej egzekucji.

– Hystaspes nie zgodziłby się z tobą.

Następnie, ku memu zdziwieniu, Dariusz roześmiał się szczerze, jak wojownik z gór. W życiu prywatnym nie ograniczał się do dyskretnego pokasływania, jakie obowiązywało na dworze.

– Mój ojciec był o tobie wysokiego mniemania. Pragnął, żebyś został przywódcą, głównym kapłanem zoroastryjczyków, królowa też jest tego zdania.

Znowu się zdenerwowałem. Dariusz znał każde słowo, które wymieniłem z Atossą. Wielki Król wskazał leniwym ruchem złote litery błyszczące na czerwonym jedwabiu.

– Ale postanowiłem inaczej. Ty nie masz powołania. Zawsze było to dla mnie jasne, tak jak i dla Mądrego Pana, pierwszego wśród bogów. – Dariusz przerwał, jakby spodziewając się, że napiętnuję jego bluźnierstwo.

– Wiem, panie, że to było zawsze dla ciebie jasne. – Nie mogłem się zdobyć na nic lepszego.

– Jesteś taktowny, to dobrze, nie tak jak twój dziadek. Cyrus uciąłby głowę Zoroastrowi, gdyby ten odezwał się do niego w taki sposób, w jaki zwykł mówić do mnie. Ale ja jestem… pobłażliwy. – Silne palce Dariusza bawiły się zapisanym skrawkiem czerwonego jedwabiu. – W sprawach religijnych – dodał. – W innych sprawach… – Zamilkł. Widziałem, że zastanawia się, do jakiego stopnia ma być ze mną szczery.

Myślę, że w końcu był tak szczery, jak z każdym potrafił. Ostatecznie tajemnica absolutnej władzy polega na absolutnej dyskrecji. Monarcha musi być jedynym wszechwiedzącym. Może dzielić się od czasu do czasu tym czy innym okruchem swojej wiedzy. Ale cały obszar powinien być dostępny tylko jego oku. Tylko on jest złotym orłem.

– Nie podoba mi się ta grecka wojna. Histiajos uważa, że może ją zakończyć, ja zaś mam co do tego wątpliwości. Widzę teraz jasno, że nie zakończy się, dopóki nie zburzę Aten, a to musi zabrać dużo czasu i pieniędzy i w końcu nie dodam do imperium nic, oprócz kilku kamienistych skrawków zachodniego kontynentu, na których rosną tylko te parszywe oliwki. – Dariusz żywił iście perski wstręt do oliwek. Nasz zachodni świat dzieli się na tych, którzy żywią się wyłącznie oliwkami, i tych, którzy mają dostęp do oleju, tłoczonego z najrozmaitszych innych, bardziej cywilizowanych roślin. – Miałem nadzieję, że na stare lata będę mógł przenieść się bardziej na wschód, tam gdzie wschodzi słońce. Symbol Mądrego Pana – dodał, uśmiechając się do mnie. Byłbym zdziwiony, gdyby się okazało, że Dariusz wierzy w cokolwiek poza swoim własnym przeznaczeniem. – Cóż, wojny greckie nie zajmą nam więcej niż rok czy dwa, a ja wierzę, że wytrzymam jeszcze rok czy dwa…

– Oby Wielki Król żył wiecznie! – wydałem z siebie tradycyjny okrzyk.

– Jestem tego samego zdania. – Wielki Król prywatnie wcale nie dbał o ceremonie. Kiedy byliśmy sami, miałem zawsze wrażenie, że zachowujemy się jak para wekslarzy albo wędrownych kupców, zastanawiających się, jak obedrzeć ze skóry klientów na targu.

– Czy znasz matematykę?

– Tak, panie.

– Czy potrafisz się szybko uczyć języków obcych?

– Chyba tak, panie. Nauczyłem się trochę lidyjskiego i…

– Zapomnij o lidyjskim, Cyrusie Spitamo, ja potrzebuję pieniędzy, dużo pieniędzy…

– Na wojny greckie. – Popełniłem niewybaczalną gafę, bo chociaż nie zadałem mu bezpośredniego pytania, to przerwałem mu w pół słowa.

Dariusz jednak był chyba bardzo zadowolony z możliwości prowadzenia ze mną bezpośredniej rozmowy.

– Na wojny greckie. Na roboty w Persepolis. Na obronę północnej granicy. Mógłbym oczywiście podnieść wysokość danin od moich wiernych niewolników, ale akurat teraz, kiedy buntują mi się jońskie miasta, w Karii trwają niepokoje, w Babilonie zjawił się nowy pretendent, podnoszenia podatków nie uważam za wskazane. Pieniądze jednak mieć muszę. – Zamilkł.

Przez cały czas zastanawiałem się nad tym, po co mnie wezwał.

– Chcesz, żebym udał się do Indii, panie?

– Tak.

– Chcesz, żebym zawarł umowy handlowe?

– Tak.

– Chcesz, żebym zbadał, jakie są te państwa indyjskie?

– Tak.

– Pragniesz przyłączyć całe Indie do perskiego imperium?

– Tak.

– Panie, nie wyobrażam sobie wspanialszej misji.

– To dobrze. – Dariusz wziął do ręki czerwony jedwabny list. – Ci ludzie chcą handlować z Persją.

– Co mają nam do zaoferowania, panie?

– Żelazo. – Dariusz posłał mi szeroki, złośliwy uśmiech. – Twierdzi się, że nasz kraj jest z żelaza. A teraz słyszę, że całe Indie obfitują w żelazo i ten, kto uzyska kontrolę nad kopalniami, może zbić fortunę! – Dariusz sprawiał wrażenie młodego kupca planującego jakieś handlowe posunięcie.

– Chcesz, żebym zawarł traktat?

– Tysiąc traktatów! Muszę mieć dokładne sprawozdania o stanie finansów każdego z krajów, które odwiedzisz. Chcę wiedzieć, jaki jest stan dróg, jakie metody opodatkowania i czy używają pieniędzy, czy też prowadzą handel wymienny. Zbadaj, jak zaopatrują i w jaki sposób transportują swoje wojska. Dowiedz się, co tam rośnie i ile jest zbiorów w roku. Zwróć szczególną uwagę na ich bóstwa. Moją polityką było zawsze popieranie tych religii, które cieszą się popularnością. Jeżeli udajesz, że czcisz lokalne bóstwa, warstwa kapłanów natychmiast staje po twojej stronie. A jeżeli masz za sobą kapłanów, nie potrzebujesz dużego garnizonu dla zachowania porządku. To bardzo dla nas ważne. Świat jest wielki, a nas, Persów bardzo mało. Podobnie jak Cyrus i Kambyzes rządzę nie-Persami poprzez ich kapłanów. I w tym właśnie t y możesz być bardzo dla mnie użyteczny. – Dariusz przybrał ton konspiratora, przyciszył nawet głos. – Z pewnych raportów wynika, że są Indusi, którzy bardzo poważają Zoroastra. Będziesz więc nie tylko moim wysłannikiem, lecz i kapłanem.

– Jako kapłan muszę głosić, że Mądry Pan jest jedynym bogiem. Będę musiał zwalczać demonów, których czczą Indusi.

– Nie będziesz tego robił. – Dariusz mówił twardo. – Będziesz uprzejmy wobec wszystkich kapłanów. Znajdziesz podobieństwa pomiędzy ich bóstwami i naszymi. Masz ich nie atakować. Nadejdzie dzień, kiedy będę rządził Indiami. Potrzebni mi wtedy będą kapłani. Musisz ich więc… oczarować. – Było to określenie Atossy.

Schyliłem się nisko.

– Będę ci we wszystkim posłuszny, panie.

Dariusz walnął upierścienioną dłonią w stół. W drzwiach ukazał się natychmiast pałacowy szambelan. Towarzyszyli mu dwaj ludzie. Jednym był indyjski eunuch; drugim żeglarz Skylaks, którego spotkałem już w Halikarnasie. Wielki Król traktował Skylaksa niemal jak równego sobie i ignorował trzęsącego się ze strachu eunucha.

Wskazał na dużą skórzaną torbę, którą trzymał Skylaks.

– Przyniosłeś to. Dobrze. Wyjmę swoją.

Dariusz odsunął gobelin przedstawiający Kambyzesa polującego na jelenie. Ciekawe, ale nie przypominam sobie w żadnym z pałaców gobelinu z wizerunkiem Dariusza. Za to podobizny Kambyzesa były wszędzie. O ile wiem, istnieje tylko jeden gobelin z podobizną Cyrusa w Suzie, w przedsionku komnat królowej, wykonany prymitywnie i wyjedzony przez mole, co nie dodaje mu uroku.

Za gobelinem znajdowała się głęboka nisza, a w niej zwykła szkatuła, taka, w jakiej kupcy trzymają pieniądze. Dariusz podniósł wieko i przez chwilę grzebał w jej wnętrzu. Wreszcie wyjął niewielką miedzianą płytkę. Tymczasem Skylaks wyjął podobną płytkę ze swojej skórzanej torby.

Nigdy przedtem nie oglądałem prawdziwej podróżnej mapy. Jedyną, jaką w ogóle widziałem, stanowił fantastyczny fresk pokrywający całą ścianę nowego pałacu w Babilonie. Wszystkie miasta i porty Babilonu, Azji Mniejszej i Egiptu, z czasów Nabuchodonozora, wyznaczono drogocennymi kamieniami. Ponieważ Babilończycy są dobrymi matematykami, należy przypuszczać, że odległości obliczone były prawidłowo.

Dariusz położył obydwie miedziane mapy Indii obok siebie na stole. Potem zaczął analizować istotne różnice pomiędzy swoją mapą a mapą Skylaksa.

– Zgodni jesteśmy jedynie co do rzeki Indus, którą mi wyrysowałeś.

Dariusz wskazał na długą linię rzeki wypływającej z wysokich gór na wschód od Baktrii, a kończącej się rozgałęzioną deltą, przy ujściu do tak zwanego Morza Indyjskiego.

Skylaks oświadczył, że jego mapa jest najnowsza. Ale zgodził się, że do żadnej mapy nie można mieć pełnego zaufania.

Nagle Dariusz rzucił czerwony jedwabny list na podłogę, tak żeby hinduski eunuch mógł go przeczytać.

– Od kogo jest to posłanie? – spytał. – I skąd pochodzi? – Następnie obrócił się w stronę Skylaksa: – Co z Indii właściwie widziałeś?

– Rzekę, panie. Część delty. Miasto Takszaśila na północy.

– Ono należy do mnie, nieprawdaż?

– Tak, panie. Cała dolina Indusu jest obecnie twoją dwudziestą satrapią. Granica jej znajduje się gdzieś tutaj. – Skylaks wskazał punkt na mapie. – Na wschód jest kraj pięciu rzek, które Indusi nazywają… jak? – Skylaks spojrzał na podłogę, na eunucha odczytującego posłanie.

– Pendżab, panie.

– Pendżab. Na północy leży królestwo Gandhara…

– Moje królestwo.

– Król płaci ci daninę, panie mój – powiedział taktownie Skylaks. Następnie pociągnął palcem wzdłuż całej krętej linii rzeki Indus z północy na południe. – Trzynaście miesięcy marszu od wysokich gór do delty. Ale na koniec to wszystko zostało twoje.

– Nie mówiąc już o trzystu pięćdziesięciu złotych talentach w postaci złotego piasku wypłacanych mi corocznie jako danina. Jest to najwyższa danina ze wszystkich moich satrapii, nie wyłączając Egiptu. Wyobrażacie sobie, ile można by uzyskać z całego kraju! – Kwadratowa ręka Dariusza przesuwała się po miedzianej mapie z lewej na prawą stronę, z zachodu na wschód. Zmarszczył brwi. – Ale c o to jest? – Moja mapa pokazuje dwie rzeki i trzy miasta, których nazw nie potrafię odczytać. A w ogóle… spójrzcie na zarys kraju! Moje Indie wyglądają jak okrągła tarcza. Twoje prawie jak półwysep. I co się dzieje na samym krańcu? Czy tam jest morze? Czy też spadamy tam już ze skraju świata?

– Tam jest następne morze, panie. I wysokie góry, dżungle, a dalej inne wielkie imperium, tak przynajmniej ludzie mówią.

– Państwo Środka. Tak, słyszałem już tę nazwę. Ale gdzie ono właściwie jest?

– Za panowania Cyrusa, panie, przybyło kiedyś poselstwo z Państwa Środka. Przynieśli nam jedwab i nefryt.

– Wiem, wiem. Przeglądałem spis. Chciałbym z nimi handlować. Ale trudno jest utrzymywać stosunki z krajem, którego położenia nikt nie zna. Ach, Skylaksie, marzę o krowach! Po prostu marzę! – Dariusz się roześmiał.

Skylaks uśmiechnął się, bo nie miał odwagi się roześmiać.

Czułem się zaintrygowany. Nie miałem pojęcia, co oznacza wzmianka o krowach. Później, w Indiach, miałem słyszeć to zdanie wiele tysięcy razy. Liczba krów była miarą bogactwa dla tych aryjskich plemion, które podbiły Persję, podobnie jak Asyrię, Grecję i Indie. Chociaż już nie mierzymy bogactwa krowami, to cywilizowani spadkobiercy dawno zmarłych krowokradów wciąż mają zwyczaj mówić: „marzę o krowach”, kiedy chcą wyrazić pragnienie bogactwa. Dariusz, autentyczny wódz aryjskiego plemienia, nigdy nie przestawał marzyć o krowach. Określenie to było równie jasne dla Achemenidów i indyjskich Arjów, jak dla nas tajemnicze.

– Cóż, Skylaksie, nadszedł czas zdobycia następnych krów. Jak widzisz, zaproszono nas do złożenia wizyty w oborze. Zaproszenie nadeszło z… jak nazywa się to miejsce? – Dariusz spojrzał w dół na eunucha.

– Magadha, Wielki Królu. Przysłał je król Bimbisara. Pozdrawia cię ze swojej stolicy, Radźagryhy.

– Cóż to za dziwaczne nazwy! Są gorsi od Greków! Zapomniałem, że jesteś Grekiem, Skylaksie. Ale gdzie jest ta Magadha? Nie ma jej na mojej mapie.

Skylaks wskazał długą rzekę biegnącą z północno-zachodniego na południowo-wschodni skraj mapy.

– To jest Ganges, panie. Tu, na południe od tej rzeki, leży królestwo Magadha. Radźagryha musi być gdzieś w tej okolicy. Nic tu nie jest dokładnie oznaczone.

– Cyrusie Spitamo, muszę mieć dokładną mapę Indii.

– Tak, panie. – Podnieciła mnie myśl o przygodzie, ale zrażała ogromna przestrzeń Indii. Trzynaście miesięcy na samą tylko podróż w d ó ł rzeki!

– Co jeszcze ten… Indus ma do powiedzenia?

– Mówi, że jego dziadek wymienił posłów z Wielkim Królem Cyrusem. I że jest w ścisłym kontakcie z królestwem Gandhary.

– Z moim królestwem!

– Tak, Wielki Królu.

– Ale ten Bimb… jak mu tam… nie uznaje mojego zwierzchnictwa?

– Cały świat je uznaje! – Eunuch mimo woli drżał na całym ciele.

– A on nie. To znaczy, że musimy wziąć się do dzieła. Chce z nami handlować?

– Tak, Wielki Królu. Proponuje żelazo. Drewno. Bawełnę. Rubiny. Małpy.

– Wszystko, czego dusza zapragnie! – Dariusz stuknął palcem w mapę. Rozległ się dźwięk podobny do miniaturowego gongu. Odebrał eunuchowi czerwony jedwabny list i przyłożył go sobie niemal do oczu. Z wiekiem stawał się coraz bardziej krótkowzroczny. Starannie zdjął z jedwabiu jedną ze złotych liter. Następnie włożył ją między zęby i jak złotnik wypróbował metal. – Złoto – oświadczył z zadowoleniem. – I to najwyższej próby.

Wypluł złotą literę na podłogę i żartobliwie kopnął eunucha.

– Przygotujesz mi list do tego Sarabimby. Zawiadom go, że Wielki Król, władca wszystkich lądów, Achemenida i tak dalej spogląda z sympatią na swojego sługę i łaskawie postanowił skierować doń wysłannika bliskiego swemu sercu, Cyrusa Spitamę wnuka Zoroastra, aryjskiego proroka… podkreśl słowo „aryjskiego” i to, że wszyscy należymy do jednej rasy i że podzieliła nas jedynie geografia. Podział ten uważam za absolutnie niedopuszczalny.

Nie, tego nie pisz. Nie chcemy go przestraszyć. Zapowiedz mu.

że zapłacimy złotymi monetami za żelazo, jeżeli używają monet, a jeżeli nie, to towarami. Przygotuj spis tego, co mamy w składach. Jesteś Indusem, wiesz, co oni tam lubią. Skąd pochodzisz?

– Z Kosali, Wielki Królu. To najstarsze i najsłynniejsze z indyjskich królestw. Leży na północ od Gangesu.

– Kto jest twoim władcą? Nie mogę go nazywać królem. Jest tylko jeden król na ziemi.

– Jeżeli jeszcze żyje, panie, to nazywa się Prasenadźit, dobry i święty człowiek, którego siostra jest pierwszą żoną króla Bimbisary z Magadhy i matką…

– Oszczędź mi szczegółów. Przekaż je mojemu posłowi. – Dariusz uśmiechnął się do mnie. Marzenia o krowach zdawały się przywracać mu młodość. Rozwichrzone siwe włosy nabrały złotego połysku, niebieskie oczy błyszczały. – Musisz się przygotować do drogi, Cyrusie Spitamo. A ty nauczysz go języka, którym mówi się w tamtej części świata. Pojedziesz z moim posłem. – Dariusz kopnął eunucha na pożegnanie. – Przygotujesz podobne w treści posłanie do twojego władcy. Przedstawisz w nim mojego posła i tak dalej.

Kiedy eunuch się oddalił, Skylaks i Dariusz wzięli się do planowania podróży – mojej podróży. – Pilnuj mi dobrze tego chłopca, Skylaksie. – Potraktował mnie dość lekceważąco. – Mogę wam dać stu wojowników, to akurat taka liczba, która wystarczy dla ochrony posła, a nie przestraszy hodowców krów. Poza tym normalną liczbę służby, kartografów, budowniczych i tak dalej. Ten eunuch… jak mu tam?… przygotuje odpowiednie dary dla dwóch władców. Ale nie nazbyt okazałe. Ostatecznie, jako władca wszystkich krajów świata, jestem z urzędu również panem ich ziem. A raczej z łaski Mądrego Pana – dodał na mój benefis.

Następnie Dariusz wstał i zwrócił się ku mnie. Zdziwiło mnie, że jesteśmy równego wzrostu. Myślałem o nim zawsze jako o olbrzymie. Wielki Król spojrzał mi prosto w twarz. Zakręciło mi się w głowie. Kiedy te ciemnoniebieskie oczy o lekko zaczerwienionych powiekach wpatrywały się w moje oczy, mogłem myśleć tylko o jednym – że jest to niebezpieczne.

– Nie wolno ci zawieść mnie, Cyrusie Spitamo. Daję ci rok, najwyżej dwa lata. W tym terminie musisz mi donieść o wszystkim, co powinienem wiedzieć dla zorganizowania podboju Indii. Chcę zajść daleko, do krańca świata… albo do Państwa Środka… zależnie od tego, co jest bliżej.

– Wykonam, co mi przykazałeś, panie.

– Traktuję Indie jako mój ostatni dar dla klanu. Musisz więc być przebiegły, sprytny, dociekliwy. Głoś drogę Prawdy, ale nie groź tym, którzy idą za Kłamstwem.

Dariusz całkiem słusznie obawiał się fanatyzmu dobrego zoroastryjczyka. Nie miał zamiaru zrażać sobie szesnastu indyjskich królestw z powodu świętego ognia płonącego w duszy jego posła.

– Zrobię tak, jak mi każe Achemenida. – Nazwać Wielkiego Króla jego prawdziwym imieniem jest niemal równe przysiędze złożonej Mądremu Panu.

– Doskonale. – Dariusz podał mi dłoń, którą ucałowałem.

W ten sposób zostałem uszlachcony. Mógłbym teraz jadać przy jego stole, gdyby mnie zaprosił. Niestety, nigdy się to nie stało, ale miałem odtąd zapewnioną rangę na dworze. Byłem perskim szlachcicem, a gdyby udało mi się wypełnić powierzoną mi misję i przeżyć, miałbym również zapewnioną fortunę.

Загрузка...