KSIĘGA CZWARTA

Indie

1

Poselstwo do szesnastu królestw Indii – jak nazywała nas, raczej złośliwie, druga izba kancelarii – ruszyło z Suzy ku Tygrysowi. Potem popłynęliśmy na płaskodennych łodziach ku delcie. Tam zastaliśmy Skylaksa i dwie tryremy, które przetrzymały nieszczęsne oblężenie Naksos. Może powinienem był to uznać za zły omen. Ale byłem na to w zbyt dobrym nastroju.

Z powodu stałego zamulania brzegów przez rzekę nie ma ani jednego naprawdę dogodnego portu w delcie, gdzie się łączą Tygrys i Eufrat, tworząc płytkie, zakwaszone jezioro. Zarówno Persowie, jak Babilończycy i Asyryjczycy próbowali zbudować port w tym najbardziej strategicznym punkcie, ale muł spływający nieustannie ze szczytu świata na jego dno niweczył w końcu każdą próbę. Za panowania Dariusza istniał prowizoryczny port na skraju słonych bagien, przez które można przejść jedynie po tratwach ułożonych na odległość blisko mili nad bagnem i ruchomymi piaskami. Widziałem kiedyś, jak wielbłąd wraz z jeźdźcem pogrążył się w mokrych piaskach z taką szybkością, że nieszczęsny człowiek nie zdążył nawet krzyknąć.

Skylaks pierwotnie miał zamiar na owych okrętach opłynąć Afrykę. Ale teraz pilniejsza była podróż do Indii, i nawet myślę, że cieszył się na to, mimo że marzył przez całe życie o opłynięciu Afryki – coś, czego jeszcze nikt nie dokonał i chyba nie dokona mimo przechwałek Fenicjan. Gdyby wierzyć ich opowieściom, okazałoby się, że zbadali każdą piędź oceanu opasującego świat.

Każdą z tryrem obsługiwało stu dwudziestu wioślarzy oraz załoga złożona z około trzydziestu żeglarzy, cieśli i kucharzy. Ponieważ okręty te przeznaczone są do prowadzenia wojny, nie handlu, nie ma na nich wiele miejsca dla pasażerów, w przeciwieństwie do wojowników. Towarzyszyło mi stu wojowników, dwunastu znawców Indii oraz cenny dar od królowej Atossy – indyjski niewolnik, imieniem Karaka. Królowa powiedziała o nim tylko, że „będzie przydatny do naszych celów”. Wieźliśmy poza tym dary dla dwóch królów, żywność i osiem koni oraz chłopaków stajennych. Tryremy były więc mocno przeciążone.

Ku memu zniecierpliwieniu Skylaks spędził prawie cały tydzień na ładowaniu statków. Wiedział, co robi; przy długich podróżach przydzielenie funkcji każdemu z osobna człowiekowi jest bardzo ważne. Jeżeli powstaje wątpliwość, co do tego kto, co i gdzie robi, zatargi stają się nieuniknione, dyscyplina na tym cierpi. Na szczęście aż do rzeki Indus mieliśmy płynąć bardzo blisko perskiego wybrzeża. Co noc przybijaliśmy do brzegu i każdy mógł wygodnie wyspać się pod gwiazdami. Chociaż starałem się, jak umiałem, grać rolę mądrego dowódcy, Skylaks, w pełny wdzięku i możliwie najprzyjemniejszy dla mnie sposób, przejął komendę w moim imieniu.

Nie zapomnę nigdy podniecenia wywołanego naszym wypłynięciem. O wschodzie słońca, kiedy zerwał się zachodni wiatr, Skylaks nakazał, by na wszystkich statkach ustawiono maszty. Następnie ruszyli do pracy wioślarze i po raz pierwszy usłyszałem ich rytmiczny śpiew i równie rytmiczny dźwięk instrumentu akompaniującego im flecisty. Kiedy pieśń ta zsynchronizuje się z rytmem uderzeń serca, można sobie wyobrazić, że jest się częścią statku, morza i nieba, tak jak podczas miłosnego aktu.

Po odbiciu od lądu podniesiono kwadratowe żagle, a gdy wypełniły się wiatrem, okręty zmieniły kurs i popłynęły, wioślarze zaś odpoczywali. Na lewo od nas iskrzyła się w słońcu pustynia i gorący zachodni wiatr niósł zapach morza, soli i gnijących ryb. Wzdłuż tej części brzegu ludność miejscowa zainstalowała prymitywne zbiorniki do odparowywania soli. Gdy słońce wysuszy wodę, tubylcy zbierają sól i sprzedają ją przyjeżdżającym karawanom. Solą również ryby. Ci dziwni ludzie mieszkają w dziwacznych namiotach rozpiętych na ramach z wielorybich szkieletów.

Płynęliśmy zaledwie od godziny, kiedy Karaka przyszedł do mnie pod pozorem udzielenia mi lekcji języka, którym mówią w Indiach; w rzeczywistości chodziły mu po głowie zupełnie inne sprawy.

– Panie pośle – rzekł, a mnie ten tytuł sprawił dużą przyjemność, mimo że moja nowa godność była na razie tylko kaprysem przyszłego władcy Indii.

– Zbadałem statek. – Karaka zniżył głos, jakby obawiając się, że Skylaks może go usłyszeć. Ale ten znajdował się na przednim pokładzie, gdzie rozmawiał z matem.

– Piękna tryrema – powiedziałem z dumą, zupełnie jakbym ją zbudował. Już na początku zakochałem się w morzu; i jeżeli czegokolwiek teraz żałuję, to tego, że nigdy nie usłyszę śpiewu wioślarzy, nie poczuję na twarzy słonych bryzgów fal i nie zobaczę, jak słońce wschodzi i zachodzi ponad wciąż zmieniającym się, ale niezmiennym łukiem horyzontu.

– Tak panie. Lecz w kadłubie jest pełno gwoździ! Zdziwiłem się.

– A czymże innym zbić bale? – spytałem, choć nie bardzo znałem się na budowie statku. Poza krótkim pobytem w Halikarnasie nigdy właściwie nie obserwowałem pracy w porcie.

– Kiedy te gwoździe są z metalu, panie! – Karaka trząsł się ze strachu.

– Drewniane nie nadają się na morze – odparłem, zupełnie jakbym się na tym znał. Rzeczywiście, o ile wiem, drewniane gwoździe są lepsze od metalowych. Umyślnie stałem z szeroko rozstawionymi nogami, naśladując doświadczonych marynarzy.

– Ja, panie, odbyłem już raz tę podróż, ale na statku indyjskim, a my nie używamy metalowych gwoździ. Nie odważylibyśmy się. To śmiertelnie niebezpieczne!

– Dlaczego?

– Magnetyczne skały! – Na okrągłej czarnej twarzy malowała się prawdziwa groza. Karaka miał zadarty nos i grube wargi. Pochodził z ludu od dawien dawna zamieszkującego Indie, którego członków nazywa się niekiedy Nagami, a niekiedy Drawidami. Ten ciemnoskóry typ ludzi wciąż dominuje w południowych Indiach, przy czym ich język i obyczaje różnią się bardzo od języka i obyczajów wysokich Arjów o jasnej cerze, którzy przed laty podbili północne królestwa i republiki.

– A cóż to takiego u licha te magnetyczne skały? – spytałem szczerze zainteresowany, ale i nieco zaniepokojony.

– Tam! – Karaka wskazał łańcuch nagich, wygładzonych przez wiatry wzgórz na wybrzeżu. – Te pagórki to skały, które mają moc przyciągania metalu. Jeżeli statek zbytnio się do nich zbliży, gwoździe z kadłuba polecą ku skałom, statek rozpadnie się, i utoniemy.

Nie miałem powodu, by mu nie wierzyć, posłałem więc po Skylaksa i zapytałem, czy nie jesteśmy przypadkiem w niebezpieczeństwie. Skylaks mnie uspokoił.

– Istnieją rzeczywiście skały, które przyciągają metal, ale jeśli metal pokryje się smołą, siły magnetyczne nań nie działają. Wszystkie nasze gwoździe są starannie zabezpieczone, nie mamy więc się czego obawiać. Jest to już trzecia moja podróż wzdłuż tego brzegu i zapewniam cię, że dopłyniemy do Indii i każdy gwóźdź pozostanie na swoim miejscu.

Później spytałem Skylaksa, czy w tym, co Karaka powiedział, było choć trochę prawdy. Wzruszył ramionami.

– Kto wie? Może tak jest z jakimiś skałami, na jakichś brzegach, lecz na pewno nie tutaj. Tego jestem pewny.

– Więc dlaczego pokryłeś gwoździe smołą?

– Wcale tego nie zrobiłem. Ale Indusom zawsze mówię, że są smołowane. Inaczej opuściliby statek. Zauważyłem jednakże dziwną rzecz. Żaden z nich nigdy nie sprawdza, czy gwoździe są rzeczywiście zasmołowane, czy nie.

Jestem wciąż ciekawy, czy magnetyczne skały istnieją. Nigdy nie spotkałem indyjskiego żeglarza, który nie byłby przekonany, że jeżeli chociaż kawałek metalu został użyty do budowy statku, to zostanie wyrwany przez jakąś szatańską siłę, co spowoduje katastrofę. Indusi wiążą belki w swoich statkach linami.

– To wcale nie najgorszy system budowania statków – przyznał Skylaks. – Niezależnie od tego, jak silny jest wiatr i jak wysoka fala, ich statki nie toną, ponieważ woda po prostu przepływa pomiędzy belkami.

Odległość dzieląca deltę Tygrysu i Eufratu od delty Indusu wynosi około dziewięciuset mil. Pas pustynny ciągnący się między morzem a wzgórzami Persji to chyba najbardziej ponury skrawek ziemi na świecie. Jest tam bardzo mało słodkiej wody, zamieszkuje go więc zaledwie garstka rybaków, solarzy, poławiaczy pereł i piratów.

Trzeciego dnia po naszym odpłynięciu, o zachodzie słońca, kiedy znaleźliśmy się tuż za grupą wysp koralowych, przed oczami stanął mi ołtarz ognia w Baktrze, sylwetka mego dziadka, widziałem, jak napadają go Turańczycy, jak go mordują. Mimo że to dziwne przywidzenie, a może miraż, trwało zaledwie minutę lub dwie, przeraziło mnie ponad wszelką miarę, gdyż uznałem je za znak od Zoroastra. Chciał mi przypomnieć, że wszyscy ludzie powinni podążać drogą Prawdy, toteż poczułem się winny, ponieważ płynąłem teraz, by podążać nie za Prawdą, lecz za złotym orłem Achemenidy. Później, w Indiach, wyrzucałem sobie jeszcze bardziej brak lojalności w stosunku do dziadka. Nigdy nie utraciłem wiary w naukę Zoroastra. ale indyjscy mędrcy uświadomili mi istnienie tyluż teorii o powstaniu świata co bóstw w Babilonie. Wiele z tych teorii wydało mi się, jeżeli nawet nie prawdziwymi, to fascynującymi.

Demokryt pyta, która z nich była najdziwaczniejsza. Odpowiem, że następująca: świat nigdy nie został stworzony, nas w ogóle nie ma, wszystko jest snem. A kto śni ten sen? Ten, kto się budzi i pamięta,

Gdy po tygodniach dotarliśmy do rzeki Indus, wiatr ucichł i musieliśmy się zdać na wioślarzy, których siły słabły w miarę, jak słońce stawało się gorętsze. Kiedy podnosił się północno-wschodni wiatr, pruliśmy naprzód z rozwiniętymi żaglami, co było dość ryzykowne, ponieważ płynęliśmy niedaleko ostrych koralowych brzegów i nagły powiew mógł spowodować katastrofę. Ale Skylaks to wspaniały żeglarz i nigdy jeszcze nie stracił statku. Tak przynajmniej zapewniał nas, co mnie wcale nie cieszyło. Człowiek, który nigdy nie przeżył małej katastrofy, ma wszelkie szansę na dużą.

Mimo wszystko dobrze wykorzystywałem te spędzane na morzu tygodnie. Za młodu szybko się uczyłem, Karaka zaś był świetnym nauczycielem. Kiedy więc oczom naszym ukazały się niebiesko-czarne błota delty Indusu, miałem opanowane podstawy języka Indusów; tak przynajmniej mi się zdawało. Jak się później okazało, Karaka nauczył mnie jednego z języków drawidyjskich, niemal równie niezrozumiałego dla Arjów szesnastu królestw jak język perski.

Na szczęście Karaka znał wystarczającą liczbę wyrazów sanskryckich, żeby mi pomóc nie tylko w zapoznaniu się z nowym językiem, lecz także z nowym światem, ponieważ właśnie język narodu mówi nam najwięcej o bogach, których czczą jego członkowie, o tym, jakimi są ludźmi lub jakimi chcieliby być. Chociaż język IndoArjów jest całkiem niepodobny do tego, jakim mówią Drawidowie, zbliżony jest do perskiego, co potwierdza starą teorię, że niegdyś byliśmy członkami tego samego północnego plemienia i że do pojawienia się Zoroastra czciliśmy tych samych bogów. Teraz bogowie aryjscy są dla nas demonami.

Skylaks opowiadał mi wiele o swojej pierwszej żegludze po Indusie.

– Z początku Dariusz chciał zagarnąć całe Indie. Chce tego oczywiście i teraz, chociaż, mówiąc między nami, jest stanowczo za stary na długą kampanię. Powinien był ruszyć na wschód zaraz potem, jak zdobyłem dla niego dolinę Indusu.

– Ale nie mógł. W Babilonie było powstanie. Poza tym…

– Zawsze są jakieś przeszkody. Jeżeli się chce opanować świat, trzeba przestać się troszczyć o mało ważne miejsca, takie jak Babilon.

Roześmiałem się. Pobyt poza dworem ułatwia życie. Podobnie jak Skylaks miałem tylko opaskę na biodrach i indyjski bawełniany szal chroniący ciało przed słońcem. Nie różniliśmy się wyglądem od wioślarzy. Choć Skylaks musiał mieć w tym czasie dobrze po pięćdziesiątce, jego ciało było muskularne i sprężyste jak u młodego człowieka. Sól konserwuje ludzi tak samo jak ryby. Żeglarze zawsze wyglądają na młodszych niż są w rzeczywistości.

– Babilon to najwspanialsze miasto świata – powiedziałem. Skylaks nie zgodził się ze mną.

– Być może było tak dawno temu. Ale indyjskie miasta są znacznie większe i bogatsze.

– Czy widziałeś któreś z nich na własne oczy?

– Tylko Takszaśilę. Jest ona równie duża jak Sardes i znacznie bogatsza. A Indusi powiedzą ci, że Takszaśila to tylko nadgraniczne miasteczko.

– Więc dlaczego Dariusz tak długo czekał? Skylaks wzruszył ramionami.

– Myślę, że to jest tak jak z faraonami i ich grobowcami. On się boi, że kiedy opanuje całe Indie, umrze, bo na świecie nie pozostanie już nic do zdobycia.

– A Państwo Środka?

– Czy ono rzeczywiście należy do naszego świata?

Jak na zawodowego żeglarza Skylaks był raczej mało żądny przygód. Ale zaliczam mu na plus to, że pierwszy sporządził mapę Oceanu Indyjskiego aż po Cejlon. Mówię, że zrobił to jako pierwszy, lecz to właściwie nieścisłe. Kilka lat później, kiedy wręczałem Wielkiemu Królowi w miarę dokładną mapę Indii, pokazał mi podobną, którą nieco wcześniej znaleziono w archiwach świątyni Bel-Marduka w Babilonie. Okazało się, że Babilończycy i mieszkańcy Indii utrzymywali ze sobą regularne kontakty na długo przed narodzinami Dariusza i Skylaksa. Na naszym starym świecie nie ma nic nowego, prócz nas samych.

Szeroką deltę Indusu przecina wiele dopływów i strumieni, i to na znacznej przestrzeni. Na części tej czarnej, żyznej ziemi uprawia się ryż, część zaś porośnięta paprociami stanowi idealną kryjówkę dla wodnego ptactwa, takiego jak indyjskie kaczki, wyśmienite, jeżeli piecze się je wystarczająco długo. Tu i ówdzie zagajniki wierzbowe rysują się przepięknie na tle ołowianego nieboskłonu; deszcze spóźniły się tego roku o cały miesiąc i Indusi nie mówili o niczym innym. Połowa ich kraju ginie, jeżeli zabraknie deszczu. Ale tym razem nie powinni się byli bać. W dniu, w którym wylądowaliśmy w porcie Patala, spadł ulewny deszcz i przez następne trzy miesiące nie zdołaliśmy całkowicie wysuszyć odzieży. Moje pierwsze wrażenie z Indii to spływająca z nieba woda. Teoria Greka Talesa o stworzeniu świata z pewnością przekona każdego, kto przeżył indyjskie monsuny.

Podczas gdy płynęliśmy w górę rzeki do Patali, Skylaks zwracał mi uwagę na różne godne obejrzenia widoki.

– Obydwa brzegi rzeki należą do Persji – powiedział z zadowoleniem.

– Dzięki tobie. – Byłem uprzejmy.

– Tak. – Potwierdził nie bez dumy. – Poświęciłem na to trzynaście miesięcy. Na szczęście tutejsi ludzie wolą mieć władcę mieszkającego w odległości setek mil niż takiego, który jest bliżej. Wolą być rządzeni przez Achemenidę z Suzy niż przez jakiegoś lokalnego króla.

– Przecież mają satrapę. Skylaks skinął głową i skrzywił się.

– Sam wybrałem pierwszego. Był Aryjczykiem z Pendżabu. Wkrótce umarł i teraz mamy do czynienia z jego synem.

– Czy jest lojalny?

– Chyba nie. Ale przynajmniej dostarcza punktualnie dorocznej daniny. Nigdy nie widziałeś tyle złotego piasku, ile jest w tej części świata.

Nagle pojawiło się, nie wiadomo skąd, stadko delfinów. Połyskujące zwierzęta baraszkowały dokoła nas. Jedno przeskoczyło nawet ponad dziobem okrętu. Zawieszone na chwilę w powietrzu popatrzało na nas figlarnie.

– To dobry omen – powiedział Skylaks.

– Delfiny słodkowodne? – Nigdy nie słyszałem o istnieniu takich stworzeń.

– Tak, ale o ile wiem, żyją tylko w indyjskich rzekach.

Skylaks był skrupulatny, niczego nie przyjmował na wiarę. Pogłoski traktował sceptycznie. Jeżeli czegoś nie zobaczył na własne oczy, to nie traktował tego jako rzecz istniejącą; w przeciwieństwie do doryckich Greków, którzy to, co piszą, nazywają historią.

Wylądowaliśmy w Patali, dużym, lecz niezbyt ciekawym mieście portowym. Powietrze było duszne od deszczu, który miał za chwilę lunąć z przygnębiająco nisko wiszących chmur.

Trzeba by tu odnotować, że Indie mają trzy pory roku. Od wczesnej wiosny do początku lata słońce praży niemiłosiernie i bez przerwy i gdyby nie wielkie rzeki i rozgałęziony system irygacyjny, ziemia zamieniłaby się tu wkrótce w pył, a ludzie by poginęli. Wraz z latem nadchodzi monsun i zaczyna się deszcz, który leje przez jedną trzecią roku i staje się przyczyną licznych powodzi. Po porze deszczowej nastaje zbyt krótka zima. Piękne chłodne dni jeden po drugim. Niebo jest wtedy mocno błękitne, a kwiaty kwitną tak obficie, że różany ogród w Ekbatanie może przez porównanie wydać się pustynią.

W chwili, kiedy postawiłem nogę na lądzie, silny poryw wiatru rzucił naszą tryremę na nadbrzeże i dwa konie wpadły do rzeki. Zaraz potem niebo się rozstąpiło i lunął gorący deszcz. Przemoczonych do nitki powitał przedstawiciel króla, który oznajmił nam:

– Satrapa jest w Takszaśili. Prosi o wybaczenie.

Przewieziono nas do pałacu namiestnika, drewnianej rudery z dziurawym dachem. Jeszcze nigdy w życiu nie byłem jednocześnie przemoczony i zgrzany. Nieprzyjemne to uczucie, odczuwane przez ludzi z tej części świata w porze deszczowej.

Następnego dnia rozdzieliliśmy się. Skylaks pojechał w górę rzeki do Takszaśili, ja zaś udałem się w głąb lądu do królestwa Kosala i Magadha. Spieszyło mi się, cieszyłem się, że jestem wreszcie sam. Nie czułem strachu. Byłem głupi. Byłem młody. Demokryt uważa, że powinienem odwrócić kolejność tych określeń. Jako że pierwsze jest skutkiem drugiego. Ale nie będę aż tak nietaktowny, żeby powiązać ze sobą te rzeczy. W każdym razie przedstawiciel króla postarał mi się o wielbłądy, żywność i przewodników, a Karaka znał mniej więcej drogę.

Ruszyliśmy na północny wschód w kierunku Mathury, miasta położonego nad rzeką Jamuną. Sto mil na wschód od Jamuny płynie Ganges. Z północy na południe obydwie rzeki biegną równolegle do punktu znajdującego się pośrodku równiny Gangesu. Tam Ganges skręca ostro na wschód i właśnie na tym jego odcinku – gdy płynie z zachodu na wschód – leżą główne królestwa, republiki oraz najważniejsze miasta dzisiejszych Indii.

Czując się niemal Wielkim Królem, wyruszyłem w ulewny deszcz z Karaka u boku. Moja świta składała się z trzystu ludzi, pięciu konkubin i ani jednego eunucha. Jeszcze w Suzie Karaka ostrzegł mnie, że Indusi brzydzą się kastracją i nie stosują jej nawet u zwierząt Z powodu tego dziwnego uprzedzenia haremy strzeżone są przez bardzo starych mężczyzn i kobiety. Jest to na pozór nierozsądne, ale okazuje się, że żywotni starzy ludzie obojga płci są nie tylko czujni, lecz i nieprzekupni. Ostatecznie nie muszą myśleć o swojej przyszłości jak nasi młodzi i ambitni eunuchowie.

Jechałem na koniu, podobnie jak Karaka i moja osobista ochrona Pozostali albo jechali na wielbłądach, albo maszerowali po ścieżce, którą deszcze przemieniły niemal w koryto strumienia pełne gęstego, żółtego błota. Posuwaliśmy się naprzód powoli z bronią w pogotowiu. Lecz mimo że bandy rozbójników są prawdziwą plagą w Indiach, to w porze monsunu wolą na ogół siedzieć w domu. Trzeba być niezbyt mądrym i bardzo gorliwym posłem, żeby w taką pogodę wybrać się w daleką podróż w głąb lądu.

Zbrojne oddziały wojska zatrzymywały nas na każdej granicy, a zdarzało się to co najmniej raz dziennie. W tej części Indu znajdują się nie tylko liczne księstwa, lecz na dodatek każde z nich dzieli się na kilka półautonomicznych krajów, których główny dochód stanowi myto płacone przez karawany. Jako poseł Wielkiego Króla byłem zwolniony od wszelkich opłat, ale wolałem zawsze coś nie coś zapłacić. Na skutek tego przydzielano nam często gwardię honorową, która towarzyszyła nam do następnej granicy. Przypuszczam, że skutecznie odstraszała rozbójników.

Tylko silny władca potrafi uczynić kraj bezpiecznym dla podróżnych, a w tamtych czasach był w całych Indiach tylko jeden potężny król – król Magadhy, Bimbisara, na którego dworze miałem przebywać. Mimo że Kosala, którą rządził Prasenadźit, to większe, starsze i bogatsze królestwo, on sam okazał się władcą słabym, a jego kraj wielce niebezpieczny dla podróżnych.

Jechaliśmy przez dżunglę przy akompaniamencie skrzeku jaskrawych papug, bezgrzywe lwy uciekały, gdy zbliżaliśmy się do nich. Raz spojrzałem w górę i zobaczyłem skulonego na gałęzi tygrysa. Patrzyłem prosto w jego jasne, słonecznozółte oczy, a on patrzył w moje. Przeraziłem się. On tez. Nagle zniknął w zielonej, wilgotnej ciemności jak zjawa albo sen.

Najniebezpieczniejsze z indyjskich zwierząt są dzikie psy Żyją stadami. Są nieme. Nie ma przed nimi obrony. Nawet szybsze od nich zwierzęta w końcu im ulegają, bo stado ściga dzień i noc jelenia, tygrysa czy nawet lwa, aż ten zmęczy się i padnie, po czym rzuca się na niego w zupełnej ciszy.

Tuż za opuszczonym miastem Rana Ghundai zauważyłem szereg jam wykopanych regularnym półkolem po jednej stronie błotnistej ścieżki. Kiedy zapytałem Karakę, co to jest, powiedział:

– Każdy pies kopie sobie własną jamę, włazi do niej i zasypia. Albo czuwa. Widzisz te błyszczące ślepia? – Poprzez strugi deszczu widziałem świecące oczy dzikich psów. Śledziły każdy nasz ruch.

Tego wieczoru eskorta opuściła nas dość raptownie tuż pod bramami Rana Ghundai.

– Uważają – powiedział Karaka – że tym mieście straszy.

– A jak jest naprawdę? – zapytałem.

– Jeżeli nawet straszy – rzekł uśmiechając się – to są to duchy moich pobratymców. I nic nam złego nie zrobią.

Ruszyliśmy szeroką aleją prowadzącą na główny plac miasta, zbudowanego przez pierwotnych mieszkańców Indu na wiele tysięcy lat przed przybyciem Arjów. Rana Ghundai ze swoimi domami z wypalanych cegieł i prostymi, szerokimi alejami jest bardzo podobne do Babilonu. Na zachód od niego wznoszą się ruiny cytadeli, którą zburzyli Arjowie, po czym z nieznanych przyczyn wypędzili mieszkańców, i od tego czasu miasto stoi puste.

– Wznieśli to miasto ludzie zwani Harappejczykami. Przypuszczam, że ci, którzy nie zostali zabici, powędrowali na południe – powiedział Karaka z goryczą.

– Ale to było tak dawno.

– Trzydzieści pięć pokoleń temu to dla nas wcale nie dawno.

– Mówisz prawie jak Babilończyk – zauważyłem, co uznał za komplement.

Tuż przed zachodem słońca rozgościliśmy się w dużym budynku, dawnym spichlerzu. Jego stary dach kryty dachówką był w lepszym stanie niż nowy dach pałacu namiestnika w Patali, ale mimo to belki stropu zdawały się niebezpiecznie uginać. Wypędziliśmy stadko rozwścieczonych małp, po czym kazałem rozstawić sobie namiot w głębi sieni. Następnie rozpalono ogniska i przygotowano wieczerzę.

Od pewnego czasu Karaka przyzwyczajał mnie do indyjskich potraw; szło to powoli, gdyż jestem ostrożny w sprawach kulinarnych. Z początku krzywiłem się na mango, ale ananas od razu mi smakował. Przypadła mi do gustu również indyjska kura, ptak o bardzo białym mięsie i tak oswojony, że Indusi hodują go nie tylko dla jaj i mięsa, lecz także dla piór na poduszki Ptaki te należą do tego samego gatunku to te, które Grecy nazywają perliczkami i które obecnie tak chętnie jada się w Atenach. W zasadzie jadałem tylko z Karaką. Przede wszystkim dlatego, że perscy dowódcy wolą jeść we własnym towarzystwie, a poza tym reprezentowałem Wielkiego Króla i na mnie spływała część jego majestatu.

– Widzisz, jak wspaniałą mieliśmy kulturę. – Karaką wskazał na olbrzymią sień. Ale ja myślałem tylko o uginających się belkach sufitu.

– Imponującą. – Zgodziłem się.

– Wznieśliśmy to miasto tysiąc lat przed przybyciem Arjów. – Karaką chełpił się, jak gdyby sam to zrobił. – Byliśmy budowniczymi, handlarzami, rzemieślnikami. Om zaś mieszkali w namiotach, to poganiacze bydła, nomadowie… burzyciele.

Ilekroć pytałem Karakę czy kogokolwiek innego, o to, kim byli ci mieszkańcy Harappy, nie otrzymywałem jednoznacznej odpowiedzi. Mimo że ich książęta i kupcy używali cylindrycznych pieczęci, które toczyli po mokrej glinie, tworząc w ten sposób piękne pismo obrazkowe, nikt dotąd nie potrafił odczytać ich tekstów.

– Om czcili matkę wszystkich bogów – mówił dość niejasno Karaką – oraz rogatego boga.

Poza tym nie powiedział mi nic. W następnych latach dowiedziałem się, że mieszkańcy Harappy czcili tez różne zwierzęta – byka, węże zwane nagami i różne drzewa. Najpotężniejszym był, jak się okazało, bóg-wąz, a najgroźniejszym podobne do człowieka bóstwo, któremu zwisały z ramion dwa węże jak Zahhakowi.

Bez większej pomocy ze strony Karaki nauczyłem się wkrótce mówić językiem indyjskich Arjów. Uderzyło mnie, że zarówno Persowie jak indyjscy Arjowie używają tego samego terminu dla określenia ojczyzny wspólnej wszystkim Arjom, z której także pochodzą doryccy i achajscy Grecy. Kraj ten znajduje się gdzieś na północy świata i właśnie dlatego tez gwiazda północna jest święta dla wszystkich Arjów. Muszę przyznać, że trudno mi uwierzyć, iż jesteśmy tak blisko spokrewnieni z tymi jasnowłosymi, wojowniczymi hodowcami bydła, z plemionami, które do dnia dzisiejszego najeżdżają na drobnych, śniadych ludzi południa, by rabować i palić ich miasta, tak jak Turańczycy spalili Baktrę.

Przed tysiącem lat. z dawno już zapomnianych powodów jakieś aryjskie plemiona postanowiły nie burzyć południowych miast, ale osiedlać się w nich. Kiedy to się stało w Medii, Attyce i królestwie Magadhy. aryjscy najeźdźcy przejęli cywilizację swoich niewolników Pomimo istnienia najrozmaitszych tabu dochodziło do mieszanych małżeństw. Gdy tak się dzieje, największe dzikusy upodabniają się do podbitych przez siebie ludzi cywilizowanych. Można to obserwować nawet dzisiaj, kiedy granice Persji są nieustannie nękane przez dzikie szczepy ze stepów, które teraz są takie, jakimi my byliśmy dawniej, i pragną się stać takimi, jakimi jesteśmy dziś, czyli ludźmi cywilizowanymi.

W tym miejscu zauważę, że Cyrus zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa wynikającego z możliwości upodobnienia się jego perskich górali do podbitych przez nich rozmiłowanych w wygodach ciemnowłosych ludów. Żeby uchronić się przed tym, kazał wychowywać perską młodzież w twardej, wojskowej dyscyplinie, tak abyśmy nigdy nie zapomnieli naszego aryjskiego dziedzictwa. Jednakże kiedy Kserkses doszedł do melancholijnego wniosku, że Persowie przestali się różnić od ludzi, którymi rządzą, odrzucił większość zasad systemu wychowawczego Cyrusa. Powiedziałem mu, że moim zdaniem popełnił błąd. Ale był Achemenidą.

Mimo że Arjowie usadowili się w północnych Indiach na długo przed Cyrusem, uważam, że przodkowie zarówno Medów jak i Persów przybyli na teren obecnej Persji mniej więcej w tym samym czasie. Podczas gdy aryjscy Persowie osiedlili się na terenach górzystych, Arjowie z Medii przyswoili sobie cywilizację Asyryjczyków i Elamitów. W końcu Medowie zostali tak całkowicie wchłonięci przez podbite przez nich starożytne ciemne rasy, że za czasów Cyrusa aryjski król Medii mógł być równie dobrze Asyryjczykiem lub Elamitą. Dzięki przypadkowi położenia geograficznego plemiona perskie zdołały zachować swojego dzikiego, aryjskiego ducha, aż do chwili, gdy Cyrus ogłosił się – jak to mówią w Indiach – władcą świata.

Z drugiej strony, w odróżnieniu od Medów, Arjowie w Indiach potrafili przez prawie czterdzieści pokoleń nie dać się wchłonąć przez Nagów, Drawidów czy ludność Harappy. Są dumni ze swojej jasnej skóry, prostych nosów i szarych oczu. A także – i to bardzo mądrze – podzielili się na cztery stany. Pierwszy to kapłani, których nazywają braminami i których można by przyrównać do naszych magów, drugi to wojownicy, trzeci kupcy, rolnicy i rzemieślnicy, czwarty zaś słudzy i wyrobnicy. Są wreszcie pierwotni mieszkańcy tych terenów: ciemnoskórzy, posępni, zagubieni ludzie – podobni do Karaki. Na północy żyją ich wciąż miliony. Służą swoim obcym panom raczej niechętnie.

W zasadzie małżeństwa międzystanowe są zabronione, a już pod żadnym pozorem nie wolno wchodzić w związki małżeńskie z pierwotnymi mieszkańcami. Jednakże w przeciągu tysiąclecia, które minęło od przybycia do Indii Arjów, ich skóra i oczy zbrunatniały, stali się znacznie ciemniejsi od swoich perskich kuzynów. Twierdzą jednak, i to zupełnie na serio, że stało się tak na skutek niezwykle silnego działania promieni słonecznych, zwłaszcza w porze suchej. Nigdy się z nimi o to nie sprzeczam.

Właśnie zamierzałem ułożyć się do snu w namiocie, gdy w drzwiach spichlerza ukazał się wysoki nagi mężczyzna. Zatrzymał się na chwilę oślepiony przez światło. Włosy sięgały mu niemal kostek. Paznokcie u rąk i nóg miał długie i zakrzywione jak dziób papugi; myślę, że łamały się, kiedy osiągały pewną długość. W ręku trzymał miotłę. Kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do światła, ruszył powoli w moją stronę zamiatając przed sobą podłogę.

Ci z moich służących, którzy jeszcze nie spali, przyglądali się mu z takim samym zdziwieniem jak ja. Wreszcie jeden ze strażników wydobył miecz, ale kazałem, żeby przepuścił przybysza.

– Cóż to takiego, u licha? – zapytałem Karakę.

– Jakiś święty człowiek. Może dźinista. Albo szaleniec. A może jedno i drugie.

Mężczyzna zatrzymał się przede mną i uniósł miotłę, jakby oddawał mi honory. Potem wymamrotał coś, czego nie zrozumiałem, ale Karaka stwierdził:

– To szaleniec. I dźinista. Należy do jednej z naszych najstarszych sekt.

– Czy wszyscy dźiniści to szaleńcy?

– Skądże! Ale ten mówi, że jest tirthankarą, twórcą świętych brodów, a nim nie jest i nie może być. Od zarania dziejów było tylko dwudziestu trzech tirthankarów.

Nic z tego nie rozumiałem.

– Cóż to takiego tirthankarą? I dlaczego on chodzi nago? I na co mu ta miotła?

Tymczasem nagus oczyścił sobie na podłodze miejsce, nie prosząc o pozwolenie, usiadł w kucki tuż przede mną i zaczął mamrotać modlitwy.

Karaka był tak speszony zachowaniem się swojego rodaka, że w ogóle nie chciał o nim mówić, aż zapewniłem go, że Wielki Król usilnie interesuje się wszystkimi religiami Indii, co było zresztą prawdą. Gdyby dla zdobycia Indii Dariusz musiał chodzić nago i z miotłą w ręku, zrobiłby to.

– Tirthankara to wielce święty człowiek. Ostatni pojawił się około dwustu lat temu. Mówi się, że teraz znowu jakiś nowy chodzi po ziemi, ale jestem pewny, że ten tu nim nie jest. Chociażby dlatego, że tylko najwięksi fanatycy chodzą nago, czyli, jak mawiają dźiniści, „odziani w przestwór”.

– A miotła?

– Służy do zmiatania owadów. Dźinistom nie wolno zabijać żadnego żywego stworzenia. Toteż często noszą maski, żeby niechcący nie połknąć jakiegoś owada. Odmawiają pracy na roli, ponieważ podczas orki giną robaki. Nie jedzą miodu, żeby nie odbierać pożywienia pszczołom. Nie mogą…

– A co mogą?

– Są znakomitymi kupcami. – Karaka się uśmiechnął. – Mój ojciec był dźinistą. Ale ja nim nie jestem. To bardzo stara religia… jeszcze przedaryjska. Dźiniści nie przyjęli aryjskich bogów. Nie wierzą w Warunę, Mitrę, Brahmę…

– Ponieważ to nie bogowie, lecz demony – zacytowałem krótko Zoroastra.

– Może są demonami dla Zoroastra, za to Arjowie uważają ich za bogów. Dla nas są niczym. Jesteśmy inni. Arjowie wierzą w życie pozagrobowe. W niebo dla dobrych, piekło dla złych. My zaś nie. My wierzymy w przechodzenie duszy z jednego człowieka w drugiego albo w roślinę, skałę, drzewo czy zwierzę. Dla nas najwyższym stanem jest nirwana. Być zgaszonym jak świeca. Przerwać długi łańcuch istnienia. Znaleźć się ostatecznie na szczycie wszechświata, w stanie doskonałego, całkowitego spokoju. Lecz żeby osiągnąć ten stan, człowiek musi, jak twierdzą dźiniści, przekroczyć rzekę. Przestać pożądać wszystkiego, co doczesne. Być posłusznym odwiecznym prawom.

Od wielu lat usiłuję dociec, czy Pitagoras zetknął się z dźinizmem. Nie znalazłem na to żadnego dowodu. Jeżeli nikt mu nie mówił o reinkarnacji i jeżeli sam wpadł na koncepcję wędrówki dusz, to niewykluczone, że ta prearyjska idea jest prawdziwa.

Mnie osobiście ta myśl odstręcza. Jedne narodziny i jedna śmierć wystarczą. Zoroaster uczy, że każdy z nas będzie sądzony po śmierci. Dobrzy pójdą do raju, źli do piekła. Aż wreszcie, kiedy Prawda zwycięży Zło, wszystko przemieni się w Prawdę. Ta religia wydaje mi się zarówno racjonalna, jak i bardzo pożyteczna. Toteż nie mogę wyobrazić sobie nic potworniejszego niż przeskakiwanie z ciała w ciało, z węża w osę albo drzewo. Oczywiście nikt nie pamięta – jak to potrafił Pitagoras – swoich poprzednich wcieleń. Nie o to przecież chodzi. Odpowiada mi osobiście nirwana, słowo trudne do przetłumaczenia. Nirwana to coś takiego jak zdmuchnięcie płomienia, ale pewnych aspektów tego pojęcia niepodobna nie tylko w żaden sposób wytłumaczyć, lecz także człowiek niewierzący, taki jak ja, nigdy nie potrafi ich zgłębić.

– Jak powstał świat? – zadałem pytanie, które zazwyczaj nasuwa się pierwsze.

– Tego nie wiemy i to nas nie obchodzi. – Karaka mówił w imieniu świętego człowieka, który wciąż mamrotał modlitwy. – Arjowie twierdzą oczywiście, że dawno, dawno temu, na samym początku, istniały bliźniaki: mężczyzna i kobieta, Jama i Jami.

– Jama i Jami? – Zdumiałem się; Zoroaster również uznawał istnienie bliźniąt o imionach Jima i Jimak, a wieśniacy wciąż je czcili.

– To ci sami – potwierdził Karaka. – Jami chciała mieć dziecko, Jama jednak obawiał się kazirodztwa. Ostatecznie przekonała brata, że powinni się połączyć, i w ten sposób powstał rodzaj ludzki. Ale kto stworzył bliźnięta? Arjowie wspominają o Jaju Brahmana, z którego wyłonił się świat. Dobrze. Ale skąd wzięło się Jajo? Tego nie wiemy i wszystko nam jedno. Jesteśmy podobni do owych sześciu ślepców, którzy próbowali opisać słonia. Jeden dotknął ucha i powiedział, że to nie zwierzę, lecz skórzany liść. Drugi pomacał trąbę i orzekł, że to wąż. I tak dalej. Ważne jest to, co jest, i jak to, co jest, przeistacza się, kiedy człowiek nie chce dłużej tego wszystkiego, co czyni życie nie tylko nieznośnym, lecz i bezbożnym.

Nie muszę chyba cię zapewniać, że Karaka nie sformułował tego wszystkiego tak, jak to uczyniłem przed chwilą. Staram się ująć w kilku zdaniach jak najwięcej informacji, które zebrałem w ciągu wielu lat.

Ów wieczór w spichlerzu w harappańskim mieście pozostał mi żywo w pamięci. Może dlatego, że nagle nagi dźinista przemówił i że dzięki temu, iż Karaka nauczył mnie niewłaściwego języka, zrozumiałem jego słowa, które nie tylko mnie wówczas zadziwiły, lecz i do dziś dźwięczą w mej pamięci:

– Kiedy urodził się dziewiąty przed ostatnim tirthankarą, miał brata, który był równie zły, jak on dobry. Węże wypełzały z ramion ciemnego brata; popełnił wszystkie z istniejących zbrodni. Jeden z braci był bez reszty dobry, drugi zaś wprost ucieleśnieniem zła. I tak żyli, aż wreszcie jasność wchłonęła ciemność i zwyciężyła.

Tak też się stanie, gdy ostatni z twórców świętych brodów przeprowadzi nas z ciemnego brzegu rzeki na słoneczną stronę.

Starałem się usilnie wypytać świętego człowieka. Ale on nie mógł albo nie chciał ze mną rozmawiać. Powtarzał tylko swoje opowieści, nucił pieśni, modlił się. Karaka też niewiele mógł pomóc. Chciałem już jednak koniecznie otrzymać odpowiedź, która przecież musi istnieć gdzieś na świecie.

Czy Zoroaster po prostu objawiał światu religię, którą wyznawaliśmy, jeszcze zanim Arjowie podbili Medię i Persję? Zoroaster na pewno nie był Aryjczykiem. Jak już mówiłem, wydaje mi się, że rodzina Spitamów jest pochodzenia chaldejskiego. Lecz Chaldejczycy dzisiaj tak wymieszali się z innymi rasami, że nasza pierwotna religia została całkowicie zapomniana lub spaczona. Z drugiej strony, jeżeli tak zwane reformy Zoroastra nie były niczym innym jak tylko potwierdzeniem pierwotnej, prawdziwej religii ludzkości, to mogłoby to tłumaczyć furię, z jaką atakował bogów sprowadzonych przez Arjów z północy.

– To nie bogowie, lecz demony – mawiał. I fakt, że tak liczne rzesze uznawały to, co głosił, oznaczał, że echo pierwotnej religii w ich duszach nigdy całkowicie nie przebrzmiało. Tłumaczyłoby to również, dlaczego Achemenidzi nigdy nie brali poważnie nauk Zoroastra. Z wyjątkiem Hystaspesa wszyscy oni udają tylko, że czczą mojego dziadka, ponieważ będąc aryjskimi wodzami są nadal lojalni w stosunku do swoich plemiennych bóstw, które oddały im we władanie cały świat na południe od stepów.

Muszę przyznać, że moja prawdziwa edukacja religijna zaczęła się w Rana Ghundai. Podczas gdy krople deszczu stukały w dachówki spichlerza, nagi święty człowiek przekonywał nas, używając wielu retorycznych zwrotów, że wszystko, nawet kamień, ma duszę.

Nawiasem mówiąc, wyraz, jakiego używał dla określenia duszy, jest niemal identyczny z wyrazem greckim, którego autorstwo przypisuje się Anaksagorasowi. Powiedział nam również, że prawda zależy od punktu widzenia. Z każdego punktu widzenia jedna i ta sama rzecz wyglądała inaczej, tak jak w opowieści o ślepcach i słoniu. Istnieje jednakże prawda absolutna, którą zna tylko tirthankara lub odkupiciel. Niestety, nasz święty mówił raczej ogólnikowo o tym, jak zostać odkupicielem. Twierdził tylko, że sam nim się stał, gdyż dopełnił pięciu ślubów: nie zabijaj, nie kłam, nie kradnij, bądź cnotliwy, nie szukaj przyjemności.

To ostatnie jest chyba dość trudne, jak stwierdziłem nazajutrz, gdy z Karaką ruszyliśmy znów w drogę.

– Przypuśćmy, że komuś sprawia przyjemność chodzenie nago i pouczanie perskich posłów? To byłoby złamaniem piątego ślubu, nieprawdaż?

– Ale załóżmy, że ten ktoś bardzo nie lubi pouczać perskich posłów?

– Wydaje mi się, że ten nasz święty był ogromnie z siebie zadowolony. Myślę, że nie jest prawdziwym tirthankarą.

– Ani nawet dźinistą. – Karakę speszyła cała ta przygoda. Uważał, że zetknąłem się z takim aspektem kultury drawidyjskiej, który mu nie całkiem odpowiada. Chociaż nieustępliwie nienawidził aryjskich najeźdźców, to jednak spędził całe życie pomiędzy nimi, zarówno w Persji jak w Indiach. W rezultacie nie był ani jednym, ani drugim. Sytuacja, w jakiej sam często się znajdowałem. Jestem wszak pół-Persem albo Chaldejczykiem i jońskim pół-Grekiem. Służę Wielkiemu Królowi, Aryjczykowi, i jestem wnukiem Zoroastra. Odrzucam aryjskich bogów, lecz nie ich królów. Wierzę w Prawdę, ale nie bardzo wiem, gdzie jej szukać.

2

W odległości około czterystu mil na wschód od rzeki Indus znajduje się rzeka Jamuna i bogate miasto Mathura. Przyjął nas namiestnik, krępy, niski mężczyzna z fioletowo-żółtą brodą. Nasi balwierze próbują przywrócić starszym panom kolory młodości, ale indyjscy znani są z fantazji. Wprowadzili modę na brodę w czterech barwach. W rezultacie nie ma nic równie dziwacznego jak zgromadzenie indyjskich dworzan, z brodami w kolorowe paski, w białych skórzanych butach o niebezpiecznie grubych podeszwach i z jaskrawymi parasolami.

Karaką zapewnił mnie, że wprawdzie namiestnik został wyznaczony przez króla Kosali, Prasenadźita, ale Mathura jest w praktyce niezależnym miastem, jak większość miast w Kosali.

– Nikt się nie boi króla Prasenadźita. Jego królestwo się rozpada. A on sobie z tego nic nie robi.

– Na czym mu więc zależy?

– Na krętaczach i tych, co dzielą włos na czworo.

– Co to za jedni?

– To przybłędy. Mędrcy, jak mówią niektórzy.

Jak widzisz, Indie sprzed pięćdziesięciu lat były krajem bardzo podobnym do dzisiejszych Aten, gdzie tacy krętacze i dzielący włos na czworo jak Protagoras i Sokrates wciąż się popisują i nic nie jest prawdą czy fałszem.

Na starość zaczynam wreszcie rozumieć dzieje naszego świata. Przez pewien czas tubylcza ludność Persji, Grecji i Indii próbowała obalić aryjskich bogów czy demonów. W każdym z tych krajów odrzuca się Zeusa-Mitrę-Brahmę. Ale ponieważ pospólstwo ateńskie żywi nadal wiele aryjskich przesądów, tylko nieliczni ośmielają się otwarcie kwestionować państwowe bóstwa. Prywatnie jednak ludzie ci albo odprawiają prearyjskie tajemnicze obrzędy albo idą za radykalnymi prorokami, takimi jak Pitagoras, bądź stają się ateistami. W Indiach sytuacja jest prostsza.

W pełni doceniam rolę Zoroastra, który wskazał ludzkości nie tylko na jedność boga, lecz także na dualizm etyczny, na ciągłe ścieranie się dobra i zła, światła i ciemności. Prawda nie byłaby Prawdą bez Kłamstwa, a bez Prawdy nie można odrzucić Kłamstwa. W rezultacie każdy ludzki żywot stanowi pole walki pomiędzy jednym a drugim.

Demokryt dostrzega sprzeczność tam, gdzie ja widzę pełną jasność. Ale on spędza swoje dni w towarzystwie sofistów.

W Mathurze umieszczono nas w niewielkim, wygodnym drewnianym domu, będącym jakby miniaturową wersją medyjskiego pałacu w Ekbatanie. Niestety, w porze monsunu fetor mokrego drewna jest szczególnie przykry i niezależnie od ilości spalanego kadzidła w każdym pokoju czuć odór zgnilizny.

Pozostaliśmy w Mathurze dwa tygodnie. W tym czasie przybyli tam wysłańcy królów Kosali i Magadhy. Każdy z nich chciał, abym przyjechał najpierw do jego królestwa. Skoro byliśmy już w Kosali, Karaka uważał, że powinienem stawić się u króla Prasenadźita. Ponieważ jednak Bimbisara napisał do Dariusza, uznałem, że powinienem przede wszystkim udać się do Radźagryhy i jego zaszczycić swoją wizytą. Poza tym do Bimbisary należały kopalnie rudy żelaza, które tak interesowały Dariusza.

Wysłałem posłańca do Suzy, przedstawiając dotychczasowe wyniki mojej misji. Poczyniłem przygotowania do następnego etapu podróży: przeprawy przez Jamunę, potem spływu Gangesem do Benaresu. Martwiłem się, że gdyby Ganges nadmiernie wezbrał, musielibyśmy podróżować lądem, a nawet czekać w Mathurze do końca pory deszczowej. Rzeczywiście, okazało się, że zarówno Ganges jak Jamuna wezbrały, i trzeba było czekać. Padało bez przerwy, co mnie coraz bardziej przygnębiało. Natomiast Karaka wprost promieniał. Dla tych ludzi deszcz to życie.

Właśnie w Mathurze poznałem najbardziej znienawidzoną – a jednak często czczoną – osobistość w życiu religijnym ludzi.

Zwróciłem się do namiestnika, żeby pokazał mi różne świątynie i miejsca kultu w mieście. Zgodził się chętnie. Udawał nawet, że wie, kim był Zoroaster. Dzięki jego staraniom spędziłem kilka dni śpiesząc z jednej świątyni do drugiej. Nie wiem, dlaczego mi na tym zależało. Wszyscy aryjscy bogowie są tacy sami, niezależnie od imion, jakie noszą. Jest Agni, bóg ognia, i Indra, bóg burzy, a także bardzo popularne boginie-matki, których bałwochwalcze przybytki z pewnością znalazłyby uznanie Atossy. I tak dalej.

Pewnego dnia wczesnym rankiem uzbrojeni w parasole przechadzaliśmy się z Karaka po bazarach. Przed budą z wężami w plecionych koszach zatrzymał mnie nagle jakiś stary człowiek. Zamiast parasola dzierżył drewnianą laskę. Był przemoczony do nitki i nie zwracał uwagi na wodę, która zalewała mu ciemne oczy i ściekała z długiego nosa. Przez chwilę wpatrywaliśmy się w siebie. Zauważyłem, że ma białą, nie farbowaną brodę. Wreszcie zapytałem go:

– Chcesz jałmużny? Starzec potrząsnął głową.

– Chodź za mną – rzekł. Mówił językiem charakterystycznym dla ludzi z najwyższej kasty. Przechodząc przez rynek nie oglądał się za siebie. Zakładał widać, że będziemy posłuszni. Tak też i było. Przynajmniej raz ludzie nie gapili się na nas, ale na niego. Jedni robili znaki dla odpędzenia złych uroków, drudzy całowali skraj jego mokrego szala. A on wszystkich ignorował.

– Święty człowiek – powiedział Karaka jak zwykle przenikliwie. Poszliśmy za starcem przez ciasne, wąskie uliczki do dużego, kwadratowego domu z podwórcem w środku, na którym drewniana weranda osłaniała kilkanaście sporych otworów stanowiących wejścia do cel mnichów. Nawiasem mówiąc, był to pierwszy z wielu klasztorów, które miałem w Indiach odwiedzić.

Starzec zaprowadził nas do długiej, pustej izby. Kucnął na ubitej ziemi i dał znak, żebyśmy zrobili to samo. Była nieprzyjemnie wilgotna, tak jak wszystko w Indiach w tej okropnej porze roku.

– Nazywam się Gośala – oznajmił starzec. – Wiem, że przybyliście z Persji. Powiedziano mi, że wasz Wielki Król chciałby poznać naszą wiedzę. To dobrze. Ale muszę was ostrzec, że jest w tym kraju wielu krętaczy, którzy podają się za oświeconych, za mędrców i twórców świętych brodów. Bądźcie czujni i przekazujcie swojemu królowi tylko prawdę.

– A co jest prawdą, Gośalo? – Taktownie powstrzymałem się od wyjawienia mu, co jest prawdą.

– Mogę wam powiedzieć, co nie jest prawdą. – Od razu zrozumiałem, że stoję przed obliczem doświadczonego nauczyciela. Chyba rozumiesz, że nie miałem najmniejszego pojęcia, kim jest ów Gośala. Gdybym się orientował, dowiedziałbym się może więcej w czasie tego naszego pierwszego i jedynego spotkania.

– Dźiniści uważają, że człowiek staje się świętym albo przynajmniej zbliży się do świętości, jeżeli nie zabije żadnego stworzenia, nie kłamie ani nie goni za przyjemnościami. – Gośala wyliczył, czego czynić nie należy, zestaw zakazów wspólny dla wszystkich religii, które mają na celu oczyszczenie duszy czy też po prostu człowieka. Nawiasem mówiąc, n i e wychodzi to na jedno, ze względu na podstawowy dualizm świata. Dusza pochodzi wprost od Mądrego Pana. Ciało to materia. Jakkolwiek pierwsze przenika drugie, nie są tym samym. Pierwsze jest wieczne. Drugie przemijające.

– Ale ty, Gośalo, jesteś dźinistą. – Karaka doskonale wiedział, kim jest Gośala.

– Jestem dźinistą. Rozstałem się jednak z tym, który zwie się Mahawira. Uważają go za dwudziestego czwartego tirthankarę. Lecz nim nie jest.

– A ty? Czy ty nim jesteś? – Karaka był naprawdę zainteresowany.

– Nie wiem. I nie dbam o to. Kochałem Mahawirę. Byliśmy jak bracia. Nierozłączni. Razem przestrzegaliśmy ślubów. Przekazywaliśmy dawną mądrość. Potem ja zacząłem wgłębiać się w to, o czym ludzie zapomnieli, i wtedy musieliśmy się rozstać. Ponieważ teraz znam prawdę, muszę głosić ją każdemu, kto zechce słuchać.

– Oświadczyłeś przed chwilą, że powiesz nam tylko, co nie jest prawdą. – Szybko przypomniałem mu, co rzekł na początku.

– Afirmacja wynika z negacji. – Gośala był cierpliwy. – Nie jest prawdą, że każde żyjące stworzenie może osiągnąć świętość lub nirwanę, prowadząc uczciwe życie i dokładnie spełniając wszystkie śluby. Prawdą jest… – Gośala spojrzał na mnie surowym wzrokiem, co mnie zdenerwowało; był pogodny i twardy zarazem. -… Prawdą jest, że każdy z nas powstaje jako atom lub monada życia. Każda monada musi przejść przez osiem milionów czterysta tysięcy eonów, przez wszystkie rodzaje egzystencji, poczynając od atomu i przechodząc kolejno przez wszystkie żywioły: powietrze, ogień, wodę, ziemię, przez tak złożone całości jak skały, rośliny oraz żywe stworzenia różnych gatunków. Kiedy cykl trwający osiem milionów czterysta tysięcy eonów zostanie ukończony, monada wyzwala się i znika.

Musiałem wyglądać nader głupio, bo nagle Gośala, tak jak gdyby chciał dogodzić dziecku, wstał, wyciągnął zza pasa kłębek przędzy i potrzymał go w ręku.

– Wyobraź sobie, że ta przędza symbolizuje całą drogę monady życia. Popatrz, jak się unosi w górę.

Gośala podrzucił kłębek przędzy ku krokwiom. Rozwinąwszy się w powietrzu na całą długość kłębek spadł na podłogę.

– Oto jej koniec – powiedział Gośala. – I oto historia naszego istnienia. Przemieniamy się z atomu w powietrze, w ogień, w ziemię, w skałę, w trawę, w owada, w płaza, w człowieka, boga i w nicość. Na końcu wszystkie te maski, które musieliśmy nakładać i zdejmować, nie mają żadnego znaczenia, bo nie ma już na co ich nakładać. Taka jest prawda o naszym istnieniu. Mój były brat, Mahawira, powie ci, że można ten proces przyśpieszyć prowadząc cnotliwe życie i przestrzegając pięciu ślubów. To kłamstwo. Każdy z nas musi przejść cały cykl od początku do końca. Innej drogi nie ma.

– Skąd wiesz, że to prawda?

– Spędziłem życie na studiowaniu naszej świętej nauki. Została nam objawiona w ciągu stuleci. Prawda jest tak nieskomplikowana jak ta przędza leżąca na podłodze. Nikt nie może przyśpieszyć swego przeznaczenia ani go zmienić.

– Lecz Mahawira uczy prawości. Czy to niedobrze? – Karaka był tak samo zaskoczony jak i ja ponurą nieustępliwością Gośali.

– Mahawira znajduje się u kresu swojego rozwoju. – Gośala mówił łagodnie. – Zbliża się najwyraźniej do końca swojej przędzy. Ostatecznie niektórzy ludzie są bliżsi nirwany niż inni. Ale czy czynią dobro, czy zło, nie ma znaczenia. Po prostu istnieją. Robią, co im jest pisane, znoszą to, co muszą znosić, i osiągają kres, kiedy nadchodzi ich czas i ani chwili wcześniej.

– A więc po co – przyciągnąłem bliższy koniec przędzy, może dla pociechy – uczysz ludzi? Dlaczego chcesz mi powiedzieć, co nie jest prawdą, a co nią jest?

– Zbliżam się do wyjścia, synu. To mój obowiązek. To również dowód, że zbliżam się ku końcowi. Nie mam więc wyboru. Muszę – uśmiechnął się – bawić się sznurkiem.

– Słyszałeś o Zoroastrze? Gośala skinął głową.

– Z tego, co o nim mi mówiono, wnioskuję, że był bardzo młody. – Starzec wyżymał mokry szal. Patrząc na niego poczułem, że sam jestem przemoczony. – Tylko bardzo młodzi troszczą się o właściwość obrzędów religijnych, wymyślają sobie niebo, piekło i sąd ostateczny. Nie chciałbym być niesprawiedliwy. Kilka tysięcy lat temu ja też przechodziłem przez ten etap. Bo, widzicie, tego się nie da uniknąć.

Tego się nie da uniknąć.

Takie było mrożące krew w żyłach posłanie Gośali, którego nigdy nie zapomniałem. Przez całe moje długie życie nie zetknąłem się z równie nieprzejednanym światopoglądem. Mimo że wielu ludzi w Indiach lżyło go, inni widzieli w nim człowieka tak bliskiego wyzwolenia, że wierzyli każdemu jego słowu. Ja do nich nie należałem. Przede wszystkim dlatego, że gdyby jego wizja nieubłaganego, niezmiennego świata miała zatryumfować, doprowadziłoby to do całkowitego rozpadu ludzkiej społeczności. Gdyby dobro i zło miały być tylko cechami miejsca, jakie dana istota zajmuje na rozwiniętym sznurze, to ktoś, kto, powiedzmy, znajduje się na początku sznura, nie potrzebowałby postępować słusznie, a bez słusznych postępków nie rozwinęłaby się żadna cywilizacja i nie byłoby zbawienia, kiedy Prawda zwycięży Kłamstwo. Mimo to, dziwna rzecz, nie minął ani jeden dzień mojego życia, żebym nie pomyślał o Gośali i jego sznurze.

3

Ponieważ w Indiach tyle jest rzek, a nie ma właściwie mostów, promy są absolutnie konieczne. Nie zdawałem sobie z tego w pełni sprawy, dopóki nie nadszedł czas przeprawy przez wezbraną Jamunę. Gdy znaleźliśmy się na łasce dwóch podejrzanych przewoźników, zrozumiałem nagle, dlaczego dźiniści nazywają swoich dwudziestu czterech zbawców twórcami świętych brodów. Dźiniści traktują nasz świat jak wezbraną rzekę. Rodzimy się na jednym brzegu, na tym, na którym toczy się życie tego świata. Ale, oddawszy się w ręce tirthankary, możemy dostać się na drugi brzeg, uwolnić od cierpienia, a nawet osiągnąć całkowite wyzwolenie. Ów duchowy prom jest symbolem oczyszczenia.

Doczesny prom w Mathurze okazał się po prostu dużą tratwą popychaną w stronę drugiego brzegu tyczkami przez dwóch niezbyt silnych zbawicieli. Nie badałem religii dźinistów dość dokładnie, by stwierdzić, czy swoją promową metaforę wzbogacają wzmiankami o nieszczęśnikach, którzy toną – co się nam również omal nie przydarzyło – podczas przepraw na drugi brzeg. Ale przeżyliśmy jakoś tę żeglugę po wezbranych żółtych wodach i poczuliśmy się tak, jak gdybyśmy zostali już należycie oczyszczeni.

Następnie dojechaliśmy lądem do Gangesu, gdzie oczekiwało kilka płaskodennych łodzi, żeby przewieźć nas około dwu mil w dół rzeki do starego i świętego miasta Benares, leżącego w królestwie Kosala, lecz niedaleko od granicy z Magadhą.

Podróż pomiędzy dwiema rzekami odbyła się bez przygód. Teren jest płaski. Większa część dawnej dżungli została wycięta, a na jej miejscu ciągną się pola ryżowe. W ostatnim stuleciu ludność równiny Gangesu podwoiła się z nawiązką właśnie dlatego, że tak łatwo uprawia się tam ryż. Deszcze monsunowe obficie zraszają tę żądną wody uprawę, a kiedy monsun się kończy, płaskość terenu ułatwia rolnikom nawadnianie pól wodą z głębokiego, wartkiego, zawsze zadziwiająco zimnego Gangesu.

Drogi były rzeczywiście tak złe, jak mnie uprzedzano. Na terenach otwartych musieliśmy brnąć w głębokim błocie. Przez dżunglę przechodziliśmy z pomocą przewodników płatnych za każdy dzień, zdani na ich łaskę. W rezultacie spędziliśmy dużo więcej dni niż to było konieczne w tej gorącej, zielonej głuszy, gdzie przez zarośla pełzają węże i niebywałych rozmiarów moskity żywią się krwią podróżników. Wprawdzie perski strój zakrywa całe ciało, prócz twarzy i końców palców, lecz indyjskie moskity gryzą i przez trzy warstwy turbana.

Ludność wiosek była płochliwa, ale przyjazna. Karaka twierdził, że ci wieśniacy to potomkowie pierwotnych mieszkańców Indii. Aryjscy najeźdźcy mieszkają w miastach. Obie społeczności rzadko się ze sobą mieszają.

– Tak samo – powiedział – jak na drawidyjskim południu.

– Mówiłeś mi, że na południu nie ma Arjów.

Karaka wzruszył ramionami.

– Możliwe. – Karaka cierpiał na typowy dla Indusów brak precyzji. – Ale wieśniacy to inny gatunek niż mieszkańcy miast. Nie chcą opuszczać swojej ziemi i swoich zwierząt.

– Z wyjątkiem tych przypadków, kiedy to robią – wtrąciłem. Najbardziej popularne opowieści indyjskie dotyczą wiejskiego chłopca, który wyrusza do wielkiego miasta, zaprzyjaźnia się z magiem, poślubia królewską córkę, namaszcza się klarowanym masłem z bawolego mleka, o konsystencji oliwy, o zapachu przyprawiającym o mdłości, uwielbianym przez bogaczy. Kapłani w świątyniach co pewien czas zanurzają w tej śmierdzącej, lepkiej cieczy posążki swoich bogów.

Benares jest wielkim miastem zbudowanym na południowym brzegu Gangesu. Mieszkańcy jego lubią mówić, że to najstarsze zamieszkane miasto świata. Ponieważ świat jest bardzo duży i bardzo stary, nie całkiem pojmuję, skąd oni to wiedzą. Ale rozumiem ich uczucia. Babilończycy również chełpią się starożytnością swojego miasta. Podczas gdy w Babilonie istnieje jednak wiele dokumentów opisujących dawne dzieje, to w miastach indyjskich trudno by było doszukać się czegoś na piśmie. Mieszkańcy ich przekazują sobie historię z ust do ust, podobnie jak to – przynajmniej do niedawna – czynili Persowie.

Przez przeszło tysiąc lat aryjscy najeźdźcy śpiewali hymny o tak zwanej boskiej wiedzy; znane są jako wedy. Język wedyjski jest bardzo stary i różni się znacznie od współczesnych języków. Prawdopodobnie tą samą aryjską mową posługiwali się pierwotni Irańczycy, a wiele opowieści przypomina też perskie legendy, które po dziś dzień starzy ludzie recytują na jarmarkach. Są to opowieści o takich samych bogach i demonach, zawiłych zatargach wojennych i nagłych objawieniach boskości. Ciekawe, że najczęściej opiewa się w Indiach boga ognia, Agni.

W całych Indiach bramini dbają o zachowanie tych hymnów. Jednakże istnieje wśród nich dość ścisła specjalizacja. Jedni słyną ze znawstwa wedów, które dotyczą, powiedzmy, Mitry lub takich półbogów jak Rama, inni pilnują wyłącznie rytuału składania ofiar i tak dalej.

Mimo że bramini stanowią najwyższy aryjski stan, wojownicy często sobie z nich żartują, a nawet znacznie niżsi rangą społeczną ludzie otwarcie kpią z nich w pieśniach i przedstawieniach widowiskowych. Bramini uważani są powszechnie za leniwych, skorumpowanych i bezbożnych. Jak ja to wszystko dobrze znałem! Persowie dokładnie tak samo patrzą na swoich magów. Ale z drugiej strony bogów, którym służą bramini, traktuje poważnie wielu ludzi. Agni, Mitra, Indra mają swoich wyznawców, zwłaszcza wśród mniej wykształconych społeczności aryjskich.

Nie sądzę, żeby ktokolwiek na świecie orientował się dokładnie we wszystkich zawiłościach pomieszanych ze sobą religii indyjskich. W obliczu nieco podobnej sytuacji Zoroaster po prostu uznał wszystkie te bóstwa za demony i wrzucił do świętego ognia. Niestety, powracają często, zupełnie jak dym.

Podjechaliśmy do drewnianej przystani, chyba do samego centrum Benaresu. Padał ulewny deszcz. Namiestnik był uprzedzony o naszym przybyciu, toteż zostaliśmy powitani przez delegację przemoczonych do nitki dostojników. Pogratulowano nam bezpiecznej podróży. Dodano uprzejmie, że nikt nie podróżuje w porze deszczowej. Widocznie byliśmy ulubieńcami bogów.

Przyniesiono mi drabinę, żebym mógł wdrapać się na grzbiet słonia. Ponieważ po raz pierwszy zetknąłem się z tymi zwierzętami, poganiacz próbował mnie uspokoić, oświadczając, że są one równie inteligentne jak ludzie. Podejrzewam, że nie był najlepszym znawcą ludzi, ale faktem jest, że słonie reagują na wiele słownych rozkazów; są jednocześnie przymilne i zazdrosne, uważają poganiacza za swoją prywatną własność i gdy ten wykazuje najmniejsze zainteresowanie innym słoniem, wpadają w szał. Stajnia słoni przypomina najbardziej harem w Suzie.

Zasiadłem na grzbiecie zwierzęcia na czymś w rodzaju drewnianego tronu osłoniętego parasolem. Potem poganiacz powiedział mu coś do ucha i nasza podróż się rozpoczęła. Nigdy w życiu nie poruszałem się na takich wysokościach, toteż dopiero po dłuższym czasie odważyłem się spojrzeć w dół, na błotnistą ulicę; zgromadził się tam spory tłum, żeby obejrzeć posła z dalekiego zachodu.

Do niedawna na równinie Gangesu nikt nawet nie słyszał o Persji. Ale rozwijające się królestwo Magadha nie ma dobrych uczelni, więc najzdolniejsi młodzi ludzie wysyłani są na naukę albo do Benaresu, albo do Takszaśili. Takszaśila cieszy się oczywiście większą popularnością od Benaresu jako bardziej odległa, bo młodzi ludzie zawsze wolą być jak najdalej od domu. W rezultacie młodzi mieszkańcy Magadhy nie tylko dowiadują się w Takszaśili o potędze Persji, lecz także stykają się z Persami z dwudziestej satrapii.

W pałacu przyjął nas wicekról Benaresu. Mimo że był smagły jak Drawidowie, należał do stanu wojowników aryjskich. Kiedy się zbliżyłem, skłonił się nisko. Podczas gdy wygłaszałem swoją zwykłą przemowę, spostrzegłem, że drży jak wierzba na wietrze. Był niewątpliwie przerażony, co sprawiło mi głęboką satysfakcję. Niech się boją Dariusza – pomyślałem sobie – a także jego posła.

Gdy skończyłem moją wytworną orację, wicekról odwrócił się i wskazał na wysokiego, bladego mężczyznę z kosmykiem rudych włosów wystających spod turbanu ze złotogłowia.

– Panie pośle, oto nasz czcigodny gość, Warszakara, pierwszy minister króla Magadhy.

Warszakara zbliżył się do mnie z niezdarnością wielbłąda. Stojąc naprzeciwko siebie twarzą w twarz pozdrowiliśmy się na sposób indyjski przez kiwanie głową i uścisk dłoni – własnych dłoni. Bez fizycznego kontaktu ze sobą.

– Król Bimbisara oczekuje z niecierpliwością posła króla Dariusza. – Głos Warszakary zaskoczył mnie. Był niebywale cienki jak na tak wielkiego mężczyznę. – Król przebywa w mieście Radźagryha i ma nadzieję powitać cię tam, panie, jeszcze przed końcem pory deszczowej.

– Poseł Wielkiego Króla oczekuje z niecierpliwością spotkania z królem Bimbisara. – W tym czasie potrafiłem już prowadzić ceremonialną konwersację bez tłumacza. Pod koniec mojej misji w Indiach nawet uczyłem Karakę dworskiego języka.

Z początku zawsze mówiłem o Dariuszu jako o Wielkim Królu, ale kiedy dworzanie Bimbisary zastosowali ten tytuł wobec niego, zacząłem mówić o Dariuszu jako o Królu Królów. Tego już nie mogli przebić.

– Cóż za szczęśliwy przypadek – odpowiedział minister głaszcząc zieloną brodę – że znaleźliśmy się w Benaresie w tym samym czasie. Pragnę z całego serca towarzyszyć ci, panie, w podróży do Radźagryhy.

– Będziemy bardzo radzi. – Odwróciłem się ku wicekrólowi pragnąc wciągnąć go do rozmowy. Ale on patrzył z przerażeniem w oczach na Warszakarę. Widocznie nie ja, lecz ów przybysz z Radźagryhy tak przestraszył wicekróla i jego otoczenie.

Zaintrygowało mnie to, więc pomijając protokół zapytałem:

– Co sprowadziło ministra do Benaresu?

Warszakara obnażył w szerokim uśmiechu czerwone zęby. Żuł bez przerwy liście betelu.

– Jestem w Benaresie, żeby mieć oko na ogiera – odparł. -

Znajduje się teraz w Jelenim Parku za miastem. Podobnie jak my nie lubi pory deszczowej. Ale wkrótce znowu ruszy w świętą drogę i gdyby wkroczył do Benaresu… – Warszakara nie skończył zdania. Pokazał mi natomiast raz jeszcze wszystkie swoje jaskrawoczerwone zęby. Tymczasem ciemna twarz wicekróla zszarzała do tego stopnia, że wyglądała jak pokryta popiołem z dawno wygasłego ogniska.

– Czyj koń – spytałem – znajduje się w Jelenim Parku? I dlaczego jego droga jest święta?

– Prawdziwie wielki król co najmniej jeden raz. za swojego panowania składa ofiarę z konia. – Nie podobało mi się, że Warszakara użył przymiotnika wielki, ale nie zareagowałem. Pomyślałem, że będzie dość czasu, żeby go pouczyć. Oczami duszy widziałem już orła Dariusza, przemoczonego wprawdzie, lecz wznoszącego się nad całymi Indiami. – Wpędza się ogiera do wody za pomocą miotły. Następnie czterookiego psa musi zachłostać na śmierć syn ladacznicy. Jako aryjski kapłan, powinieneś panie rozumieć znaczenie tej ofiary.

Zachowałem uroczystą minę, choć nic nie rozumiałem.

– Zwłoki psa przepływają pod brzuchem końskim i płyną dalej na południe, gdzie żyją umarli. Potem wyciąga się konia z wody i pozwala mu hasać, gdzie tylko zechce. Jeżeli pobiegnie na obce terytorium, mieszkańcy tego kraju muszą się albo poddać naszemu królowi, albo walczyć o swoją niepodległość. Jeżeli złapią konia, to przyszłość króla jest poważnie… zagrożona. Jak widzisz, ofiara z konia to nie tylko jeden z naszych najstarszych obrzędów, lecz być może także najchlubniejszy.

Dopiero teraz zrozumiałem zdenerwowanie wicekróla Benaresu. Jeżeliby koń wpadł do miasta, jego mieszkańcy byliby zmuszeni albo uznać Bimbisarę za swojego króla, albo ruszyć do walki. Ale przeciw komu?

Warszakara opowiadał mi to wszystko z prawdziwą przyjemnością. Satysfakcję sprawiało mu przerażenie gospodarzy.

– Oczywiście, nigdy nie igramy z losem naszego króla. Za rumakiem podąża trzystu naszych najlepszych i najszlachetniejszych wojowników. Wszyscy jadą konno, lecz nie na klaczach! Ogierowi nie wolno sparzyć się z kobyłą przez cały rok, a i król przez ten czas musi zachować wstrzemięźliwość. Musi spędzać w cnocie wszystkie swoje noce leżąc obok najpiękniejszej ze swoich żon. Ale na razie jesteśmy tutaj. Jeżeli ogier wpadnie do Benaresu, wtedy ci dobrzy ludzie… – Warszakara uczynił szeroki gest obejmujący wicekróla i jego świtę – zostaną poddanymi króla Bimbisary, co, jak sądzę, nie sprawi im przykrości. Przecież nasz król jest ożeniony z siostrą ich obecnego władcy, króla Kosali.

– Będzie jak los zrządzi – westchnął wicekról.

– Jestem tutaj po to, żeby przekonać naszych przyjaciół, sąsiadów, kuzynów, bo widzisz, panie, my już traktujemy ludność Benaresu jak część rodziny Magadhy, żeby się nie buntowali, jeżeli ogier zdecyduje się wpaść do ich miasta i napić się wody z Gangesu.

W gruncie rzeczy niezbyt obiecujący początek misji poselskiej, pomyślałem, kiedy prowadzono nas do naszych komnat w pałacu wicekróla. Wojna pomiędzy Magadhą i Kosalą zaburzy z pewnością handel żelazem; bywa jednak i tak, że wojnę między dwoma potężnymi państwami rozstrzyga trzecie mocarstwo. Przed laty pewien indyjski król zaofiarował swoje mediacyjne usługi Cyrusowi i królowi Medów. Obydwie strony oczywiście odrzuciły ofertę. Ludzie z zachodu mogą podróżować na wschód, ale ludzie ze wschodu nie powinni się pchać na zachód!

Ze względu na handel żelazem miałem nadzieję, że rumak pozostanie w Jelenim Parku. Ze względu zaś na przyszłą sławę imperium perskiego wolałem, żeby poczuł pragnienie i napił się wody z Gangesu.

W dwa dni później ogier pogalopował na południe i Benares był uratowany. Rozzłościło to wprawdzie Warszakarę, ale z wysiłkiem udawał zupełnie spokojnego.

– Musisz, panie – powiedział do mnie nazajutrz – pójść ze mną do świątyni boga Agni. Jest podobny do waszego boga ognia i zechcesz niewątpliwie oddać mu cześć w jego indyjskim otoczeniu.

Nie oświeciłem ministra co do istoty Mądrego Pana. Postanowiłem rozmawiać o religii wyłącznie z braminami, świętymi ludźmi i królami. Interesował mnie jednak zasięg wpływów idei mojego dziadka poza granicami Persji.

Niesiono nas w pozłacanych lektykach do świątyni boga Agni całymi milami wąskich, krętych, nieprawdopodobnie zatłoczonych uliczek. Dotarliśmy do małego, brzydkiego budynku z drewna i cegieł. W drzwiach powitał nas uniżenie główny kapłan o ogolonej głowie, prócz długiego pasemka włosów na samym czubku. Miał na sobie szkarłatne szaty, w ręku trzymał pochodnię.

Obok wejścia do świątyni stał okrągły kamienny ołtarz pod baldachimem chroniącym go przed deszczem. Kapłan niedbałym ruchem podpalił oliwę pochodnią. Muszę przyznać, że oburzyło mnie to świętokradztwo. Święty ogień wolno zapalać jedynie w zacienionym miejscu. Może jednak ze względu na to, że od wielu miesięcy słońce nie ukazało się ani razu, całe Indie uznano za zacienione miejsce.

Wszedłem wraz z Warszakarą do świątyni, w której drewniany posąg Agniego błyszczał od zjełczałego masła. Bóg ten siedzi na baranie. W jednej z czterech rąk trzyma włócznię symbolizującą ogień, na głowie ma misterną drewnianą koronę wyobrażającą dym. Dalsze wizerunki boga Agni w tej świątyni ukazują go z siedmioma językami i jeszcze inaczej. Jak większość indoaryjskich bóstw przedstawia się go w wielu postaciach. W palenisku jest ogniem, na niebie błyskawicą. Ale zawsze pośrednikiem pomiędzy ludźmi i bogami, ponieważ ogień przenosi ofiarę z ziemi do nieba.

Uczestniczyliśmy w licznych obrzędach; większość z nich jest niejasna dla nie-braminów, między innymi dlatego, że kapłani używają archaicznego języka, którego ani Karaka, ani ja nie rozumieliśmy.

– Wątpię czy oni sami go rozumieją – powiedział później. Chociaż jego rodzice byli dźinistami, Karaka twierdził, że on sam oddaje cześć nagom, czyli wężom. W gruncie rzeczy Karaka był niewierzący.

Po godzinie śpiewnego mamrotania musieliśmy pić ze wspólnego pucharu coś bardzo niesmacznego. Posłusznie łyknąłem raz. Skutek był piorunujący i nieskończenie silniejszy od działania haomy. Ponieważ jednak nie uznaję wedyjskich bogów, sny na jawie nie miały związku z odbywającym się przed moimi oczami ceremoniałem. Mimo to w pewnej chwili zdawało mi się, że wszystkie cztery ramiona Agniego poruszają się i, dzięki takiej czy innej sztuczce, włócznia płonie.

Są w Indiach najrozmaitsi święci mężowie, najrozmaitsi nauczyciele i wielu z nich to postacie jednocześnie fascynujące i niepokojące. Wielu nie uznaje bogów wedyjskich i życia po śmierci. Zgodnie z religią wedyjską grzesznicy trafiają do piekła, zwanego Przybytkiem Prochu, podczas gdy ludzie dobrzy wstępują do świata zwanego Przybytkiem Przodków, i to wszystko. Obecna generacja świętych ludzi wierzy w wędrówkę dusz, co jest prawdopodobnie koncepcją niearyjską. Niektórzy z tych świętych wierzą, że proces ów może zostać zatrzymany; inni, że nie. Wielu z nich w ogóle nie interesuje się tą sprawą; nadaliby się doskonale na uczestników biesiad Aspazji.

Skoro indoaryjscy czciciele demonów uznają ogień za zjawisko boskie, gdyż trawi on ciemności, nie miałem nic przeciwko udziałowi w owej ceremonii w Benaresie. Indusi nazywają wypity przeze mnie płyn somą. Wywołuje halucynacje i jest niewątpliwie odmianą naszej haomy. Niestety bramini, podobnie jak i nasi magowie, lubią otaczać się tajemnicą, nie poznałem więc ani sposobu przyrządzania, ani składników tego napoju. Wiem, że w pewnej chwili widziałem – a raczej wyobraziłem sobie – Agniego rzucającego ognistą włócznię prosto w sufit.

Słyszałem również bardzo wyraźnie słowa głównego kapłana o początku wszechrzeczy. Ku memu zdziwieniu nie mówił o żadnym tam kosmicznym jaju, o olbrzymie czy też o bliźniętach. Natomiast bardzo wyraźnie powiedział, że była taka chwila, kiedy niebyt nie istniał ani byt nie istniał.

Obraz ten pobudził moją wyobraźnię. Nigdy nie potrafiłem uświadomić sobie niebytu, prawdopodobnie dlatego, że coś, co istnieje, na przykład człowiek, nie potrafi pojąć stanu, w którym się nie istnieje.

– „Niebyt nie istniał wtedy ani byt nie istniał. Nie było też przestrzeni i nieba u góry.” * – Po każdym wersie tak zwanego Hymnu o stworzeniu kapłan uderzał w mały bęben, który trzymał w jednej ręce,

– „Co miało się ku życiu? Gdzie?* – Hymn mówi dalej o czasie, a właściwie o praczasie. – Śmierć nie istniała wówczas ani nieśmiertelność, pomiędzy dniem a nocą nie było rozłamu…”* Potem „mocą swego żaru”* – skąd, pomyślałem, wziął się żar? – powstała istota zwana Tym Jednym. „Lecz oto żądza powstała z początku stając się myśli najpierwszym wysiewem.”* Z Tego Jednego zrodzili się bogowie i ludzie, nasz świat, niebo i piekło. – Na koniec hymn przybiera bardzo dziwny obrót. – „Ale kto wie to wszystko – śpiewał główny kapłan – kto mógłby powiedzieć, skąd się zrodziła, skąd jest ta wysnowa? Bogowie się zjawili, gdy świat się wyłonił, a więc któż może wiedzieć, skąd wszystko powstało? I jak się zrodziła ta wysnowa bytów, czy kto ją zdziałał, czy też nikt nie zdziałał? Ten co na ziemię patrzy z najwyższego nieba, ten może wie o tym, a może też nie wie?”*

Zapachniało mi ateizmem. No, ale przecież nie potrafiłem się zorientować, w co – jeżeli w ogóle – bramini naprawdę wierzyli.

Nasi magowie są wprawdzie skomplikowani, nieprecyzyjni i przebiegli, ale w pewnych sprawach konsekwentni. Uważają, że „na początku były bliźnięta” to pierwszy mężczyzna i pierwsza kobieta. Nie mogę sobie wyobrazić maga, który by nagle, podczas ceremonii religijnej, zakwestionował samo istnienie boga-stwórcy.

W stanie głębokiego zamroczenia wróciłem do pałacu namiestnika, gdzie Warszakara chciał odbyć ze mną wyczerpującą rozmowę aa tematy polityczne. Wykręciłem się jednak. Soma, deszcz i nieskończenie długa podróż zmęczyły mnie. Przespałem trzy dni.

Wreszcie obudził mnie Karaka.

– Warszakara proponuje, że będzie towarzyszyć nam do Radźagryhy. Czy mam się zgodzić?

– Tak. – Mimo że nie byłem jeszcze całkiem przebudzony, rozumiałem, że coś jest nie w porządku. Nagle zorientowałem się, że po raz pierwszy od bez mała czterech miesięcy nie słyszę bębnienia deszczu o dach. – Deszcz…?

– Przestał padać. Przynajmniej na razie. Monsun ustaje powoli.

– Śnił mi się ten koń. – Mówiłem prawdę. Śniło mi się, że stoję nad grobem Cyrusa pod Pasargadą. Siedziałem na ogierze. Przede mną stały Atossa i Lais, każda z mieczem w ręku.

– Tu jest Persja – krzyknęła Atossa.

– A t o jest nie ten koń – powiedziała Lais stanowczym tonem; w tym momencie obudził mnie Karaka.

Powinienem był od razu zanalizować ten sen. Indusi są mistrzami w ich interpretowaniu. Ale ja szybko o nim zapomniałem i dopiero teraz, w pół wieku później, przypominam go sobie bardzo wyraźnie i zupełnie niepotrzebnie.

– Koń powrócił do Radźagryhy, gdzie wszyscy są bardzo zmartwieni, a zwłaszcza Bimbisara – powiedział Karaka. – Miał nadzieję, że przyłączy Benares do swojego królestwa. A gdyby się to nie udało, liczył przynajmniej na jedną z tych małych republik znad Gangesu. Lecz na razie koń nawet nie opuścił Magadhy. Załatwiłem ci spotkanie z Mahawirą.

– Z kim? – Nie byłem jeszcze zupełnie przytomny.

– Z tirthankarą. Czczonym przez dźinistów. Jest w Benaresie i zgodził się z tobą spotkać.

Mahawirą znaczy wielki bohater. Prawdziwe imię tego dwudziestego czwartego, a zarazem ostatniego tirthankary brzmiało Wardhamana. Chociaż pochodził z rodziny wojowników, jego rodzice byli tak żarliwymi dźinistami, że postąpili zgodnie z dźinijską zasadą, iż najlepszą ze wszystkich śmierci jest powolne, umyślne i pobożne zagłodzenie się.

Wardhamana miał trzydzieści lat, kiedy jego rodzice zagłodzili się na śmierć. Przyznaję, że wydają mi się prawdziwymi, chociaż może nie wielkimi, bohaterami. Śmierć rodziców wywarła na Wardhamanie takie wrażenie, że porzucił żonę i dzieci i został ascetą. Po dwunastu latach odosobnienia i wyrzeczeń osiągnął stan zwany kewalą. To znaczy, że osiągnął wiedzę doskonałą.

Wardhamana został obwołany Mahawirą i głową zakonu dźinistów. Za mojego pobytu w Indiach zakon składał się z około czternastu tysięcy żyjących w celibacie kobiet i mężczyzn. Mężczyźni przebywają w klasztorach męskich, kobiety w żeńskich. Niektórzy mężczyźni chodzą nago, mówi się o nich, że są „odziani w przestwór”. Kobiety nie mogą sobie pozwolić na tak eteryczny strój.

Położony na małym pagórku na brzegu Gangesu stary spichrz dźiniści przemienili w klasztor; Mahawirą spędzał w nim porę deszczową. Powiedziano nam, żebyśmy przyjechali zaraz po południowym posiłku. Ponieważ mnisi jedzą tylko jedną miseczkę wyżebranego ryżu na każdy posiłek, obiad ich zaczyna się i kończy w południe. Tak więc tuż po owym obiedzie dwaj mnisi zaprowadzili nas do ogromnego zawilgoconego pomieszczenia, gdzie kilkuset członków zakonu modliło się na głos. Zauważyłem, że większość z nich myje się raczej rzadko, zobaczyłem też mnóstwo kalek i chorych.

Nasi przewodnicy wskazali nam rodzaj podcienia oddzielonego od reszty pomieszczenia zasłoną. Tam zastaliśmy Wielkiego Bohatera we własnej osobie. Mahawira siedział ze skrzyżowanymi nogami na pięknym lidyjskim dywanie. Miał na sobie złocistą szatę. Wydało mi się to raczej mało ascetyczne, lecz Karaka zapewnił mnie, że każdy z dwudziestu czterech tirthankarów miał od zarania dziejów własne barwy i własny emblemat. Kolorem Mahawiry był złoty, a emblematem lew.

Przypuszczam, że Mahawirą miał wówczas już dobrze po siedemdziesiątce. Był to niski, tęgi człowiek o wysokim, rozkazującym głosie. Mówiąc nigdy prawie nie patrzył na człowieka, co mnie osobiście zawsze peszy. No, ale wychowywałem się przecież na dworze, na którym nikomu nie wolno patrzeć wprost na członka królewskiej rodziny. Toteż jeżeli ktoś nie patrzy mi w twarz, zakładam, że jest to albo ktoś z królewskiej rodziny, albo szalbierz.

– Witam posła Wielkiego Króla Dariusza. Witam wnuka Zoroastra, przez którego usta przemawiał Mądry Pan, jeżeli to w ogóle jest możliwe.

Byłem zaszczycony tym, że mnie znał, jednakże niezbyt zadowolony z tego „jeżeli to w ogóle możliwe”. Czyżby nie uważał Zoroastra za proroka? Za chwilę miało się to wyjaśnić.

Powitałem Mahawirę w wyszukany indyjski sposób, podczas gdy Karaka na znak szacunku ucałował mu nogi. Następnie usiedliśmy na skraju dywanu. Słyszeliśmy spoza zasłony mnichów śpiewających unisono jakiś nie kończący się hymn.

– Przybyłem, żeby przekazać wszystkim nauki Mądrego Pana – oznajmiłem.

– Jeżeli ktokolwiek jest do tego powołany, to na pewno ty. – Znowu ten przelotny uśmieszek człowieka, który wie lub myśli, że wie więcej od innych. Opanowałem irytację. Żeby mu sprawić przyjemność zaśpiewałem jedną z gat Zoroastra.

Kiedy skończyłem, Mahawira powiedział:

– Wielu jest bogów, podobnie jak wielu jest ludzi i wiele… komarów. – Ostatnie słowo przyszło mu do głowy w momencie, kiedy wielki komar powoli zaczął krążyć dokoła jego głowy. Mahawira jako dźinista nie mógł go zabić. Będąc gościem dźinistów postanowiłem, że też go nie zabiję. Jak na złość komar w końcu napił się krwi z mojej, nie z jego dłoni.

– Wszyscy jesteśmy tą samą substancją – pouczał mnie. Małe drobiny, czyli monady życia, zbierają się lub rozpraszają w takiej czy innej formie. Jedne idą do góry w cyklu życia, inne opadają.

Według dźinistów kosmos wypełniony jest atomami. Używam tu wyrazu wymyślonego przez Anaksagorasa dla określenia najmniejszych cząstek materii, z której składa się cały świat. Ale monady życia dźinistów to nie to samo co atomy.

Anaksagoras nie uważał, że każde nieskończenie drobne ziarnko piasku zawiera życie… Dla dźinistów zaś każdy atom to monada życia. Niektóre monady rozszerzają się i łączą z atomami materii, przechodzą przez cały cykl wcielenia, od piasku i wody poprzez świat roślinny i zwierzęcy do wyższych stworzeń obdarzonych pięcioma zmysłami, kategorii obejmującej nie tylko ludzkie istoty, lecz nawet bogów. Albo monada życia kurczy się i cofa się w cyklu wcieleń. Traci pięć zmysłów.

– Kiedy i jak rozpoczął się ten proces wznoszenia się i opadania? – zapytałem, obawiając się odpowiedzi, którą istotnie otrzymałem.

– Nie ma początku ani końca. Jesteśmy skazani na przenoszenie się z poziomu na poziom, w górę lub w dół, tak działo się w przeszłości i to będzie trwało, aż zakończy się pełny cykl i rozpocznie się następny. W tym cyklu ja jestem ostatnim tirthankarą. Teraz opadamy Wszyscy.

– Ty tez?

– Skoro wszyscy, to i ja Ale jestem tirthankarą Mogłem przynajmniej monadę życia, która ożywia moje jestestwo, rozjaśnić, aż stała się jak diament.

Najwidoczniej monada życia jest jak kryształ, który ciemnieje lub rozjaśnia się, nabiera jednej z sześciu barw niewidocznych dla oka za przyczyną wchłoniętych karmanów. Jeżeli zabijesz z premedytacją, twoja monada stanie się czarna. Jeżeli zabijesz niechcący, stanie się granatowa i tak dalej. Jeżeli będziesz pilnie przestrzegać wszystkich ślubów, będziesz czysty, lecz tirthankarą nie zostaniesz. Tirthankarą można się tylko urodzić. Pewność, z jaką mówił Mahawira, wynikała z przekonania o słuszności starej religii, której dogmaty tak całkowicie zaakceptował, że nie potrafiłby już przyjąć żadnego innego poglądu Kiedy wspomniałem, że napięcie panujące między monadą życia i barwami, jakich nabiera, podobne jest w jakiejś mierze do walki Ahura Mazdy z Angra Mainju, uśmiechnął się uprzejmie i rzekł.- W każdej religii, nawet najprymitywniejszej, istnieje walka pomiędzy dobrem i złem. Ale nowe religie nie zawierają pełnej prawdy. Nie chcą pogodzić się z tym, że ludzka osobowość ma kres. Pragną czegoś takiego jak jaskinia czy przybytek przodków, w którym jednostka mogłaby istnieć jako taka po wszystkie czasy. To dziecinada. Czyż nie jest jasne, że to, co się nie zaczęło, nie może się skończyć? Czyż nie jest jasne, że to, co poszło w górę, musi również spaść? Czyż nie jest jasne, że nie ma od tego ucieczki? Chyba że przez wyzwolenie duszy z zasnuwającego ją karmana i zabezpieczenie jej przed dalszym jego napływem.- W jaki sposób tego dokonałeś? – Byłem uprzejmy, nawet ciekawy.

– Dwanaście lat uprawiałem ascezę Odrzuciłem ubranie, pościłem, żyłem w celibacie. Wieśniacy bili mnie oczywiście i obrzucali kamieniami. Ale ponieważ wiedziałem, że ciało to rzecz nieczysta, przejściowa, kotwica trzymająca prom w połowie rzeki, nie zważałem na jego potrzeby, aż powoli, stopniowo moja monada się rozjaśniła Skoro jestem teraz niedostępny dla karmana, nie mogę się znowu wcielić nawet w króla bogów, co zawsze jest niebezpieczne, gdyż tak wyjątkowa pozycja zaciemniła niejeden kryształ. Chęć zostania jednym z głównych bogów to ostatnia z pokus, najtrudniejsza do przezwyciężenia i najponętniejsza. Spójrz na twojego Ahura Mazdę, Mądrego Pana. Gdyby był naprawdę mądry, zrobiłby następny i ostateczny krok, i uwolniony od samego siebie wypłynąłby jak bańka w górę ku owej półkolistej, wygwieżdżonej czaszy, i byłoby po wszystkim, i byłby koniec.

Co mnie urzeka w dźinistach, to nie tyle pewność własnej racji, charakterystyczna dla tylu wyznawców różnych religii, ile fakt, że ich wierzenia są tak stare. Nie wykluczam, że atomistyczny pogląd na istotę człowieka jest doktryną religijną najstarszą ze znanych Przez wieki badali wszelkie aspekty życia ludzkiego i odpowiednio przystosowali swój światopogląd. Jakkolwiek wyzwolenie to cel wszystkich mnichów dźinistów, tylko nieliczni potrafią je osiągnąć Ale samo już dążenie zapewnia wyższy poziom następnego wcielenia, jeżeli w ogóle jest coś takiego.

– Czy przypominasz sobie któreś ze swoich poprzednich wcieleń? Mahawira spojrzał po raz pierwszy wprost na mnie.

– Nie Bo i po co? Przecież nie trzeba wysiłku, żeby sobie wyobrazić, że było się lwem, bogiem Indrą, ślepą kobietą czy ziarnkiem piasku.

– Grek imieniem Pitagoras twierdzi, że przypomina sobie wszystkie poprzednie wcielenia.

– Och, biedak! – Mahawira wyglądał na naprawdę zmartwionego. – Zapamiętać osiem milionów czterysta tysięcy poprzednich istnień! To doprawdy piekło, gdyby taka rzecz istniała.

Liczba osiem milionów czterysta tysięcy przywiodła mi na myśl Gośalę. Powiedziałem Mahawirze, że poznałem jego dawnego przyjaciela.

Mahawira mrugnął do mnie. Wyglądał jak sympatyczna, stara, tłusta małpa.

– Przez sześć lat byliśmy bliscy jak bracia – powiedział. – Potem przestałem być sobą i on przestał mnie obchodzić. Podobnie jak wszyscy inni. Wyzwoliłem się od karmana. Biedak Gośala nie potrafił. Toteż rozeszliśmy się. Kiedy spotkaliśmy się znowu po szesnastu latach, byłem już tirthankarą Nie mógł tego znieść i znienawidził samego siebie. Wtedy odrzucił podstawowe zasady dźinizmu. Dla tych z nas, którzy nie zdołają osiągnąć wyzwolenia, wszystkie te umartwienia przestają mieć sens. Gośala zrozumiał to. zrozumiał.

że wszystkie nasze zabiegi nie mają sensu, ponieważ… Czy on podrzucał przy tobie kłębek sznurka?

– Tak, Mahawiro. Mahawira się roześmiał.

– Zastanawiam się, co dzieje się z tymi cząsteczkami sznurka, które odrywają się w momencie, kiedy rozwija się kłębek? Podejrzewam, że niektóre z nich łączą się… jak sądzisz?

– Nie mam pojęcia. Opowiedz mi o tym cyklu stworzenia, który się kończy.

– Co tu opowiadać?… Kończy się…

– Aby rozpocząć się na nowo?

– Tak.

– Ale powiedz przynajmniej, kiedy ten cykl się rozpoczął? I dlaczego trwa?

Mahawira wzruszył ramionami.

– To, co jest nieskończone, nie ma początku.

– Ale co z tym… tym olbrzymem? Skąd się wziął? Kto go stworzył?

– Nie został stworzony, ponieważ już był, a wszystko, co jest, jest jego częścią, na zawsze.

– Czas…

– Czas nie istnieje. – Mahawira się uśmiechnął. – Jeżeli to za trudne dla ciebie do zrozumienia – tu spojrzał na Karakę – to wyobraź sobie czas jako węża połykającego własny ogon.

– Więc czas jest kołem?

– Czas jest kołem. Nie ma początku. Nie ma końca. – To powiedziawszy Mahawira spuścił głowę. Audiencja była skończona. Wstając zauważyłem, że komar usiadł na jego nagim ramieniu i pił mu krew. Mahawira nawet się nie poruszył.

Jeden z mnichów chciał nam koniecznie pokazać pobliskie schronisko, w którym znajdują się różne gatunki chorych lub rannych zwierząt. Są starannie pielęgnowane i umieszczone w zrujnowanych chatach, w których panuje nieopisany smród i niesamowity wprost hałas, szczekania, wycia i skomlenia.

– Czy opiekujecie się również ludźmi? – zapytałem, zasłaniając nos połą szaty.

– Inni to robią, panie. My wolimy opiekować się naprawdę bezbronnymi stworzeniami. Pozwól, że pokażę ci nieszczęsną krowę, którą znaleźliśmy…

Ale obaj z Karaką oddaliliśmy się czym prędzej.

Później tego samego dnia spotkałem się z jednym z najznakomitszych kupców miasta. Jakkolwiek wojownicy i bramini patrzą z góry na kupców, ci zawiadują większością bogactw indyjskich państw i wyższe kasty często zabiegają o ich względy.

Nie powtórzę dzisiaj imienia tego człowieka, bo uciekło mi z pamięci. Ciekawe, że utrzymywał kontakty ze znanymi babilońskimi bankierami z rodu Egibich. Przez całe lata próbował nakłonić ich do wymieniania karawan.

– Karawany to podstawa wszelkiego bogactwa – mówił, jak gdyby cytując jakiś religijny tekst. Kiedy powiedziałem mu, że Wielki Król pragnąłby sprowadzać żelazo z Magadhy, uznał, że może być pomocny. Oświadczył, że ma wielu wspólników w mieście Radźagryha, że będę się mógł z nimi porozumieć i że są wśród nich bankierzy posługujący się pieniędzmi.

Indusi w zasadzie nie biją wielkiej liczby monet. Albo prowadzą handel wymienny, albo używają prymitywnych płytek srebrnych lub brązowych. Ciekawe, dlaczego nie mają złotych monet, a tak wysoko cenią sobie nasze perskie darejki; produkują jednak spore ilości złota, wydobywanego dla nich przez olbrzymie mrówki. Jakkolwiek wydało mi się dziwne, że te cywilizowane i starożytne państwa mają tak prymitywny system monetarny, to jednak system kredytowy zrobił na mnie duże wrażenie.

W obawie przed złodziejami Indusi rzadko podróżują ze skrzynkami złota albo wartościowymi przedmiotami. Zostawiają kosztowności u jakiegoś szanowanego kupca w swoim mieście. Otrzymują pismo, w którym ten stwierdza, że dobra o takiej i takiej wartości zostały u niego zdeponowane, i prosi kolegów kupców w szesnastu królestwach o zaopatrywanie okaziciela w pieniądze lub towary odpowiadające wartości zdeponowanych dóbr. Prośba jest chętnie spełniana. Nic dziwnego! Pieniądze bowiem są bezpieczne, a wierzyciel bierze osiemnaście procent od pożyczonych sum. Na szczęście kupiec, jeżeli udziela pożyczki osobie trzeciej z należących do ciebie i znajdujących się u niego walorów, płaci ci dość wysoki procent.

Trudno byłoby znaleźć wygodniejszy i bezpieczniejszy system. W czasie sprawowania mojej poselskiej misji zarobiłem nieco więcej pieniędzy, niż wydałem. Przed kilku laty wprowadziłem podobny system kredytowy w Persji. Ale nie sądzę, żeby mógł się utrzymać. Persowie są równie uczciwi co podejrzliwi; nie jest to odpowiedni zestaw cech dla ludzi interesu.

Podczas mojej rozmowy z kupcem weszła do pokoju stara służąca z dzbanem wody.

– Daruj, panie, muszę odprawić jedną z pięciu ofiar. – Kupiec przeszedł do niszy, w której na półce z pięknie glazurowanych cegieł stały prymitywnie wykonane figurki z gliny. Wylał nieco wody na podłogę, wymamrotał kilka modlitw i oddał dzbanek służącej, która oddaliła się na palcach.

– To była modlitwa do moich przodków. Codziennie musimy odprawiać pięć wielkich ofiar. Pierwsza jest dla ducha świata, brahmana. Recytujemy dlań wedy. Później ofiarowujemy wodę naszym przodkom, a dla bogów lejemy topione masło do świętego ognia. Następnie rozrzucamy ziarno dla zwierząt, ptaków i duchów. Wreszcie, czcimy ludzi ofiarowując gościnę obcemu przybyszowi. Mam dziś okazję – tu skłonił mi się nisko – spełnić jednocześnie dwie ofiary.

Zacytowałem mu podobne aryjskie zalecenie, pochodzące jeszcze sprzed czasów Zoroastra. Następnie mój nowy znajomy zapytał mnie, jak Persowie wychowują młodzież. Interesował go zwłaszcza system nauczania w szkole pałacowej Cyrusa.

– Nasi królowie powinni robić to samo – powiedział. – Ale jesteśmy bardzo opieszali. Przypuszczam, że wiąże się to z upałem, no i tą długą porą deszczową. Nasi wojownicy uczeni są łucznictwa, niektórzy z nich nawet potrafią walczyć, i nic więcej. Jeżeli który nauczy się na pamięć jednej wedy, uważany jest za wykształconego. Myślę jednak, że my kupcy jesteśmy najlepiej wykształceni. Bramini oczywiście znają tysiące wersów wed, lecz rzadko pobierają nauki, które uważamy za istotne, takie jak matematyka, astronomia, etymologia. Fascynuje nas pochodzenie słów. Na północy, w Takszaśili, uczono się perskiego, na długo zanim Dariusz podporządkował sobie kraje nad rzeką Indus. Zawsze interesowały nas słowa, które zarówno łączą nas jak i dzielą. Ja osobiście łożę na utrzymanie w Benaresie szkoły, w której wykłada się sześć odmian metafizyki oraz tajniki kalendarza.

Chociaż wykład o subtelnościach indyjskiego systemu nauczania nieco mnie oszołomił, zgodziłem się na spotkanie z grupą studentów przed opuszczeniem Radźagryhy. Zapewnił mnie kupiec: – Poczują się zaszczyceni i będą pilnie słuchać.

Szkoła zajmowała szereg izb w starym budynku tuż za bazarem specjalizującym się w wyrobach metalowych. Rozpraszający uwagę dźwięk uderzeń młotków w miedź nie wpłynął dodatnio na jakość mojego przemówienia. Ale studenci naprawdę pilnie słuchali. Większość miała dość jasną skórę. Kilku należało do stanu rycerskiego, pozostali pochodzili z rodzin kupieckich. Nie było braminów.

Demokryt pyta, w jaki sposób rozpoznawałem, kto należał do jakiego stanu. Powiem. Kiedy indyjski chłopiec dorasta do określonego wieku, dostępuje obrzędu inicjacji, który oznacza drugie, duchowe narodziny, otrzymuje sznur spleciony z trzech pasm, który będzie nosić do końca życia, przerzucony przez pierś od lewego ramienia po prawą pachę. Sznur wojowników zrobiony jest z konopi, kapłanów z bawełny, kupców z wełny.

Siedziałem na krześle obok nauczyciela. Kupiec był bardzo religijny.

– Jestem uczniem Gautamy – powiedział poważnie, kiedyśmy się witali. – Nazywamy go Buddą, to znaczy Oświeconym.

Studenci byli ciekawi, uprzejmi i nieśmiali. Szczególnie interesowała ich geografia. – Gdzie dokładnie leży Persja? Ile rodzin mieszka w Suzie? – Liczbę ludności określają nie według osób, ale rodzin. W tym czasie w Benaresie mieszkało czterdzieści tysięcy rodzin, czyli miasto miało około dwustu tysięcy mieszkańców, nie licząc cudzoziemców i ludności niearyjskiej.

Mówiłem dość długo o Mądrym Panu. Wydawało się, że słuchają z zaciekawieniem. Pilnowałem się, żeby nie wpaść w apologetyczny ton, tak charakterystyczny dla mojego dziadka. Indusi akceptują wszystkich bogów, toteż bez trudu przyjmują ideę jednego boga. Nie negują też możliwości całkowitego braku stwórcy i tego, że aryjscy bogowie są jakby nadludźmi, którzy któregoś dnia znikną, gdyż skończy się jeden cykl świata, co jest zresztą nieuniknione, i pojawią się znowu, gdy rozpocznie się nowy cykl, co, jak wierzą w Indiach, też jest nieuniknione.

Jasne, że ten brak pewności co do istnienia boga zrodził liczne nowe teorie na temat powstania świata. Z początku nie mogłem się w nich zorientować. Wychowano mnie w wierze, że Mądry Pan jest bogiem wszechobejmującym, i byłem przygotowany do zmiażdżenia w dyskusji każdego, kto sprzeciwiałby się naukom Zoroastra. Ale żaden Indus nigdy nie próbował tego robić. Wszyscy akceptowali Ahura Mazdę jako Mądrego Pana. Akceptowali nawet fakt, że ich własne, uwielbiane bóstwa, takie jak Waruna, Mitra i Rudra, są dla nas demonami.

– Wszystko rozwija się i zmienia – powiedział młody nauczyciel po zakończeniu lekcji. Później bardzo nas prosił, żebyśmy zwiedzili Jeleni Park położony niedaleko miasta. Mój przyjaciel, kupiec, użyczył nam swojego czterokonnego rydwanu, którym przejechaliśmy się wygodnie po Benaresie. Benares, jak większość bardzo starych miast, rozwijał się bez planu, toteż brak tu prostych ulic. Większa jego część przylega do rzeki. Wiele domów ma cztery albo pięć pięter, ale to rudery. Wąskie, kręte uliczki są w dzień i w nocy pełne ludzi, zwierząt, wózków, słoni. Nie ma pięknych świątyń ani interesujących budynków publicznych. Siedziba wicekróla jest po prostu trochę większa od sąsiednich domów. Świątynie są małe, obskurne i śmierdzą topionym masłem.

O ile mogłem się zorientować, w Jelenim Parku nie żyły żadne jelenie. Był to po prostu uroczy, zapuszczony park pełen dziwnych kwiatów i jeszcze dziwniejszych drzew. Prości ludzie mają do niego wolny dostęp, siedzą więc pod drzewami, jedzą, zabawiają się różnymi grami i słuchają opowiadaczy oraz mędrców.

Po czterech miesiącach deszczu zieleń była tam tak intensywna, że oczy zaszły mi łzami. Podejrzewam, że już wtedy były bardzo wrażliwe i zaczynała się ich choroba.

– W tym miejscu siadywał Gautama, kiedy po raz pierwszy przybył do Benaresu. – Młody nauczyciel wskazał drzewo, które wyróżniało się tylko tym, że nikt się do niego nie zbliżał, a wszyscy przyglądali mu się podobnie jak my.

– Kto? – Obawiam się, że zapomniałem imienia, które wymienił zaledwie przed godziną.

– Gautama. Nazywamy go Buddą.

– Ach tak. Twój nauczyciel.

– Nasz nauczyciel. – Mój towarzysz był rzeczowy. – Pod tym figowcem doznał oświecenia. Został Buddą.

Nie słuchałem go uważnie. Nie interesował mnie Siddhartha Gautama arii jego oświecenie. Natomiast zainteresowało mnie, że król Bimbisara jest buddystą, i pamiętam, jak mówiłem sobie w duchu: No tak, jest takim samym buddystą jak Dariusz wyznawcą Zoroastra. Królowie szanują popularne religie.

Kiedy rozstawaliśmy się, powiedziałem młodemu człowiekowi, że wyjeżdżam do Radźagryhy.

– Więc już podążasz śladami Buddy – rzekł młodzieniec z całkowitą powagą. – Gdy skończyła się pora deszczowa, Budda opuścił park i udał się na wschód do Radźagryhy, zupełnie tak jak ty. Tam został przyjęty przez króla Bimbisarę, co i ciebie czeka.

– Ale na tym kończy się podobieństwo pomiędzy nami.

– Albo się zaczyna. Kto wie, kiedy i jak przychodzi oświecenie?

Na to nie można było odpowiedzieć. Podobnie jak Grecy, Indusi są lepsi w stawianiu pytań niż w udzielaniu na nie odpowiedzi.

4

Poselstwo perskie opuściło Benares uroczyście. Normalny podróżnik płynie w dół Gangesu do portu Pataliputra, skąd już lądem udaje się do Radźagryhy. Ale ponieważ Ganges był wciąż niebezpiecznie wezbrany, Warszakara nalegał, żebyśmy podróżowali lądem na słoniach.

Po jednym czy dwóch dniach podróży, kiedy to człowiek czuje się jak podczas choroby morskiej, okazuje się, że nie tylko przyzwyczaić się można do tego typu środka lokomocji, lecz nawet polubić zwierzę, na którym się jedzie. Nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że słonie są inteligentniejsze od ludzi. Ich głowy są przecież większe od naszych, a fakt, że nie mówią, może być oznaką ich wyższości.

Podczas gdy u nas panuje chłodna jesień, tu, na równinie Gangesu, jest pora upalna i burzliwa. Monsuny ustają powoli, powietrze staje się ciężkie od gorącej wilgoci i człowiek czuje się jak pod wodą. Dziwne pierzaste drzewa podobne są do morskich paproci, między którymi jaskrawe ptaki przemykają jak ryby.

Droga do Radźagryhy jest bardzo kiepska. Kiedy wspomniałem o tym Warszakarze, zdziwił się.

– To jedna z naszych najlepszych dróg, panie pośle. – Roześmiał się i niemal nie strzyknął na mnie czerwoną plwociną. – Gdybyśmy mieli lepsze drogi, codziennie maszerowałyby przeciwko nam wojska!

Było to bardzo tajemnicze stwierdzenie. Ponieważ Magadha jest najpotężniejszym państwem w Indiach, nie ma armii, która odważyłaby się na nią napaść. Chyba że minister miał na myśli armię Dariusza. Chociaż miewałem często trudności ze zrozumieniem tego, co mówił, jego samego rozumiałem doskonale. Warszakara był człowiekiem bezlitosnym i bardzo ambitnym. Zrobiłby wszystko dla zwiększenia potęgi Magadhy. Zrobiłby… Ale o tym opowiem we właściwym czasie.

Zaimponowało mi bogactwo wielkiej równiny. Co roku są tam dwa zbiory. Raz w zimie, jedynej znośnej porze roku, i raz latem, w okresie przesilenia dnia z nocą. Natychmiast po letnich żniwach sieje się proso i sadzi ryż. Pola przeznaczone pod te uprawy robiły na mnie wrażenie żółto-zielonych dywanów rozpostartych na płaskiej równinie. Ludzie żywią się tu bez większego wysiłku. W gruncie rzeczy, gdyby nie skomplikowane zadanie zaopatrywania dużych terenów miejskich, indyjski chłop mógłby się zupełnie obejść bez pracy. Owoce i orzechy z drzew, domowe i wodne ptactwo, tysiąc i sto gatunków rzecznych ryb, wszystko to zapewnia iście królewskie i na dodatek bezpłatne wyżywienie.

Lecz żywienie miast wymaga sprawnego rolnictwa. W rezultacie olbrzymie stada bydła aryjskich zdobywców świadomie się zmniejsza, a pastwiska przemienia się w uprawne pola. Toczy się zażarta dyskusja na temat wpływu, jaki ten proces ma na sposób życia ludzi. – Czym jest Aryjczyk bez swojej krowy? – pytają bramini. Oczywiście, nie oczekują odpowiedzi.

Tuż za lasem, a właściwie dżunglą, na wschód od Benaresu leżą liczne wioski. Każde osiedle otoczone jest lichym ogrodzeniem mającym na celu ochronę nie przed najeźdźcą, lecz przed tygrysami i innymi drapieżnikami, które porywają bydło i dzieci. Pośrodku każdego z tych osiedli znajduje się zajazd, gdzie podróżny może się za darmo przespać na podłodze i za pół darmo kupić sobie coś do zjedzenia.

Zdziwiła mnie informacja, że większość chłopów indyjskich to ludzie wolni i że każda wioska wybiera własną radę. Chłopi płacą podatki panu, ale poza tym mają spokój. Tłumaczy to niewątpliwie wysoką wydajność indyjskiego rolnictwa. Każdy posiadacz ziemski na świecie wie, że najemny robotnik czy też niewolnik produkuje dokładnie połowę tego, co człowiek wolny, właściciel uprawianej przez siebie ziemi. Struktura indyjskich wsi jest niewątpliwie pozostałością po dawnych, mniej zepsutych czasach.

Podróż z Benaresu do Radźagryhy trwała dwa tygodnie. Jechaliśmy powoli i dość wygodnie, jeżeli pominąć upał panujący za dnia. Co wieczór rozstawiano piękne namioty dla mnie i Warszakary. Karaka spał w moim namiocie, podczas gdy reszta moich ludzi urządzała się w zajazdach pobliskich wiosek albo układała się do snu pod gołym niebem.

Co wieczór zapalałem smrodliwe kadzidło dla odpędzenia insektów żywiących się krwią śpiących ludzi. Gorzej było z indyjskimi wężami. Nie odpędzi ich ani kadzidło, ani modlitwa, toteż Warszakara pozwolił mi trzymać małe zwierzątko futerkowe, zwane ichneumonem, które tępi węże. Wystarczy przywiązać go do słupa w pobliżu posłania, a żaden wąż nie zakłóci ci snu.

Wieczory spędzaliśmy spokojnie. Karaka i ja sporządzaliśmy notatki z tego, co zobaczyliśmy i usłyszeliśmy w ciągu dnia. Pilnowaliśmy także pracy nad wykreślaniem nowych map, gdyż mapa indyjskiego terytorium sporządzona przez Skylaksa była bardzo niedokładna, z wyjątkiem okolic wybrzeża. Po ustawieniu namiotów szedłem zwykle na kolację do Warszakary. Był równie ciekawy mojej osoby, jak ja jego. Wymieniliśmy liczne niezbędne kłamstwa, ale mimo to udało mi się wydobyć od niego wiele cennych wiadomości o tym egzotycznym świecie, który ledwo zaczynałem poznawać. Leżeliśmy na łożach, które dość przypominają greckie, tyle że są wyściełane i pokryte poduszkami. Przy każdym z nich stała nieodłączna spluwaczka. Indusi zazwyczaj żują jakieś halucynogenne liście.

Kuchnia indyjska nie różni się bardzo od lidyjskiej. Używa się dużo szafranu i mieszaniny ostrych przypraw. Jako tłuszczu bogaci używają topionego masła z bawolego mleka, które pozostaje świeże przez dłuższy czas, nawet przy upale. Z czasem przyzwyczaiłem się do tego tłuszczu. Inaczej umarłbym z głodu. To, czego się na nim nie smaży, zalewa się nim. Znacznie bardziej lubiłem olej, którego używają ubodzy Indusi. Wytłaczany z nasion rośliny zwanej sezamem jest lżejszy od topionego masła i wcale nie gorszy w smaku. Olej sezamowy jest dla tutejszego ludu tym, czym oliwa dla Ateńczyków.

Ale na stół królewski i na stoły bogaczy wolno podawać tylko topione masło, a ponieważ jadłem z apetytem wszystko, co mi podawano, zrobiłem się po raz pierwszy w życiu opasły jak eunuch. Nawiasem mówiąc, Indusi bardzo szanują tuszę u obojga płci. Kobieta nigdy nie jest za gruba, książę zaś o gigantycznej tuszy uważany jest za pobłogosławionego przez bogów i bezgranicznie szczęśliwego.

Warszakara jadł bardzo mało. Natomiast za bardzo lubił mocny napój wyrabiany z trzciny cukrowej. Mnie także smakował. Pilnowaliśmy jednak, żeby się nie upić, gdy przebywaliśmy w swoim towarzystwie. Warszakara był wobec mnie równie podejrzliwy jak ja w stosunku do niego. Schlebialiśmy sobie nawzajem na modłę indyjską i obydwaj liczyliśmy na to, że nasz rozmówca powie coś nieopatrznie. Na próżno.

Przypominam sobie pewną rozmowę w namiocie. Po bardzo obfitej kolacji piliśmy dalej wino z trzciny cukrowej, które służebna nalewała nam do glinianych kubków. Obydwu nam kleiły się oczy. Ale pamiętam, że zapytałem Warszakarę:

– Jak długo ten koń będzie jeszcze wędrował?

– Do wiosny. Jeszcze jakieś pięć do sześciu miesięcy. Czy u was w Persji macie podobny ceremoniał?

– Nie. Nasi królowie mają jednak konie w wielkiej estymie. Raz w miesiącu strażnicy grobowca składają ofiarę z konia przy grobie Wielkiego Króla Cyrusa.

Indyjski ceremoniał związany z koniem zrobił na mnie duże wrażenie. Przede wszystkim uderzyło mnie jako wielce dziwaczne, że można wdać się w wojnę tylko dlatego, że koń wybrał sobie pastwisko leżące na terenie innego kraju. Słyszałem oczywiście ten nie kończący się poemat ślepca Homera, który zapewniał nas, że w swoim czasie w naszej części świata Grecy zaatakowali Troję, obecnie Sigejon, ponieważ żona greckiego wodza uciekła z pewnym trojańskim młodzieńcem. Dla każdego, kto zna Greków i Sigejon, jest oczywiste, że Grecy zawsze chcieli zapanować nad cieśniną prowadzącą do Morza Pontyjskiego i leżącymi za nim bogatymi ziemiami. W tym celu musieli najpierw podbić Troję, czyli Sigejon. Obecnie marzy o tym Perykles. Życzę mu szczęścia. Będzie mu potrzebne. Gdyby teraz żona Peryklesa uciekła z synem starego Hippiasza z Sigejon, dałoby to Grekom pretekst do wypowiedzenia wojny, a ty, Demokrycie, mógłbyś opiewać jej skutki wierszem.

My, Persowie, jesteśmy bardziej bezpośredni od innych ludów. Przyznajemy otwarcie, że stworzyliśmy imperium, bo chcieliśmy być bogatsi i bezpieczniejsi. Poza tym gdybyśmy nie podbili naszych sąsiadów, oni podbiliby nas. Taki jest porządek świata. Dotyczy to również z pewnością aryjskich plemion, które opiewał Homer, a także bohaterów aryjskich, których opiewają hinduscy bramini. Dla mnie jedyną interesującą rzeczą we wszystkich tych starych opowieściach jest fakt, że bogowie są w nich po prostu herosami. W żadnej z nich nie ma tchnienia prawdziwej boskości. Bogowie są dokładnie tacy sami jak zwykli mężczyźni i kobiety, z tym tylko wyjątkiem, że mają żyć wiecznie; poza tym mają wygórowane apetyty, które zazwyczaj zaspokajają kosztem istot ludzkich.

Demokryt zapewnia mnie, że inteligentni Grecy nigdy nie brali na serio homeryckich bogów. To możliwe. Olbrzymia świątynia Ateny, budowana teraz opodal Akropolu, to jednak niewiarygodnie kosztowny pomnik dla bogini, która jest bardzo poważnie traktowana zarówno przez lud, jak i przez władze miasta noszącego jej imię. Poza tym kpienie sobie z homeryckich bogów lub kwestionowanie ich istnienia stanowi w Atenach przestępstwo, za które można zapłacić głową, zwłaszcza jeżeli czyni się to w miejscu publicznym.

Za moich czasów – a możliwe, że tak jest i teraz – Indusi byli mądrzejsi od Greków. Dla nich bogowie istnieją albo nie, zależnie od indywidualnego odczucia. Tępienie bezbożności jest im całkowicie obce. Aryjscy królowie lubią rozmawiać z ateistami, którzy otwarcie kpią z wielkich bogów indoaryjskich plemion, a ponadto żadnemu z nich nie przyszłoby do głowy wyjęcie spod prawa lokalnych, przedaryjskich bóstw czczonych przez wiejski lud.

Indyjscy Arjowie uznali wysiłki mojego dziadka, aby przemienić indoaryjskie bóstwa w demony, nie tyle za oznakę jego bezbożności, ile za zwykły nonsens. Pojęcie Mądrego Pana pojawia się wszędzie, czasami pod takimi imionami jak Waruna czy Brahma. Po co, pytali mnie, negować istnienie pomniejszych bogów? Cytowałem im zalecenie Zoroastra: należy się oczyścić, odrzucić demony, sprowadzić wszystkich na drogę Prawdy. Nie nawróciłem nikogo. Ale też moja misja miała charakter polityczny.

Warszakara nie wiedział, jak, kiedy i dlaczego zaczęto odprawiać ofiarę z konia.

– To bardzo stary obrządek. Bardzo święty. Po ceremonii koronacyjnej jest to najważniejsza ceremonia w życiu króla.

– Dlatego, że przyłącza do państwa nowe ziemie? Warszakara skinął głową.

– Czy może istnieć lepszy dowód łaski bogów? Gdyby koń pobiegł do Benaresu, nasz król zdobyłby prawdziwą sławę. Niestety… – Tu Warszakara westchnął.

– Nie chciałbym uchodzić za bezbożnika… – mocne wino rozwiązało mi nieco język – lecz ci wojownicy, którzy podążają za koniem… czy aby nie wpływają na kierunek jego biegu?

Warszakara uśmiechnął się, a jego zafarbowane betelem zęby zdawały się ociekać krwią.

– Najmniejsza wzmianka, że koniem kieruje coś poza losem, jest nie do przyjęcia i świętokradcza… Chociaż częściowo słuszna. Koniem można subtelnie kierować, ale tylko do pewnego stopnia. Ponieważ konie boją się miast, zachęcamy je zwykle do ich omijania. To nam wystarcza. Ten, kto panuje nad dojazdami do miasta, ten zapanuje i nad nim. Oczywiście, nasi żołnierze muszą potem pokonać ich żołnierzy. To jest już proste, przynajmniej dla nas. Kosala rozpada się i moglibyśmy łatwo… no, ale koń pobiegł na południe. Mamy jeszcze nadzieję, że skieruje się na północny wschód, w stronę Gangesu i republik położonych na jego drugim brzegu. One są dla nas naprawdę groźne.

– Republiki?

Warszakara znowu pokazał swoje czerwone zęby, tym razem jednak nie w uśmiechu.

– Jest ich dziewięć. Od republiki Śakjów u podnóża gór do republiki Lićchawich leżącej naprzeciwko Magadhy na drugim brzegu Gangesu. Wszystkie dziewięć republik łączy mocna nienawiść do Magadhy.

– W jaki sposób dziewięć małych republik może grozić wielkiemu królestwu?

– Tworzą one w tej chwili federację, która będzie równie potężna jak Magadha. W zeszłym roku wybrali wspólną sanghę.

Myślę, że wyraz ten da się najlepiej przetłumaczyć jako zgromadzenie. Ale podczas gdy ateńskie zgromadzenie dostępne jest teoretycznie zarówno dla nie-arystokratów jak i dla arystokratów, sangha republik indyjskich składa się z przedstawicieli każdego z dziewięciu państw. Okazało się, że do federacji przyłączyło się tylko pięć republik położonych najbliżej Magadhy i najbardziej obawiających się króla Bimbisary i jego ministra Warszakary. Miały wszelkie powody do obaw. Republiki te były dla Magadhy tym, czym miasta Greków jońskich dla Persji. Tyle tylko że w czasach Dariusza greckie miasta Azji Mniejszej nie były republikami, lecz tyraniami.

Mimo to uznałem tę analogię za słuszną. Przyczyniłem się do niej.

– Z naszego doświadczenia wynika, że żadna republika nie zdoła przeciwstawić się cieszącej się uznaniem monarchii. Weź pod uwagę Greków… – Mogłem z równym powodzeniem wspomnieć mieszkańców Księżyca. Warszakara wiedział coś nie coś o Persji, a także o Babilonie i Egipcie. Poza tym Zachód dla niego nie istniał.

Próbowałem mu wytłumaczyć, że nie ma mowy, by dwaj Grecy potrafili uzgodnić na dłuższą metę wspólną politykę. W rezultacie są albo pokonywani przez zdyscyplinowaną obcą armię, albo rozdarci wewnętrznie dzięki polityce różnych ugrupowań demokratycznych.

Warszakara zrozumiał z tego dość, żeby pokusić się o definicję indyjskiego pojęcia republiki.

– Te kraje nie są rządzone przez zgromadzenie ludowe. To się skończyło na długo przed naszym przybyciem. Republikami rządzą zgromadzenia albo rady składające się z czołowych przedstawicieli plemienia. To, co nazywamy republiką, jest w rzeczywistości… – Tu użył indyjskiego odpowiednika dla pojęcia oligarchii.

Później dowiedziałem się, że starożytne zgromadzenia plemienne, o których mówił, nie pochodziły z czasów przedaryjskich; były natomiast integralną częścią plemiennego systemu Arjów. Wodzów wybierano tam na otwartych zebraniach. Ta instytucja jednakże powoli zanikała, jak zresztą wszędzie; wszędzie powstawały dziedziczne monarchie.

– Masz, panie, rację twierdząc, że nie powinniśmy się obawiać żadnej z tych republik. Ale ich federacja stanowi dla nas istotne zagrożenie. Przecież tylko Ganges dzieli nas od ich południowej granicy.

– A co z Kosalą? – Mimo że moja znajomość geografii Indii była raczej słaba, to moje wyobrażenie o tej części świata nie odbiegło zbytnio od rzeczywistości. Oczami wyobraźni widziałem na północy wysokie góry. Są podobno najwyższe na świecie, chociaż nikt ich nie zmierzył i nikt nie zna wszystkich innych gór świata. Himalaje robią jednak duże wrażenie, zwłaszcza kiedy się na nie patrzy z niskiej, płaskiej równiny Gangesu. Są siedzibą indyjskich bogów i, co ważniejsze, tu znajduje się źródło Gangesu. U ich podnóży leży dziewięć małych republik. Zlokalizowane są na żyznej równinie pomiędzy rzeką Rapti na zachodzie i gęsto zalesionym podgórzem Himalajów na wschodzie. Rzeka Gandak płynie mniej więcej przez środek tego obszaru i wpada do Gangesu, stanowiącego północną granicę Magadhy. Najważniejsze szlaki handlowe Indii ciągną się od dalekowschodniego portu Tamralipti, przebiegają przez republiki, wiodą do Takszaśili i dalej do Persji. Magadha zawsze patrzyła zazdrosnym okiem na te szlaki.

Na zachód od republik leżała Kosalą, nieprawdopodobnie bogate i ludne państwo. Niestety jej król, Prasenadźit, to słabeusz. Nie potrafił utrzymać porządku. Nie potrafił ściągać daniny z wielu swoich własnych miast, ponieważ ich panowie buntowali się przeciwko niemu. Mimo to zarówno Arjowie jak Drawidowie zgadzali się za moich czasów, że nie ma na świecie miasta, które dałoby się porównać z Śrawasti, stolicą Kosali. Dzięki nagromadzonym w przeszłości bogactwom i sprzyjającemu kulturze królowi Prasenadźitowi Śrawasti było niezwykle czarującym miastem, o czym miałem się wkrótce przekonać. Przez pewien czas stanowiło mój dom i jeżeli moi synowie jeszcze żyją, to mieszkają właśnie tam.

– Kosalą stanowi dla nas zagrożenie. – Cały świat był groźny dla groźnego Warszakary. – Naszą polityką jest oczywiście popieranie królestwa przeciwko federacji. Ale w gruncie rzeczy sztuka kierowania państwem wymaga znajomości sztuki panowania nad koncentrycznymi kołami. – Nawet w stosunkach z suwerennymi państwami Indusi stosowali zawiłe zasady. – Sąsiad to zawsze wróg. Taka jest natura rzeczy. Należy więc szukać sprzymierzeńca w kraju położonym za sąsiadem, na obwodzie następnego koncentrycznego koła. Toteż patrzymy na Gandharę…

– I na Persję.

– I na Persję. – Znów pokazał mi na chwilę dwa rzędy swoich jaskrawoczerwonych zębów. – Wszędzie mamy agentów albo sojuszników. Ale federacja jest znacznie zręczniejsza. Nie ma kąta w królestwie Magadhy, gdzie nie mieliby swoich ludzi.

– Szpiegów?

– Gorzej! Gorzej! Przecież ty to wiesz, panie. Miałeś do czynienia z naszymi wrogami, panie pośle!

Serce zaczęło mi bić trochę nierytmicznie.

– Nie współpracowałem nigdy świadomie z wrogami Magadhy.

– O tak, jestem pewny, że nie zdawałeś sobie sprawy, kim byli. Mimo to spotkałeś się z naszymi wrogami. A oni są znacznie gorsi od szpiegów, bo chcą nas osłabić przez wprowadzenie obcych idei, tak jak to zrobili z Kosalą.

Zrozumiałem go wreszcie.

– Masz na myśli dźinistów, Warszakaro?

– I buddystów. I zwolenników Gośali. Chyba zorientowałeś się, że tak zwany Mahawira i tak zwany Budda nie są Arjami. Co gorsza obydwaj pochodzą z republiki.

– – Byłem pewny, że wasz król patronował Buddzie…

Warszakara wysmarkał nos, pomagając sobie kciukiem i palcem wskazującym. Ogólnie biorąc, maniery Indusów są niemal równie dobre jak nasze, jednakże smarkają i wypróżniają się publicznie.

– Polityka nasza polega na tym, żeby ci ludzie zjawiali się i odchodzili bez przeszkód. Siedzimy ich jednak bacznie i mam nadzieję, że wkrótce król nasz zrozumie, że są to w rzeczywistości wrogowie Magadhy.».

Pomyślałem o Gośali i jego sznurze oraz o Mahawirze i jego całkowitym oderwaniu od otaczającego świata.

– Nie wyobrażam sobie, żeby ci… asceci mogli żywić najmniejsze zainteresowanie rozwojem lub upadkiem królestw.

– Na pewno udają. Ale gdyby nie dźiniści, Benares byłby dziś nasz.

Żucie betelu wpływa tak samo ujemnie na sprawność umysłu jak picie haomy. Pita zbyt często haoma zaciera granicę pomiędzy snem a jawą. Dlatego też Zoroaster ograniczył picie haomy. Żucie betelu na dłuższą metę jest równie szkodliwe. Tego wieczoru zorientowałem się, że równowaga umysłowa Warszakary została niebezpiecznie naruszona. Mówię „niebezpiecznie”, ponieważ niezależnie od tego, jak fałszywy był jego pogląd na rozmaite fakty, dotychczas wypowiadał się w sposób jak najbardziej rozsądny.

– Koń znalazłszy się w Jelenim Parku, poszedł całkiem świadomie ku bramie prowadzącej do miasta. Wiem o tym. Byli tam moi agenci. Nagle dwaj nadzy dźiniści wybiegli z bramy. Koń spłoszył się. I zmienił kierunek.

– Czy nie myślisz, że ich pojawienie się mogło być zupełnie przypadkowe?

– Przypadkowe? Nie! Federacja nie chce, aby Benares wpadło w nasze ręce. A Mahawira urodził się w stolicy republiki Lićchawich. Cóż, znajdzie się inna okazja. Zwłaszcza teraz, kiedy mamy nowego i cennego sprzymierzeńca w Persji.

Wypiliśmy za sojusz.

Miałem nadzieję, że agenci Warszakary nie donieśli mu, jak starannie geografowie z mojej świty opracowywali mapę równiny Gangesu. Nie marzyłem o niczym innym jak o podboju Indii. Marzyłem o krowach! Perska armia zajmie Takszaśilę. Mając tę północną bazę, zawojuje całą równinę. Kosala nie będzie się bronić, ale Magadha na pewno stawi opór. Staniemy naprzeciw słoni w ciężkim opancerzeniu. Czy perską jazdę ogarnie panika? Obojętne. Byłem pewny, że tak czy inaczej Dariusz zwycięży. Jak zawsze.

Kiedy tak rozmawialiśmy o szpiegach i wrogach Magadhy, zastanawiałem się, czy Warszakara zdaje sobie sprawę, że jestem głównym szpiegiem najważniejszego wroga. Myślę, że tak. Nie był głupi.

Osada Radźagryha istniała od dawien dawna. Istniała dzięki osłaniającym ją pięciu wzgórzom, tworzącym naturalną fortecę w odległości około dwudziestu mil na południe od Gangesu. Na początku panowania Bimbisary miasto zaczęło rozbudowywać się w kierunku równiny. Król kazał wznieść masywny mur z grubo ciosanych kamieni dla obrony nie tylko nowego miasta, lecz także terenów rolnych, ogrodów, parków i jezior. W rezultacie gdyby nastąpiło oblężenie, mieszkańcy znajdujący się w obrębie murów zawsze mieliby pod dostatkiem żywności i wody. Z początku to mnie niepokoiło. Ale Karaka zwrócił mi uwagę na fakt, że stolica zawsze się poddaje, jeżeli zostanie odcięta od reszty kraju, niczym ciało od głowy.

Zbliżaliśmy się do Radźagryhy o zachodzie słońca i w zapadającym zmroku mury miasta robiły wrażenie naturalnych skał zwieńczonych tu i ówdzie byle jak wykonanymi wieżami strażniczymi. Ponieważ Indie są tak bogate w drewno i glinę, w budownictwie rzadko używa się tu kamieni i mało jest dobrych murarzy. Reprezentacyjne budowle wznoszone są albo z drewna, albo z kombinacji drewna i cegieł.

Kiedy wjeżdżaliśmy do miasta, niebo było jeszcze jasne. Dęto na naszą cześć w konchy, tłumy ludzi tłoczyły się wokół nas, jak zawsze kiedy można zobaczyć ważne osobistości, nie mówiąc już o słoniach.

Miasto Bimbisary zbudowano według takiego samego planu, jaki tak mi się spodobał w Babilonie i w opuszczonym mieście harappijskim. Szerokie, proste aleje biegną równolegle do siebie. Każda zaczyna się u jednej z bram miasta i kończy na centralnym placu, na którym stoi wielki budynek, gdzie podróżni mogą zamieszkać i pożywiać się za opłatą.

Na tyłach nowego miasta wznosi się owych pięć pagórków ze strażnicami i stare miasto, labirynt wąskich uliczek i alejek, podobne do Suzy czy Sardes.

Sprzeczałem się często z budowniczym z mojej świty o to, czy pierwsze wzniesione przez człowieka miasta miały proste ulice przecinające się pod kątem prostym. Jego zdaniem, były to zwykłe wioski, które rozrosły się nadmiernie, tak jak Sardes, Suza, Ekbatana czy Benares. Później kiedy jakiś król zakładał bądź odbudowywał miasto, czynił to na planie krzyżujących się ze sobą prostopadle ulic. Nie zgadzam się z nim. Jestem pewny, że pierwsze miasta też miały wyłącznie równolegle do siebie biegnące ulice. Później kiedy podupadły, szerokie aleje zostały zrujnowane i między nowymi domami, rozrzuconymi bezładnie wśród gruzów ich poprzedników, powstały kręte uliczki. Nigdy nie poznamy prawdy.

Nowa część Radźagryhy jest imponująca. Stoi tam wiele czteropiętrowych domów, wszystkie solidnie zbudowane. Król ustalił wiele norm budowlanych, których ściśle przestrzegano. Wszelkie nakazy królewskie zresztą były ściśle przestrzegane, ponieważ służba wywiadowcza Magadhy – dzięki wysiłkom Warszakary – to wspaniały instrument. Król wiedział o wszystkim, a jeżeli nie król, to minister.

Jadąc na moim słoniu, mogłem zaglądać w okna mieszkań na piętrze, gdzie ukryte za misternie rzeźbionymi kratami kobiety obserwowały życie miasta, same niewidzialne dla oka przechodniów. Na dachach wielu domów wznosiły się urocze, przewiewne pawilony, w których właściciele sypiali w upalne noce.

Większość okien na piętrze wyposażono w balkony z mnóstwem doniczek z kwitnącymi krzewami. Kiedy przejeżdżaliśmy, mężczyźni i kobiety rzucali kwiaty na drogę. Wszyscy wydawali się przyjaźni.

W powietrzu snuły się mocne zapachy, które na zawsze będą mi się kojarzyły z Indiami: kwitnący jaśmin, zjełczałe masło bawole, drewno sandałowe, no i oczywiście fetor rozkładu, nie tylko ludzkiego ciała, lecz i samego miasta. Drewniane budynki żyją krótko w krajach, w których deszcz przemienia się szybko w potop.

Na środku wielkiego, nie brukowanego placu stoi królewski pałac. Na placu tym nie ma żadnych zabytków, pewnie dlatego że miasto jest, a w każdym razie było wtedy, takie nowe. Ciekawe, że nie buduje się tu arkad. W klimacie, w którym człowieka albo moczy deszcz, albo pali słońce, arkady są koniecznością. Ale nie znają ich w królestwie Magadhy. Mieszkańcy zadowalają się prowadzeniem swoich interesów albo pod jaskrawymi osłonami wzdłuż ulic, albo pod palącymi promieniami słońca. Większość z nich ma ciemną skórę, niektórzy nawet granatowoczarną.

Trzypiętrowy pałac króla Bimbisary zbudowany jest z drewna na fundamencie z cegieł. Ale w odróżnieniu od pałacu Medów w Ekbatanie, wzniesionego całkowicie z drewna cedrowego, na ściany eleganckiego pałacu Bimbisary użyto najrozmaitszych gatunków dobrze wypolerowanego drewna, nie wyłączając hebanu i teku, a ściany niektórych komnat inkrustowano macicą perłową lub ozdobiono rzeźbionymi plakietkami z kości słoniowej. W każdej części pałacu panuje charakterystyczny zapach, co jest rezultatem starannego doboru aromatycznego drewna, kadzideł i kwitnących roślin. Sklepienia beczkowe sprawiają, że nawet w najgorętsze dni jego wnętrze jest przyjemnie chłodne.

Pałac zbudowano dokoła czterech wewnętrznych dziedzińców. Dwa z nich służą paniom z haremu, jeden przeznaczono do dyspozycji dworzan. Na prywatnym dziedzińcu króla jest mnóstwo drzew, kwiatów i fontann. Wszystkie okna wychodzące na ten królewski ogród zostały zaślepione, z wyjątkiem okien jego komnat. Toteż kiedy spaceruje po swoim ogrodzie, nikt nie może go podglądać. Przynajmniej w teorii. Wkrótce dowiedziałem się, że ludzie z tajnej służby wywiercili otwory, przez które można stale obserwować króla, chociaż to właśnie o n i mieli być jego oczami. Nigdy nie przebywałem na dworze tak przeżartym intrygami; a przecież pozostałem z Kserksesem w Suzie do końca.

Ulokowano mnie i Karakę na piętrze pałacu, w tak zwanej kwaterze książąt. Był to wielki zaszczyt, a w każdym razie wszyscy tak twierdzili. Dano nam sześć komnat z widokiem z jednej strony na dziedziniec dworzan, z drugiej na główny rynek. Pozostali członkowie mojego poselstwa zostali rozlokowani w pobliskim budynku.

Ostrzegłem moich głównych agentów, że kraj roi się od szpiegów i że każda ich rozmowa może być podsłuchana. Nie powinni liczyć na to, że słuchający ich nie znają perskiego. Kazałem im się zorientować w prawdziwej sile wojsk Magadhy. Mówię prawdziwej, ponieważ nie znam kraju, który nie wyolbrzymia swojej potęgi militarnej i bogactwa, a po pewnym czasie sam wierzy we własne kłamstwo.

Nie ma dnia tu, w Atenach, w którym nie opowiedziano by mi, jak to dwa, trzy tysiące, a może dwie, trzy setki Greków pokonały perską armię i flotę składające się z dwóch czy trzech milionów ludzi. Grecy tak zafałszowali historię tej wojny, że w końcu już nic nie wiedzieli. Jest to zawsze błąd. Jeżeli nie umiesz liczyć, nie chodź na targ ani na wojnę.

5

Przyznam się, że nigdy w życiu nie widziałem tyle nagości ile w Indiach. Ale w odróżnieniu od Greków, Indusi nie obnażają się po to, by pobudzać zmysły; odsłaniają ciało po prostu dlatego, że mieszkają w gorącym kraju. Noszą tylko dwie części garderoby. Zarówno mężczyźni jak kobiety nakładają na siebie coś w rodzaju spódnicy umocowanej w talii ozdobnym paskiem lub szarfą; poza tym szal zawiązany albo spięty pod szyją. Kiedy znajdą się w pomieszczeniu, zdejmują zazwyczaj górną część garderoby. Strój dworski różni się od zwykłego wyłącznie kosztownością materiału.

Damy dworskie w towarzystwie ludzi sobie równych bez żenady obnażają piersi. Sutki malują, golą włosy pod pachami, a pępki ozdabiają drogimi kamieniami. Te z nich, które nie są zbyt tęgie, bywają niezwykle piękne. Mają szczególnie delikatną skórę i namaszczają ją pachnącymi olejkami.

Zarówno mężczyźni jak kobiety malują sobie twarze. Oczy obrysowują starannie czarną kreską ze specjalnej maści. Jest to moda medyjska przejęta przez Cyrusa, potem kontynuowana przez Wielkich Królów i większość ludzi dworu. Cyrus uważał, że Persowie powinni upodabniać się jak najbardziej do bogów, zwłaszcza kiedy pokazują się swoim cudzoziemskim poddanym. Na szczęście Persowie są na ogół wyżsi i bardziej muskularni od innych, toteż z podmalowanymi oczyma i uróżowanymi policzkami wyglądają naprawdę jak wspaniałe, żywe podobizny bogów-wojowników.

Mężczyźni i kobiety w Indiach nie tylko obrysowują sobie oczy, lecz także malują usta na rubinowy kolor substancją zwaną laką. Nie ulega wątpliwości, że kosmetyki upiększają człowieka, ale są bardzo kłopotliwe przy nakładaniu i usuwaniu. Gdy przebywałem na indyjskich dworach, musiałem się malować czy być malowanym dwa razy dziennie. Jako Pers z młodej generacji, uważałem, to przejmowanie się własnym wyglądem za śmieszne, niemęskie i zarazem męczące. Jest jednakże coś pociągającego i miłego w tym kąpaniu i namaszczaniu ciała przez ładne dziewczyny; potem starszy mężczyzna przemywa ci oczy specjalnym płynem i farbuje brodę, opowiadając przy tym najświeższe plotki. Nawiasem mówiąc, Indusi zapuszczają jedynie bokobrody, przypuszczam, że nie mają zarostu na policzkach.

Nazajutrz po rozlokowaniu się w pałacu zostałem wezwany przez króla Bimbisarę. Kilkuset dworzan zgromadziło się w długiej, wysokiej sali z dwoma rzędami tak misternie zakratowanych okien, że słońce rzucało przez nie migotliwe światełka na seledynowe płytki podłogi.

Warszakara powitał mnie przy wejściu do sali tronowej. Na głowie miał szkarłatny turban, a jego przezroczysty szal przytrzymywał sznur nie szlifowanych rubinów. Jak wielu opasłych indyjskich dworzan miał zupełnie kobiece piersi. Jak tylu innych Indusów nosił buty na grubych podeszwach dla dodania sobie wzrostu.

Warszakara zadał sobie wiele trudu, by mi zaimponować. Ale po dworze Achemenidów dwór w królestwie Magadhy był w najlepszym razie prowincjonalny. Przypomniało mi się Sardes. Minister trzymał laskę z kości słoniowej i wygłosił krótkie przemówienie do mnie i mojej świty złożonej z. siedmiu Persów. Odpowiedziałem mu również krótko. Następnie zaprowadził nas przed wysoki tron z kości słoniowej, na którym siedział ze skrzyżowanymi nogami Bimbisara, król Magadhy. Nad głową spowitą w złoty turban miał baldachim ze strusich piór.

Stara królowa siedziała na stołku po lewej stronie króla. W odróżnieniu od perskich czy ateńskich kobiet panie w Indiach mogą poruszać się prawie zupełnie swobodnie. Na przykład, indyjskiej damie wolno chodzić na zakupy w towarzystwie starej kobiety, ale musi to robić albo o świcie, albo o zmroku, tak żeby sklepikarz dobrze jej nie widział. A jednak, co wydaje mi się paradoksalne, mężczyznom ze swojej kasty pokazuje się właściwie nago.

Stara królowa miała skomplikowane nakrycie głowy z pereł nanizanych na coś, co wyglądało na srebrną nić przeplecioną z siwymi włosami. Ramiona otulał jej płaszcz z pawich piór. Wyglądała na bardzo dystyngowaną, a nawet inteligentną kobietę. Przez pewien czas myślałem, że jest być może indyjską odpowiedniczką Atossy. Wszak była główną małżonką Bimbisary i siostrą króla Prasenadźita. Ale na dworze, na którym kobiety nie są całkowicie odosobnione i gdzie, co ważniejsze, nie ma eunuchów, władza skupia się całkowicie w rękach króla i jego doradców. Harem nie ma tam w zasadzie żadnych wpływów.

Po prawej stronie króla siedział książę Adźataśatru. Następca tronu był zdecydowanie i zachwycająco – według indyjskich kryteriów – opasły. Miał twarz olbrzymiego dziecka, a jego trzy podbródki zakończone były miotełką seledynowych włosów. Książę uśmiechał się często i słodko. Płatki jego uszu obciążały diamentowe kolczyki, a grubą talię szeroki pas ze złotych oczek. Miał nadspodziewanie muskularne ramiona.

Król Bimbisara był starym człowiekiem o długiej fioletowej brodzie. Nigdy nie zorientowałem się, jakie ma włosy na głowie – jeżeli je w ogóle miał – ponieważ nie pokazywał się nikomu bez kunsztownego turbanu ze złotogłowiu, przypominającego perski kidaris. Bimbisara, wysoki i żylasty, musiał być za młodych lat bardzo silny fizycznie i imponujący.

Ponieważ byłem cieniem, nieważne jak bladym, Wielkiego Króla, nie upadłem na twarz. Przyklęknąłem tylko na jedno kolano. Moja świta otworzyła tymczasem skrzynie zawierające prezenty Dariusza dla Bimbisary. Sporo średniej wartości klejnotów i kilka wspaniałych dywanów z Lidii i Medii.

Kiedy skończyłem powitalne przemówienie, wręczyłem Warszakarze list napisany przez indyjskiego eunucha w imieniu Dariusza.

Minister uroczyście podał go królowi, który nawet nań nie spojrzał. Później powiedziano mi, że Bimbisara nie umie czytać. Za to mówił bardzo pięknie, używając nie starego języka dworu i świątyń, lecz jego współczesnej odmiany.

– Witamy cię tak, jak gdybyś był bratem naszym Dariuszem, którego czyny są nam dobrze znane mimo tak dużej odległości. – Bimbisara mówił ostrym tonem oficera jazdy. I rzeczowo. Nigdy nie brakowało mu słów. – Radzi jesteśmy, że otrzymał nasz list. Radzi jesteśmy, że posłał do nas ciebie, świętego człowieka, a także wojownika. – Gdybym był Indusem, należałbym nie do stanu rycerskiego, lecz kapłańskiego. Ale z zadowoleniem przyjąłem podwyższenie rangi, ponieważ wszyscy niemal bez wyjątku władcy indyjscy należą do stanu rycerskiego i nieustannie buntują się przeciwko nominalnej wyższości braminów. – Pokażemy ci, co tylko zechcesz zobaczyć. Wymienimy nasze żelazo na wasze złoto. Będziemy z wami utrzymywali prawdziwie braterskie stosunki, jak gdyby rozdzielała nas tylko rzeka, nie cały świąt. – Wiedziałem, że w tym zdaniu zawarte jest więcej, niż mogłoby się zdawać.

Wreszcie ten długi dzień zakończyło składanie licznych ofiar bogom, którzy mają nie tylko kilka dodatkowych rąk i głów, lecz także magiczną moc i tajemnicze obowiązki.

Potem zaproszono nas do komnat królewskich na ucztę, przy czym pierwsze danie podano w momencie, kiedy nad pałacem ukazał się księżyc w pełni i pozostał tam przez chwilę – złota tarcza nad spadzistym wysokim dachem.

Wieczerzę spożywaliśmy na szerokim tarasie z widokiem na królewski ogród. Warszakara pospieszył poinformować nas, że jest to zaszczyt nie lada.

– Tylko rodzina królewska i dziedziczni ministrowie bywają tu zapraszani. Król naprawdę uznał waszego Dariusza za młodszego brata.

Byłem dyplomatą. Nie wspomniałem o tym, że niejedna z dwudziestu satrapii Dariusza jest większa i bogatsza od Magadhy. Ale z drugiej strony żadna nie miała takich pokładów rudy żelaza i tylu słoni. Przyznaję, że widziałem się już jako satrapa szesnastu indyjskich królestw i dziewięciu republik. Dlaczegóż by nie? Zastanawiałem się, jak nazwę tę moją satrapię. Wielkie Indie? Państwa Gangesu? Jak każdemu młodzikowi marzyło mi się imperium. Zdawałem sobie jednocześnie sprawę, że ten, kto połączy w jedno imperium wszystkie te kraje, stanie się rywalem Wielkiego Króla.

W rezultacie mojej misji utrzymywanie takiej sytuacji, by żadne indyjskie państwo nie mogło być tak silne, by zapanowało nad innymi, stało się trwałą podstawą perskiej polityki zagranicznej. Ostatecznie Dariusz i Kserkses marzyli o podbojach na wschodzie, a nie można wykluczyć możliwości, że pewnego dnia w Indiach pojawi się władca, który łakomym wzrokiem spojrzy na zachód.

W czasach mojej misji Bimbisara był nie tylko najpotężniejszym królem w całych Indiach, lecz także bliski zapanowania nad wszystkimi okolicznymi państwami. Dzięki małżeństwu otrzymał sporą część państwa Kaśi. Ponieważ Benares jest stolicą Kaśi, miał nadzieję, że ofiara z konia pozwoli mu zająć to starożytne miasto. Teraz musiał szukać innego pretekstu.

Spoczywałem na łożu naprzeciwko króla. Raz jeszcze po jednej jego stronie zasiadła żona, po drugiej następca tronu. Wiele dam dworu brało udział w uczcie na równi z mężczyznami. Co gorsza pozwoliły, by górne części ich garderoby zsunęły im się niedbale z ramion. Dowiedziałem się później, że sztuka publicznego obnażania się została w Indiach jeszcze staranniej wypracowana niż sztuka ubierania się. Wiele dam miało pomalowane sutki, a niektóre nawet skomplikowane wzory na brzuchu. Początkowo sądziłem, że to tatuaż. Ale okazało się, że rysunki te wykonane są pastą z zabarwionego proszku z drewna sandałowego. Nigdy w życiu nie byłem tak zgorszony.

Inna osobliwość: do stołu podawały kobiety. Dla Persa brak eunuchów musi być zaskakujący; lecz dopiero w Indiach zdałem sobie sprawę, do jakiego stopnia obecność ich wydawała nam się naturalną.

Poczęstowano mnie mnóstwem różnych win i soków owocowych. Ryby, dziczyzna i jarzyny pojawiały się w regularnych odstępach czasu. Uczta trwała chyba całą wieczność. W ogrodzie w świetle księżyca pół tuzina muzykantów grało lub improwizowało dziwne melodie przy nieregularnym akompaniamencie bębenka. Do indyjskiej muzyki, tak samo jak do greckiej, trzeba się przyzwyczaić. Zasadniczym instrumentem jest coś w rodzaju lidyjskiej harfy, ale o dziesięciu strunach. Flety i cymbałki są także lubiane.

Królewscy biesiadnicy prawie się nie odzywali. Od czasu do czasu ojciec i syn zamieniali kilka słów. Królowa milczała. Chociaż jadła bardzo dużo, była szczupła, doszedłem więc do wniosku, że cierpi na jakąś ciężką chorobę, co okazało się słuszne. Karaka, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy, pomyślał sobie to samo.

– Umrze przed następnym monsunem – powiedział z pewnością siebie medyka, który nie boi się, że zostanie obciążony odpowiedzialnością za zdrowie pacjenta. W rzeczywistości królowa żyła jeszcze przez dwa lata.

Obok mnie posadzono bardzo ładną kobietę. Miała wysokie na cztery stopy, fantazyjne nakrycie głowy – kombinację klejnotów i włosów, częściowo własnych. Zrzuciła z ramion szal i zobaczyłem, że każda z jej piersi otoczona jest wianuszkiem kwiatów namalowanych pastą sandałową zabarwioną cynobrem – kwiaty były świetnie nakreślone, musiałem to zauważyć. Nie mogłem oderwać od niej wzroku. Była żoną ministra wojny i pokoju. Flirtowała ze mną w dyskretny sposób, niewątpliwie na rozkaz.

– Powiadają, że w twoim kraju kobiety trzymane są w zamknięciu i nikt ich nigdy nie widzi.

– Z wyjątkiem ich mężów i eunuchów.

– Eunuchów?

Wyjaśniłem jej, co to jest eunuch. Żenujące jest obserwowanie obcej kobiety obnażonej od czoła po pępek. Ona była również zażenowana.

– Nie jestem pewna, czy powinniśmy o tym rozmawiać – powiedziała i zmieniła temat. – Nam wolno ucztować z mężczyznami naszego własnego stanu. Oczywiście, w każdej rodzinie kobiety mają osobne pomieszczenia i istnieje pewien stopień izolacji, to rzecz normalna. W dawnych czasach kobiety i mężczyźni mogli się widywać bez ograniczeń. Dziewczyny brały nawet udział w bitwach. Jeszcze za czasów mojej babki uczono je poezji, tańca i muzyki. Teraz jednak tylko kobiety niższych warstw, które służą męskim zachciankom, mogą szkolić się w sześćdziesięciu czterech naukach pomocniczych, co jest bardzo niesprawiedliwe, ale przecież znasz braminów…

– To ich nakaz?

– Tak. Oni nakazują i zakazują. Będą dopiero wtedy zadowoleni, kiedy ostatnią z nas zamkną na klucz niczym mniszkę u dźinistów.

Przyjemnie, ale i dziwnie się rozmawia z inteligentną kobietą, która nie jest kurtyzaną. Wiele jest takich dam na indyjskich dworach, lecz poza Indiami spotkałem tylko trzy kobiety naprawdę inteligentne: Elpinikę, królową Atossę i Lais. Znajomość z dwiema ostatnimi była czysto przypadkowa. Gdyby mnie wychowano tak, jak przystoi perskiemu szlachcicowi, po ukończeniu siedmiu lat nie zobaczyłbym żadnej z nich.

– A czy nie macie trudności z… – Chciałem mówić o dzieciach z nieprawego łoża, właściwej przyczynie odosobnienia kobiet. Syn każdego mężczyzny musi być naprawdę jego synem. Jeżeli istnieje najmniejsza wątpliwość, scheda, nie mówiąc już o królestwie, zostają zagrożone. Szukałem odpowiedniego wyrazu w moim ograniczonym zasobie sanskryckich słów, wreszcie go znalazłem:

– … z zazdrością? Mam na myśli damy ucztujące tak jak tutaj. Roześmiała się. Była wesoła i młoda.

– Och, my znamy się nawzajem zbyt dobrze. Poza tym jesteśmy doskonale pilnowane. Jeżeli obcy mężczyzna zostanie odkryty w kobiecej części domu, nie mówiąc już o pałacu, zostanie wbity na pal, co mu się słusznie należy. Oczywiście, pospólstwo nie widzi nas nigdy. Dotyczy to również braminów. – Po chwili dodała: – Gardzimy nimi.

– Są bardzo uczeni – powiedziałem zachowując neutralność. Zdawałem sobie sprawę, że mimo mojego egzotycznego, perskiego stroju nie robię na niej większego wrażenia. Poza tym byłem bardzo spocony. Zanim skończyła się pora upałów, perski poseł zaczął się ubierać na modę indyjską.

– Czy jesteś żonaty? – spytała.

– Nie.

– Czy to prawda, że wy tam, na zachodzie, macie po kilka żon? Skinąłem głową.

– Tak samo jak wy.

– Ależ my nie. Doprawdy nie. Król musi się czasem żenić po raz któryś z czysto politycznych względów. Lecz mężczyźni naszego stanu żenią się zwykle tylko jeden raz.

– A więc co to za kobiety mieszkają w waszych haremach?

– Służba, niewolnice, konkubiny. Dla nas wzorem stosunków pomiędzy mężczyzną i kobietą są stosunki pomiędzy Ramą i Sitą. – Rama jest trochę podobny do homeryckiego Odyseusza, tyle że zawsze postępuje uczciwie w stosunku do innych. Tak jak Odyseusz i Penelopa, Rama i Sita są w zasadzie monogamiczni, i właśnie dlatego mężczyźni indyjskiego stanu rządzącego rzadko miewają więcej niż jedną żonę.

Po wspaniałym pieczonym młodym pawiu, ugarnirowanym piórami z jego ogona, król Bimbisara zaprosił mnie na spacer po ogrodzie. Kiedy opuściliśmy taras, służba wyniosła stoły, a goście zmieszali się ze sobą. Słychać było brzęk tłuczonych talerzy, hałas, do którego się musiałem przyzwyczaić w Indiach, gdzie służba jest równie niezdarna i niesprawna co sympatyczna i inteligentna.

Nawet w świetle księżyca ogród pałacowy mienił się kolorami. Ciepłe powietrze przesycał zapach jaśminu. W wysokich drzewach śpiewało nocne ptactwo. Pałac wyglądał jak kwadratowa srebrna góra. Wrażenie to potęgowały zaślepione okna.

Bimbisara chwycił mnie za rękę i poprowadził ścieżką, którą blask księżyca przemieniał w srebrną wstęgę.

– Cieszę się, że przybyłeś do nas.

– To dla mnie zaszczyt…

Starzec słyszał, ale nie słuchał; zwyczajem królów.

– Bardzo chciałbym wiedzieć coś więcej o Dariuszu. Ilu ma wojowników?

Nie spodziewałem się, że to oczywiste pytanie padnie tak szybko.

– W przeciągu trzydziestu dni, panie, może zebrać milion ludzi. – Odpowiadało to mniej więcej prawdzie. Nie dodałem, że większość to nieużyteczni wiejscy chłopcy. W owych czasach stała armia Wielkiego Króla składała się mniej niż ze stu tysięcy dobrze wyszkolonych wojowników.

Bimbisara podzielił w duchu podaną przeze mnie liczbę przez dziesięć, jak to było w zwyczaju.

– Ile ma słoni?

– Ani jednego, panie, ale lidyjska jazda…

– Nie ma słoni? Muszę mu posłać kilka. Mam ich tysiąc. Podzieliłem tę liczbę w duchu przez dziesięć.

– Na każdym słoniu – mówił dalej król – umieszczam sześciu łuczników w metalowej wieżyczce. Są tak zabezpieczeni, że nikt nie zdoła ich zabić. Potrafią zniszczyć każdą armię.

– Ale przecież można zabić słonia!

– Słonie też noszą zbroje. Są niezwyciężone. – To było ostrzeżenie dla Dariusza.

W środku ogrodu stał mały pawilon z szerokim łożem, na które opadł Bimbisara. Ja przysiadłem na skraju. Przez kratownice okien przenikało jasne światło księżyca i, jak stwierdziłem, grzało. Indie są jedynym krajem, w którym księżyc w pełni wydaje z siebie ciepło. Na szczęście na wzgórzach Radźagryhy nocą zawsze wieje lekki wietrzyk.

– Często tu przychodzę. – Bimbisara przeczesywał wszystkimi dziesięcioma palcami pachnącą fioletową brodę. – Tu nikt nas nie podsłucha. Widzisz? – Wskazał na cztery wykuszowe okna stanowiące ściany pawilonu. – Zauważę każdego, kto się zbliży.

– Przecież nikt nie szpieguje króla.

– Wszyscy szpiegują króla. – Bimbisara uśmiechnął się. W świetle księżyca wyglądał jak odlany ze srebra. – A król szpieguje wszystkich. Nic się przede mną nie ukryje w królestwie Magadha i Kosala.

– A w Persji?

– Ty będziesz stanowił moje oczy i uszy. – Zrobił uprzejmy ruch ręką. – Interesuje mnie król, który w tak krótkim czasie potrafi wystawić armię ze stu tysięcy ludzi. – Jego słowa potwierdziły, że istotnie podzielił podaną przeze mnie liczbę przez dziesięć. Nie skorygowałem go. Zacząłem mu opowiadać o różnych krajach, w których rządził Dariusz, lecz Bimbisara mi przerwał.

– Mój dziadek przekazał Cyrusowi posłanie podobne do tego, które przekazałem Dariuszowi. Nie otrzymał odpowiedzi.

– Może poselstwo do niego nie dotarło?

– Może. Ale o jedno pokolenie później armia Dariusza stanęła nad Indusem. Czyż była to może… spóźniona odpowiedź, panie pośle?

– Skądże! – Po czym mówiłem o tym, jak Dariusz miłuje pokój, jak bardzo podziwia Bimbisarę, o jego kłopotach z Grekami. Co było prawdą. Podczas gdy paplałem, starzec siedział nieruchomo, oświetlony księżycem, z półuśmiechem na zwróconej ku mnie połowie twarzy.

Opodal grali muzykanci. Przez jedno z okien widać było taras, na którym przed chwilą ucztowaliśmy. Tańczyła na nim grupa nagich dziewcząt. Z czasem polubiłem indyjskie tańce, które nie mają sobie równych na świecie. Choćby dlatego, że głowa tancerki porusza się naprzód i w tył w sposób, który, przysiągłbyś, jest niemożliwy. Ciało robi wrażenie całkowicie niezależnego od głowy, a ruchy bioder i brzucha są szalenie podniecające. Wiele tancerek zdobywa bogactwo, sławę i wpływy. Wiem o tancerce z Magadhy, która dorobiła się wielkiego majątku i zarządzała nim sama, nie narażając się na dolę czyjejś żony czy też konkubiny. Starano się o zaproszenia na jej przyjęcia, tak jak o zaproszenia do domu przyjaciółki Demokryta, hetery Aspazji.

– Czy Dariusz tak bardzo pragnie mojej przyjaźni, że wysłałby wojska, by pomóc nam rozbić federację republik?

– Na pewno tak. – Byłem podniecony. Bimbisara zagrał w otwarte karty. Wykombinowałem już sposób na pokonanie słoni. Boją się myszy. W decydującej chwili nasze oddziały wypuściłyby na nie tysiące tych gryzoni. Słonie uciekną w popłochu, a ja zostanę satrapą Wielkich Indii. Takim oddawałem się marzeniom.

– Może powinienem złożyć mu wizytę. – Bimbisara bawił się swoją brodą. – Ty masz się podobno udać do Kosali, do naszego drogiego brata Prasenadźita?

– Tak, panie. Wielki Król dał mi posłanie do króla Kosali.

– Prasenadźit to dobry człowiek, ale słaby. Moja żona jest jego siostrą i zawsze mówi, że któregoś dnia on straci swoje królestwo, ponieważ rządzenie w ogóle go nie interesuje. To naprawdę smutne. Za moich chłopięcych lat Kosala była najpotężniejszym państwem świata. Teraz jest nim tylko z nazwy. Królestwo upada przez arogancję jego notabli i zuchwałość złodziei. To, moim zdaniem, tragedia. – Uśmieszek króla przemienił się w uśmiech. Cudze tragedie tak oddziaływają na władców.

– Czy król Prasenadźit prosi cię, panie, o pomoc?

– Nie. Nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Albo może nie przejmuje się nim. Bo widzisz, on jest buddystą. A Budda spędza zazwyczaj porę deszczową w Śrawasti. Potem przybywa do nas na miesiąc lub dwa. Jak chyba wiesz, w mieście Radźagryha znajduje się wiele buddyjskich klasztorów. Uważamy Buddę za bardzo świętego człowieka.

Mimo woli porównywałem Bimbisarę z Dariuszem. Władca indyjski był prawdziwie urzeczony Buddą, podczas gdy Dariusz nie wykazywał zainteresowania Zoroastrem.

– Kto zrobił na tobie większe wrażenie, panie pośle, Gośala czy Mahawira?

Nie zapytałem króla, skąd wie, że poznałem tych dwóch świętych mężów. Uczę się szybko; szczególnie rzeczy ważnych. Szpiegowano mnie od chwili przybycia do Indii.

– Obydwaj zrobili na mnie duże wrażenie – odparłem szczerze. – Poglądy Gośali są dla mnie niezupełnie jasne. Jeżeli nie można poprzez dobre uczynki zmienić swojego losu, dlaczego nie postępować tak podle, jak to tylko możliwe?

– To samo mu powiedziałem. Ale on chyba uważa, że samo dochowanie wierności zasadom wiary jest rzeczą dobrą i że ten, komu uda się to całkowicie, zbliża się do kresu drogi. Twierdzi, że życie ludzkie przypomina staw: jeżeli nie ma dopływu świeżej wody, wyparuje. Odrzuca jednak pogląd, że los może się odmienić dzięki dobrym albo złym uczynkom. O wszystkim decyduje przeznaczenie. Każdy znajdzie się u kresu swojej drogi, kiedy przyjdzie jego czas i ani chwili wcześniej. Uważa, że bogowie i królowie tego świata mają jeszcze daleką drogę. – Bimbisara zasmucił się. Myślę, że rzeczywiście wierzył w to, co mówił. – Obawiam się, że cofnę się w następnym wcieleniu. Różne znaki wskazują, że zostanę Marą, uosobieniem wszelkiego zła tego świata. Modlę się, żeby zostało mi to oszczędzone. Staram się być wierny wszystkim ślubom. Uznaję cztery szlachetne prawdy. Ale przeznaczenie jest przeznaczeniem. Gorzej jest być bogiem niż takim królem jak ja.

Nie mogłem oczywiście nie przyznać mu racji. Lecz sam uważam możliwość zostania bogiem raczej za ponętną i niejasną. Skoro bóg nie może umrzeć ani przestać być bogiem przed końcem cyklu stworzenia, to jak ktokolwiek mógłby zostać bogiem, który już istnieje? Kiedy zadałem braminowi to pytanie, odpowiedź jego pochłonęła pół dnia. Od tego czasu cały ten dzień wypadł mi z pamięci.

– Dziwi mnie, panie, pojęcie czasu u waszych świętych mężów. Mierzą egzystencje na tysiąclecia.

– I więcej – odrzekł Bimbisara. – Jak mówią nam niektórzy bramini, usunięcie skutków naprawdę złego karmana trwać może przez trzydzieści milionów milionów milionów wcieleń pomnożonych przez liczbę ziarnek piasku w korycie rzeki Ganges.

– To bardzo długo.

– To bardzo długo. – Bimbisara był poważny. Nie mogłem się zorientować, czy wierzy w to wszystko, czy nie. Miał skłonność do powtarzania ostatniego zdania rozmówcy, po czym zmieniał temat. – Kto jest obecnie królem Babilonu?

– Dariusz, panie.

– Tego nie wiedziałem. Dawnymi czasy handlowaliśmy z Babilonem. Ale straciliśmy zbyt wiele statków na morzu. Przestało się opłacać.

– Istnieje, panie, droga lądowa.

– Tak, i szczerze pragnę, abyśmy niebawem wydeptali tę drogę. Czy chciałbyś mieć żonę?

Czułem się zbyt zaskoczony, żeby mu odpowiedzieć. Król powtórzył pytanie i dodał:

– Ponieważ mamy nadzieję, że uznasz Radźagryhę za swoją ojczyznę, bylibyśmy radzi, gdybyś poślubił jedną z naszych dam, ja ożenię się z jedną z córek twojego króla, a on poślubi jedną z moich.

– Nie zasługuję na taki zaszczyt, panie – odpowiedziałem – ale sprawiłoby mi to radość.

– Dobrze. Zajmiemy się tym. Czy masz inne żony?

– Nie mam ani jednej, panie.

– To dobrze. Niektórzy bramini mają dziwne poglądy co do liczby żon, jakie można mieć, mimo że nasza religia jest w tych sprawach wyrozumiała. – Bimbisara wstał. Audiencja była skończona.

Kiedy szliśmy na taras wdychając wonne powietrze, miałem przez chwilę niejasne wrażenie, że Radźagryha jest naprawdę moim rodzinnym miastem.

6

Ożeniłem się ostatniego dnia tego samego tygodnia, kiedy złożono ofiarę z konia. Obydwie ceremonie odbyły się późną zimą w tym pięknym, krótkim okresie odpowiadającym wczesnemu latu w Ekbatanie.

W odróżnieniu od mojego małżeństwa ofiary z konia nie można było uznać za pełny sukces. W czasie rocznej wędrówki koniowi udało się ominąć zarówno federację republik, jak i Kosalę. Rozeszły się pogłoski, że w pewnym momencie zdesperowany Warszakara usiłował wpędzić konia na prom, który by go przewiózł przez Ganges do republiki Lićchawich. Ale w ostatniej chwili koń spłoszył się i nigdy nie przekroczył Gangesu.

Ogier trzymał się nieustannie królestwa Magadhy z niemal ludzką przewrotnością, i to przez cały rok swojej wędrówki. Zły był to omen dla Bimbisary. No, ale koń nie został schwytany przez wroga, a to był dobry znak. W końcu roku przyprowadzono go do Radźagryhy, aby w czasie trzydniowej ceremonii dopełnić ofiary.

Ofiara z konia to najdziwniejsze moje przeżycie. Skąd się wywodzi ów rytuał, nie wiadomo. Bramini zgadzają się tylko co do tego, że to obrządek aryjski, ponieważ w tej części świata nie było koni, dopóki nie przybyli z północy jasnoskórzy wojownicy. W innych kwestiach nie ma wśród braminów zgody. Większa część ceremonii prowadzona jest w tak starym języku, że nawet kapłani recytujący święte hymny nie mają pojęcia, co znaczą słowa, które wypowiadają. W tym są podobni do magów, którzy wyznają Kłamstwo. Główni bramini przebywający na dworze wypytywali mnie szczegółowo o te perskie obrzędy ofiarne, które przypominają tutejsze; powiedziałem im, że w Persji konia ofiarowują bogu słońca wyznawcy Kłamstwa. Poza tym wiedziałem równie mało o genezie naszych rytuałów, co oni o swoich.

Dla indyjskiego władcy ofiara z konia to bardzo ważna sprawa. Przede wszystkim jest potwierdzeniem jego panowania. Poza tym jeżeli dzięki koniowi powiększył odziedziczone królestwo, to zostanie uznany za wielkiego króla, czyli maharadżę, tytuł, który pewni ambitni Indusi chcieliby zrównać z tytułem Wielkiego Króla. Argumentowałem taktownie, że maharadża to raczej odpowiednik egipskiego faraona albo króla Babilonu – tytułów, jakie nosił i Dariusz.

Ofiara z konia odbyła się na wielkim placu w obrębie miejskich murów. Na środku wybudowano trzypiętrową złotą wieżę. Przed nią ustawiono trzysta słupów ofiarnych tak, żeby tworzyły kwadrat.

Podczas gdy przywiązywano oszołomionego narkotykami potulnego ogiera do jednego ze słupów ofiarnych, bramini przymocowywali do innych słupów zwierzęta lub ptactwo. Konie, krowy, gęsi, małpy, nawet na pół uduszone żółwie miano ofiarować tego dnia. Grali muzykanci, popisywali się akrobaci i żonglerzy. Miałem wrażenie, że wszyscy mieszkańcy Radźagryhy zgromadzili się na placu.

Stałem wśród dworzan przy drzwiach wieży. W środku rodzina królewska przygotowywała się do ceremonii.

Dokładnie w południe król wyszedł z wieży w towarzystwie pięciu żon. Wszyscy byli ubrani na biało. Na placu panowała absolutna cisza przerywana jedynie piskiem uwiązanych zwierząt i ptactwa oraz niemal ludzkim krztuszeniem się delfinów.

Główny kapłan osobiście prowadził ogiera od słupa do króla. Następnie Bimbisara w towarzystwie żon obszedł zwierzę dokoła. Jedna z żon namaściła koniowi boki, inna założyła mu wieniec na szyję. Opodal grupa braminów odgrywała jakieś przedstawienie, coś w rodzaju fikcyjnego ślubu, wykonując przy tym liczne sprośne gesty. Nie rozumiałem ani słowa.

Nastrój na placu był dziwnie poważny. Tłum indyjski jest zazwyczaj hałaśliwy i wesoły. Myślę, że tego dnia ludzie poddali się jak gdyby magii ceremoniału odprawianego rzadko, nie częściej niż raz za panowania jednego króla, chociaż stara legenda głosi, że pierwszy na ziemi król, który złoży sto takich ofiar, obali boga Indrę i zajmie jego miejsce w niebie.

Nie ma chyba na świecie nic nudniejszego niż nie kończąca się ceremonia prowadzona w niezrozumiałym języku i poświęcona bogu lub bogom, których się nie uznaje.

Ale pod koniec sztuczki odgrywanej przez braminów rzecz zaczęła być interesująca. Zaprowadzono konia z powrotem do słupa, do którego był przywiązany. Główny kapłan nakrył mu łeb płócienną płachtą i powoli udusił zwierzę, które z hukiem runęło na ziemię i jeszcze przez kilka minut wierzgało nogami w agonii. Następnie stara królowa podeszła do zwłok. W tłumie panowała zupełna cisza. Królowa ostrożnie położyła się przy martwym koniu. Główny kapłan nakrył ją i ogiera jedwabną chustą.

Kiedy tak leżeli ukryci przed ludzkim wzrokiem, kapłan powiedział głośno i wyraźnie:

– W niebie jesteście oboje nakryci. Niechaj nasienie płodnego ogiera znajdzie się w jej wnętrzu.

Dopiero po chwili zrozumiałem, co się tam działo. Po ceremoniach w świątyni Isztar w Babilonie myślałem, że już nic nigdy mnie nie zgorszy ani zadziwi. Ale to mną wstrząsnęło. Pod nakryciem z jedwabiu stara królowa miała wsunąć sobie przyrodzenie martwego ogiera.

Dialog rytualny był niejasny i sprośny. Zaczął się od mrożącego krew w żyłach okrzyku starej królowej:

– O matko, matko, matko! Nikt mnie nie weźmie! Biedna szkapa śpi! Mnie, wspaniałe stworzonko obleczone w liście i korę drzewa pampili.

Główny kapłan zawołał:

– Zachęcę twórcę życia. Ty go też musisz zachęcić! Teraz królowa powiedziała do martwego ogiera:

– Chodź. Tryśnij nasieniem głęboko w łono tej, która rozwiera dla ciebie uda. Och, symbolu męskości, uruchom organ, który jest dla kobiet twórcą życia, który wsuwa się i wysuwa szybko w ciemności, tajemny oblubieniec.

Pod chustą coś się ruszało. Nagle stara królowa zawyła:

– O matko, matko, matko, nikt mnie nie bierze!

Potem główny kapłan rozegrał sprośną scenkę z jedną z dam. Wskazał na jej przyrodzenie:

– Ta biedna kurka jest taka podniecona i głodna. Zobaczcie, jak pragnie zostać nakarmiona.

Kobieta wskazała na przyrodzenie kapłana.

– Och, rusza się, jest prawie tak długi jak twój język. Milcz, kapłanie.

Stara królowa nie przestawała wyć:

– O matko, matko, matko, nikt mnie nie bierze!

Główny kapłan wymienił kilka mało zrozumiałych, sprośnych uwag z każdą z królewskich żon. Sam król nie odezwał się ani słowem. W końcu to, co miało się stać, jakoś się stało. Prawdopodobnie udało się starej królowej wcisnąć przyrodzenie ogiera do swojej pochwy. Chustę zdjęto. Królewskie żony zaśpiewały chórem hymn do skrzydlatego niebiańskiego rumaka. Przyniesiono im miednice, umyły sobie twarz i ręce w rytualny sposób i odśpiewały hymn do wody. Potem wszystkie zwierzęta, ptactwo i ryby zostały zarżnięte i zapalono ogniska.

Stara królowa siedziała na krześle obok martwego ogiera i patrzała, jak czterej bramini wprawnie ćwiartowali zwierzę. Główny kapłan osobiście smażył kości. Zaskwierczał szpik i król Bimbisara wdychał unoszącą się zeń parę. W ten sposób oczyścił się z grzechów. Każdy z szesnastu kapłanów usmażył kawałek końskiego mięsa, a kiedy to się skończyło, tłum ryknął jednym wielkim głosem. Bimbisara był teraz władcą świata.

Słyszałem o różnych obrzędach kultu płodności odprawianych w dzikich zakątkach Lidii i Tracji, ale ofiara konia jest chyba najdziwniejszym z nich i według braminów najstarszym. Podobno pierwotnie miała zapewnić królom i ich żonom płodność. Nikt tego jednak nie będzie nigdy wiedział na pewno, ponieważ nikt z żyjących nie rozumie wszystkich hymnów, których bramini nauczyli się na pamięć i które śpiewają od dwóch tysięcy lat. Wiem tylko tyle, że całe to widowisko jest przerażające. Jak gdyby nagle powróciło się do pradziejów.

Tańce i uczta trwały całą noc. O wschodzie słońca rodzina królewska wycofała się do złotej wieży. Podobnie jak większość uczestników ceremonii przespałem się pod gołym niebem.

Następnego dnia powiedziano mi, że mam poślubić córkę księcia Adźataśatru. Nie przestawano mnie zapewniać, że to dla mnie wielki honor. Jako przedstawiciel Wielkiego Króla, uznany zostałem za członka stanu rycerskiego. Nie będąc Wielkim Królem, nie mogłem poślubić córki króla Bimbisary, lecz byłem wystarczająco wysoko postawiony, by pojąć za żonę jedną z dwudziestu trzech córek Adźataśatru.

Z początku obawiałem się, że zostanie zastosowane jakieś stare prawo wedyjskie, które zmusi mnie do kupna żony od jej rodziny. Ale okazało się, że stare prawo wedyjskie przewiduje rzecz wręcz odwrotną. Zapłacono mi, i to bardzo hojnie za to, że zgodziłem się ożenić z dwunastoletnią Ambaliką, która, jak się przekonałem, nie była jeszcze dojrzałą kobietą, wbrew temu, co mówił jej kochający ojciec. Indusi uważają to za bardzo ważny szczegół i nie bez racji, bo kobiety cieszące się tak dużą swobodą z chwilą osiągnięcia dojrzałości małe zaiste mają szansę na zachowanie dziewictwa w tym klimacie i na tym dworze.

Mimo że wstępne negocjacje prowadzone były bardzo formalnie przez reprezentującego rodzinę królewską Warszakarę i Karakę, który reprezentował mnie, ostateczne porozumienie zawarte zostało w sposób wielce przyjazny, a nawet rzec można czarujący, bezpośrednio pomiędzy Adźataśatru i mną. Odbyło się to w Kasynie na Pięciu Wzgórzach, największym z licznych domów gry stolicy.

Indusi pasjonują się hazardem. Są bardzo lekkomyślnymi graczami. W jednej grze w kości potrafią stracić fortunę, nie mówiąc już o grze w odgadywanie numerów. Za czasów Bimbisary kasyna gry znajdowały się pod ścisłym nadzorem państwowym. Pięć procent z każdej stawki szło na utrzymanie budynku. Ponieważ nie pozwalało się graczom na przynoszenie własnych kości, państwo ciągnęło niezły zysk z ich wypożyczania. Dom gry nigdy dużo nie przegrywał – czyżby kości były spreparowane? gra sfałszowana? a może rachunek prawdopodobieństwa sprzyja domowi gry? – dochody króla były tak olbrzymie, że ich wysokość stanowiła jedną z najlepiej strzeżonych tajemnic Magadhy. Podczas pełnienia mojej misji nie zdołałem dowiedzieć się prawdy.

Mimo że król Bimbisara osobiście nie cierpiał hazardu i starał się zniechęcić do niego członków dworu, następca tronu był stałym bywalcem Kasyna na Pięciu Wzgórzach, najelegantszego z domów gry stolicy. Fama głosiła, że sam Adźataśatru jest jego właścicielem i że bezczelnie oszukuje rząd pozbawiając go części udziału w dochodach.

Mój przyszły teść był zaledwie o kilka lat starszy ode mnie. Polubiliśmy się od razu, bo jeżeli chciał być ujmujący, nie było milszego odeń człowieka. Tego wieczora w Kasynie na Pięciu Wzgórzach Adźataśatru promieniował wdziękiem; pomalował sobie nawet różem sutki, co czyni się tu jedynie na specjalne okazje.

Ramię w ramię weszliśmy do głównej sali, długiej i wąskiej, z ustawionymi pod obu ścianami stołami do gry. W głębi za kurtyną znajdowała się alkowa z łożami obitymi chińską tkaniną. Tutaj książę odpoczywał, nie obserwowany przez nikogo, ale obserwujący przez liczne otwory wycięte w zakurzonej kurtynie wszystko, co działo się na sali.

Spostrzegłem, że kiedy zarządca prowadził nas do alkowy, żaden z graczy nie patrzał na księcia.

– Zauważ – Adźataśatru szepnął mi do ucha, roztaczając silny zapach perfum – jestem niewidzialny.

Zrozumiałem, że zauważenie księcia, gdy odpoczywa wśród zwykłych ludzi, uważa się za nietakt. Później dowiedziałem się, że było to gorsze niż nietakt: patrzenie na księcia, kiedy się zabawiał, groziło po prostu śmiercią.

Zajęliśmy miejsca na łożach, zaciągnięto kurtynę. Po chwili młode dziewczęta przyniosły nam mocne wina w srebrnych dzbanach. Jedna z nich nie była jeszcze nawet podlotkiem, co podnieciło księcia. Rozmawiając ze mną pieścił ją w taki sposób, w jaki mag głaszcze psa rozmawiając przy tym z namaszczeniem o sposobach przyrządzania haomy albo o stworzeniu świata.

– Przyniesiesz nam radość i szczęście. – Książę uśmiechnął się do mnie. W odróżnieniu od ministra utrzymywał swoje zęby w czystości za pomocą czegoś w rodzaju żywicy, która usuwa wszelkie resztki jedzenia. Siedziałem dość blisko, by zauważyć, że całe ciało ma ogolone albo potraktowane jakimś środkiem usuwającym włosy. Gdyby nie jego muskularne ramiona i potężne dłonie, mógłbym sobie wyobrazić, że siedzę obok przyszłej teściowej.

– Wyświadczyłeś mi zaszczyt większy od góry złota i srebra. Mój pan, Wielki Król, będzie zadowolony.

– Musimy go zaprosić do Magadhy. Oczywiście nie na ślub – dodał szybko. Zawsze zdawałem sobie sprawę, że tajny wywiad Radźagryhy mniej więcej rozumie intencje Persji. Uważam jednak, że sami byliśmy bardzo subtelni w metodach szpiegowania. Pięciu ludzi, którym powierzyłem ocenę sił wojskowych Magadhy, nigdy nie robiło żadnych notatek. Każdy z nich miał zapamiętać sobie te same fakty. Zakładałem, że przynajmniej jeden z nich powróci żywy do Suzy.

Jeżeli chodziło o szlaki handlowe, warsztaty i surowce, to działaliśmy całkiem otwarcie i już wkrótce mieliśmy dokładne dane o ogromnym bogactwie tego kraju. Większa część dochodów królewskich pochodziła z podatków nakładanych na karawany przechodzące przez Magadhę; specjalnie dochodowy był słynny szlak z południowego wschodu na północny zachód – termin droga po prostu nie nadaje się do warunków indyjskich.

Państwo miało monopol na wyrób tkanin i broni. Zarządca tkalni przez trzy dni pokazywał mi warsztaty, w których kobiety przędły i tkały od świtu do nocy. Królowie Magadhy czerpią główne zyski z eksportu gremplowanej bawełny. Chociaż nie zaprowadzono mnie do arsenałów, członkowie mojej świty odkryli kilka tajemnic. Jakkolwiek zaskoczyła ich słaba wydajność pracy przy obróbce żelaza, to wielkie wrażenie zrobiła na nich sprawność, z jaką montowano broń i różne narzędzia rolnicze.

Jedna grupa robotników jest odpowiedzialna za obróbkę, powiedzmy, drewnianej części motyki. Inna wlewa przez ten czas płynny metal do formy, by sporządzić część metalową. Trzecia montuje te dwie części, a czwarta odpowiada za ładowanie gotowych przedmiotów na wozy. Szybkość, z jaką wykonuje się tu i następnie wysyła mnóstwo motyk, budzi podziw.

Niestety, nigdy nie potrafiłem nikogo w Suzie zainteresować tymi sprawami. Przede wszystkim dlatego, że perska szlachta gardzi handlem. Poza tym będąc członkiem dworu nie znałem nikogo, kto chciałby się zająć produkcją czegokolwiek na większą skalę.

– Zobaczysz, moja córka to istny skarb. Będzie ci tak oddana jak Sita Ramie. – Było to konwencjonalne zdanie.

– Wystarczy mi fakt, że jest twoją córką.

– Jest mi najbliższa ze wszystkich dzieci. – W jego błyszczących, przemywanych specjalnym płynem oczach zabłysły łzy. W rzeczywistości, jak powiedziała mi później Ambalika, ojciec nie troszczył się nawet o to, żeby znać imiona swoich córek. Interesował się wyłącznie synami.

– Zawsze się go bałam – rzekła mi. – Wszystkie się go bałyśmy. Nigdy się do mnie nie odzywał, aż do dnia, w którym mnie zawiadomił, że mam poślubić perskiego pana. Kiedy spytałam go, gdzie leży Persja i co to za kraj, odpowiedział, że to nie moja sprawa.

– Zechcesz zapewne poznać dziadka mojego drogiego dziecka, księcia Dźetę. Jest spokrewniony z moim drogim wujem, królem Kosali. Stanowimy piękną, szczęśliwą rodzinę, którą dzieli wyłącznie, jak to wciąż powtarzam, rzeka Ganges. Oraz – dodał, a na jego gładkiej twarzy pojawił się grymas – federacja republik. Och, mój drogi, potrzebna nam jest twoja mądra rada. – Jego potężna ręka spoczęła przez chwilę na mojej dłoni. Poczułem bijący z jego palców żar. Palmowe wino, które popijaliśmy, rozgrzewa ciało i przytłumia zmysły. – Jesteśmy silniejsi. Oni zaś sprytniejsi. Organizują zamieszki na granicy. Przenikają do zakonów. Klasztory buddyjskie i klasztory dźinistów pełne są republikańskich agentów. Ale ponieważ mój ojciec, oby wiecznie żył, jest wyznawcą Buddy, nic nie możemy zrobić. Co gorsza w ostatnim roku agenci republikańscy przeniknęli do cechów. Opanowali radę garncarzy tu, w samej stolicy. Mają dwóch członków w radzie cechu tkaczy. A najgorsze, starszy cechu szewców jest otwarcie republikaninem. Niszczą nas powoli od środka i… och, mój drogi przyjacielu, powiedz, co robić?

– Oczyśćcie cechy, książę, usuńcie republikanów.

– Najdroższy, nie znasz naszego małego świata. Nasze cechy są niemal tak stare i uświęcone jak monarchia. Co do ich oczyszczania… Cóż, ja najchętniej bym je zniszczył. Mój ojciec także, chociaż oczywiście potajemnie. Niestety, one są zbyt potężne. Za bogate. Pożyczają pieniądze na niesłychanie wysoki procent. Utrzymują własną milicję…

– To niebezpieczne, książę. Tylko władca powinien mieć prawo posiadania oddziałów zbrojnych. – Odkrycie, że cechy Magadhy nie tylko opanowały handlowe życie kraju, lecz także że pracownicy poszczególnych dziedzin produkcji zamieszkują te same dzielnice miasta, tworząc coś na kształt małych państewek, było dla mnie wstrząsem; każdy cech miał swoje sądy, fundusze, wojsko.

– Panujemy nad cechami, ale tylko do pewnych granic. W czasie wojny oddziały cechowe automatycznie stają się częścią królewskiej armii. Kiedy nie ma wojny…

– Są one praktycznie niezależne?

– Tak. Mamy z nich także trochę pożytku. Żaden król, żadna tajna służba nie potrafią utrzymać w ryzach tak licznej ludności jak nasza. Robią to za nas cechy. A w kwestii ustalania cen cechy zwykle wiedzą lepiej od nas, jaka jest sytuacja na rynku.

– Nie rozumiem, jak panujecie nad nimi. Gdybym na przykład był starszym cechu szewców, próbowałbym dostać jak najwięcej za każdą parę butów. Podwoiłbym cenę, a ludzie i tak musieliby kupować to, co oferuję, ponieważ tylko mój cech ma pozwolenie na wyrób i sprzedaż obuwia.

Książę uśmiechnął się, raczej słodko. Zaczynał reagować na dużą ilość wypitego wina.

– Przede wszystkim to my jesteśmy panami życia i śmierci. Rzadko wykorzystujemy swoją potęgę wobec cechów, ale mamy ją i one o tym wiedzą. W gruncie rzeczy nasza potęga opiera się na tym, że mamy w ręku wszystkie surowce. Kupujemy je tanio i sprzedajemy z niewielkim tylko zyskiem. Na przykład, krowy zarzyna się tylko w jednej porze roku. Kupujemy całą skórę i umieszczamy ją w składach. Kiedy braknie jej na rynku, sprzedajemy ją cechom po przystępnej cenie. Gdyby zachciało im się sprzedawać buty po nierozsądnej cenie, zatrzymalibyśmy skóry do chwili, kiedy staliby się rozsądniejsi.

Nigdzie na świecie nie zetknąłem się z tak subtelnie i inteligentnie zrównoważonym systemem monarchicznym, systemem uzyskującym od ludności najwyższe dochody przy stosowaniu najmniejszego przymusu.

– Czy wypowiecie wojnę federacji republik? – Byłem wystarczająco wstawiony, by zadać księciu pytanie w nadziei na odpowiedź, na którą nerwowo czekały całe Indie.

Adźataśatru rozłożył ręce. Czubki palców pomalowane miał na czerwono.

– Wojna jest zawsze ostatnią rzeczą, której się chwytamy. Gdyby ofiara z konia przebiegła inaczej, mielibyśmy przynajmniej znak z niebios, że nadszedł dla nas czas walki o przetrwanie. Ale teraz… doprawdy nie wiem, mój drogi.

Książę zaczął pieścić nagą dziewięcio- może dziesięcioletnią dziewczynkę, która leżała mu na kolanach. Miała wielkie bystre oczy. Sądzę, że była agentką tajnej służby. W królestwie Magadhy rekrutuje się agentów za młodu, zwykle spośród bezdomnych sierot.

Jeżeli ta dziewczynka rzeczywiście była agentką, to niczego nie dowiedziała się tej nocy. Książę zachował jak zwykle dyskrecję. Chociaż widziałem go wielokrotnie pijanego do nieprzytomności, nigdy nie słyszałem, żeby powiedział coś, co nie było przeznaczone dla uszu całego świata. Wino nastrajało go ckliwie, stawał się przymilny, trochę niepewny. Mówił do wszystkich „mój drogi” z iście grecką swadą. Ściskał moją dłoń swoją gorącą ręką, jego ramię otaczało mnie w czułym uścisku. Tej nocy głaskał mnie, obejmował, nazywał „drogim” i przyjął niemal do rodziny królewskiej rządzącej Magadhą, oddzielonej od kuzynów z Kosali Gangesem… i niecną federacją republik. Tej nocy w Kasynie na Pięciu Wzgórzach doszedłem do wniosku, że decyzja rozpoczęcia wojny została już podjęta.

– Żaden wojownik nigdy nie dorównał mojemu ojcu. Nawet twój Cyrus Wielki. Wierz mi, że Bimbisara był największym z królów na długo przed ofiarą z konia. Przecież to on podbił kraj Angów, co dało nam port Ćampa panujący nad ruchem statków żeglujących w dół Gangesu aż do morza, przez które płynie się do Chin. Wino skłoniło Adźataśatru do płaczu. – O tak, to właśnie Bimbisara stworzył państwo, które jest obecnie najpotężniejsze na świecie. To on zbudował tysiące tysięcy dróg, tysiące tysięcy grobli na bagnach. To on…

Przestałem go słuchać. Kiedy Indusi zaczynają przytaczać cyfry, nigdy nie wiedzą, kiedy się zatrzymać. To prawda, że Bimbisara kazał wytyczyć liczne szlaki, które w czasie monsunu przemieniają się w grzęzawiska, ale nigdy nie potrafił utrzymać w jakim takim stanie wielkiego szlaku karawan z Ćampy do Takszaśili. Ciekawe, że w Indiach nie ma w ogóle mostów. Tłumaczą to tym, że zbyt często zdarzają się tu powodzie, lecz moim zdaniem oni po prostu nie umieją zbudować nawet mostu ze związanych ze sobą tratw. Jednym z najpotężniejszych cechów w królestwie Magadhy jest więc cech przewoźników, a jak mawiają Indusi, żaden cech jeszcze się sam nie rozwiązał.

Później, kiedy książę zasnął, przyłączyliśmy się z Karaką do gry w kości. Ja przerwałem, kiedy tylko zacząłem przegrywać. Karaką natomiast nie mógł się na to zdobyć. Po pewnym czasie kazałem mu opuścić salę. Dopiero wtedy zrozumiałem, do jakiego stopnia hazard potrafi opanować człowieka. Hazard jest silny jak haoma albo jak pociąg płciowy. Haoma i pociąg płciowy z czasem jednak słabną, a namiętność do hazardu pozostaje.

Muszę przyznać, że podziwiałem zręczność Bimbisary, który potrafił ciągnąć wielkie zyski z ludzkiej słabości w tak bezbolesny sposób. Przez pewien czas próbowaliśmy prowadzić w Suzie dom gry. Persowie nie lubią hazardu – może dlatego że nie są handlarzami? Więc tylko Grecy przychodzili do kasyna. A ponieważ Grecy przegrywali więcej pieniędzy, niż ich mieli, trzeba było ów dom gry zlikwidować.

7

Kiedy tylko dochodzę do wniosku, że wszyscy ludzie są do siebie podobni, natychmiast natrafiam na zasadnicze różnice pomiędzy narodami. Indusi lubią hazard, Persowie nie. Wedyjscy bogowie Indii w Persji są demonami Zoroastra. Dlaczego jedni ludzie wierzą, że kosmos jest jednolity, a inni uważają, że składa się z wielu elementów? Albo z wielu elementów stanowiących całość? Albo z niczego? Kto lub co stworzyło kosmos? Czy on w ogóle istnieje? Czy ja istniałem, zanim postawiłem to pytanie Demokrytowi? Czy istnieję w tej chwili? Czy istniałem w innej postaci, zanim się urodziłem? Czy odrodzę się w innej postaci? A gdyby nie było na ziemi nikogo, kto mógłby patrzeć, jak słońce rzuca wydłużające się cienie, czy wtedy istniałby czas?

Książę Dźeta z jeszcze większą przyjemnością niż ja oddawał się rozważaniu spraw, które nazywał pierwotnymi. Przybył z Kosali do Magadhy, żeby wziąć udział w uroczystości zaślubin swojej wnuczki. Zaraz po naszym pierwszym spotkaniu zaprosił mnie do swojego podmiejskiego domu nieco na północ od Radźagryhy. Miałem przybyć w samo południe. Powiedział mi, żebym się nie przejmował upałem. O tej porze roku wizyty składa się zazwyczaj popołudniem. Ale książę powiedział:

– Będzie ci tak chłodno w południe jak w krainie śniegu. – Wyrażenie to pochodziło z czasów pierwszych Arjów. Sądzę, że mniej niż tuzin osób na dworze Magadhy zetknęło się kiedykolwiek ze śniegiem.

Pojechaliśmy wraz z Karaką osłoniętym wozem. Karaka właśnie wrócił z południa, gdzie oglądał kopalnie rudy żelaznej. Ich rozmiary zrobiły na nim duże wrażenie. Ponieważ woźnica naszego zaprzęgu z wołów był szpiegiem i znał perski, porozumiewaliśmy się ze sobą umownym językiem. Nie mogliśmy wiedzieć, kto zna perski, a kto nie. Wszyscy mówiący po persku pochodzili z północno-zachodniego obszaru pomiędzy Gandharą i doliną Indusu. Tamtejsi mężczyźni są wyżsi i jaśniejsi od ludzi z Magadhy. Mają równie wielkie jak my trudności z rozumieniem miejscowego dialektu. Na moją cześć Warszakara sprowadził kilkudziesięciu takich ludzi i to oni nas szpiegowali.

Posiadłość księcia Dżety otaczał mur z niewypalanych cegieł, z jedną tylko drewnianą bramą od strony głównej drogi. Ponieważ ani mur, ani brama nie były szczególnie okazałe, mogliśmy sobie wyobrazić, że składamy wizytę na przykład starszym cechu młynarzy. Ale kiedy znaleźliśmy się w środku, nawet Karaka, który tak nie lubił Arjów, był olśniony.

Na końcu długiej alei kwitnących drzew znajdował się wytworny pawilon o wysokich łukowych oknach zacienionych osłonami z jasnoniebieskiego jedwabistego materiału, będącego w istocie nową odmianą bawełnianej tkaniny.

Zapach kwiatów i traw zmieniał się w zależności od części ogrodu. Teren pomiędzy Gangesem i Radźagryhą jest zupełnie płaski, książę Dźeta kazał więc usypać liczne wzgórza i miniaturowe pagórki dla przerwania monotonii krajobrazu. Na sztucznych pagórkach zasadzono kwiaty i niskie drzewa, a miniaturowe góry miały imitować szare Himalaje. Efekt był wyjątkowo piękny.

We wnętrzu pawilonu panował półmrok i zgodnie z obietnicą chłód, gdyż co pewien czas strumienie wody chłodziły powietrze i zraszały zielone krzewy przed jego oknami. Z czasem jeden z członków mojej świty odkrył zasadę, na której oparty był ten hydrauliczny system, i zainstalował go w ogrodach nowego pałacu w Babilonie. Ale podobnie jak wszystkie innowacje w tym mieście wkrótce go zarzucono. W Babilonie wszystko, co jest późniejsze od unowocześnień wprowadzonych przez Nabuchodonozora, uważa się niemal za świętokradztwo. Babilończycy są chyba największymi konserwatystami świata.

Książę Dźeta nie był ani stary, ani młody; miał skórę jaśniejszą od przeciętnego mieszkańca Magadhy i nad oczami grubą fałdę charakterystyczną dla himalajskich górali i mieszkańców Państwa Środka. Jak na indyjskiego szlachcica i jak na upalną porę wątły ten człowiek poruszał się zadziwiająco szybko – nie ulega wątpliwości, że przyczyniał się do tego chłód utrzymywany w pawilonie przez bieżącą wodę, cień drzew i obracające się w iście magiczny sposób wachlarze.

Książę powitał nas ceremonialnie. Potem oświadczył, że bardzo się cieszy, iż poślubiam jego wnuczkę, która zgodnie z powszechną opinią jest zwinna jak gazela, płodna jak świeża sałata i tak dalej. Byłem zadowolony, iż przynajmniej nie udaje, że ją zna.

Po wymianie grzeczności podano nam lekki, smaczny posiłek.

– Nie jadam mięsa – powiedział książę – ale ty, panie, możesz je oczywiście dostać, jeżeli masz ochotę…

– Nie. – Ulżyło mi. W upalne letnie dni kombinacja mięsa i topionego masła bawolego działała na mnie tak ogłupiająco, że stawałem się tępy jak przekarmiony bramin. Spytałem swego gospodarza, czy nie jada mięsa ze względów religijnych.

Książę Dźeta machnął ręką, jak gdyby wyrażając pogardę wobec samego siebie.

– Chciałbym być naprawdę oświecony. Lecz nie jestem. Przestrzegam ślubów na tyle, na ile potrafię, ale potrafię niewiele. Daleko mi do nirwany.

– Być może – powiedziałem – Mądry Pan uzna twoje intencje za czyny i pozwoli ci przekroczyć most zbawienia prowadzący do raju. – Sam nie rozumiem, dlaczego pozwoliłem sobie na nietakt, jakim jest mówienie o religii w domu człowieka tak bliskiego Buddzie. Uczono mnie wprawdzie, że nasza religia jest jedyną prawdziwą wśród istniejących na świecie i że należy ją szerzyć wśród wszystkich ludzi niezależnie od tego, czy im lub ich demonom to się podoba, lecz byłem przecież także dworzaninem, a co ważniejsze, posłem, Dariusz przykazał mi bardzo stanowczo, żebym nie atakował obcych bogów i nie narzucał cudzoziemcom wiary w Mądrego Pana.

Książę Dźeta postanowił pobłażliwie odnieść się do mego braku ogłady.

– Byłoby wielką łaską ze strony twojego Mądrego Pana, gdyby zechciał mnie, niegodnemu, pomóc w przekroczeniu mostu do… raju. – Pojęcie raju, jako Przybytku Przodków, jest niezupełnie zrozumiałe dla Indoarjów, a już całkiem nie uznawane zwłaszcza przez tych, którzy zastąpili swoich wedyjskich bogów przez ideę długiego łańcucha śmierci i ponownych narodzin, dla człowieka kończącego się albo osobistym oświeceniem, albo dlatego, że dany cykl wcieleń zakończył się i rozpoczyna się inny.

Nie kontynuowałem rozmowy o Mądrym Panu. Niestety, książę Dźeta postanowił zrobić to samo. Zaczął mówił o Buddzie.

– Spotkasz go, kiedy odwiedzisz nas w Kosali. Byłbym niepocieszony, gdybyś pozbawił nas, jakże to powiedzieć, twojej promiennej obecności w Śrawasti, i to nie tylko jako wysłannika Wielkiego Króla, lecz co ważniejsze, jako wnuka Zoroastra. – Jak wszyscy Indusi książę Dźeta doskonale umiał wić kwieciste wianki ze słów. Jak wszyscy perscy dworzanie ja też to umiałem. Ale po posiłku pozwoliliśmy kwiatom zwiędnąć i przystąpiliśmy do omawiania spraw bieżących.

– Przejdźmy się – powiedział książę, biorąc mnie pod rękę. Zaprowadził mnie do sztucznego jeziora, które zostało tak pięknie obsadzone trzcinami i kwiatami lotosu, że można się było łatwo pomylić i uznać je za bardzo udane dzieło przyrody. Dzięki jakiemuś złudzeniu perspektywicznemu jezioro wydawało się bardzo szerokie, głębokie i ciągnące się aż po łańcuch gór.

Kiedy dotarliśmy do brzegu, książę Dźeta zdjął wierzchnie odzienie.

– Czy umiesz pływać? – zapytał.

– Jest to jedna z pierwszych nauk, jakie pobieramy – odparłem.

Tak naprawdę to nigdy nie nauczyłem się dobrze pływać. Ale bez trudu nadążałem za księciem, który płynął w pięknym stylu przez płytkie jezioro ku łańcuchowi miniaturowych gór. Kolorowe ryby przemykały się pomiędzy naszymi nogami, a od brzegu obserwowały nas różowe flamingi. Tego dnia miejsce to przypominało raj.

Gdy byliśmy o kilka stóp od sztucznej skały, książę Dźeta powiedział:

– Teraz zatkaj sobie nos i daj nura pod ten pagórek. – Sam zniknął pod wodą niczym polująca na rybę mewa.

Ponieważ nie umiałem nurkować, ostrożnie zanurzyłem głowę i zacząłem machać nogami. Byłem pewny, że się utopię. Kiedy jednak po raz pierwszy w życiu otworzyłem pod wodą oczy, ujrzałem zachwycająco kolorowe ryby, chwiejące się paprocie i pędy lotosów pnące się na powierzchnię. Gdy już zabrakło mi niemal całkowicie tchu, spostrzegłem otwór prowadzący do jaskini. Jednym rzutem nóg dostałem się do środka, odbiłem się w górę i wychynąłem na powierzchnię.

Książę Dźeta pomógł mi wyjść z wody. Na pięknym białym piasku umieszczono łoża, stoły i krzesła. Tyle że piasek nie był biały, lecz robił wrażenie niebieskiego. Wszystko w pieczarze błyszczało jasnoniebieskim światłem, zupełnie jak gdyby pod wodą płonął ogień. Ten naturalny efekt był rezultatem kilku małych otworów w skale na poziomie jeziora. Światło i powietrze przedostawały się do pieczary, ale nikt nie mógł do niej zajrzeć.

– Ani podsłuchiwać – powiedział mój gospodarz, wyciągając się na łożu. – Jest to jedyne miejsce w Królestwie Magadhy, gdzie Warszakara nie może nas usłyszeć.

– To ty, książę, zbudowałeś tę pieczarę?

– Tak, podobnie jak te góry. I jezioro. I park. Byłem wtedy oczywiście młody i jeszcze nie złożyłem ślubów. Ceniłem sobie nade wszystko wszelkie przyjemności tego świata, a takie podejście do życia staje się źródłem bólu, nieprawdaż?

– W życiu bywa więcej radości niż bólu. Spójrz na swoje wspaniałe dzieło…

– … za które będę musiał zapłacić, kiedy w następnym wcieleniu okażę się bezpańskim kundlem. – Książę mówił to tak pogodnym tonem, że trudno się było zorientować, czy mówi na serio, czy żartuje, co zawsze charakteryzuje najlepsze maniery.

Potrafił jednakże być także bezpośredni.

– Rozumiem, że zawarłeś traktat z moim kuzynem Bimbisarą?

– Tak, zawieramy umowę. Żelazo dla Persji, złoto dla Magadhy. Nie ustaliliśmy jeszcze ceny. Zapewne będę musiał powrócić do Suzy, zanim zdołam przekazać ostateczną decyzję Wielkiego Króla.

– Rozumiem. Kiedy będziesz w Kosali?

– Nie mam pojęcia.

– Przyjechałem tu nie tylko po to, by wziąć udział w twoim ślubie z moją wnuczką, lecz również żeby zaprosić cię w imieniu króla Prasenadźita do odwiedzenia jego dworu w możliwie najbliższym czasie.

Po dyplomatycznej pauzie zareagowałem na pośpiech mojego gospodarza, pytając:

– Więc myślisz, że będzie wojna?

– Tak. Wkrótce. Wojska już podążają w stronę rzeki.

– Ażeby wkroczyć do federacji republik?

– Tak… – Oczy księcia robiły wrażenie błękitnych jak jego sztuczne jezioro. W normalnym świetle miały kolor, który nazwałem himalajską szarością, jaki widuje się tylko u mieszkańców tego tak wysoko położonego regionu świata.

– Jak zachowa się Kosala?

– Jak zachowa się Persja?

Nie byłem przygotowany na szczerość, która przewyższała nawet moją.

– Z Takszaśili do Magadhy jest tysiąc mil.

– Słyszeliśmy, że wojska Wielkiego Króla potrafią się szybko posuwać naprzód.

– Wobec tego wiesz zapewne również, książę, że armia Wielkiego Króla na zachodzie zajmuje się Grekami… – Nie uznałem za konieczne tłumaczyć greckiej sytuacji człowiekowi tak cywilizowanemu jak książę Dźeta. Gdyby ta wiedza była mu potrzebna, zdobyłby ją; okazało się później, że nic nie wiedział o Europie. – Inne oddziały pilnują północnej granicy broniąc jej przed tamtejszymi plemionami.

– Naszymi kuzynami. – Książę Dźeta się uśmiechnął.

– Sprzed trzydziestu czy czterdziestu pokoleń. Ale niezależnie od tych starych koligacji są to obecnie nasi wspólni wrogowie.

– Tak, oczywiście. Lecz Wielki Król z pewnością trzyma wojska w swojej satrapii nad Indusem.

– Tak, tylko dla obrony. Nie posłałby ich do Magadhy.

– Jesteś tego pewny?

– Wielki Król sprawuje władzę w dolinie Indusu ledwie od jednego pokolenia. Bez perskiego garnizonu…

– Rozumiem – westchnął książę. – Miałem nadzieję… – Zrobił gest ręką, delikatny i tajemniczy zarazem. Jeszcze nie nauczyłem się mowy rąk, jak nazywają to Indusi. Najsubtelniejsze kwestie wyrażane są często nie słowami, ale gestami. Ten sposób porozumiewania wywodzi się z tradycji przedhistorycznych tańców.- Czy twoim zdaniem mój zięć jest sympatyczny?

– O tak. Bardzo wytworny i… sentymentalny.

– Sentymentalny na pewno. Kiedy mu zdechł ulubiony ptak, płakał przez cały tydzień.

– Minister natomiast nie płacze! – Pomyślałem sobie, że teraz sprawdzę, czy tajna służba Magadhy przeniknęła do groty księcia Dżety.

– Nie. To twardy człowiek. Marzy mu się aneksja Benaresu. Upadek Kosali.

– A może to nie tylko marzenie?

– Prasenadźit to święty człowiek. Nie dba o doczesny żywot. To arhat. Więc jest bliski oświecenia, unicestwienia osobowości.- I może dlatego jego królestwo jest tak bliskie rozpadu, jeżeli nie oświecenia.

Książę Dźeta wzruszył ramionami.

– Nie ma powodu, żeby królestwa były inne niż ludzie. Rodzą się. Rozwijają. Umierają.

– Czemu więc martwi cię, że Kosala przypomina ciało człowieka martwego od trzech miesięcy?

– Oj, martwi mnie to, martwi. Z powodu sanghi. Sangha to nazwa zakonu lub gminy buddystów. Sam wyraz i jego znaczenie są o stulecia, a może nawet tysiąclecia, starsze od buddyzmu. W republikach sangha oznacza zgromadzenia naczelników wszystkich rodzin. W niektórych republikach członkowie zgromadzenia otrzymują tytuł radży, czyli króla, co stanowi zręczne obejście głównej zasady monarchii: bo tam, gdzie każdy staje się królem, nikt nim nie będzie. W owych czasach żadną republiką nie rządził jeden człowiek.

Ponieważ sam Budda był synem członka zgromadzenia republiki Śakjów, często mówi się o nim jako o królewskim synu. Ale jego ojciec był po prostu jednym z wielu naczelników rodów, którzy zbierali się, by radzić nad sprawami republiki Podczas gdy republikańska sangha rządzi głosami większości jej członków, to decyzje sanghi buddystów muszą być podejmowane jednogłośnie. Po śmierci Buddy zasada ta stała się powodem licznych kłopotów dla jego zakonu.

– Czy boisz się króla Bimbisary?

– Nie. To nasz przyjaciel.

– A Warszakary?

Umyślnie, a może przypadkowo, książę Dźeta wyrysował na miękkim, białym – nie, błękitnym – piasku gwiazdę.

– To typowy królewski minister. Dla niego zakon, każdy zakon, jest niebezpieczny.

– Republikański?

– Właśnie. A ponieważ Bimbisara jest stary, a Warszakara młody, należy spodziewać się najgorszego. – Książę roześmiał się. – Widzisz, że niedobry ze mnie buddysta. Muszę się zajmować polityką, a powinienem spełniać śluby.

– Jakich ślubów n i e spełniłeś? – Brałem wówczas wszystko bardzo dosłownie. A poza tym te niezliczone religie wyznawane w Indiach wciąż mi się mieszały. Indusi akceptują wszystko, czyli w gruncie rzeczy nic. Ilekroć zapalałem święty ogień w zacienionym miejscu, obserwowało mnie kilku ciekawych braminów. Byli zawsze grzeczni i zadawali właściwe pytania. Ale nigdy nie zjawiali się po raz drugi. Nie mam pojęcia, co robiłby mój dziadek, żeby ich nawrócić.

– Jestem człowiekiem zbyt przywiązanym do świata – powiedział książę Dźeta. Rzucił kamyk w połyskliwy błękit jeziora. Po chwili przypłynęło do nas stado dużych ryb przypominających morświny. Ale kiedy wynurzyły się na powierzchnię, okazało się, że to młode dziewczyny Każda trzymała instrument muzyczny owinięty w wodoszczelną skórę.

– Pomyślałem sobie, że trochę muzyki sprawi ci przyjemność. Zaprojektowałem te góry i tę grotę tak, żeby muzyka brzmiała jak najlepiej. Nie jestem biegły we wszystkich sześćdziesięciu czterech naukach pomocniczych, ale znam się na muzyce, którą uważam za najbliższą… – Słusznie zrezygnował z porównania do czegoś tego, co uważał za nieporównywalne z czymkolwiek innym.

Muszę przyznać, że koncert sprawił mi mniejszą przyjemność niż to siedzenie wśród chybotliwego błękitnego światła wody, dzięki któremu wszystko dokoła wydawało się eteryczne jak świat po wypiciu haomy.

Zastanawiam się teraz, czy wszystko to było zaplanowane. Wiem tylko, że wiele z tego, co książę Dźeta opowiedział o Buddzie, pozostało mi w pamięci. Czy możliwe, że błękitne światło i muzyka wywołały takie wizje, jakie daje święta haoma, a nawet diabelska soma? Odpowiedź znać może tylko książę Dźeta, lecz on od dawna zamienił ciało, które zamieszkiwał, kiedy siedział obok mnie, na inne. Ale jakie? Miejmy nadzieję, że wcielił się chociażby w jakieś pomniejsze indyjskie bóstwo z jedną zaledwie parą rąk i że osiągnął niemal pełnię szczęścia przed ostateczną nicością.

Podczas koncertu książę Dźeta opowiadał mi o czterech szlachetnych prawdach Buddy.

– Pierwsza prawda głosi, że całe życie to cierpienie. Jeżeli pragnienia twoje nie są spełnione, cierpisz. Życie ludzkie jest jak ogień płonący pomiędzy pragnieniem i spełnieniem. Czy zgadzasz się?

– Tak, książę. – Zawsze mówię „tak”, gdy chcę się dowiedzieć więcej. Człowiek dociekliwy, taki jak Protagoras czy Sokrates, próbowałby dojść do tego, czym jest cierpienie, które towarzyszy pragnieniu i które towarzyszy spełnieniu. Jeżeli człowiek rozszczepiający włos na czworo ma wystarczająco ostry nóż, może posiekać na nice samo życie. Uważam to za stratę czasu. W błękitnej grocie pod sztuczną górą gotów byłem przyjąć, chociażby na chwilę, pogląd, że istnienie to płonący ogień.

– Rozkoszujemy się naszymi pięcioma zmysłami. Staramy się unikać bólu, cierpienia. Jak to robimy? Poprzez zmysły, które dodają paliwa do ognia i pozwalają mu płonąć. Druga prawda polega na tym, że pragnienie przyjemności, albo gorzej, pragnienie stałości w świecie, w którym wszystko płynie, może tylko uczynić ogień gorętszym, a kiedy gaśnie, ból i żal stają się większe. Czy się zgadzasz?

– Tak, książę.

– Widzisz więc, że cierpienie nie ustanie, dopóki ogień się podsyca. Zgodzisz się więc chyba, że, by uniknąć cierpienia, nie należy dolewać oliwy do ognia? Dokonuje się tego wyrzekając się pożądania.

– Tak, książę.

– To dobrze. To była trzecia prawda. Czwarta poucza nas o drodze prowadzącej do zniszczenia cierpienia.

Książę Dźeta zamilkł. Przez dłuższą chwilę wsłuchiwałem się w melodię, która wydała mi się dziwnie urzekająca. Mówię „dziwnie”, gdyż nie przywykłem jeszcze wtedy do indyjskiej muzyki. Ale w tych miłych okolicznościach wszystko mi się podobało; czułem się bardziej, niż kiedykolwiek oddalony od czterech prawd Buddy! Nie byłem ani obojętny, ani wyzwolony, a już na pewno nie chciałem być zdmuchnięty jak płomień.

Nagle zrozumiałem, że czwarta prawda księcia Dźety nic nie znaczy, co już samo w sobie jest prawdą, jak powiedzieliby niektórzy Ateńczycy, a nawet mieszkańcy Abdery. Zwróciłem się ku mojemu gospodarzowi. Uśmiechał się. Zanim zdążyłem zadać mu pytanie, już na nie odpowiedział.

– Żeby zdmuchnąć płomień tej bolesnej egzystencji, musisz podążyć ośmiostopniową ścieżką. Taka jest czwarta szlachetna prawda.

Indusi wcześniej lub później powołują się na liczby. Nie przywiązuję wagi z reguły do przytaczanych przez nich liczb, nawet takich trzydziestu milionów milionów milionów pomnożonych przez liczbę ziarenek piasku z koryta Gangesu.

– Ośmiostopniową? – Udawałem zainteresowanie. – Myślałem, że prawd jest tylko cztery.

– Czwarta prawda właśnie wymaga pójścia ośmiostopniową ścieżką.

– A cóż t o takiego, książę? – Uwagę moją zwróciła jedna z flecistek. Albo fałszowała, albo grała w tonacji, jakiej dotychczas nie słyszałem.

Dla twojej wiadomości, Demokrycie, oto czym jest ośmiostopniową ścieżka. Po pierwsze: należyty pogląd, po drugie: należyte usposobienie, po trzecie: należyta mowa, po czwarte: należyte postępowanie, po piąte: należyty żywot, po szóste: należyte dążenie, po siódme: należyte przemyśliwanie, po ósme: należyta kontemplacja.

W pewnej chwili książę Dźeta zorientował się, że się znudziłem.

– To wszystko jest dla ciebie zapewne oczywiste…

– Nie, nie. – Byłem uprzejmy. – Ale nieco ogólnikowe. Nie takie jak chociażby szczegółowe wskazówki Mądrego Pana przekazane mojemu dziadkowi w sprawie składania ofiary z byka.

– Budda uznaje ofiarę tylko z tych zwierząt, które tkwią w nas samych.

– Rozumiem, ale co oznacza dokładnie… na przykład, należyty żywot?

– Istnieje pięć zaleceń dla wyznawców świeckich.

– Cztery szlachetne prawdy, ośmiostopniową ścieżka i pięć zaleceń… Na szczęście liczby Buddy nie są tak wielkie jak liczby Gośali. – Była to bardzo niegrzeczna uwaga.

Książę Dźeta nie poczuł się dotknięty.

– Uważamy, że poglądy Mahawiry są dość podobne do naszych – powiedział łagodnie. – Lecz on jest tylko tirthankarą. Budda już przekroczył rzekę. Doznał oświecenia. Jest doskonały. Nie istnieje.

– Ale przecież przebywa obecnie w Śrawasti.

– Tam przebywa tylko ciało Buddy. Jego samego nie ma. Ponieważ chcesz, Demokrycie, znać pięć zaleceń, podam ci je.

Fałszująca flecistka utrwaliła w mojej pamięci każde słowo wypowiedziane przez księcia. Oto pięć zaleceń: nie zabijaj, nie kradnij, nie kłam, nie spożywaj napojów upajających, powściągaj żądzę. Zakwestionowałem ostatnią zasadę.

– Co stanie się z rodzajem ludzkim, jeżeli wszyscy będą ślepo posłuszni tym pięciu zaleceniom?

– Rodzaj ludzki przestanie istnieć, i to właśnie w oczach Buddy jest szczytem doskonałości.

– Mimo że wtedy przestanie istnieć jego zakon?

– Celem zakonu jest samounicestwienie. Niestety, tylko drobny ułamek rodzaju ludzkiego będzie kiedykolwiek objęty przez zakon i w przeciągu tysięcy lat jedynie nieskończenie mała liczba ludzi osiągnie wyzwolenie. Nie bój się, Cyrusie Spitamo. – Książę Dźeta był rozbawiony – Rodzaj ludzki będzie istniał do końca obecnego cyklu świata.

– Jakiż sens ma religia, która może pociągnąć za sobą tak niewielką liczbę ludzi? Na dodatek, jak sam powiedziałeś, prawie nikt z nich nie osiągnie nirwany.

– Budda nie zamierza tworzyć religii. Pomaga tylko tym, którzy stoją na brzegu rzeki. Wskazuje im prom. Jeżeli dotrą na drugi brzeg, zrozumieją, że nie ma ani rzeki, ani promu, ani nawet brzegów…

– Ani Buddy?

– Ani Buddy. Ten, kto pojmie, że wszystko jest tylko snem, wyzwoli się, przebudzi.- Gdzie?

– Nie wiem, nie jestem oświecony. Przebywam wciąż zbyt blisko niewłaściwego brzegu.

Tyle miałem zapamiętać z tego czarującego i zdumiewającego popołudnia w grocie księcia Dżety. Później, kiedy spotkałem i słyszałem Buddę, zdobyłem nieco lepszy wgląd w jego nauki, które w gruncie rzeczy wcale nie są naukami.

Demokryt mówi, że widzi podobieństwo pomiędzy prawdami

Buddy i Pitagorasa. Ja tego nie widzę. Pitagoras, Gośala i Mahawira wierzyli w wędrówkę dusz, od ryby do drzewa, człowieka i tak dalej. Ale Buddy nie interesowała wędrówka dusz, ponieważ w gruncie rzeczy uważał, że istnienie jest iluzją. Nas tu nie ma, twierdził. Nie ma nas również tam. Wyobrażamy sobie tylko, że jesteśmy.

A przecież egzystujemy… Nie ulega żadnej wątpliwości, że jestem ślepym starcem, który siedzi w zimnym i pełnym przeciągów domu, w Atenach, niemal ogłuszony przez hałasy dochodzące z placu budowy tuż za dziedzińcem. Nie ulega tez żadnej wątpliwości, przynajmniej dla mnie, że opowiadam młodemu krewniakowi z Abdery stare dzieje. Żyję więc, chociaż ledwo-ledwo; więcej we mnie popiołu niż ognia.

Dla Buddy samo istnienie było czymś nieskończenie bolesnym Miał rację! Dążył do unicestwienia osobowości poprzez wyzbycie się wszelkich pragnień łącznie z pragnieniem wyzbycia się wszelkich pragnień. Na przestrzeni wieków było kilku, którym się to udało Ale jestem niemal przekonany, że ci, co podążają jego drogą, są lepsi dla tego świata niż ci, którzy tego nie robią. To dziwne. Nigdy nie przypuszczałem, że dojdę do tego wniosku Książę Dźeta tez nie.

– Nic z tego, co ci powiedziałem, nie ma istotnego znaczenia – rzekł, kiedy przygotowywaliśmy się do opuszczenia świetlistej groty.

– Ponieważ istotą wszechrzeczy jest śunjata – oznajmiłem ku jego zdziwieniu i mojemu zadowoleniu z własnej mądrości Śunjata to nicość, pustka.

Książę Dźeta przystanął na chwilę na brzegu jeziora. Ruchome odblaski rzucane na jego twarz przez mieniącą się błękitną wodę robiły wrażenie świetlistych pajęczych nici.

– Musisz poznać Tathagatę – szepnął tak cicho, jakby nie chciał, żeby go jezioro słyszało.

– Kto to taki?

– To jedno z imion Buddy. Tak go nazywamy. Tathagata znaczy „ten, który doszedł do prawdy” – Po tych słowach książę dał nurka do wody. Niezdarnie skoczyłem w ślad za nim.

Po latach odkryłem, że każde słowo wypowiedziane w grocie pod wzgórzem zostało dokładnie spisane przez agenta tajnej służby Magadhy. Warszakarze udało się jakimś sposobem przebić wąski kanał w miękkim kamieniu, z którego zrobiono górę Na szczęście książę Dźeta był zbyt ważną osobistością, by mógł zostać uwięziony, a poseł Wielkiego Króla – nietykalny.

Podróż powrotna do Radźagryhy trwała nieskończenie długo.

Zakurzoną drogą ciągnęli ludzie, wozy, oddziały wojskowe, wielbłądy, słonie. Wszyscy chcieli zdążyć do miasta przed zachodem słońca i zamknięciem bram.

Muszę przyznać, że nigdy nie przyzwyczaiłem się do tego, że Indusi wypróżniają się publicznie. Na żadnej z dróg nie można uniknąć widoku dziesiątków niefrasobliwie kucających mężczyzn i kobiet. Najgorsi są dźiniści i buddyjscy mnisi. Ponieważ mnich je tylko to, co wyżebrze, ludzie bardzo często i nieraz umyślnie wkładają mu do miski zepsutą żywność. Wszystko, co znajdzie się w misce, musi być przez niego zjedzone. W rezultacie tej koszmarnej doprawdy diety wielu mnichów cierpi na najrozmaitsze dolegliwości żołądkowe – i to na widoku publicznym.

Widziałem chyba z tuzin buddyjskich mnichów. Każdy miał na sobie jakieś szmaty i w ręku żebraczą miskę. Żaden z nich nie był ubrany w żółtą szatę, strój dziś tak dla nich charakterystyczny, ponieważ w owych czasach najbardziej żarliwi buddyści mieszkali z dala od ludzi i pokus. Z czasem okazało się, że takie samotne życie uniemożliwia zapisywanie i przekazywanie wszystkich słów wypowiedzianych kiedykolwiek przez Buddę, czego pragną buddyści. Z czasem mężczyźni i kobiety naprawdę oddani Buddzie utworzyli wspólnoty. Już w czasie mojej pierwszej wizyty w Indiach wspólnoty buddyjskie były znacznie bardziej osiadłe niż na początku.

Pierwsi uczniowie szli w ślad za Buddą i wędrowali zawsze, z wyjątkiem pory deszczowej. W ostatnich latach życia Budda krążył dokoła, zaczynając i kończąc wędrówkę w Śrawasti. W tamtejszym parku spędzał porę deszczową. Park ten podarował zakonowi książę Dźeta, a n i e miejscowy handlarz imieniem Anathapindika, który rozgłaszał, że dał zań księciu olbrzymią sumę pieniędzy. Ponieważ książę zawsze starał się unikać pochwał i wyróżnień za swoje zasługi, Anathapindikę uważa się teraz powszechnie za najhojniejszego patrona Buddy. Nie znałem człowieka równie szlachetnego jak książę Dźeta.

Po ustaniu deszczów Budda czasami odwiedzał swój dom u podnóża Himalajów. Szedł na południe przez republiki, odwiedzając takie miasta jak Kuśinagara i Waiśali. Niedaleko portu w Pataliputrze przekraczał Ganges i szedł na południe do Radźagryhy, gdzie spędzał co najmniej miesiąc w Parku Bambusowym tuż przy miejskich murach. Zawsze sypiał pod drzewami. Wolał żebrać prosząc o żywność na wiejskich drogach niż na rojnych ulicach Radźagryhy. Gdy podczas południowych upałów medytował pod jakimś drzewem, przychodzili do niego najrozmaitsi ludzie, nie wyłączając króla Bimbisary.

Pragnę tu zaznaczyć, że widok świętego męża siedzącego w kucki pod drzewem jest w Indiach rzeczą powszechną. Wiemy o wielu, którzy siedzą w tej samej pozycji od lat. Zraszani deszczem, prażeni słońcem, smagani wiatrem, żywią się tym, co ludzie im przyniosą. Niektórzy w ogóle nie mówią, inni mówić nie przestają.

Z Radźagryhy Budda przenosił się do Benaresu. Przyjmowano go tam zawsze jak zwycięskiego wodza. Tysiące ciekawskich towarzyszyły mu do Jeleniego Parku, w którym po raz pierwszy wprawił w ruch koło doktryny. Właśnie z powodu tych tłumów rzadko pozostawał w Jelenim Parku na długo. O północy opuszczał Benares i szedł ku północno-zachodnim miastom Kauśambi i Mathura, a tuż przed rozpoczęciem pory deszczowej powracał do Śrawasti.

Buddę czcili wszyscy, nie wyłączając tych braminów, którzy mieli prawo uważać, że zagraża ich prestiżowi. Należał wszak do stanu rycerskiego. Ale był więcej niż wojownikiem, więcej niż braminem. Był złocisty. I bramini bali się go, gdyż drugiego takiego nie znali. Lecz ściśle mówiąc, nie było go. Przyszedł i odszedł.

8

Adźataśatru, wypłaciwszy mi posag, powiedział:

– Teraz musisz sobie kupić dom. Ani za duży, ani za mały. Powinien być większy od mojego i mniejszy od królewskiego pałacu. Musi mieć na dziedzińcu studnię z najczystszą wodą. I dziesięć rodzajów kwitnących krzewów. Pomiędzy dwoma drzewami musisz zawiesić huśtawkę dość szeroką na dwoje ludzi, żebyście mogli huśtać się razem przez wiele szczęśliwych lat. W sypialni powinno być szerokie łoże z baldachimem z chińskiego jedwabiu. Łoże powinno stać pod oknem, z którego będzie widok na kwitnące drzewo. – Wyliczywszy wszystko, co powinno się znaleźć w moim przyszłym domu, uniósł brwi i dodał: – Ale gdzie znaleźć idealne miejsce? Musimy szukać, mój drogi. Nie ma chwili do stracenia!

Nie trzeba chyba mówić, że Adźataśatru już znalazł ten idealny dom. Prawdę mówiąc, był jego własnością. W ten sposób w końcu zwróciłem teściowi połowę posagu za przyjemny, choć nieco zrujnowany dom, położony przy hałaśliwej ulicy.

Ku mojemu zdziwieniu nie próbowano mnie przed ślubem nawrócić na wiarę w demony. Nie oczekiwano ode mnie niczego, poza odegraniem roli pana młodego w pradawnej aryjskiej ceremonii, dość zresztą zbliżonej do naszej. Podobnie jak w Persji, część religijną odprawiają kapłani, co oznacza, że nie trzeba zwracać najmniejszej uwagi na to, co mówią lub robią.

Późnym popołudniem przybyłem do niskiego, długiego drewnianego domu należącego do Adźataśatru. Przy wejściu powitał mnie tłum prostych ludzi komentujących przychylnie mój wygląd. Czułem się wspaniale, choć było mi gorąco w szalu ze złotogłowia i w turbanie, który służący zawijał i poprawiał przez co najmniej godzinę. Osobisty balwierz króla obrysował mi oczy na czarno i polakował wargi. Następnie narysował mi na ciele pastą sandałową zabarwioną cynobrem liście i gałęzie drzewa, z subtelnie wykreślonym pniem schodzącym wzdłuż mojego brzucha do przyrodzenia, które pomalował tak, żeby przypominało korzenie. Połyskliwy wąż owijał się dokoła moich łydek. Tak, balwierz pochodził z Drawidów i nie mógł się oprzeć pokusie użycia tego przedaryjskiego symbolu. Podczas upałów eleganccy Indusi często malują sobie ciała pastą sandałową, twierdząc, że to chłodzi. Nic podobnego. Człowiek i tak poci się jak koń, ale za to pot nabiera zapachu najegzotyczniejszych perfum.

Towarzyszył mi Karaka i całe poselstwo. Wszyscy już ubieraliśmy się na modłę indyjską. Klimat zatryumfował nad patriotyzmem.

Przy wejściu do pałacu zostaliśmy powitani przez Adźataśatru i Warszakarę. Ich stroje były jeszcze wspanialsze niż mój. Rubiny Warszakary miały ten sam kolor co jego zęby, a następca tronu mienił się cały tysiącem tysięcy brylantów, jak mówią Indusi. Sznur brylantów zwisał z jego szyi, brylanty pokrywały mu palce, spadały kaskadami z płatków uszu, pokrywały mu wielki brzuch.

Zgodnie ze starodawnym zwyczajem Adźataśatru podał mi srebrny kubek, napełniony miodem zmieszanym ze zsiadłym mlekiem. Kiedy wypiłem tę sytną mieszankę, zaprowadzono mnie na centralny dziedziniec, gdzie ustawiono kolorowy namiot. W głębi namiotu znajdowała się moja nie znana narzeczona z matką, babką, siostrą, ciotkami i służącymi. Po naszej stronie zebrali się męscy członkowie rodziny królewskiej na czele z królem Bimbisarą, który powitał mnie poważnie i przyjaźnie.

– Dziś będziemy świadkami połączenia się Arjów z dalekiej Persji i Arjów z Magadhy.

– Ty, panie, rozsiewasz podobnie jak Wielki Król Dariusz wokół siebie światło Arjów, jestem więc szczęśliwy, że mogę być skromnym pomostem pomiędzy dwoma równie mocno jaśniejącymi panami świata. – Przygotowałem sobie z góry to niedorzeczne zdanie podobnie jak wiele innych, których nie warto nawet wspominać. Najważniejsze było uderzenie we właściwy ton, potwierdzający, że Persja i Magadha są teraz zjednoczone przeciw federacji republik, a gdyby to okazało się konieczne, również przeciw Kosali.

Wraz z Bimbisarą i Adźataśatru wszedłem następnie do namiotu, oświetlonego srebrnymi lampami i przybranego tysiącem tysięcy kwiatów. Zauważ, Demokrycie, że zacząłem myśleć kwieciście jak Indusi, więc przekładaj te moje myśli na sztywną greczyznę. Style języków Indii i Grecji są zupełnie różne, mimo podobieństwa wielu wyrazów. W każdym razie w namiocie znajdowało się mnóstwo wieńców, a powietrze przenikał zapach jaśminu i sandałowego drewna.

Na ziemi leżały chińskie kobierce. Jeden zwłaszcza był przepiękny, przedstawiał błękitnego smoka na tle białego nieba. Później, kiedy Adźataśatru zapytał córkę, czego najwięcej pragnie, odparła, że tego dywanu. Rozpłakał się z radości. Oświadczył, że nic nie mogłoby go bardziej ucieszyć niż widok dywanu ze smokiem w domu córki. Ale nie otrzymaliśmy go w prezencie. Widać postanowił odmówić sobie tej radości.

Namiot przedzielała różowa kotara. Po naszej stronie bramini recytowali święte wersety wedyjskie. Opiewali niesłychanie szczegółowo doskonałą miłość Ramy i Sity. Zabawne, ale szlachetni goście nawet nie udawali, że słuchają. Byli zbyt zajęci przyglądaniem się strojom i malowidłom na ciałach innych uczestników wesela.

Wreszcie główny kapłan Magadhy rozpalił ognisko ofiarne. Następnie zbliżyli się do niego trzej bramini. Jeden trzymał kobiałkę pełną ryżu, drugi naczynie z topionym masłem, trzeci dzban z wodą.

W namiocie było już tak gorąco, że czułem, jak się rozpływają wyrysowane na mojej piersi liście. Pociłem się tak silnie, jak według Cyrusa mają się pocić perscy wojownicy, zanim wolno im zjeść ich jedyny dzienny posiłek.

Zza różowej kotary dochodziły nas głosy kobiet. Następnie król Bimbisarą szepnął coś na ucho głównemu kapłanowi. Po chwili kotarę podniesiono i królewskie damy stanęły przed oczami mężczyzn.

Uderzyło mnie przede wszystkim to, że ich fryzury były niemal tak wysokie jak one same. Żona powiedziała mi później, że ponieważ niektóre z nich wymagają zabiegów trwających dzień i noc, kobieta tak kunsztownie ozdobiona zmuszona jest spać na pochyłej desce, by nie zepsuć dzieła sztuki, które dla niej stworzono.

Między starą królową a główną żoną Adźataśatru stała drobna ładna dziewczynka. Mogła mieć od sześciu do dwudziestu sześciu lat. Pomiędzy brwiami wymalowano jej czerwone kółko, ulubioną ozdobę induskich kobiet. Ubrana była z prostotą, jak przystało dziewicy.

Przez chwilę mężczyźni przyglądali się kobietom, kobiety zaś udawały, że nie patrzą na mężczyzn. Z zadowoleniem stwierdziłem, że zarówno mężczyźni jak i kobiety mają zakryte piersi, dzięki pierwotnej aryjskiej skromności tak skutecznie wypartej przez upalny klimat równiny Gangesu.

Wreszcie główny kapłan się poruszył. Wziął kobiałkę z surowym ryżem z rąk służącej i ułożył siedem małych kupek ryżu na dywanie. Tymczasem Adźataśatru przekroczył niewidzialną linię oddzielającą mężczyzn od kobiet. Kiedy Adźataśatru chwycił swoją córkę za rękę, Warszakara trącił mnie łokciem.

– Idź tam – szepnął.

Przyłączyłem się do ojca i córki stojących przed świętym ogniem. Umiałem na pamięć wszystkie odpowiedzi. Na szczęście było ich niewiele.

– Cyrusie Spitamo – rzekł Adźataśatru – wojowniku irański, dostojny wysłanniku perskiego króla, weź moją córkę, Ambalikę, i przyrzeknij, że będziesz dochowywać ślubów aryjskich, że zapewnisz jej dobrobyt, że dasz jej szczęście.

Odparłem, że uczynię to wszystko w miarę swoich możliwości. Wtedy Adźataśatru przywiązał brzeg mojego szala do skraju jej szaty. Wraz z Ambaliką wrzuciliśmy ryż i nieco topionego masła do ognia. Ta część ceremonii była mi miła, gdyż znajdowaliśmy się wraz z synem Mądrego Pana w zacienionym miejscu. Chwyciłem dziewczynkę za rękę i poprowadziłem dokoła ognia, aż ktoś położył jej pod nogi mały młyński kamień. Stanęła na nim na chwilę. Do tej pory nie mam pojęcia, co symbolizuje młyński kamień.

Związani niewygodnie ze sobą zrobiliśmy siedem niezdarnych kroków pilnując, żeby nasze stopy znajdowały się jednocześnie na każdej z siedmiu kupek ryżu. Co o n e symbolizują, wiedziałem:

siedem bogiń matek z przedaryjskich Indii. Panie te są nieśmiertelne i wszechobecne.

Wykonaliśmy kilka skoków przez kobierzec ze smokiem, po czym główny kapłan pokropił nas wodą, która była wystarczająco chłodna, by uprzytomnić mi, jak jest gorąco; i to wszystko. Zostaliśmy małżeństwem.

Skonsumowanie małżeństwa mogło się odbyć dopiero po przespaniu przez małżonków trzech nocy obok siebie. Ktoś mi wtedy wytłumaczył przyczynę tej wstrzemięźliwości, ale dziś jej już nie pamiętam. Kazano nam również podczas pierwszej nocy spędzonej w naszym domu przyglądać się wspólnie gwieździe polarnej – czyżby zwyczaj mający przypomnieć aryjskim nowożeńcom, że ich plemię przyszło z północy… i że tam pewnego dnia powróci?

Podobała mi się ta Ambalika, choć się tego nie spodziewałem. Przyjąłem przecież zasadę nieoczekiwania od losu niczego dobrego, a fakt, że od czasu do czasu spotyka mnie miłe rozczarowanie, jest źródłem dziwnej pociechy.

Dopiero około północy ostatnia grupa gości weselnych opuściła dom. Mój teść był zupełnie pijany.

– Mój drogi – pochlipywał – te łzy to łzy głębokiego żalu, wynikającego z przekonania, że już nigdy, nigdy w życiu nie doznam uczucia tak doskonałej radości! – Kiedy mrużył powieki, tusz rozmazywał się na rzęsach i wchodził mu do oczu, wywołując prawdziwe łzy bólu. – Och, moje najdroższe kochanie, traktujże dobrze lotos mojego serca, moją najukochańszą córkę! – Szeleszcząc perfumowanymi szatami i połyskując klejnotami rodzina królewska wycofała się, a ja pozostałem sam na sam z moją pierwszą żoną.

Patrzałem na nią i zastanawiałem się nad tym, co powiedzieć. Ale nie musiałem się o to martwić. Ambalika została świetnie wychowana w kobiecej części domu. Zachowywała się jak światowa dama, która spędziła pół wieku na dworze.

– Myślę – odezwała się – że teraz zapalisz święty ogień, a potem pójdziemy na dach, żeby popatrzeć na gwiazdę polarną.

– Oczywiście. Ogień jest dla nas także święty – odparłem.

– Naturalnie. – Ambalika nigdy nie wykazała najmniejszego zainteresowania Mądrym Panem ani Zoroastrem. Za to opowiadania o życiu na perskim dworze budziły w niej żywą ciekawość.

Zapaliłem ogień. Wszystko zostało przygotowane dla nas przez pół tuzina służących, którzy zjawili się w naszym domu wcześniej tego dnia. Byli niby to podarunkiem od starej królowej. Ale naprawdę należeli do tajnej policji. Po czym to poznałem? Jeżeli magadhański służący jest posłuszny i pracowity, to znaczy, że to szpieg. Prawdziwi służący są leniwi, nieuczciwi i weseli. Poszliśmy na dach, wspinając się po chwiejnych schodach.

– Termity – wyjaśniła cicho Ambalika. – Mój panie i władco, będziemy musieli je wykurzyć.

– Skąd wiesz, że to termity?

– Jest to jedna z tych rzeczy, których nas uczą – odparła z pewną dumą. – Podobnie jak sześćdziesięciu czterech nauk pomocniczych, których nauczyła mnie stara królowa, a ona zna je naprawdę. Jest z Kosali, gdzie jeszcze wciąż uważają, że damy powinny się tego uczyć. Magadha to co innego. Tutaj tylko nierządnice pobierają takie nauki, a szkoda, bo prędzej czy później mężowie dam nudzą się żonami, zamykają je i spędzają dnie i noce po gospodach albo w domach publicznych z nierządnicami, które są podobno czarujące. Jedna z moich służących pracowała u jednej z nich i zawsze mi mówiła: „Myślisz, że twoje pałacowe komnaty są wspaniałe? Poczekaj, aż zobaczysz dom takiej to a takiej.” Będę musiała oczywiście czekać do śmierci, ponieważ nigdy nie odwiedzę takiej osoby. Ale mężczyźni mogą. W każdym razie mam nadzieję, że ty zaczekasz, aż będę całkiem stara, zanim zaczniesz odwiedzać te miejsca.

Na dachu rozstawiono namiot. W świetle półksiężyca widać było pięć łagodnych wzgórz starego miasta.

– Oto gwiazda polarna. – Ambalika chwyciła mnie za rękę i razem patrzyliśmy na to, co Anaksagoras uważa za skałę, a ja się zastanawiałem, jak to często robię, nad tym, skąd wzięliśmy się tutaj. Gdzie zebrali się po raz pierwszy Arjowie? Czy przyszli z lasów na północy? Czy z wielkich równin Scytii? I dlaczego przywędrowaliśmy na południe, do Grecji, Persji, Indii? I kim byli ciemnowłosi ludzie, których zastaliśmy w miastach Sumeru i doliny Indusu? I skąd oni przyszli? Czy może po prostu wyrośli z ziemi jak pąki lotosu, kiedy przychodzi czas kwitnienia?

Demokryt pyta, dlaczego lotos jest dla wschodnich narodów świętym kwiatem. Zaraz to wyjaśnię. Kiedy pęd lotosu przebija się przez błoto i wychyla się na powierzchnię wody, formuje się na nim łańcuch pączków. Gdy pączek lotosu znajdzie się na powietrzu, rozchyla się, rozkwita i umiera, a wtedy na jego miejscu zjawia się następny pączek i tak dalej w nie kończącym się łańcuchu. Przypuszczam, że gdyby człowiek medytował wystarczająco długo nad lotosem, nasunęłaby mu się myśl o jednoczesności śmierci i odrodzenia. Oczywiście, mogło być inaczej: ten, kto wierzy w wędrówkę dusz, doszedł do wniosku, że kwitnienie lotosu odpowiada łańcuchowi wcieleń.

Po obowiązkowym przyjrzeniu się gwieździe polarnej weszliśmy do wnętrza naszego namiotu rozstawionego na dachu. Zdjąłem szal. Drzewo wymalowane na mojej piersi kiepsko zniosło kaskady potu. Lecz Ambalika była zachwycona.

– To musiało być piękne drzewo.

– Tak, piękne. Czy tobie też namalowali drzewo?

– Nie. – Zdjęła szal. Ponieważ nie podzielałem pociągu jej ojca do dzieci, ulżyło mi, kiedy zobaczyłem, że jest całkiem dojrzałą kobietą. Dokoła każdej z jej małych piersi narysowane były liście i kwiaty. A pod ukwieconymi piersiami, na pępku, rozwijał czerwone skrzydła ptak o białym obliczu.

– To Garuda – powiedziała, klepiąc się po brzuchu. – Ptak słońca. Dosiada go Wisznu. Przynosi szczęście. Ale nie wężom. Jest wrogiem wszystkich węży.

– Popatrz – rzekłem wskazując na moje oplecione wężami łydki. Ambalika śmiała się uroczo i bardzo naturalnie.

– To znaczy, że musisz przestrzegać naszych praw, bo jak nie, to mój Garuda zniszczy twoje węże.

Zrobiłem się niespokojny.

– Czy naprawdę musimy leżeć obok siebie przez trzy dni i nie kochać się?

Ambalika skinęła głową.

– Tak, trzy dni. Lecz czas nie będzie nam się dłużył. Bo widzisz, ćwiczyłam się we wszystkich sześćdziesięciu czterech naukach pomocniczych. No, w każdym razie w większości z nich. Będę cię zabawiać. Oczywiście, że w żadnej z nich nie jestem doskonała. No ale też nie jestem nierządnicą. Umiem grać i improwizować na lutni. Całkiem nieźle tańczę. Gorzej ze śpiewem. Umiem świetnie grać w starych sztukach, zwłaszcza jeżeli występuję w roli jednego z bogów, na przykład Indry. Wolę grać role bogów niż bogiń. Potrafię też układać wiersze, nie umiem jednak improwizować tak dobrze jak stara królowa; nie celuję w szermierce mieczem ani laską, jestem niezłą łuczniczką. Umiem tak doskonale robić sztuczne kwiaty, że uznasz je za prawdziwe. Umiem wić ceremonialne wieńce, układać bukiety…

Ambalika opisała różne stopnie doskonałości, jakie osiągnęła w każdej z sześćdziesięciu czterech nauk pomocniczych. Dawno już zapomniałem pełną ich listę. Ale pamiętam, że zastanawiałem się, w jaki sposób jakikolwiek mężczyzna, a tym bardziej kobieta, może celować we wszystkim, co wymieniła, zajmując się na dodatek czarowaniem, ciesielką, łamańcami językowymi i kalamburami, tresurą ptaków – zwłaszcza to ostatnie. Każda indyjska dama ma co najmniej jednego skrzeczącego, kolorowego ptaka, który umie wrzeszczeć: „Sita” albo „Rama”. Kiedy wspominam Indie, widzę te mówiące ptaki, a także rzeki, deszcz i słońce niczym bóg.

Ambalika bynajmniej nie przesadzała. Zabawiała mnie przez trzy dni i trzy noce i chociaż spaliśmy jedno przy drugim w namiocie na dachu, udało mi się nie złamać wedyjskiego prawa.

Kiedy powiedziałem jej, że Adźataśatru nazwał ją swoją najukochańszą córką, roześmiała się.

– Nigdy go nie widziałam, zanim postanowił wydać mnie za ciebie. W rzeczywistości to królowa o tym zdecydowała. Jestem jej ulubioną wnuczką. Czy ofiara z konia to nie wspaniała ceremonia? Stara królowa była tak podniecona! „Teraz mogę spokojnie umrzeć”, powiedziała nam później. Ona na pewno niebawem umrze. Jej ostatni horoskop był niedobry. Patrz! Spadająca gwiazda! Bogowie się bawią! Rzucają w siebie różnymi przedmiotami. Wypowiedzmy jakieś życzenie.

Wtedy nie znałem jeszcze Anaksagorasa, nie mogłem więc jej powiedzieć, że to, co brała za garść czystego światła, było tylko kawałkiem spadającego na ziemię rozpalonego metalu.

– Czy twój ojciec wyróżnia którąś ze swoich żon? – zapytałem.

– Nie. Lubi nowe. Oczywiście, nie żony. Na dłuższą metę są zbyt kosztowne, a on ma już trzy. Może poślubi jeszcze jedną, najwyżej dwie. Ale dopiero kiedy będzie królem. Teraz nie stać go na nową żonę. Zabawia się jednak z eleganckimi kurtyzanami. Czy poszedłeś z nim do jednego z ich domów?

– Nie. Mówisz, że nie ma pieniędzy…

– Planowałyśmy często z siostrami, że przebierzemy się za chłopców i wśliźniemy do domu kurtyzany podczas jakiejś zabawy, żeby podpatrzyć wszystkie jej sztuczki. Albo że wejdziemy tam jako zawoalowane tancerki. No, ale gdybyśmy zostały przyłapane…

– Ja pójdę. Potem opowiem ci, jak tam jest.

– Uważam, że nie mówi się takich rzeczy pierwszej żonie, póki się jej nie wypróbowało.

– Czy nie byłoby gorzej, gdybym jej to powiedział potem?

– Chyba tak. Co do tego, że mój ojciec nie ma pieniędzy… – Dziewczynka reagowała szybko. Słyszała, co powiedziałem. Próbowała odwrócić moją uwagę. Kiedy to się nie udało, była szczera, ale ostrożna. Dotknęła ręką ucha dając mi do zrozumienia, że jesteśmy podsłuchiwani. Potem zmarszczyła brwi i przyłożyła pomalowany na czerwono palec do zaciśniętych warg. Była świetnym mimem. Ostrzegła mnie, żebym nie omawiał tego tematu w naszym domu, nawet na dachu o północy.

– Jest nazbyt hojny dla wszystkich – powiedziała bardzo głośno. – Pragnie, by ludzie czuli się szczęśliwi. Daje im za dużo prezentów. Dlatego nie stać go na nowe żony, z czego jesteśmy wszyscy bardzo zadowoleni. Bo chcemy go mieć dla siebie, nie dzielić się nim. – To małe przemówienie było arcydziełem dwudziestej ósmej sztuki, czyli aktorstwa.

Następnego dnia, kiedy huśtaliśmy się siedząc obok siebie na środku dziedzińca, szepnęła mi do ucha:

– Całe pieniądze mojego ojca idą na wystawienie armii do walki z republikami. To ma być tajemnica, ale wszystkie kobiety ją znają.

– Dlaczego król nie wystawia armii?

– Stara królowa mówi, że król naprawdę pragnie pokoju. Poza tym od czasu ofiary z konia stał się władcą świata. Po co więc miałby rozpoczynać wojnę?

Nie powiedziałem jej, że to Dariusz, nie Bimbisara, jest władcą świata, ponieważ od początku zakładałem, że Ambalika będzie przede wszystkim lojalna w stosunku do swojej rodziny, a dopiero potem wobec mnie. Toteż uważałem za pewnik, że wszystko, co jej powiem na temat polityki, przekaże ojcu albo Warszakarze.

– Co myśli król o planach twojego ojca?

– Nie zna ich. Skąd miałby o nich wiedzieć? Stara królowa mu nie powie, bo boi się mojego ojca. Nie wiem, dlaczego. Przecież jest jego matką.

– Minister mu chyba powiedział.

– Nikt nie wie, co minister mówi komukolwiek w sekrecie. – Ambalika wydała mi się nagle dwa razy starsza niż przed chwilą. – Ale on nienawidzi republik.

– Oznajmił mi to.

– Tak, każdy wie, co on mówi – ciągnęła z dwuznacznym uśmiechem. Pomyślałem sobie wtedy, czy gdyby istniała sześćdziesiąta piąta sztuka, byłaby to dyplomacja czy spiskowanie?

Rozmowę przerwało nam przybycie dziadka Ambaliki, księcia Dżety. Ponieważ był to trzeci dzień naszego małżeństwa, przyniósł nam dary, a my przyjmowaliśmy go w głównym pomieszczeniu naszego domu. Mimo wytwornych mebli i draperii, nie dało się ukryć faktu, że dom wkrótce rozpadnie się z powodu termitów i zgnilizny. Mój teść zrobił jak zwykle dobry interes.

Ambalika wykonała taki ruch, jak gdyby zamierzała wycofać się z pokoju, ale książę Dźeta ją powstrzymał.

– Nie często ma się okazję spotkania wnuczki. Ambalika pozostała.

Książę zwrócił się do mnie.

– Zostałeś oficjalnie zaproszony na dwór króla Prasenadźita. – Książę nie dawał po sobie poznać, jak pilna jest dla niego ta sprawa. – Król chciałby cię przyjąć, zanim nastaną deszcze.

– To dla mnie zaszczyt. – Wygłosiłem kilka zwyczajowych zdań i dodałem: – Niestety, muszę czekać aż pierwsza partia żelaza wyruszy do Persji.

– To stanie się na początku przyszłego miesiąca, panie pośle. – Książę Dźeta uśmiechnął się, a ja postarałem się nie wykazać najmniejszego zaskoczenia jego znajomością tajnej umowy pomiędzy mną a Warszakarą. Ustaliłem z nim cenę na żelazo i umówiliśmy się, że zostanie ono wymienione na złoto w Takszaśili. Byłem bardzo zadowolony z zawarcia pierwszej umowy handlowej, ale nie cieszyło mnie, że książę Dźeta o niej wie. – Ponieważ twoja karawana przejedzie przez Śrawasti, myślałem, że mógłbyś się do niej przyłączyć.

– Dałoby to nam dobrą ochronę – odezwała się Ambalika z nagłym zainteresowaniem. – Wiesz chyba, że jak Kosala długa i szeroka grasują tam bandy rabusiów i rzecznych piratów. Mimo to marzę o zobaczeniu Śrawasti. Stara królowa opowiadała mi, że nie ma na świecie piękniejszego miasta.

– Zgadzam się z nią – powiedział książę Dźeta, po czym dodał zwracając się do mnie: – Co prawda znam tylko kraje między dwiema rzekami, jak nazywamy nasz mały świat.

– Naturalnie spróbuję pojechać… – zacząłem.

– Och, powiedz „tak”. – Ambalika była niecierpliwa jak dziecko. Wszystko musi być zaraz. To samo zaobserwowałem u Lais.

Książę Dźeta uśmiechnął się do swojej wnuczki.

– Twój mąż zechce z pewnością również poznać Buddę, o którym słyszałaś tyle strasznych rzeczy w kobiecej części pałacu.

– Nie, książę, to nieprawda. Wiele naszych pań czci Buddę. – Ambalika stała się nagle taktowną, dobrze wychowaną księżniczką.

– A ty?

– Sama nie wiem. Chyba nie bardzo zachwyca mnie perspektywa, że zostanę nagle zdmuchnięta jak świeca. Uważam, że Mahawira jest znacznie bardziej interesujący.

– Czy widziałaś i słyszałaś Mahawirę? – Zainteresował się książę.

Ambalika skinęła głową.

– Kiedy miałam jakieś sześć lat, dama dworu zabrała mnie do klasztoru dźinistów, niedaleko twego domu, przy drodze nad rzeką. Mahawira siedział w pyle przed klasztorem. Nigdy nie widziałam takiego tłumu!

– Co zapamiętałaś z tego, co mówił? – Książę Dźeta chyba naprawdę zainteresował się swoją wnuczką. Czy dlatego, że była moją żoną?

– Podobał mi się jego opis stworzenia świata. Wiesz, że wszystko, tak naprawdę wszystko, jest częścią składową olbrzymiej figury ludzkiej i że my znajdujemy się gdzieś w pobliżu jej talii. Geografia Mahawiry była inna niż ta, której uczono nas w szkole, ale podobały mi się te jego rozmaite kręgi oceanów, jeden z mleka, drugi z topionego masła, inny z trzciny cukrowej… och… – Miała zwyczaj przerywania sobie samej. – Podobał mi się zwłaszcza jego opis pierwszego okresu po powstaniu świata, kiedy wszyscy mieli sześć mil wzrostu, synowie i córki rodzili się parami, każdy brat bliźniak żenił się ze swoją siostrą, tak jak to robią dzisiaj w Persji, i nikt nie musiał pracować, ponieważ na dziesięciu drzewach rosło wszystko, czego tylko można było zapragnąć. Jedno drzewo miało liście, które przemieniały się w garnki i przeróżne naczynia, na innym dojrzewała wszelka strawa, i to już ugotowana. To drzewo podobało mi się najbardziej. Obawiam się, że byłam żarłocznym dzieckiem. Na następnym drzewie rosła odzież, na innym pałace, chociaż nie bardzo wiem, jak można zrywać pałace niczym banany. Może kiedy pałac dojrzewał i spadał na ziemię, która była z cukru, podobnie jak woda z wina… – Ambalika znowu sobie przerwała. – Nie mówię poważnie. To tylko, co pamiętam. Zdawało mi się, że jest bardzo stary. Pamiętam też, jak się ucieszyłam, że ma na sobie odzież i nie jest nagi.

Tej nocy nasze małżeństwo zostało przyjemnie skonsumowane. Byłem zadowolony. Ona też. Bogowie wedyjscy chyba także, ponieważ w dziewięć miesięcy później urodził się nam pierwszy syn.

Niedługo po ślubie, gdzieś w połowie suchej pory roku, król Bimbisara udzielił mi prywatnej audiencji. Przyjął mnie w małej komnacie wychodzącej na wysuszony i zakurzony ogród, rojący się od szarańczy.

Bimbisara od razu przystąpił do rzeczy. Widać było zawsze po nim, że jest królem wojownikiem, choć może nie władcą świata. Nawiasem mówiąc, zanim pojechałem do Chin, myślałem, że idea władcy świata jest pomysłem Arjów, o czym świadczy nasz Wielki Król. Ale w Chinach się dowiedziałem, że dawnymi czasy był taki monarcha, który panował nad całym Królestwem Środka, jak nazywają oni Chiny, i to w pełnej harmonii z niebiosami, i że kiedyś pojawi się znowu, i będzie znany jako Syn Nieba. A ponieważ istnieje tylko jedno bóstwo, więc może istnieć tylko jeden władca świata. W rzeczywistości tylu jest na ziemi i w niebie fałszywych bogów, ilu na ziemi królów i książąt. Myślę jednak, że ludzkość pragnie jedności. Chińczycy nie są w ogóle spokrewnieni z Arjami, a myślą tak samo jak my. Oczywiście z inspiracji Mądrego Pana.

Poprosiłem Bimbisarę o pozwolenie udania się wraz z karawaną do Śrawasti.

– Możesz robić, co chcesz, mój synu. – Bimbisara traktował mnie jak członka rodziny zgodnie z prawem wedyjskim.

– Jestem bardzo ciekaw spotkania z Buddą. – Nie wspomniałem oczywiście naglącego zaproszenia króla Prasenadźita.

– Oddałbym moje królestwo, by móc podążyć za Buddą – powiedział Bimbisara – ale nie mam prawa.

– Władca świata może robić wszystko, czego zapragnie. – Na królewskich dworach nie jest się nigdy całkowicie szczerym.

Bimbisara pogładził fioletową brodę i uśmiechnął się.

– Nie istnieje władca świata. Dobrze o tym wiesz. A gdyby istniał, byłby nim prawdopodobnie Dariusz. Mówię ci to oczywiście w zaufaniu. Twój Dariusz jest panem wielu krajów. Lecz nie jest, jak twierdzi, panem wszystkich krajów. Jak widzisz…

– Jak widzę, królu?

– Jak widzisz… – powtórzył. – Jeżeli Budda zapyta cię o ofiarę konia, powiedz, że musiałem uczcić bogów aryjskich.

– Czy zgani to?

– On nigdy nie gani. Ani nie pochwala. W zasadzie jednak uznaje każde życie za święte. Dla niego ofiara ze zwierzęcia jest zawsze zła, podobnie jak wojna.

– Lecz ty jesteś wojownikiem, królem i Aryjczykiem. Musisz poświęcać zwierzęta bogom, w czasie wojny zabijać nieprzyjaciół, a w czasie pokoju złoczyńców.

– Skoro jestem tym, czym jestem, mogę nie doznać oświecenia w obecnym wcieleniu. – W królewskich oczach zabłysły prawdziwe łzy, nie płyn, którym zakrapiał sobie oczy jego syn. – Często marzę, że pewnego dnia odłożę to wszystko. – Dotknął ozdobionego klejnotami turbanu. – Wtedy byłbym niczym i mógłbym podążyć ośmiostopniową ścieżką Buddy.

– Dlaczego tego nie czynisz? – Ogarnęła mnie naprawdę ciekawość.

– Jestem słaby. – Z innymi ludźmi Bimbisara był ostrożny, nieufny, enigmatyczny. Ze mną bywał zdumiewająco szczery. Chyba dlatego, że należałem do innego świata, uważał więc, że ze mną może mówić otwarcie, zwłaszcza o sprawach niepolitycznych. Ożeniłem się wprawdzie z jego wnuczką, ale pozostawałem posłem Wielkiego Króla; a moja misja się przecież skończy.

Powodowani delikatnością ludzie dworu nigdy nie wspominali o moim ewentualnym odjeździe. Ja jednak zawsze prawie pamiętałem o tym, że powrócę do Persji; w czasie naszego ostatniego spotkania Bimbisara także o tym myślał. Może przypuszczał, że podążę z karawaną aż do Persji. Sam tego nie wykluczałem. Wypełniłem swoją misję. Handel między Persją a Magadhą został zorganizowany i nie było powodu, żeby nie miał się pomyślnie rozwijać, dopóki jedna strona miała żelazo, a druga złoto.

W czasie mojej audiencji u Bimbisary jeszcze na nic się nie zdecydowałem. Na pewno nie chciałem porzucić Ambaliki. Z drugiej strony nie wiedziałem, jak przyjęłaby propozycję wyjazdu z Indii. Obawiałem się również tego, co powiedziałby i zrobił Adźataśatru, gdybym mu oświadczył, że wracam do domu. Utonąłbym zapewne w jego łzach, jeśli nie w Gangesie.

– Jestem słaby – powtórzył Bimbisara, ocierając oczy szalem. – Mam tu jeszcze dużo do zrobienia. Próbuję utworzyć sanghę złożoną ze wszystkich naczelników wiosek. Rozmawiam oczywiście z każdym z nich osobno. Chciałbym, żeby się zbierali co najmniej raz w roku i przedstawiali mi swoje problemy.

– Uczynisz Magadhę republiką. – Uśmiechnąłem się na znak, że żartuję. Byłem nieco zbity z tropu faktem, że omawia wewnętrzne sprawy kraju z cudzoziemcem.

Ale Bimbisara po prostu głośno myślał.

– Naczelnicy wiosek mają w ręku klucz do naszego dobrobytu. Zapanuj nad nimi, a będzie ci dobrze. Jeżeli zaczniesz ich ciemiężyć, zginiesz. Jestem pierwszym królem Magadhy, który zna osobiście każdego z nich. Dlatego zostałem władcą świata. Nie, nie zamierzam tworzyć republiki. – A więc dosłyszał mimo wszystko moje słowa. – Pogardzam państwami, w których każdy majętny człowiek uważa się za króla. To nienaturalne. W każdym kraju może być tylko jeden król, tak jak na niebie jest tylko jedno słońce, a na czele armii jeden dowódca. Powiedz Prasenadźitowi, że nasza sympatia dla niego pozostaje nie zmieniona.

– Tak, królu.

Bimbisara zmierzał teraz chyba do podjęcia jakiejś sprawy, której w żaden sposób nie potrafiłem się domyślić.

– Powiedz mu, że jego siostra ma się doskonale, że spełniła swą rolę w czasie ofiary konia. Powiedz, żeby nie zwracał uwagi na tych, którzy pragną… nas poróżnić. Nie osiągną tego, dopóki ja żyję.

Patrzyłem na niego z zainteresowaniem. Na indyjskiego króla wolno patrzeć. Byłby nawet obrażony i zaniepokojony, gdyby nie patrzyło się na niego wprost, choć pokornie.

– Idź do Buddy. Padnij na twarz przed Szczerozłotym. Powiedz mu, że od trzydziestu siedmiu lat, czyli od momentu naszego spotkania, staram się podążać ośmiostopniową ścieżką. Powiedz mu, że dopiero teraz zaczynam rozumieć to, co mi raz rzekł, a mianowicie, że „jedynym pełnym osiągnięciem jest pełna rezygnacja”. Powiedz mu. że ślubowałem samemu sobie za rok porzucić ziemskie sprawy i podążyć za nim.

Nikt się nigdy nie dowie, czy król Bimbisara naprawdę zamierzał porzucić sprawy tego świata. Przypuszczam, że tak myślał, co w kwestiach religijnych znaczy niewiele więcej niż nic.

Adźataśatru pożegnał mnie w kancelarii pałacu swojego ojca. Jak na miłośnika wszelkich uciech spędzał bardzo wiele czasu na rozmowach z królewską radą i pierwszym ministrem, który radzie przewodniczył.

W królestwie Magadhy przewodniczący rady zajmuje się administrowaniem kraju przy pomocy jakichś trzydziestu doradców, z których wielu swoje stanowisko dziedziczy, a większość jest niekompetentna. Jako minister Warszakara był najwyższą osobą na dworze, ale rządził również tajną policją. Nie trzeba mówić, że miał więcej władzy od innych, i byłby nawet potężniejszy od króla, gdyby Bimbisara nie rządził w ścisłym porozumieniu z naczelnikami wiosek, którzy nie tylko uważali monarchę na swojego przyjaciela na skorumpowanym i uwikłanym w intrygi dworze, lecz także w jego imieniu pobierali podatki, po czym potrącali swój udział i resztę oddawali do skarbu. Mało kto oszukiwał króla.

Podobnie jak w Suzie, poszczególni radcy zarządzają różnymi dziedzinami. Główny kapłan jest tradycyjnie bardzo blisko tronu. Bimbisara jednak, jako buddysta, rzadko naradzał się z oficjalnym strażnikiem wedyjskich bogów, którego jedynym momentem chwały ostatnio była ofiara konia. Spośród swoich radców król wyznacza ministra wojny i pokoju oraz głównego sędziego, przewodniczącego stróżom prawa i rozsądzającego te spory, które nie muszą być rozstrzygane bezpośrednio przez króla; wyznacza również podskarbiego i głównego poborcę podatków. Ci dwaj ostatni mają wielkie znaczenie i tradycyjnie umierają bardzo bogaci. Ale Bimbisara trzymał ich krótko. Dzięki przymierzu z naczelnikami wiosek potrafił sobie z nimi poradzić.

Istnieje też spora grupa wysokich urzędników, zwanych nadzorcami. Wszystkie złoża metali należą do króla, więc zarząd nad kopalniami rudy żelaza sprawuje nadzorca, który zażądał ode mnie nie więcej niż, jak się należało, pięć procent od wartości eksportowanej rudy żelaza jego pana. Zapłaciłem. Ponieważ wszystkie lasy też należą do króla, słonie, tygrysy, egzotyczne ptaki, drewno budowlane i opałowe także znajduje się pod zarządem nadzorcy. Prawdę mówiąc, niemal każda dochodowa dziedzina życia regulowana jest przez państwo. Nawet domy gry podlegają nadzorcom, podobnie jak sprzedaż mocnych trunków oraz domy publiczne. Na ogół system ten działa dość sprawnie. Jeżeli monarcha jest czujny i jeżeli mu się chce, może przyśpieszać bieg spraw. W przeciwnym przypadku administracja kraju staje się opieszała, co ja osobiście uważam za rzecz pozytywną. To, czego nie zrobisz, nie może być całkowicie złe. Jest to, Demokrycie, uwaga o charakterze politycznym, nie religijnym.

Trzydziestu członków królewskiej rady siedziało na niskich łożach w sklepionej sali na parterze pałacu. W pewnym sensie ta sala odpowiada drugiej izbie naszej kancelarii. Kiedy wszedłem, Adźataśatru powstał. Skłoniłem mu się nisko jako księciu i mojemu teściowi, a on podszedł i uściskał mnie.

– Nie porzucisz nas chyba, mój drogi! Och, proszę cię, powiedz, że to nieprawda! – Tym razem w oczach jego nie pokazały się łzy.

Były tak jasne i błyszczące jak oczy tygrysa, siedzącego nisko na gałęzi drzewa i wpatrującego się w ciebie.

Wygłosiłem dobrze przygotowane, ładne przemówienie. Następnie Adźataśatru pociągnął mnie w kąt długiej sali. Ściszył głos, co ludzie robią we wszystkich pałacach świata.

– Najdroższy, powiedz królowi Prasenadźitowi, że jego siostrzeniec kocha go tak, jakby był jego własnym synem.

– Powiem mu, książę.

– Powiedz mu – Adźataśatru szeptał mi do ucha, a jego oddech przesycony był zapachem przypraw – powiedz mu najdelikatniej, jak możesz, że nasza policja dowiedziała się o przygotowywanym zamachu na jego życie. W bardzo, ale to bardzo niedługim czasie. Sam rozumiesz, a i on to zrozumie, że nie możemy go ostrzec otwarcie. Nie możemy się przyznać, że posiadamy w Kosali agentów. Lecz ty jesteś neutralny. Jesteś z zewnątrz. Ty możesz mu powiedzieć, aby się miał na baczności.

– Kim są konspiratorzy? – zapytałem, po czym pozwoliłem sobie na pomysł godny dworzanina: – Federacja republik?

Adźataśatru był najwyraźniej wdzięczny za moją sugestię, bo ta koncepcja nie przyszła mu akurat w tej chwili na myśl.

– Tak! Federacja pragnie, żeby Kosala zamieniła się w kupę gruzów, co niemal już się stało. Oto dlaczego współpracują tak ściśle, w takiej tajemnicy i tak zdradziecko z głównym konspiratorem, którym jest… – Adźataśatru szepnął niemal bezgłośnie: – Wirudhaka, syn króla.

Nie wiem, dlaczego zrobiło to na mnie takie wrażenie. Przecież człowiek, na cześć którego zostałem nazwany Cyrusem, zabił swojego teścia. Ale teść to nie ojciec, a przekonanie Arjów o świętości ojca jest podstawą ich norm postępowania. Czy uwierzyłem Adźataśatru? Tego już nie pamiętam, chociaż obawiam się, że nie. Mówił trochę tak, jak ptak śpiewa: trelował, kląskał, rzucał w powietrze dźwięki całkowicie pozbawione znaczenia.

Nazajutrz w południe Warszakara odprowadził mnie do północnej bramy Radźagryhy. Pierwsza część karawany wyruszyła jeszcze przed świtem i obecnie jej czoło dzieliły od ogona dwie mile. Miałem podróżować w środku w asyście prawie całej mojej świty. Wciąż nie miałem pewności, czy pojadę z karawaną aż do Persji. Od przeszło dwóch lat odcięty byłem od prawdziwego świata, przez cały ten czas nie miałem żadnych wiadomości z Suzy. Czułem się zupełnie odizolowany.

– Uważamy Prasenadźita za cennego sprzymierzeńca. – Warszakara splunął czerwoną od betelu śliną na bezpańskiego psa, farbując mu ucho.

Ku północy, jak okiem sięgnąć, ciągnęła z wolna karawana tysiąca zaprzężonych w woły wozów, naładowanych żelazem. Spod kół unosiły się tumany żółtego pyłu. Żelazo było najwyższego gatunku, a to dzięki jednemu z członków mojego poselstwa, który nauczył tutejszych ludzi wyrobu żelaza na sposób perski.

– Ponieważ słaby sprzymierzeniec to cenny sprzymierzeniec? – Żartowanie z Warszakary przypominało dźganie kijem tygrysa zamkniętego w kruchej klatce.

– Czasami tak, czasami nie. Ale z pewnością wolimy starego pana od jego syna.

Byliśmy otoczeni hałaśliwym tłumem Indusów, nie baliśmy się więc, że nas ktoś podsłucha.

– Czy to prawda? – spytałem. Warszakara skinął głową.

– Zanim skończy się pora deszczowa, będą mieli nowego króla.

– Mam nadzieję, że mnie tam wtedy nie będzie.

– Mam nadzieję, że temu zapobiegniesz.

– Jak?

– Musisz przestrzec starego pana. Jestem pewien, że Persja nie chce w Kosali silnego króla, tak samo jak my.

– Jak może tam być silny król, skoro buddyści sprawują władzę nad krajem?

Warszakara robił wrażenie zdziwionego.

– Tak wcale nie jest. A nawet gdyby tak było, to cóż to za różnica? Najwidoczniej zapomniał, że wygłosił do mnie przemówienie o niebezpieczeństwie, jakie stanowią dla ustalonego porządku buddyści i dźiniści. Uważałem go za szaleńca, mówiłem więc bardzo ostrożnie.

– O ile wiem, tamtejsze klasztory są pełne republikanów, którzy pragną osłabić Kosalę i Magadhę.

– Wręcz przeciwnie. – Warszakara zdecydowanie zaprzeczył wszystkiemu, co twierdził w drodze z Benares. – Dźiniści i buddyści są każdemu królowi ogromnie pomocni. Wina leży po stronie króla Prasenadźita. To święty mąż, który myśli tylko o innym świecie albo… o żadnym czy też o tym, w co tamci ludzie wierzą. To godne podziwu u człowieka, ale nie u króla. Stary głupiec powinien był już dawno abdykować. A wtedy moglibyśmy… okiełznać jego syna.

Chociaż nie interesowała mnie analiza charakteru króla Prasenadźita w wykonaniu Warszakary – z zasady nie wierzyłem ani jednemu jego słowu w sprawach politycznych – zaintrygowało mnie, że nagle aprobował buddyzm. Zapytałem go, dlaczego.

Odpowiedź wydała mi się szczera.

– Każda religia głosząca, że ten świat to rodzaj choroby, którą można wyleczyć przez modlitwę i respektowanie wszelkiego życia albo przez wyrzeczenie się wszelkich dóbr, jest niesłychanie pożyteczna dla władcy. Bo jeżeli ludzie nie pożądają rzeczy materialnych, to nie pragną również tego, co my posiadamy. Jeżeli respektują każde życie, nie będą chcieli nas zabić ani obalić naszych rządów. Mówiąc szczerze, robimy, co możemy, przy pomocy tajnej policji, żeby popierać dźinistów i buddystów. Gdybyśmy się zorientowali, że zaczynają być groźni, to oczywiście…

– Ale ich cnoty mają charakter negacji. Nie chcą pracować. Są żebrakami. Jak zdołacie zrobić z nich wojowników?

– Nawet nie próbujemy. Poza tym tacy są mnisi. Większość dźinistów i buddystów po prostu czci Mahawirę i Buddę, a poza tym oddają się zwykłym zajęciom, tak jak wszyscy. Z jedną tylko różnicą. Ci ludzie sprawiają nam mniej kłopotów niż inni.

– Ponieważ w głębi serca są republikanami? Warszakara się roześmiał.

– Nawet jeżeli nimi są, to co mogą zrobić? No, ale świat ich przecież nie interesuje, a to bardzo odpowiada tym spośród nas, którzy są przywiązani do świata takiego, jaki jest.

Zajechał mój zaprzężony w woły wóz. Pożegnałem się z Warszakara. Przedarliśmy się z Karaką przez tłum do miejsca, gdzie czekała nasza ochrona. Ubrani jak Indusi, uzbrojeni byli jednak jak Persowie.

Zażądałem, żeby wóz wyposażono w osłonę od słońca i wyściełane siedzenia. Ku memu zdziwieniu posłuchano mnie. Gdy tylko usiedliśmy, bat woźnicy spadł na zady wołów, szarpnęło, i rozpoczęła się nasza ponad dwustudwudziestomilowa podróż do Śrawasti.

Ambalika nie pojechała ze mną, ponieważ miała gorączkę. Prawdopodobnie była w ciąży, więc uznaliśmy zgodnie, że podróż mogłaby okazać się dla niej niebezpieczna.

– Ale wrócisz, prawda? – Ambalika wyglądała na swoje lata, to znaczy dziecinnie. I żałośnie.

– Tak – odpowiedziałem – gdy tylko skończy się pora deszczowa.

– Wtedy będziesz mógł być obecny przy narodzinach twojego syna.

– Będę się modlił do Mądrego Pana, żeby zdążyć na czas do domu. – Uścisnąłem ją.

– Następnej zimy – oznajmiła zdecydowanie Ambalika – wszyscy troje pojedziemy do Suzy.

9

Karawana przekroczyła Ganges w rzecznym porcie Pataligama, gdzie przewoźnicy słyną nie tylko z niezdarności, lecz i z tego, że lubią wszelkiego rodzaju katastrofy. W naszym przypadku mieli dwie okazje do wielkiej radości. W każdej z nich straciliśmy wóz naładowany żelazem, i to w dzień, kiedy rzeka była spokojna i gładka jak polerowane zwierciadło z brązu.

Z powodu upału podróżowaliśmy nocą i spaliśmy w dzień. Nie napotkaliśmy żadnych rozbójników, dopóki nie wjechaliśmy do lasów na południe od Waiśali. Tam zostaliśmy zaatakowani przez kilkuset dobrze uzbrojonych ludzi, którzy zrobili dużo hałasu, ale żadnych szkód. Ta banda cieszy się poważaniem w całych Indiach, ponieważ nie może zostać jej członkiem nikt, kto nie jest potomkiem członka kasty złodziei w trzeciej generacji. Kradzież to proceder tak dochodowy, że kasta pilnuje, by starodawne rzemiosło nie zostało zrujnowane przez amatorów.

Waiśala, stolica Lićchawich, jest też stolicą związku republik, nazywanego czasem federacją Wrydźdźich.

Powitał nas gubernator miasta i pokazał nam dom zgromadzeń, gdzie spotykają się delegaci z innych republik. Zgromadzenie jednak nie obradowało i wielka drewniana hala była pusta. Zaprowadzono nas również do miejsca urodzenia Mahawiry, niczym nie odznaczającego się podmiejskiego domu, który powoli już zamieniał się w świątynię.

Upłynęło wiele czasu, zanim zrozumiałem, że zarówno Budda jak Mahawira w pojęciu swoich wyznawców są czymś znacznie większym niż nauczycielami lub prorokami. Uznano ich za większych niż każdy z bogów, a nawet wszyscy bogowie razem wzięci. Koncepcja ta wydała mi się równie głupawa, jak odstraszająca. Wprawdzie świecki wyznawca buddyzmu lub dźinizmu modli się nadal do Waruny oraz innych bogów wedyjskich, lecz uważa te bóstwa za podrzędne w stosunku do dwudziestu czterech oświeconych i dwudziestu czterech twórców świętych brodów, ponieważ żaden bóg nie zdoła osiągnąć nirwany, jeżeli przed tym nie będzie człowiekiem. Powtórzę to, Demokrycie. Żaden bóg nie może stać się oświeconym i zgasnąć, zanim nie urodzi się jako człowiek.

Zadziwiająca jest myśl, że za moich czasów – a przypuszczam że i teraz – miliony ludzi żyły w przekonaniu, iż na danym etapie dziejów dwie istoty ludzkie wzniosły się na wyższy poziom niż ten, na którym byli lub będą bogowie. Grecy określiliby to jako tytanizm. Ale jest to szaleństwo.

Podczas mojego pobytu w Waiśali miałem wrażenie, że choć republiki spodziewają się ataku ze strony Magadhy, mają pewne trudności z powołaniem ludzi pod broń. Tak dzieje się zawsze w krajach, gdzie każdy zamożny obywatel uważa się za króla. Nie można prowadzić wojny z dziesięcioma tysiącami wodzów. Mimo pochwał dla mądrości ludu, których trzeba nieustannie wysłuchiwać, każdy dureń wie, że demagodzy łatwo nim manipulują i że jest on też podatny na przekupstwo. Gorzej, lud rzadko poddaje się dyscyplinie, bez której nie można prowadzić żadnych wojen, a tym bardziej ich wygrywać. Jestem przekonany, że tyrani powrócą do Aten. Demokryt nie zgadza się ze mną.

Kiedy przybyliśmy na północny brzeg rzeki Rawati, świtało. Śrawasti leży na jej południowym brzegu. Ponieważ rzeka, leniwie tocząca swoje uszczuplone przez upały wody, w tym właśnie miejscu płynie szerokim zakolem, Śrawasti ma kształt półksiężyca. Od strony lądu otoczone jest wysokim ceglanym murem z groźnymi wieżami strażniczymi. Od strony rzeki ciągną się przystanie, doki i składy. Niechlujna zabudowa jak to w indyjskich portach rzecznych. Słaba drewniana palisada oddziela port od samego miasta; mieszkańcy widocznie nie obawiają się ataku od strony rzeki. W kraju, w którym nie ma mostów ani okrętów wojennych, woda stanowi doskonałą obronę. Ucieszyła mnie myśl, że Wielki Król mógłby zdobyć Śrawasti w ciągu jednego dnia. Ucieszył mnie również widok miejskich wież, które w porannym świetle wyglądały jakby uwite z róż.

Skoro karawana podążała dalej na północ, do Takszaśili, nie miało sensu, by przekraczała rzekę. Toteż pożegnałem całe poselstwo, z wyjątkiem mojej osobistej ochrony i nieocenionego Karaki.

Kiedy przewożono nas przez rzekę, zacząłem lepiej rozumieć różne wzmianki buddystów i dźinistów o rzekach, promach, przeprawach i o drugim brzegu. W czasie przeprawy, gdy patrzałem na szybko malejącą na północnym brzegu karawanę i na rosnące jednocześnie mury, wieże i świątynie miasta, stanął mi żywo w oczach obraz, jaki wywołał przede mną książę Dźeta. Zbliżając się do miejsca, gdzie przebywał „Złoty”, zacząłem jakby nawet d oświadczać tego samego obrazu. Brzeg, który porzuciłem, był znajomym, zwykłym życiem. Rzeka wirem istnienia, w którym można łatwo utonąć. A przed sobą widziałem nie tyle miasto Śrawasti, ile „brzeg bardziej oddalony od cyklu narodzin i śmierci”, jak mówią buddyści.

Moje przybycie do Śrawasti nie było niespodzianką. Zostałem powitany na przystani przez wspaniale ubraną delegację. Sam książę Dźeta przedstawił mnie gubernatorowi miasta i jego świcie. Ci dostojnicy mają nieco jaśniejszą skórę i włosy niż ich odpowiednicy z Magadhy. Promieniują pewnością siebie, rzecz rzadko spotykana na dworze w królestwie Magadhy. No cóż, król Prasenadźit nie uważa się za władcę świata i nie ma takiego ministra jak Warszakara, którego tajna policja przez nagłe aresztowania stwarza nieustanne napięcie. Mimo że Kosala jako państwo ma liczne kłopoty, życie tam jest na pewno przyjemne dla tych, którzy mają pieniądze i mogą mieszkać w Śrawasti, najbogatszym i najbardziej pełnym zbytku mieście świata.

– Czcigodni goście zazwyczaj przybywają z południa. Witamy ich przy bramach miasta bardzo ceremonialnie. Ale tu, nad rzeką… – Gubernator przepraszał nas za tłum robotników portowych, rybaków i przewoźników. Nacierali na nas ze wszystkich stron mimo wysiłków policji miejskiej, która odpychała tłum, po czym sama była przezeń odpychana. Chociaż wszyscy wyglądali dobrodusznie, znalezienie się w ciżbie ciemnoskórych, niezbyt przyjemnie pachnących Indusów jest zawsze dość przerażającym doświadczeniem.

Nagle kordon policji pękł i gawiedź przycisnęła nas do drewnianej palisady. Na szczęście moja perska eskorta uratowała nas od zgniecenia. Persowie wyciągnęli miecze. Tłum się cofnął. Gubernator gromkim głosem wydał rozkaz, by otworzono bramy. Lecz bramy pozostały zamknięte. Utknęliśmy między łupieżcze nastawionym tłumem a drewnianym płotem.

– Tak bywa w Kosali – powiedział książę Dźeta, uderzając złodzieja, któremu udało się wcisnąć rękę pomiędzy dwóch perskich strażników.

– Cóż, ludzie wydają się… weseli – zauważyłem.

– O tak, wyjątkowo weseli.

– I tak ich dużo – dodałem bezsensownie.

– W Śrawasti mieszka pięćdziesiąt siedem tysięcy rodzin. Tymczasem gubernator miasta wydawał gromkim głosem rozkazy, waląc jednocześnie pięściami w bramę. Po dłuższym czasie, chyba tak długim jak pełny cykl stworzenia, drewniane wrota otworzyły się z hałasem. Z ulgą zobaczyłem za palisadą włóczników gotowych do walki. Tłum cofnął się, a my wkroczyliśmy do Śrawasti z większym pośpiechem niż godnością.

Czekały na nas zaprzężone w konie rydwany, ale oświadczyłem, że wolę iść piechotą, bo „po trzech tygodniach siedzenia na wozie zesztywniały mi nogi”. Tak więc na czele procesji złożonej z nieco zirytowanych dostojników przemierzyłem pieszo całą i, jak się szczęśliwie okazało, najkrótszą z czterech prostych alei zbiegających się na placu karawan. Trzy z nich rozpoczynają się przy odpowiedniej bramie – południowo-zachodniej, południowo-wschodniej i południowej – i każda jest początkiem lub końcem trasy karawan.

Wielkie swe bogactwo Śrawasti zawdzięcza położeniu geograficznemu – miasto leży na skrzyżowaniu dróg nie tylko tych karawan, które podążają ze wschodu na zachód, lecz również tych, które zmierzają z północy na południe. W rezultacie najważniejszą rolę grają tu bogacze, co oznacza w praktyce, że w tutejszej hierarchii bramini i wojownicy zajmują drugie i trzecie miejsce, kupcy zaś pierwsze. Ta niezwykła jak na indyjskie warunki sytuacja jest bardzo źle znoszona przez wydziedziczone, a raczej odsunięte kasty rządzące. W czasie pokoju król, szlachta i bramini są całkowicie uzależnieni od kupców, których tak jak wszędzie interesują pieniądze, handel i pokój. Tylko podczas wojny kasty rządzące przejmują należne im miejsce, zmuszając kupców do usuwania się na dalszy plan, aż niebezpieczeństwo minie.

Książę Dźeta uważał, że kupcy popierają buddystów i dźinistów, gdyż szanują wszelkie życie i potępiają wojnę. Obydwa zakony cieszą się poparciem także chłopów. Z jednej strony dlatego, że chłopi wolą pokój od wojny, z drugiej zaś, ponieważ uważają za bezsensowne marnotrawstwo rzeź koni, wołów i baranów, które bramini składają w ofierze swoim bogom. Żaden chłop nie ma ochoty oddać swojego wołu nikomu, Aryjczykowi czy nie-Aryjczykowi. człowiekowi czy bogu. Moim zdaniem jest całkiem możliwe, że pewnego dnia zakony buddystów i dźinistów usuną aryjskich bogów, a to dzięki wysiłkom bogatych kupców i niearyjskiej ludności wsi.

Zanim przybyłem do Indii, myślałem, że miasta to jedynie nagromadzenie nieregularnych ślepych ścian różnych wysokości, ustawionych przypadkowo wzdłuż krętych ulic. Nawet w Babilonie ściany domów stojących przy długich, prostych ulicach są równie puste i pozbawione okien jak w każdym greckim czy perskim mieście. Gdyby nie to, że od czasu do czasu trafia się na arkady w greckim stylu, monotonia tych ulic byłaby przygnębiająca, zwłaszcza w klimacie, w którym prosty lud przebywa na świeżym powietrzu przez cały rok.

Śrawasti różni się jednakże od miast zachodu. Każdy dom ma okna i balkony, a dachy są zakończone fantazyjnymi wieżyczkami. Ściany często zdobią sceny z życia Ramy. Niektóre z nich są bardzo pięknie namalowane – lub odnowione, ponieważ co roku deszcze je zmywają. Niektórzy właściciele pokrywają ściany swoich domostw płaskorzeźbami, co jest bardzo efektowne.

Kiedy powoli wraz z gubernatorem szliśmy środkiem zatłoczonej alei, zaprzężone w konie rydwany ustępowały nam z drogi, a bogaci kupcy spoglądali na nas z grzbietów słoni. Inaczej niż w porcie, mieszkańcy miasta zachowywali się godnie. Ale ci ludzie są przyzwyczajeni do cudzoziemców. Znają Persów, nie mówiąc o Babilończykach, Egipcjanach, Grekach, a nawet przybyszach spoza Himalajów, żółtych Chińczykach.

– Po lewej stronie – powiedział książę Dźeta, występujący jak zawsze w roli najlepszego przewodnika – znajdują się bazary i warsztaty rzemieślnicze. – Nie musiał mi tego mówić. Po odgłosach lub zapachach można było rozpoznać specjalność każdej uliczki odchodzącej od głównej alei. Jedne pachniały kwiatami, inne zalatywały wonią wyprawianych skór. Niektóre dzielnice rozbrzmiewały hukiem towarzyszącym obróbce metalu, jeszcze inne pełne były śpiewu ptaków, które kupowano dla ich śpiewu albo na pożywienie. – Na prawo znajdują się gmachy rządowe, bogate rezydencje i pałac królewski. Tutaj zaś – wskazał na olbrzymi centralny plac – spotykają się karawany z całego świata.

Oczom naszym przedstawił się zadziwiający widok. Tysiące wielbłądów, słoni, wołów i koni wypełniały największy plac, jaki widziałem w życiu. W dzień i w nocy przybywają tu i odjeżdżają stąd karawany, odbywają się załadunki i wyładunki. Ludzie i zwierzęta piją wodę z trzech wielkich fontann, a namioty i kramy stoją, gdzie popadnie. Niewzruszeni kupcy sprzedają i kupują wszystko, co się da. Przechodzą powoli od ładunku do ładunku, a oczy ich są tak uważne i drapieżne jak oczy ptaków żywiących się padliną, które zlatują się po bitwie.

Królewska droga prowadzi od placu karawan do zielonego parku, gdzie w samym środku znajduje się pałac misternie zbudowany z drewna i cegły. Jest może mniej okazały niż ostatnie dzieło Bimbisary, ale znacznie piękniejszy.

Poczułem skrajne wyczerpanie. Podobnie jak moja świta. Moi ludzie nie byli zadowoleni z długiego marszu, który im narzuciłem. W pałacu wzięli na mnie odwet.

– Król zażądał, żebyś się u niego, panie, natychmiast po przybyciu stawił. – Spocony szambelan promieniał szczęściem. Ja nie.

– Jestem brudny…

– Król dzisiaj nie zważa na protokół.

– W takim razie nie będzie się gniewał, jeżeli się przebiorę i…

– Król może nie zważać na protokół, panie pośle, ale wymaga posłuszeństwa.

– Wszak wiozę dary od Wielkiego Króla…

– Innym razem.

– Przykro mi – szepnął książę Dźeta.

Kiedy szambelan prowadził mnie przez liczne komnaty o wysokich sufitach, ozdobione płytkami ze srebra, macicy perłowej i kości słoniowej, czułem ze zgrozą, że splendor otoczenia jest w rażącej sprzeczności z moim wyglądem.

W końcu bez żadnych ceremonii zostałem wprowadzony do małego pomieszczenia, gdzie przez ostrołukowe okna widać było drzewa, kwitnące winorośle i marmurową fontannę bez wody. Przy oknie stali dwaj starsi mnisi buddyjscy z ogolonymi głowami.

Przez chwilę zdawało mi się, że trafiłem do niewłaściwego pomieszczenia. Patrzyłem w milczeniu na dwóch starców. Uśmiechnęli się do mnie. Wyglądali jak bracia. Wreszcie mniejszy z nich powiedział:

– Witaj na naszym dworze, Cyrusie Spitamo.

Zacząłem przyklękać na jedno kolano, ale król Prasenadźit mnie powstrzymał.

– Nie, nie. Jesteś wszak świętym człowiekiem. Powinieneś klękać tylko przed tymi, którzy czczą… ogień, nieprawdaż?

– My czcimy jedynie Mądrego Pana. Ogień jest dla nas jego posłańcem. – Byłem zbyt zmęczony, by wygłaszać dłuższe kazanie, ale nie mogłem się oprzeć urokowi króla.

– Oczywiście, oczywiście. Wy wielbicie boga z niebios. My też, nieprawdaż, Śariputro?

– Tak, to prawda. Mamy wszelkich możliwych do wyobrażenia bogów – przyznał wysoki, wątły Śariputra.

– Jak również niewyobrażalnych – dodał Prasenadźit.

– Mądry Pan jest jedynym bogiem – rzekłem.

– My także mamy jedynych bogów, prawda Śariputro?

– Mnóstwo, mój drogi.

Byłem już przyzwyczajony do sposobu, w jaki święci mężowie w Indiach zwracają się do swoich uczniów – mówią do nich jak do małych, kochanych dzieci. Śariputra mówił „mój drogi” bardzo łagodnym tonem; brzmiało to zupełnie inaczej niż nie wróżące nic dobrego „mój drogi” Adźataśatru, który zawsze używał słodkich słówek dla zmylenia ludzi.

– Jest w tym jakaś sprzeczność – zauważyłem sztywno.

– Sprzeczności mamy także – odparł król łagodnie.

– Wszak samo życie jest sprzecznością – zaśmiał się Śariputra – chociażby dlatego, że narodziny są bezpośrednią przyczyną śmierci, i to w każdym bez wyjątku przypadku.

Obydwaj starcy roześmieli się wesoło.

Byłem już zły jak osa, zachowywałem się więc oficjalnie.

– Przybywam tu od Achemenidy, Dariusza, Wielkiego Króla, pana wszystkich lądów, króla królów.

– Mój drogi, wiemy to, wiemy! Będziesz nam mógł opowiedzieć wszystko o Dariuszu, kiedy powitamy cię uroczyście na dworze. Wtedy i tylko wtedy przyjmiemy wysłańca, nie, wysłannika tego perskiego króla, którego obecność w dolinie rzeki Indus tak nas wszystkich niepokoi. Lecz w tej chwili jesteśmy tylko dwoma starcami, którzy pragną podążyć ośmiostopniową ścieżką. Jako król nie mogę zajść nią tak daleko, jak bym pragnął. Na szczęście jestem już arhatem, a Śariputra jest bardzo bliski oświecenia.

– Ależ, mój drogi, skądże znowu! Służę tylko Buddzie i gminie jak tylko mogę…

– Wysłuchaj go, Cyrusie Spitamo! To Śariputra stworzył nasz zakon. To on opracował wszystkie przepisy. To on dba o to, by wszystko, co Budda mówi lub co kiedykolwiek rzekł, zostało zapamiętane. Mało tego, Śariputra pamięta każde słowo, które Budda wypowiedział od owego dnia w Jelenim Parku w Benaresie.

– Przesadzasz, mój drogi. To Ananda, a nie ja, pamięta każde słowo. Ja tylko układam te słowa w wersety, których może się nauczyć nawet małe dziecko. – Zwrócił się do mnie: – Czy umiesz śpiewać, mój drogi?

– Nie, to znaczy tak, ale kiepsko. – Miałem wrażenie, że za chwilę zwariuję. Nie chciało mi się wierzyć, że jeden z tych starców panuje nad krajem tak wielkim jak Egipt, a drugi jest głową gminy buddyjskiej. Robili wrażenie prostaczków.

– Widzę, że nic nie widzisz. Cóż, jesteś zmęczony. Mimo to chcesz pewnie wiedzieć, co się stało. W odpowiednim czasie przybyła do Śrawasti młoda dama. Powiedziała, że pochodzi z klanu Gautamy, podobnie jak Złoty. Och tak, bardzo mnie to podnieciło! Kiedy ją poślubiłem, Złoty wyznał, że zrobiono mi kawał. Śakjowie nie chcieli mieszać swojej szlachetnej krwi z królewskim domem Kosali. Lecz nie śmieli mnie obrazić. Przysłali mi więc zwykłą kurtyzanę. A ja się z nią ożeniłem. Gdy dowiedziałem się prawdy, czy wpadłem w złość, drogi Śariputro?

– We wściekłość, najdroższy…

– Wcale nie. – Prasenadźit był dotknięty.

– O tak. Byłeś w takiej furii, że obawialiśmy się o ciebie.

– Może tak wyglądałem.

– Ależ nie, mój drogi.

– Ależ tak, mój drogi.

Jakaś litościwa ręka wymazała resztę tej sceny z mojej pamięci. Zdaje mi się, że zemdlałem.

Członkowie perskiego poselstwa umieszczeni zostali w małym budynku w głębi pałacowych ogrodów. Pomiędzy nami a pałacem znajdowały się fontanny, klomby, drzewa i… kompletna cisza. Nawet pawie nie krzyczały, czyżby wycięto im języki? A gromady małp przyglądały się nam w całkowitej ciszy z wierzchołków drzew. W środku wielkiego miasta król stworzył leśne ustronie.

Podczas tygodnia, który dano mi na przygotowanie się do oficjalnej audiencji u króla, zajął się mną książę Dźeta. Zaprosił mnie do swojego domu, wysokiego budynku zwróconego frontem ku rzece. Gdy przebywałem w miłym towarzystwie księcia, moje spotkanie z dwoma głupimi starcami wydawało się przywidzeniem. Lecz gdy opowiedziałem całą tę scenę księciu, ten robił wrażenie rozbawionego i zaniepokojonego jednocześnie.

– No, tak, starzec taki jest – powiedział.

Siedzieliśmy na dachu jego domu. Słońce zachodziło za ciemnoniebieskimi wzgórzami i chmury układały się w dziwne wzory, charakterystyczne dla początku pory monsunu.

Nieboskłon nad ziemią indyjską jest dziwnie wysoki – gra świateł? Nie znam przyczyny tego zjawiska, ale widok ten budzi grozę i pomniejsza człowieka.

– Czy zachowanie Prasenadźita wyjaśnia rozkład jego państwa?

– Sprawy nie przedstawiają się tak źle. – Książę Dźeta mówił precyzyjnie. – Kosala jest wciąż jeszcze mocarstwem, a Prasenadźit nadal wielkim królem.

– Szpiedzy? – Wymówiłem to słowo, bezgłośnie poruszając ustami.

Książę Dźeta skinął głową. Ale w zasadzie myślał to, co powiedział. – Problem polega na tym, że Prasenadźit jest zarówno arhatem jak królem, a bardzo trudno jest być jednym i drugim naraz. Ja tego też doświadczyłem, chociaż w bardzo małym stopniu.

– Co znaczy arhat?

– „Godzien”.

– Jak Budda?

– Z tą różnicą, że arhat jeszcze się nie wyzwolił jak Budda. Są tacy, co myślą, że skoro Śariputra jest równie święty jak Gautama, to i on osiągnął nirwanę. Ale to niemożliwe. Budda jest zawsze jeden jedyny w czasie teraźniejszym. W przeszłości istniało dwudziestu trzech buddów. W przyszłości będzie jeszcze tylko jeden i na tym koniec, przynajmniej w tym cyklu.

– Więc Śariputrę naprawdę uważa się za… świętego?

– O tak! Co do króla Prasenadźita, to można mieć pewne wątpliwości, ale żadnych co do Śariputry. Po Buddzie on najbliższy jest oświecenia ze wszystkich ludzi. A poza tym stworzył zakon. To on ułożył przepisy dla mnichów. A teraz on i Ananda zbierają wszystkie słowa, jakie kiedykolwiek wypowiedział Budda.

– Czy oni je zapisują?

– Ależ nie. Po cóż mieliby to robić?

– No tak, po cóż. – W owym czasie uważałem, że każde zapisane święte słowo traci swą moc. Wierzyłem, że słowa Mądrego Pana powinny żyć nie spisane na wołowej skórze, lecz utrwalone w umysłach ludzi prawdziwie wierzących. Niestety, nie umiałem wytłumaczyć tego moim kuzynom w Baktrii, którzy przejęli od Greków manię zapisywania wszystkiego.

Demokryt uważa, że pierwszymi religijnymi tekstami były teksty egipskie. Kto to może wiedzieć? Kogo to obchodzi? Uważam nadal, że zapisywanie hymnów i świętych legend musi pomniejszać religijne uczucia. Oczywiście że nie ma nic bardziej magicznego niż opowieści religijne, przykazania lub modlitwy cytowane z pamięci, tak jak nie ma nic bardziej dojmującego niż ludzki głos recytujący słowa Prawdy. Zmieniłem się jednakże z biegiem lat. Dzisiaj chciałbym mieć pełny zapis słów mojego dziadka z tej prostej przyczyny, że jeżeli my, żyjący świadkowie, tego nie zrobimy, to uczynią to inni, i prawdziwy Zoroaster zniknie pod stertą iluminowanych skór wołowych.

Bez żadnej ceremonii dołączył do nas na dachu przystojny mężczyzna lat około czterdziestu. Miał na sobie pełną zbroję i w ręku hełm, który wyglądał jak zrobiony ze złota.

Książę Dźeta padł na kolana. Ja przykląkłem na jednym kolanie, słusznie przypuszczając, że to Wirudhaka, następca tronu.

Wirudhaka szybko wprowadził swobodną atmosferę. Łaskawym gestem wskazał nam miejsca na łożu.

– Jutro spotkamy się oficjalnie, panie pośle. Ale sądzę, że będzie nam przyjemniej poznać się ze sobą w ten sposób, u naszego wspólnego przyjaciela.

Zgodziłem się z tym w imieniu Wielkiego Króla. Obserwowałem księcia kątem oka. Nurtowały mnie trzy pytania. Czy myślał o ojcobójstwie? A jeżeli tak, czy mu się zamysł uda? I co to będzie oznaczało dla Persji?

Nieświadom moich mrocznych myśli Wirudhaka zadał mi kilka inteligentnych pytań dotyczących Persji. Poza Bimbisarą był to pierwszy Indus wysokiej rangi zdający sobie sprawę z potęgi Wielkiego Króla.

– Pod wieloma względami – rzekł – Dariusz zdaje się być bliski ideałowi od dawna zapowiadanego władcy świata.

– My, książę, uważamy że on jest władcą świata. – Niebo straciło już wszelki kolor. Nocne ptaki wznosiły się, potem nurkowały w dół. Powietrze pachniało deszczem.

– A czy ten świat nie powinien obejmować Kosali? I republik? Magadhy? I południa Indii? I zaplecza tych gór? – Wskazał wysokie, ciemne Himalaje. – Tam leży Państwo Środka, świat większy od Persji i wszystkich krajów zachodnich razem wziętych. Czy Państwo Środka nie powinno podlegać władcy świata?

– Oni podobno uważają, że mają własnego władcę świata – powiedziałem taktownie.

Wirudhaka potrząsnął głową.

– W Państwie Środka jest wiele królestw. Lecz brak monarchy, który by je połączył.

– Monarchy czy boga? – zapytał książę Dźeta. – Wydaje mi się, że prawdziwy władca świata powinien być bardzo podobny do boga.

– Myślałem, że wy, buddyści, jesteście ateistami. – Wirudhaka roześmiał się, by podkreślić, że mówi serio.

– My uznajemy wszystkich bogów. Są dla nas nieodzowną częścią kosmicznego pejzażu. – Książę Dźeta był pogodny. – Oczywiście, Budda ich nie czci. Oczywiście, bogowie czczą Buddę.

– Trzymam się z dala od tych spraw – powiedział Wirudhaka. – Mnie interesuje tylko jedno. Kosala. – Zwrócił się do mnie. – Mamy wiele własnych problemów.

– Któreż królestwo ich nie ma, książę.

– Niektóre mają ich mniej, inne więcej. Bimbisara uważa się teraz za władcę świata. Byłeś przy ofierze z konia. A więc widziałeś. I słyszałeś.

– Lecz nie mogę powiedzieć, że wszystko zrozumiałem. Przecież całe królestwo Bimbisary nie jest ani tak wielkie, ani bogate jak satrapia Wielkiego Króla w Lidii. – Moją polityką było od początku budzenie w Indusach szacunku, ale nie straszenie ich. Nie wiem, czy robiłem to skutecznie. – A Lidia to zaledwie jedna z dwudziestu satrapii.

– Możliwe – odparł Wirudhaka. – Lecz w tej części świata tylko dolina Indusu podlega Persji i ta… satrapia leży daleko od Kosali. Wasz król musi także wiedzieć, że nigdy nie przegraliśmy wojny. Oto co nas niepokoi: Bimbisara uważa się za władcę świata. Ale ofiara z konia się nie udała. Miał nadzieję, że zdobędzie Benares. To się nie powiodło. Teraz mój kuzyn Adźataśatru tworzy armię, co oznacza, że gdy tylko skończy się pora deszczowa, przekroczy Ganges, i znajdziemy się w stanie wojny.

– O ile wiem – czułem się jak człowiek płynący pod wodą – książę Adźataśatru obawia się tylko republik.

– Obawia się ich tak jak i my, a więc wcale – powiedział Wirudhaka ostro. – Atak zostanie skierowany nie na republiki, lecz na nas. My oczywiście wygramy.

– Oczywiście, książę. – Wiedziałem, że za chwilę zwróci się do mnie z prośbą.

– Persja panuje w dolinie Indusu.

– Ale jak powiedziałeś, panie, przed chwilą, indyjska satrapia leży daleko od Kosali.

Obróciłem słowa Wirudhaki przeciwko niemu. Nie dał się jednak zbić z tropu.

– W suchej porze roku pół tysiąca mil to nie tak strasznie daleko.

Podczas gdy rozmawialiśmy, otuliła nas bezksiężycowa noc, a nasze bezcielesne głosy mieszały się z głosami od strony rzeki, płynącej daleko w dole. W pewnej chwili w rozmowie zapanowała przerwa i poczułem nagle, że nas nie ma. Czyżby to była nirwana?

Lecz Wirudhaka przywołał mnie do rzeczywistości. Jak na indyjskiego księcia mówił bezpośrednio. Oświadczył, że pragnie przymierza z Persją przeciwko królestwu Magadhy. Kiedy zapytałem, jakie korzyści będzie miała Persja z takiej ugody, książę zalał mnie potokiem słów.

– My kontrolujemy drogę lądową do Chin. Mamy monopol na handel jedwabiem. U nas krzyżują się wszystkie ważniejsze szlaki prowadzące na najdalszy Wschód i z powrotem. Importujemy rubiny i nefryt z Birmy. Przez nasze terytorium możecie dotrzeć do południowych Indii nie tylko drogą lądową, lecz także wodną, skoro tylko odzyskamy port w Ćampie. – Wyliczył jeszcze wiele rodzajów plusów. A potem powiedział mi dokładnie, ile będzie potrzebował wojska, kiedy i w jakich miejscach. Przemówienie Wirudhaki zostało starannie przygotowane.

Podczas gdy książę mówił, próbowałem sobie wyobrazić minę Dariusza słuchającego mej opowieści o bogactwach zgromadzonych na placu karawan w Śrawasti. Mogłem sobie również wyobrazić, co pomyśli, kiedy się dowie, że książę pragnie zawrzeć sojusz z Persją. Nareszcie mieliśmy wspaniały pretekst do podboju całych Indii. Kosala powita perską armię. Potem Magadha zostanie zmiażdżona i Kosala bez trudu wchłonięta.

Dariusz był mistrzem delikatnej sztuki przyłączania cudzych królestw. Każdy perski uczeń znał już wtedy na pamięć słynne przemówienie Cyrusa do Medów: „Poddając się uratowaliście sobie życie. W przyszłości, jeżeli będziecie postępować tak samo, nie stanie wam się nic złego, tyle że nie będzie wami rządził ten, kto rządził wami dotychczas. Lecz zostaniecie we własnych domach, będziecie uprawiać własną ziemię…”

Przemówienie to określa odwieczną politykę Achemenidów. Dla podbitych ludów nic się nie zmienia prócz władców, a ponieważ Achemenidzi są sprawiedliwymi władcami, więc bywają zawsze przyjmowani z radością, tak jak Cyrus przez Medów. Ponadto jeżeli tylko to możliwe, pozostawiają przynajmniej pozory władzy dawnym domom królewskim. Nie ma powodu, dla którego Adźataśatru czy Wirudhaka nie mogliby zostać satrapami… nie, nie ma żadnego powodu, prócz tego jednego, że każdy Achemenida, który zaufałby któremuś z tych przebiegłych książąt, byłby głupcem.

– Zrobię, co będzie w mojej mocy, panie. – Byłem równie uprzejmy co enigmatyczny w najlepszym suzańskim stylu.

– Pozostało niewiele czasu. Deszcze spadną lada chwila. Kiedy się zaczną, droga morska stanie się niemożliwa, a lądowa… Gdzie twoja karawana zatrzyma się na czas monsunu?

– W Takszaśili. Chciałbym zakończyć negocjacje w ciągu trzech miesięcy.

– Kiedy nadejdzie pora sucha, będziesz mógł powrócić do Persji?

– Tak. Ale skoro uważasz, książę, że czas nagli, mogę wysłać projekt porozumienia między nami do satrapy Indii. On prześle go do Suzy i otrzymamy odpowiedź jeszcze przed porą suchą. – Rzecz jasna, nie miałem takich zamiarów. Chciałem po prostu zyskać na czasie. Przede wszystkim zaś chciałem, żeby karawana dotarła do celu. Potem zamierzałem złożyć raport Dariuszowi. A potem… Kto wie?

Wirudhaka się podniósł. My też wstaliśmy. Wszyscy trzej byliśmy nieco ciemniejsi niż nocne niebo. Wirudhaka uściskał mnie, jak nakazuje protokół.

– Rada królewska przygotuje projekt traktatu – powiedział. – Spodziewam się, że zechcesz z nimi współpracować. Mam też nadzieję, że osobiście przetłumaczysz traktat na perski. To bardzo ważne.

– Król… – zaczął książę Dźeta i umilkł.

– Król się zgodzi – oświadczył Wirudhaka. – Nie jest jeszcze całkowicie oderwany od swego królestwa. – Po czym odszedł.

Podeszliśmy z księciem Dźetą do korony muru i spojrzeliśmy na dół. W ciemnościach płonęło tysiąc małych ognisk, jakby tysiąc opadłych na ziemię gwiazd. To ludzie znad rzeki przygotowywali wieczorny posiłek. Patrząc w dół szeptałem księciu Dżecie do ucha to, co powiedziano mi w królestwie Magadhy.

Książę zrobił dziwny gest.

– Chcieli, żebyś mi to powtórzył.

– Na pewno. Ale czy to prawda? Książę potrząsnął głową.

– Syn jest lojalny wobec ojca. Bo i dlaczego nie? Ma przecież wolną rękę. Prasenadźit rzadko się wtrąca. On… – Książę umilkł na chwilę, po czym powiedział: – Przekazano nam wiadomość. I co ona znaczy? Czego oni naprawdę chcą?

– Chcą wojny z republikami.

– Z Kosalą też. Ale nie stać ich na wojnę jednocześnie z federacją i Kosalą. Jeżeliby więc mogli podzielić Kosalę jątrząc pomiędzy ojcem i synem… – Książę nie musiał kończyć zdania.

– To bardzo chytre – mruknąłem.

– Tyle tylko że jeżeli nic nikomu nie powiemy – książę spojrzał na mnie, jak gdyby chciał mimo ciemności zobaczyć mój wyraz twarzy – to nie będzie konfliktu, prawda?

Postanowiliśmy więc nie mówić nikomu o ostrzeżeniu Adźataśatru dla króla Prasenadźita. Każdy z nas zamierzał oczywiście wykorzystać informację dla własnych celów. Takie są obyczaje na dworach i na świecie. Byłem jednak zdziwiony, ponieważ książę Dźeta wydawał się zdziwiony. Czyżby Adźataśatru mnie okłamał? A jeżeli tak, to dlaczego?

10

Następnego ranka, kiedy przed prezentacją u króla ubierano mnie w perski strój, pierwszy monsunowy deszcz lunął na dachy Śrawasti. Po chwili zjawił się mokry i rozczochrany Karaka.

– Coś tu jest nie w porządku – oznajmił, nie zwracając uwagi na czujnego balwierza. – Król z samego rana zwołał radę. Książę jest na murach z łucznikami… – Zauważył wreszcie balwierza i przerwał.

– Czyżby to mogło… – Nie skończyłem zdania. Karaka zrozumiał, o co mi chodzi.

– Nie wiem – powiedział. – Nie sądzę.

Balwierz, który pociągał laką moje wargi, uśmiechnął się. Jako wysoki urzędnik tajnej służby Kosali, wiedział więcej od nas.

W południe zaprowadzono mnie do zatłoczonej sali recepcyjnej. Dary od Wielkiego Króla leżały u stóp srebrnego tronu, na którym jednak nikt nie siedział. Dostojnicy Kosali, spokojni zazwyczaj i zimnokrwiści, wydawali się zdenerwowani, a ich głosy mieszały się z odgłosem deszczu bijącego w dachówki. Stanąłem u wejścia, mój wspaniały strój nie zwrócił niczyjej uwagi.

Wreszcie spostrzegł mnie szambelan. Ruszając w moją stronę opuścił na podłogę ceremonialną laskę. Potem wybrał niewłaściwą drogę, pozdrowił mnie w niewłaściwy sposób i jąkając się powiedział:

– Proszę mi wybaczyć, panie pośle. Uznasz nas zapewne za dzikusów. Ale zaszły… Proszę iść za mną. Twoja świta także.

Zaprowadzono nas do małego pomieszczenia. Nie zamknięto, lecz zatrzaśnięto za nami drzwi. Spojrzałem na Karakę, on na mnie.

Deszcz tak mocno bił w dachówki, że ledwie słyszeliśmy ryk tysięcy głosów wołających: „Niech żyje król!”

– Który król? – szepnął Karaka.

Rozłożyłem ręce. Byłem równie dobrze przygotowany do spotkania z Wirudhaką co z Prasenadźitem. Obawiałem się tylko, że wojna między Kosalą i Magadhą wybuchnie, zanim Dariusz zdąży skorzystać z sytuacji.

Nagle trzy razy zadęto w konchę. Ponieważ był to tradycyjny sygnał bojowy, zaniepokoiłem się. Czyżby król został obalony? Czyżby wojownicy wroga znaleźli się w pałacu? Pojawił się szambelan, zdyszany jakby po biegu.

– Król jest już na tronie – powiedział. – Tędy, panie pośle. Zaprowadzono nas szybko do sali audiencyjnej. Od postaci na srebrnym tronie bił blask. W jednym ręku miała miecz, w drugim berło z kości słoniowej.

Szambelan zaanonsował przybycie poselstwa Wielkiego Króla Persji. Eskortowany przez kilku urzędników ruszyłem w kierunku tronu, gdzie siedział wspaniały mężczyzna zupełnie niepodobny do wątłego mnicha, którego poznałem pierwszego dnia w Śrawasti. Dopiero kiedy oddałem mu należną cześć, zdałem sobie sprawę, że srogi, obwieszony klejnotami monarcha to istotnie Prasenadźit. Miał tak starannie umalowaną i tak pozbawioną wyrazu twarz jak każdy bóg hinduski. Ani śladu po chichoczącym mnichu, którego spotkałem w towarzystwie Śariputry.

Przemówił do mnie chłodno i uroczyście:

– Mamy nadzieję, że stosunki z naszym bratem w Persji ułożą się dobrze… – Głos jego był donośny, wyraźny, pozbawiony emocji. – Dołożymy wszelkich starań, by tak było. Przesyłamy mu braterskie pozdrowienia. My…

Prasenadźit umilkł. Jak gdyby stracił wątek. Nastąpiła dłuższa kłopotliwa pauza; patrzyliśmy na króla, który wbił wzrok w drzwi. Słyszałem za sobą kroki, ale nie miałem odwagi odwrócić się tyłem do monarchy. Wirudhaka minął mnie i szedł naprzód; ociekał deszczem. U stóp tronu skłonił się ojcu i szeptem, który tylko król i ja mogliśmy dosłyszeć, oznajmił:

– To prawda.

Prasenadźit odłożył berło. Wstał. Trzymając rękojeść miecza w obydwu rękach jak pochodnię, która ma wzniecić krwawą pożogę, przemówił:

– Dowiedzieliśmy się właśnie, że nasz ukochany brat, król Bimbisara, został zdetronizowany przez swego syna, księcia Adźataśatru, który prosi nas o błogosławieństwo. Nie udzielimy go. Syn, który podnosi rękę na tego, kto go spłodził, jest przeklęty. Przeklęty jest kraj, którego władca siłą przejął tron ojca. Przeklęty niech będzie Adźataśatru.

Z zadziwiającą sprawnością starzec zeskoczył ze stopni tronu; książę i doradcy wybiegli za nim z sali. Szambelan wyprowadził nas także. Niewątpliwie zawieszono wszelkie uroczystości dworskie w Śrawasti, a dary Wielkiego Króla nie zostały przyjęte. Szczególnie ponury był Karaka; przecież taszczyliśmy te skrzynie pełne dywanów i klejnotów przez pół świata.

– To bardzo przykre – powiedział – że nie możemy oficjalnie przekazać darów Wielkiego Króla.

– Wojna ma pierwszeństwo przed wszystkim innym – zauważyłem z przenikliwością męża stanu. – Ale póki wieje monsun, nie będzie walk, wkrótce więc znowu zobaczymy króla.

Nie zobaczyliśmy jednak ani króla, ani księcia przez dwa miesiące. Mimo deszczu codziennie przybywały na dwór delegacje ze wszystkich zakątków królestwa. Rada królewska obradowała bez przerwy. A tymczasem ulica kowali zamknięta była dla wszystkich z wyjątkiem szpiegów. Karaka spenetrował tę dzielnicę właśnie w charakterze szpiega.

– Robią miecze, ostrza włóczni i zbroje – doniósł mi. – Pracują w dzień i w nocy.

Tak więc wojnie dano pierwszeństwo przed wszystkim innym.

Dopiero książę Dźeta opowiedział mi, co się stało w mieście Radźagryha. W czasie posiedzenia rady książę Adźataśatru poprosił o zgodę na przekroczenie Gangesu i zaatakowanie federacji republik. Bimbisara oświadczył wprawdzie, że federacja nie zdoła przeciwstawić się wojskom Magadhy, ale dodał, że nie warto prowadzić wojny, by rządzić tymi skłóconymi państwami po ich podbiciu. A poza tym jest już przecież władcą świata. Traktował ofiarę z konia bardzo poważnie. Jak się okazało zbyt poważnie. W kilka dni później Adźataśatru bez porozumienia z ojcem wystąpił w imieniu swojej matki z roszczeniami wobec Benaresu. Bimbisara się rozgniewał; oświadczył, że Benares jest nieodłączną częścią Kosali. Po czym rozwiązał radę.

Następnego wieczoru, wkrótce po zachodzie słońca, przyboczna gwardia Adźataśatru wkroczyła do królewskiego pałacu i uwięziła króla. Ponieważ akcja ta była równie szybka co nieoczekiwana, nie natrafiła na opór.

– Bimbisara został uwięziony na Sępim Szczycie. Jest to wieża w starym mieście. – Książę Dźeta nie wykazywał ani żalu, ani zdziwienia. Znał życie. – Podobno nikomu nigdy nie udało się stamtąd uciec.

– Co teraz będzie?

– Mój zięć, a twój teść, jest człowiekiem twardym i nieugiętym i chyba pragnie wojny. Jeżeli tak, to będzie ją miał.

Siedzieliśmy na werandzie domu księcia Dżety. Naprzeciwko nas kilka bananowców chwiało się w powiewach pachnącego deszczem wiatru.

– Nie spodziewałem się tego – powiedziałem. – Adźataśatru zawsze… tak łatwo płakał.

– Taką grał rolę. Teraz będzie sobą.

– Nie. Po prostu będzie odgrywał nową rolę, bez łez, a może ze łzami. Prawie całe życie na dworze – dodałem z pewnością siebie godną bramina – polega na nakładaniu i zdejmowaniu masek.

Rozbawiło to księcia Dźetę.

– Mówisz, jak gdybyś był jednym z nas. Tyle że my zmieniamy nie maski, lecz wcielenia.

– Ale przeciwnie niż dworzanie nie pamiętacie swoich poprzednich wcieleń.

– Z wyjątkiem Buddy. On pamięta wszystkie.

– Jak Pitagoras.

Książę Dźeta pominął moją niejasną aluzję.

– Budda powiedział kiedyś, że gdyby naprawdę zadał sobie trud przypominania każdego swojego poprzedniego wcielenia, to nie pozostałoby mu dosyć czasu na przeżywanie obecnego, które jest najważniejsze, bo ostatnie.

Zerwał się mocniejszy wiatr. Z gałęzi na wprost nas spadły kiście niedojrzałych bananów. Lunął deszcz.

– Bimbisara powiedział mi, że ma nadzieję za rok zostać mnichem.

– Módlmy się, żeby mu na to udzielono zgody.

Przez jakiś czas przyglądaliśmy się strumieniom deszczu.

– To ciekawe – odezwałem się wreszcie – że Adźataśatru. chciał, żebym ostrzegł króla Prasenadźita przed jego synem.

– Bardzo chytrze! Podczas gdy my oczekujemy spisku w Śrawasti, on dokonuje zamachu w stolicy Magadhy.

– Ale po co mnie oszukiwał?

– Żeby cię zbić z tropu. Przecież wcześniej czy później będzie miał do czynienia z Persją. – Książę Dźeta spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem. – Prędzej czy później wszyscy będziemy mieli do czynienia z Persją. Wiemy to od czasu, kiedy twój król opanował jeden z naszych najbogatszych krajów.

– Nie opanował, książę. Władcy doliny Indusu poprosili Wielkiego Króla, by włączył ich kraj do swojego imperium. – Mówiłem, jak gdybym był osiemdziesięcioletnim eunuchem dworskim z czasów Cyrusa.

– Wybacz mi. To był nietakt z mojej strony. – Książę Dźeta się uśmiechnął. – W każdym razie Adźataśatru chce namieszać w Kosali, ile tylko zdoła. Czego nie da się uzyskać z zewnątrz, trzeba osiągnąć poprzez drążenie od środka. A więc próbuje obrócić syna przeciwko ojcu.

– Doprawdy?

– To nie takie trudne. Prasenadźit chce być jednocześnie królem i arhatem. To niemożliwe. Toteż Wirudhaka nie jest… szczęśliwy. Nie można mu mieć tego za złe.

W kilka dni później Karaka wręczył mi osobiście posłanie od Adźataśatru; było wypisane na wołowej skórze czerwonym atramentem, a więc, w dobrze dobranym kolorze. Wspólnie odcyfrowaliśmy trudne pismo. Treść miało mniej więcej taką: „Jesteś równie bliski naszemu sercu jak zawsze. Patrzymy na ciebie z taką miłością, jak gdybyś był naszym własnym synem. Będziesz więc opłakiwać razem ze mną śmierć mojego ojca, władcy świata, Bimbisary. Zmarł w siedemdziesiątym ósmym roku życia i pięćdziesiątym pierwszym roku swojego wspaniałego panowania. Żałoba na dworze potrwa do końca pory deszczowej, kiedy to, jak się spodziewamy, nasz ukochany syn, Cyrus Spitama, będzie obecny na naszej koronacji.”

Nie muszę dodawać, że Adźataśatru pominął okoliczności śmierci Bimbisary. W kilka dni później powiedziano nam, że własnoręcznie udusił ojca jedwabnym sznurem, którego zgodnie z indyjskim protokołem używa się do uśmiercania zdetronizowanych władców.

Spędziłem szereg niespokojnych tygodni spacerując po wilgotnych ogrodach pałacu króla Prasenadźita. Nie wezwał mnie ani król, ani książę. Nie miałem żadnych wiadomości z Suzy. Ani od karawany z Takszaśili. Moja izolacja została wreszcie przerwana przez przybycie księcia Dżety i mnicha Śariputry. Pojawili się nie zapowiedziani na werandzie. Pomogłem im wyżąć wodę z szat.

– Przypadkiem spotkałem w ogrodzie Śariputrę – oświadczył książę Dźeta – i powiedziałem mu, że chciałbyś z nim pomówić. – Wybaczyłem mu to kłamstwo. Marzyłem o jakimkolwiek towarzystwie, nawet buddyjskiego arhata o czarnych dziąsłach.

Karaka posłał po wino. Śariputra usiadł na podłodze, książę Dźeta na poduszce. Ja usadowiłem się na zydlu. Starzec zrobił minę, którą uznałem za uśmiech.

– Mój drogi… – zaczął i umilkł.

– Może chciałbyś go o coś zapytać? – Książę Dźeta patrzył na mnie wyczekująco.

– A może to on – powiedziałem przekornie, pamiętając o mojej duchowej misji – chciałby m n i e o coś zapytać?

– Wiadomo, że Budda zadaje pytania – wtrącił książę Dźeta taktownie. – Śariputra także.

– Tak. – W niezmiennie dobrotliwej postawie starca było coś z błogości dobrze odżywionego dziecka; lecz jego bystre oczy wydawały się zimne i nieruchome jak oczy węża. – Czy lubisz zabawy, mój chłopcze?

– Nie – odparłem. – A ty?

– Wieczne zabawy, owszem! – Śariputra roześmiał się. Nikt mu nie zawtórował.

– Dlaczego – zapytałem – nie interesuje cię ani Mądry Pan, ani jego prorok Zoroaster?

– Wszystko mnie interesuje, mój chłopcze. A skoro ty masz wyraźnie ochotę mówić o Mądrym Panu, więc mów! W tej chwili! Prawda nie może podobno czekać. Nie mam pojęcia, dlaczego. Wszystko inne może czekać. Opowiadaj.

Opowiedziałem mu.

Kiedy skończyłem, Śariputra zwrócił się do księcia Dżety:

– Ten Mądry Pan wygląda mi na Brahmę, który próbuje przedzierzgnąć się w Persa. Ach, ci bogowie! Zależnie od kraju zmieniają imiona i myślą, że my tego nie zauważymy. My jednak zawsze wiemy! Nie mogą nas oszukać, nieprawdaż? Ani nam się wymknąć. Ale ten Brahma! Jest niewątpliwie najbardziej ambitny. Uważa, że to on jest stwórcą. Wyobraź sobie tylko! Trzeba go było słyszeć, kiedy po raz pierwszy przyszedł do Buddy. Nie, nie po raz pierwszy, po raz drugi. Za pierwszym razem błagał Buddę, żeby wprowadził w ruch koło nauki. Och tak, bardzo nalegał, był bardzo przekonywający. Ponieważ wie, że musi się urodzić jako człowiek, zanim osiągnie nirwanę, a kiedy się w człowieka wcieli, to jedyna droga osiągnięcia nirwany prowadzić będzie przez Buddę. Nie jest głupcem. Chociaż mówi tak, jak gdyby nim był. Budda dał się przekonać, ponieważ Brahma jest najlepszym z bogów, co bardzo mało znaczy, nieprawdaż? No więc Budda zgodził się, zaraz po ich pierwszym spotkaniu, wprowadzić koło w ruch, co było z jego strony wielkim poświęceniem, gdyż sam osiągnął nirwanę i nie jest już ani tu, ani tam, ani gdziekolwiek, w przeciwieństwie do nieszczęsnego Brahmy. Potem Brahma znowu do niego przyszedł, w mieście Radźagryha. Powinniśmy zapytać Anandę, gdzie i kiedy, bo on pamięta nawet najmniej ważne szczegóły. Wszystko to działo się, jeszcze zanim się urodziłem. Brahma powiedział do Buddy: „Jestem Brahma. Wielki Brahma, król bogów. Nie zostałem stworzony, lecz sam stworzyłem świat. Jestem władcą świata. Mogę tworzyć, zmieniać, rodzić. Jestem ojcem wszechrzeczy.” Cóż, wszyscy wiemy, że to niedorzeczność. Ale Budda jest niezmiennie uprzejmy. A także wzniosły. „Jeżeli istniejesz – rzekł najspokojniej w świecie – to znaczy, że zostałeś stworzony. Jeżeli zostałeś stworzony, to będziesz się zmieniać. Jeżeli będziesz się zmieniać, to twoim celem powinno być uwolnienie się od cyklu śmierci i ponownych narodzin. Musisz więc stać się tym, czym ja już jestem. Musisz zrobić ostatni krok na ośmiostopniowej ścieżce. Musisz przestać się zmieniać i przestać istnieć.”

– Co na to odrzekł Brahma? – Nigdy w życiu, ani przedtem, ani potem, nie słyszałem podobnych bluźnierstw.

– Och, zmartwił się. Ty także byś się zmartwił. Bo, rozumiesz, oto on, zupełnie jak twój Mądry Pan, zawsze tak pewny siebie i zawsze tak potężny, przynajmniej tak myśli. Przecież jeżeli jest wszechpotężny, to powinien móc n i e istnieć, więc znaleźć się w stanie, do którego dąży i którego nie potrafi osiągnąć. Dlatego właśnie błagał Buddę, żeby wprawił w ruch koło doktryny.

– Czy jesteś zupełnie pewny, że to rzeczywiście Mądry… to znaczy Brahma przemawiał do Buddy?

– Oczywiście że nie jestem pewny! Wszystko jest złudzeniem, snem, mój drogi, w snach zaś pewne rzeczy mają mniej sensu, a inne więcej. Moim zdaniem wszystko zależy od tego, jaką zajmujesz postawę, kiedy śpisz, nieprawdaż?

Prawdę mówiąc, miałem uczucie, że ja też albo śnię, albo wpadłem w obłęd.

– Zoroaster naprawdę słyszał głos Mądrego Pana – zacząłem – tak samo jak Brahma słyszał odpowiedzi Buddy. – Śariputra skinął zachęcająco głową, jakby słuchał kiepskiego ucznia, który poprawnie dodał jeden do jednego.

– Z szacunku dla Mądrego Pana muszę powiedzieć, że to Zoroaster słyszał jego głos, nie odwrotnie.

– A ja z szacunku dla Buddy wyrażam to inaczej. Zawsze istnieje tylko jeden Budda.

– Istnieje tylko jeden Mądry Pan.

– Chyba że wymyka się do Indii i usiłuje uchodzić za Brahmę. W żadnym razie nie jest jedynym bogiem. Jest tylko najbardziej zarozumiały.

Starałem się, jak mogłem najlepiej, zachować maskę dworzanina.

– Odrzucasz więc tezę, że Mądry Pan jest jedynym stwórcą wszechrzeczy?

– Oczywiście, mój drogi. I ty także. – Po czym złośliwy starzec powtórzył mi to, co zarecytowałem mu z najświętszego z naszych tekstów: – „Zanim świat stworzył, nie był Ahura Mazda Mądrym Panem. Po stworzeniu świata stał się Mądrym Panem łaknącym wzrostu i rozwoju, mądrym, wolnym od przeciwności losu, jawnym…” Zapomniałem już resztę jego atrybutów, które łaskawie wyliczyłeś nam przed chwilą. Moja pamięć nie jest już taka jak dawniej.

– „… wydającym zawsze słuszne decyzje, szczodrym, wszystkowiedzącym” – uzupełniłem ponurym tonem.

– Tak, tak. „Więc swoim przenikliwym spojrzeniem Ahura Mazda widział, że duch zniszczenia nigdy nie wyrzeknie się przemocy…” I zastawia pułapkę na ducha zniszczenia tworząc z ogromu nieskończonego czasu czas długiego panowania. Och, mój drogi, to wszystko takie skomplikowane! Jeżeli jest Wszechmocnym stworzycielem, to dlaczego w ogóle stworzył ducha zniszczenia? W jakim celu? A jeżeli już go stworzył, to dlaczego musi podejmować trud walki z tym, co sam stworzył? To nie było chyba bardzo mądre z jego strony, nieprawdaż? A owo naleganie, żeby człowiek, który też został przez niego stworzony, musiał nieustannie walczyć z poprzednim jego tworem… Nie, to stanowczo jest niemiłe.

– Sam fakt istnienia zła nie jest miły, Śariputro. Ale ponieważ istnieje dobro, więc musi być i zło i walka między nimi musi trwać do końca czasu długiego panowania, kiedy zatryumfuje dobro.

– Jeżeli dobro na pewno zwycięży, to po co trudzić się walką?

– Ponieważ taka jest wola Mądrego Pana. Stworzył z samego siebie wszystkie ludzkie dusze naraz. Owe wieczne duchy tkwią w nim aż do chwili, gdy zmuszone są przyjąć ludzką postać. Wtedy dokonują wyboru. Albo podążają za Prawdą, albo za Kłamstwem. Jeżeli wybierają Prawdę, zostają nagrodzone, jeżeli wybierają Kłamstwo…

– Tak, moje drogie dziecko. Choć nie jestem bystry, zrozumiałem, co powiedziałeś. I po co wszyscy muszą tak cierpieć?

– Jakże inaczej zwalczać zło?

– Przez wyrzeczenie się świata i zniweczenie własnego ja.

– Świat istnieje. Człowiek istnieje. Zło istnieje. Dobro też. Walka jest… nieunikniona i nakazana z góry.

– W takim razie lepiej w ogóle n i e istnieć, nieprawdaż? A to można osiągnąć podążając ośmiostopniową ścieżką.

Starzec ten był jeszcze bardziej irytujący niż najgorsi z tutejszych sofistów.

– Wszystko jest walką… – zacząłem.

– Z wyjątkiem tego, co nią nie jest – zakończył. – Ale twój Mądry Pan, podobnie jak nasz dumny, chociaż przewrotny Brahma, żyje w takiej samej nieświadomości jak reszta świata, który stworzył. Nie ma pojęcia, dokąd zmierza, podobnie jak nie wie, skąd przyszedł.

– Mądry Pan wie, że zdoła pojmać i zniszczyć złego Angra Mainju w czasie długiego panowania. A wtedy wszystkie dusze zostaną zbawione.

– Tak mówi. Lecz on także się zmienia. Przecież był czas, kiedy i on nie istniał. Potem zaistniał. Teraz jest. Ale czy będzie?

– Przed Mądrym Panem istniał Mądry Pan.

– A przed tym? On twierdzi, jeżeli cytujesz go prawidłowo, „przed stworzeniem świata nie byłem panem”. Więc jeżeli nie on, to kto? I skąd ten stwórca przyszedł?

– Czas…

– Ach czas! Skąd wziął się czas?

– Czas był. Jest. Będzie.

– Być może. A może i nie. Mówię, drogie dziecko, o praprzyczynach, ponieważ one ciebie interesują. Ale nie nas. Nie jesteśmy ciekawi początku wszechrzeczy i świata. Nie dowiemy się, co było pierwsze i czy w ogóle istnieje coś takiego jak pierwsza rzecz w czasie i przestrzeni, czy też poza przestrzenią i czasem. Wszystko jest jednakie. Bogowie, ludzie, duchy, zwierzęta, ryby, drzewa… są to wszystko przejawy pewnej rzeczywistości, w której ból jest zjawiskiem stałym. Czy to nie prawda?

– Istnieje jedno źródło… – zacząłem. Ale Śariputra już mnie nie słuchał.

– Naszych nowicjuszy przede wszystkim prowadzę na cmentarz, gdzie pokazuję im rozkładające się zwłoki. Badamy nowe życie, które się z nich rozwija. W ciałach zmarłych obserwujemy robaki składające jaja w gnijącym mięsie. Patrzymy, jak wylęgają się młode robaki i nowe ich pokolenie pożera ludzkie szczątki, aż po pewnym czasie, bardzo krótkiego panowania, z człowieka nie pozostaje nic oprócz kości, a biedne robaki zdychają z głodu. Z tych prochów wyrastają rośliny, rodzą się owady, niewidzialne zarodki życia. Łańcuch ten trwa, trwa i trwa, i któż nie pragnąłby go przerwać, gdyby tylko mógł?

– Łańcuch się przerwie, kiedy Mądry Pan zwycięży i wszystko stanie się światłem.

– Tak jak ty pięknie śpiewałeś… nie, nie, naprawdę pięknie: „Czas jest potężniejszy niż obydwa akty stworzenia: stworzenie Mądrego Pana i stworzenie złego ducha.” Dla nas, chłopcze, czas jest tylko częścią składową snu i trzeba, żebyś się obudził, jeżeli masz zostać oświecony.

– I zgaszony?

– Nauczyłeś się lekcji, Cyrusie Spitamo! – Złośliwy starzec klasnął w dłonie.

Chociaż żaden z argumentów Śariputry nie mógłby się ostać w dyskusji, przypomniałem sobie rozkaz Dariusza. Miałem uczyć się, a nie tylko nauczać; innymi słowy, nikt nie powinien nauczać nie znając prawd, które nauczani uważają za niepodważalne. W owym czasie nigdy nie wątpiłem o słuszności mojej misji, która polegała na sprowadzeniu wszystkich na drogę Prawdy. Ale byłem jednocześnie ogromnie ciekawy praprzyczyny, jeżeli istniała, powstania świata. Śariputra speszył mnie nieco, zwracając uwagę na niepokojącą lukę w pojęciu boskości u Zoroastra. Tak, Demokrycie, ty również zwróciłeś uwagę na tę lukę. Ciebie jednak ciekawią tylko sprawy materialne. Nas święte.

Przyznaję, że nigdy nie było jasne, jak, kiedy i dlaczego Mądry Pan powstał z nieskończonego czasu, którego nie można zrozumieć, ponieważ to, co nieskończone, z samej swojej istoty nie tylko jeszcze się nie stało, lecz nigdy się nie stanie. Jednakże zanim poznałem buddystów uważałem za niemożliwe, by jakakolwiek religia czy filozofia, czy też światopogląd mogły się obyć bez teorii powstania świata, chociażby niezbyt jasno sprecyzowanej. Tu zaś istniała sekta lub zakon, lub religia, która przemówiła do wyobraźni dwóch potężnych królów i wielu mądrych ludzi i która nigdy nie stawiała najważniejszego pytania, a mianowicie, jak powstał wszechświat?

Gorzej. Buddyści traktują wszystkich bogów z takim samym pobłażaniem, jak wykształceni Ateńczycy. Ale Ateńczycy obawiają się prześladowania ze strony opinii publicznej, podczas gdy buddyści nie zwracają uwagi na przesądy braminów. Nie biorą nawet bogów na tyle poważnie, żeby obrócić ich w demonów, jak to zrobił Zoroaster. Buddyści przyjmują, że świat jest taki, jaki jest, i próbują zerwać wszystkie łączące z nim więzy.

Tymczasem tu i teraz proponują, uważając, że tak będzie lepiej, ażeby zwykły świecki buddysta był wesoły, przyjazny, zrównoważony i litościwy; członkowie zakonu jednak muszą odrzucić przyjemności tego świata.

– Po obejrzeniu przez nowicjuszy rozkładu zwłok, zwracam im uwagę na fakt, że ciało żywych ludzi też jest odrażające. Ponieważ wielu z nich to młodzieńcy, kobiety są dla nich wciąż pociągające, co oczywiście przywiązuje ich do świata. Wskazuję więc im to, że ciało nawet najpiękniejszej kobiety to coś w rodzaju rany o dziewięciu otworach, z których wyciekają odrażające płyny, całe pokryte wilgotną skórą, jaka…

– Choć mój umysł nie jest bystry, zrozumiałem już, do czego zmierzasz – przerwałem, wyrównując nieco nasz rachunek.

– Jeżeli mnie naprawdę zrozumiałeś, mój drogi, to uruchomiłeś dla samego siebie koło nauki! Cóż za rozumne dziecko! – Śariputra spojrzał na księcia Dźetę. Wprawdzie twarz mnicha rozjaśniał uśmiech, oczy miał błyszczące i nieruchome jak oczy papugi. Niepokoił mnie ten człowiek.

– Wydaje mi się – powiedział książę – że nadszedł czas, by nasz przyjaciel spotkał się z Buddą.

– Czemu nie.

Demokryt chce dokładnie wiedzieć, kim był Budda i skąd pochodził. Na pierwsze pytanie nie ma prawdopodobnie odpowiedzi. Wiem, że będąc w Indiach zadawałem je bardzo często i otrzymywałem mnóstwo całkiem różnych odpowiedzi. Indusi nie są tak zainteresowani faktami jak my; mają inne poczucie czasu, a ich niechęć do rzeczywistości opiera się na głębokim przekonaniu, że świat nie ma znaczenia, ponieważ jest nierzeczywisty. Myślą, że świat im się śni.

11

Oto co chyba wiem o Buddzie. Kiedy go poznałem – ponad pół wieku temu – miał siedemdziesiąt dwa lub trzy lata. Urodził się w republice Sakjów u podnóża Himalajów. Pochodzi z rodziny wojowników. Jego imię rodowe brzmi Gautama. Przy urodzeniu nadano mu imię Siddhartha. Wychował się w Kapilawastu, stolicy kraju Sakjów. Przez pewien czas jego ojciec piastował wysoki urząd w państwie, ale z pewnością nie był królem, co po dziś dzień twierdzą niektórzy snobi w miastach Śrawasti i Radźagryha.

Siddhartha był żonaty. Miał jednego syna imieniem Rahula. W wieku dwudziestu dziewięciu lat Siddhartha udał się na, jak to sam nazwał, poszukiwanie prawdy. Ponieważ zdawał sobie w pełni sprawę z tego, że „jest zmuszony do odradzania się, jako że posiada jaźń, a wiedząc, na jakie niebezpieczeństwo jest narażone to, co się odradza, zaczął szukać nirwany, całkowitego wyzwolenia z więzów świata”.

Poszukiwania Siddharthy trwały siedem lat. Mieszkał w lesie. Umartwiał ciało. Medytował. Wreszcie dzięki własnym wysiłkom, a może po prostu dlatego, że dojrzał do tego w czasie wszystkich swoich poprzednich wcieleń, zrozumiał nie tylko przyczynę cierpienia, lecz i sposób na jego zwalczenie. Pojął to, co było i co zawsze będzie. Zwyciężył uosobienie zła, Marę, który jest panem tego świata.

Siddhartha osiągnął oświecenie, stał się Buddą. Ponieważ unicestwił własne ja i zerwał wszystkie więzy łączące go ze światem, przewyższa wszystkich bogów: oni się wciąż rozwijają, on nie. Oni nadal istnieją w świecie, on całkowicie się od niego uwolnił. Ale świat, z którego Budda się wyzwolił, powrócił do niego jak gdyby, kiedy wielki bóg Brahma zstąpił z niebios i błagał go, żeby wskazał innym słuszną drogę. Budda nie miał na to ochoty. Po co mówić o czymś, co nie daje się opisać? Lecz Brahma tak usilnie nalegał, że Budda zgodził się pójść do Benaresu i wprowadzić w ruch koło nauki. Objaśniał cztery prawdy, wskazał ludziom ośmiostopniową ścieżkę.

„Wszystko co podlega związkom przyczynowym – stwierdził Budda – jest jak miraż.” Uważa egzystencję ludzką za coś w rodzaju złego snu, z którego można się najskuteczniej wyzwolić przez przebudzenie do… ale do czego? Do niczego? Od tego miejsca już nie mogę go zrozumieć. No cóż, on jest oświecony, ja nie.

Nauki Buddy są sprzeczne z naukami Mądrego Pana pod każdym względem. Buddyści uważają, że życie jest cierpieniem, toteż człowiek powinien dążyć do wyzwolenia, czyli zniweczenia osobowości. Zdaniem Zoroastra, człowiek powinien podążać albo za Prawdą, albo za Kłamstwem, i po śmierci będzie sądzony za to, co zrobił albo czego nie zrobił w ciągu jedynego swojego życia. W końcu, po spędzeniu pewnego czasu w niebie lub piekle, wszystkie ludzkie dusze wezmą udział w zwycięstwie Mądrego Pana nad Angra Mainju i osiągną doskonały stan bytu, który nie różni się bardzo od tego, co Budda nazywa śunjatą, czyli pustką – choć nie wiem, czy jest to właściwe tłumaczenie słowa, które tak precyzyjnie określa to, czego sprecyzować się nie da.

Indusi uważają, że wszystkie stworzenia podlegają nieustannemu odradzaniu się. Kary albo nagrody otrzymywane w czasie danej egzystencji są skutkiem uczynków z poprzedniego życia. Człowiek całkowicie podlega swojemu karmanowi. My natomiast cierpimy lub radujemy się w okresie długiego panowania, wreszcie łączymy się z Ahurą Mazda w nieskończoności. Dla buddystów istnieje jedynie łańcuch śmierci i narodzin przerywany tylko, i to dla nielicznych, przez nirwanę, a więc nicość, i śunjatę, która jest tym, czym jest, jeżeli w ogóle jest.

Demokryt uważa, że te dwie postawy nie bardzo różnią się od siebie. Ja zaś wiem, że są całkiem odmienne. Trzeba przyznać, że jest coś jasnego, choć śliskiego, w buddyjskim pojęciu śunjaty. Im dłużej rozmyślam nad prawdami Buddy, tym bardziej czuję się tak, jak gdybym próbował niezdarnymi rękami schwytać jednego z tych śliskich węgorzy, które wiją się po nocach w gorących, połyskujących zimnym światłem południowych morzach.

O ile wiem, Budda nigdy nie mówił o żadnym z bogów, chyba że mimochodem. Nie zaprzeczał wprawdzie ich istnieniu, po prostu ich ignorował. Ale mimo bezmiernego zarozumialstwa sam nie ogłosił się jedynym bogiem, ponieważ gdy wprawił już w ruch koło swojej nauki, przestał istnieć, osiągając najdoskonalszy stopień ewolucji. Skoro jednak wciąż jeszcze zamieszkiwał ciało Gautamy, pozwalał innym tworzyć sanghę, aby pomóc kilku wybranym w znoszeniu bólów życia.

Z początku przyjmowano do zakonu tylko mężczyzn. Potem Ananda wytłumaczył Buddzie, że powinno się również przyjmować kobiety, które żyć będą w osobnych gminach i podążać ośmiostopniową ścieżką. Budda ustąpił i pozwolił sobie na żarcik, często cytowany przez przeciwników kobiet: „Gdyby zakon został stworzony tylko dla mężczyzn, Anando, to trwałby przez tysiąclecie. Teraz, kiedy przyjmuje również kobiety, będzie trwać tylko pięćset lat.” Podejrzewam, że jego optymizm był w obydwu przypadkach bezpodstawny.

Pod koniec pory deszczowej pojechaliśmy z księciem Dźetą do parku, który sprzedał czy może nie sprzedał kupcowi Anathapindice na użytek Buddy. Żyje tam tysiąc mnichów, uczniów, wyznawców. Wielu ascetów sypia pod gołym niebem, pielgrzymi mieszkają w domach gościnnych, a członkowie zakonu zakwaterowani są w dużym budynku pokrytym strzechą.

Niedaleko od klasztoru zbudowano na niskiej platformie drewniany szałas. Tutaj na macie siedział Budda. Szałas nie miał ścian, żył więc Budda na oczach świata.

Śariputra przywitał nas w klasztorze. Poruszał się jak chłopiec skocznym krokiem. Nie miał parasola. Ciepły deszcz widocznie mu nie przeszkadzał.

– Macie szczęście, Tathagata jest dziś rozmowny. Bardzo nas to ze względu na was cieszy. Od pełni księżyca milczał. Ale nie dzisiaj. – Poklepał mnie po ramieniu. – Powiedziałem mu, kim jesteś.

Jeżeli się spodziewał, że zapytam, co Budda miał do oznajmienia o perskim pośle, to doznał zawodu. Byłem uroczysty.

– Cieszę się na to spotkanie. – Użyłem wyrazu „upaniszad”, który oznacza „siedzenie blisko”, „siedzenie u stóp mistrza” przekazującego wiedzę uczniom.

Śariputra zaprowadził księcia Dźetę i mnie do zbudowanego na podwyższeniu pawilonu, do którego wchodziło się po ośmiu niskich stopniach – czy każdy z nich miał symbolizować część ośmiostopniowej ścieżki? – Już na pierwszym stopniu Śariputrę powitał wysoki, tęgi, żółty człowiek, którego Śariputra z kolei przedstawił nam.

– To jest Fan Cz’y. Przybył z Chin, aby uczyć się u Buddy.

– Nie można n i e uczyć się u Buddy. – Fan Cz’y mówił dialektem z rejonu Kosali może i płynniej ode mnie, chociaż z gorszym akcentem.

Mieliśmy zostać bliskimi przyjaciółmi, toteż wspomnę tylko, że nie przybył do Indii, żeby pobierać nauki u Buddy, lecz z misją handlową z małego kraju w południowo-wschodnich Chinach. Powiedział mi później, że przyszedł tego dnia do parku, żeby spotkać perskiego posła. Był tak samo zafascynowany Persją, jak ja Chinami.

Wspięliśmy się na schody za Śariputra i weszliśmy do szałasu, gdzie zebrani tam ludzie wstali na nasze przywitanie. Tylko Budda nadal siedział na macie. W lot zrozumiałem, dlaczego nazywają go Złotym. Miał żółtą skórę jak wszyscy mieszkańcy Chin. Nie był Aryjczykiem ani Drawidyjczykiem. Najprawdopodobniej jakieś chińskie plemię przekroczyło Himalaje i zmieszało się z klanem Śakjów.

Budda, drobny, szczupły, giętki, siedział ze skrzyżowanymi nogami bardzo wyprostowany. Miał skośne i tak wąskie oczy, że nie mogłem się zorientować, czy są otwarte, czy zamknięte. Ktoś powiedział o nich, że są świetliste jak nocne niebo latem. Nie wiem. Nigdy ich właściwie nie widziałem. Bezbarwne, łukowate brwi zrastały się tworząc nad nosem kępkę włosów. W Indiach jest to znak nadludzkich zdolności.

Ciało starca było pomarszczone, lecz tryskające zdrowiem, a goła czaszka lśniła jakby zrobiona z żółtego alabastru. Pachniał sandałowym drewnem, co uznałem za nie licujące z ascezą. Przez cały czas mojej wizyty rzadko poruszał głową czy ciałem. Od czasu do czasu wykonywał gest prawą ręką. Miał niski, przyjemny głos, który wydawał z siebie bez wysiłku. Odnosiło się wrażenie, że jakimś tajemniczym sposobem w ogóle nie oddycha.

Skłoniłem się nisko. Ręką wskazał mi, żebym usiadł. Wygłosiłem przygotowane przemówienie. Kiedy skończyłem, Budda się uśmiechnął. To było wszystko. Nie zadał sobie trudu, żeby mi odpowiedzieć. Nastąpiła kłopotliwa cisza.

Nagle odezwał się jakiś młody człowiek:

– O, Tathagato, czy uważasz, że świat jest wieczny i że wszystkie inne poglądy są fałszywe?

– Nie, moje dziecko, nie uważam, że świat jest wieczny i że wszystkie inne poglądy są fałszywe.

– Czy uważasz więc, że świat n i e jest wieczny i że wszystkie inne poglądy są fałszywe?

– Nie, moje dziecko, nie uważam, że świat n i e jest wieczny i że wszystkie inne poglądy są fałszywe.

Młodzieniec zapytał następnie Buddę, czy kosmos jest skończony, czy nieskończony, czy ciało jest, czy też nie jest podobne do duszy, czy święci ludzie istnieją, czy nie istnieją po śmierci i tak dalej. Na każde z tych pytań Budda udzielał tej samej odpowiedzi, czy antyodpowiedzi, jak na pytanie, czy świat jest, czy nie jest wieczny. Wreszcie młody człowiek spytał:

– Skoro tak, jakie obiekcje żywisz, Tathagato, wobec tych teorii, że żadnej z nich nie uznałeś za słuszną?

– Ponieważ, chłopcze, teoria, że świat jest wieczny, że świat to dżungla, pustynia, teatr lalek, miotanie się i łańcuch przykuwający nas na wieki do nędzy, bólu, rozpaczy i udręki, teoria ta nie prowadzi do rezygnacji ani do zaniku pożądania, do ustania bytu ani do ukojenia, do wiedzy, do najwyższej mądrości i nirwany.

– Czy to jest odpowiedź Tathagaty na każde z pytań? Budda skinął przytakująco głową.

– Takie są wątpliwości, które żywię w stosunku do owych na pozór sprzecznych ze sobą teorii i dlatego nie przyjąłem żadnej z nich.

– Ale czy Tathagata ma własną teorię?

Zapadło milczenie. Muszę przyznać, że krew napłynęła mi do głowy i poczułem się, jakbym miał gorączkę. Rozpaczliwie pragnąłem poznać odpowiedź czy antyodpowiedź na to pytanie.

– Budda jest wolny od wszelkich teorii. – Jego głos był łagodny. Oczy zdawały się wpatrywać nie w nas, ale w jakiś świat, czy nieświat, którego nie umiemy zrozumieć. – Są oczywiście sprawy, które znam. Znam istotę materii. Wiem, jak powstają rzeczy i jak giną. Znam istotę odczuć. Wiem, skąd się pojawiają i dlaczego nikną. Wiem, jak się zaczyna postrzeganie i jak się kończy. Jak powstaje świadomość, i to tylko po to, by ustać. Ponieważ wiem to wszystko, uwolniłem się od wszelkich więzów. Moje ja zanikło, wyrzekłem się go, odrzuciłem.

– Ależ, Tathagato, czy jesteś… czy święty, który osiągnął taki stan jak ty, odradza się?

– Nie można tego tak określić.

– Czy to znaczy, że nie odradza się?

– Tak też nie można tego określić.

– W takim razie, czy odradza się i nie odradza się jednocześnie?

– Nie. Jednoczesność nie jest tu właściwym określeniem.

– Jestem zdezorientowany, Tathagato. Albo jest jedno, albo drugie, albo jedno i drugie jednocześnie, ale…

– Dosyć, moje dziecko. Jesteś zdezorientowany, ponieważ bardzo często nie widzimy tego, co jest tu przed nami, dlatego że akurat patrzymy w niewłaściwą stronę. Pozwól, że zadam ci pytanie. Gdyby płonął przed tobą ogień, zauważyłbyś go?

– Tak, Tathagato.

– Czy zauważyłbyś, gdyby zgasł?

– Tak, Tathagato.

– Teraz posłuchaj. Kiedy ogień gaśnie, dokąd idzie? Na wschód? Na zachód? Na północ? Na południe?

– Nie o to chodzi, Tathagato. Kiedy ogień gaśnie na skutek braku paliwa, to… no znika, wygasa.

– Odpowiedziałeś teraz na własne pytanie, czy święty człowiek odradza się, czy nie. Pytanie to nie ma sensu. Jak ogień, który gaśnie wskutek braku paliwa, tak i on gaśnie, znika.

– Tak, teraz już wiem – odparł młody człowiek. – Już rozumiem.

– Może zaczynasz rozumieć.

Budda spojrzał w moją stronę. Nie mogę powiedzieć, żeby choć raz spojrzał n a mnie.

– Prowadzimy często takie dyskusje – powiedział. – Zawsze stosuję przykład ognia, ponieważ wydaje się, że jest łatwy do zrozumienia.

Nastąpiło długie milczenie. Nagle Śariputra oświadczył:

– Wszystko, co podlega związkom przyczynowym, to ułuda. – Znowu zapadła cisza. Nie mogłem przypomnieć sobie pytania, jakie zamierzałem postawić Buddzie. Jak ogień z przypowieści, tak i mój mózg wygasł.

Książę Dźeta mnie wyręczył:

– Tathagato, poseł Wielkiego Króla Persji chciałby wiedzieć, jak powstał świat.

Budda zwrócił na mnie swoje dziwne, nie widzące spojrzenie. Po chwili się uśmiechnął.

– A może ty chciałbyś mi to powiedzieć. – Jego obnażone, poplamione i pożółkłe zęby niemiło przypominały zęby węża.

Dziś już nie wiem, co wtedy mówiłem. Przypuszczam, że opisałem mu jednoczesne powstanie dobra i zła. Powtarzałem nauki dziadka. Obserwowałem te wąskie oczy wycelowane – nie potrafię znaleźć na to innego słowa – w moją stronę.

Kiedy skończyłem, Budda uprzejmie odpowiedział:

– Ponieważ nikt nigdy nie może wiedzieć na pewno, czy jego pogląd na powstanie świata jest słuszny, więc także absolutnie nie może wiedzieć, czy cudzy pogląd jest błędny. – W ten sposób rozprawił się z jedynym naprawdę istotnym zagadnieniem.

Milczenie, jakie nastąpiło, przeciągnęło się najdłużej. Słyszałem bicie kropel deszczu w słomiany dach, wycie wiatru w drzewach i śpiew mnichów dochodzący z pobliskiego klasztoru.

Przypomniałem sobie wreszcie jedno z wielu pytań, które zamierzałem mu zadać.

– Powiedz mi, Buddo, skoro życie na tym świecie jest cierpieniem, to dlaczego ten świat istnieje?

Budda skierował na mnie wzrok. Mam wrażenie, że tym razem widział mnie naprawdę, mimo że oświetlenie szałasu było równie nikłe i zielone jak woda w stawie, kiedy otworzy się oczy płynąc pod jej powierzchnią.

– Świat jest pełen bólu, cierpienia i zła. Oto pierwsza prawda. Zrozum pierwszą prawdę, a wszystkie inne staną się oczywiste. Podążaj ośmiostopniową ścieżką, a wtedy…

– … wtedy zniweczysz własne ja i osiągniesz nirwanę albo też nie osiągniesz jej. – Obecni wydali lekki okrzyk zdumienia. Przerwałem Buddzie w pół zdania. Mimo to brnąłem bezczelnie dalej. – Ale ja pytam: kto czy co stworzyło świat, którego jedynym sensem, według ciebie, jest sensowne zadawanie bólu?

Budda był łaskawy.

– Moje dziecko, powiedzmy, że brałeś udział w bitwie. Zostałeś trafiony zatrutą strzałą. Masz gorączkę. Obawiasz się śmierci i następnego wcielenia. Znajduję się w pobliżu. Jestem zręcznym chirurgiem. Zwracasz się do mnie. I o co mnie prosisz?

– Wyciągnij tę strzałę.

– Tak od razu?

– Od razu.

– Nie chciałbyś wiedzieć, z czyjego łuku strzała została wypuszczona?

– Byłbym oczywiście ciekaw. – Rozumiałem już, do czego zmierza.

– Chciałbyś pewnie wiedzieć, zanim wyciągnę strzałę, czy łucznik był wysoki, czy niski, czy był to wojownik, czy niewolnik, czy był piękny, czy brzydki.

– Nie, ale…

– To wszystko ofiaruje ci ośmiostopniowa ścieżka. Uwolnienie od bólu wywołanego strzałą i odtrutkę na truciznę, którą jest świat.

– Lecz kiedy strzała zostanie usunięta, a ja wyleczony, mogę nadal być ciekaw, kto mnie nią ugodził.

– Jeżeli wszedłeś na słuszną drogę, pytania te będą już nieistotne. Będziesz już wiedział, że życie jest snem, ułudą, wytworem twojej jaźni. A gdy jaźń odchodzi, odchodzi też życie.

– Ty jesteś Tathagatą, kimś, kto przyszedł, odszedł i znowu przyszedł. Kiedy tu jesteś, jesteś tu. Lecz kiedy odchodzisz, dokąd idziesz?

– Tam, gdzie idzie ogień, który zgasł. Moje dziecko, nie ma słów na określenie nirwany. Nie próbuj w sieć dobrze ci znanych pojęć schwycić tego, co jest i czego nie ma. Powiem ci na koniec, że samo zastanawianie się nad istotą nirwany świadczy o tym, że jest się jeszcze po tej stronie rzeki. Ci, którzy osiągnęli ten stan, nie próbują nadawać nazwy nienazywalnemu. Na razie jednak usuńmy strzałę. Pozwólmy zagoić się ranie. Spróbujmy popłynąć promem na drugi brzeg. W ten sposób podążymy środkową drogą. Czy właściwa to droga? – Uśmiech Buddy był ledwo widoczny w półmroku. Po chwili dodał: – Tak jak przestrzeń wszechświata jest pełna niezliczonych krążących w kółko płomiennych gwiazd, tak przepastnie głęboka jest mądrość, która wykracza poza nasze życie.

– I trudna do zrozumienia, Tathagato – dodał Śariputra – nawet dla tych, którzy się przebudzili.

– I dlatego, Śariputro, nikt nie zdoła jej zrozumieć poprzez przebudzenie.

Obydwaj starcy się roześmieli. Był to widocznie popularny dowcip.

Nic więcej nie pamiętam z tego spotkania z Buddą. Wydaje mi się, że przed opuszczeniem parku odwiedziliśmy klasztor. Wydaje mi się, że wtedy po raz pierwszy spotkałem Anandę. Był to wątły człowieczek, który postawił sobie za cel życia nauczenie się na pamięć wszystkiego, co Budda powiedział, i zapamiętanie wszystkiego, co zrobił.

Pamiętam, że zapytałem księcia Dźetę, czy Budda powiedział mi coś, czego nie mówił tysiąc razy poprzednio.

– Nie. Używa zawsze tych samych przykładów. Nowy był dla mnie tylko ten paradoks o przebudzeniu.

– Ale nie był nowy dla Śariputry.

– Cóż, Śariputra widuje go częściej niż ktokolwiek inny. Opowiadają sobie skomplikowane dowcipy. Często się śmieją. Nie wiem, z czego. Chociaż wiem już wystarczająco dużo, żeby móc się śmiać z tego świata, tego jeszcze nie potrafię.

– Dlaczego nie interesuje go idea stworzenia świata?

– Ponieważ uważa ją za nierzeczywistą. Najważniejszym zadaniem człowieka jest samounicestwienie. Buddzie się to udało. Teraz wprawił w ruch koło nauki dla innych, żeby je poruszali, jak potrafią najlepiej. On sam przyszedł i odszedł.

Dla Demokryta koncepcje te są łatwiejsze do zrozumienia niż dla mnie. Mogę przyjąć założenie, że wszechświat znajduje się w stałym ruchu i że to, co uważamy za realny świat, jest czymś w rodzaju ciągłego snu, który każdy z nas interpretuje na swój sposób, lecz który sam w sobie jest jeszcze inny. Brak jednak boga, początku i końca, walki dobra ze złem… brak wszelkiego celu, wreszcie, sprawia, że prawdy Buddy są dla mnie zbyt osobliwe, bym mógł je przyjąć.

12

W ostatnim tygodniu pory deszczowej rzeka wystąpiła z brzegów. Wezbrane żółte wody zalały nabrzeża, przedarły się przez drewniane palisady i zatopiły pół miasta.

Ci, którzy mieli wysokie domy, jak książę Dźeta, po prostu przenieśli się na górne piętra. Mieszkańcy parterowych zmuszeni byli zamieszkać na dachach. Na szczęście zabudowania pałacu znajdowały się na wzniesieniu i woda w moich pomieszczeniach sięgała tylko do kostek.

Drugiego dnia powodzi, kiedy spożywałem wieczerzę w towarzystwie Karaki i Fan Cz’y, posiłek nasz nagle przerwały dźwięki dęcia w konchy. Następnie usłyszeliśmy złowieszczy szczęk metalu o metal. Ponieważ powodzie i bunty w Indiach idą ze sobą w parze, doszliśmy do wspólnego wniosku, że ludzie pozbawieni przez rzekę dachu nad głową zaatakowali pałac.

W asyście perskiej gwardii pośpieszyliśmy do pałacu. Pamiętam, jak gnany gorącym wiatrem deszcz zalewał nam oczy. Pamiętam śliskie błoto pod nogami. Pamiętam też nasze zdziwienie, kiedy okazało się, że przy wejściu do pałacu od strony ogrodu nie ma straży.

Z wyciągniętymi mieczami weszliśmy do sieni, gdzie woda sięgała do pasa. Chociaż nie było widać nikogo, z innych części budynku dochodziły nas krzyki. Przy wejściu do sali przyjęć ukazał nam się zadziwiający widok. Członkowie gwardii królewskiej walczyli ze sobą, ale bardzo powoli, ponieważ woda tamowała im ruchy. Kiedy patrzyliśmy na tę niezwykłą, zwolnioną walkę, drzwi do sieni otworzyły się nagle. Stanął w nich szereg włóczników gotowych do ataku. Na ich widok gwardziści schowali miecze do pochew. Walka ustała, zapadła cisza. W drzwiach pojawił się król Prasenadźit. Na szyi miał długi łańcuch, którego koniec trzymał w ręce dowódca jego własnej gwardii. Rytmiczne pobrzękiwanie łańcucha brzmiało jak nieprzyjemna muzyka tak lubiana przez indyjskich bogów.

Kiedy król przechodził obok nas, skłoniłem mu się nisko. Nie widział mnie. Nikt zresztą nie zwracał najmniejszej uwagi na perskie poselstwo. Po wyprowadzeniu króla przebrnąłem przez wodę do sali tronowej i zobaczyłem kilkanaście trupów wojowników w żółtej wodzie z plamami krwi. W głębi sali kilku ludzi ustawiało na cokole przewrócony tron. Jednym z nich był Wirudhaka.

Zobaczywszy mnie, pozostawił innym trud ustawienia srebrnego tronu. Powoli brodził w moją stronę, ocierając twarz skrajem mokrej szaty. Pamiętam, że myślałem o tym, jak to dziwnie wygląda, gdy zbroczony krwią i wodą rzeczną człowiek wyciera sobie pot z czoła mokrym płótnem.

– Jak widzisz, panie pośle, nie jesteśmy przygotowani do ceremonii.

Przyklęknąłem na jedno kolano. Napatrzyłem się już dosyć, żeby wiedzieć, czego się po mnie oczekuje.

– Niechaj bogowie obdarzą długim życiem króla Wirudhakę. Karaka i Fan Cz’y wyrecytowali to samo pobożne życzenie. Odpowiedź Wirudhaki była pełna powagi.

– Zrobię wszystko, żeby okazać się godnym tego, co dziś ofiarowali mi bogowie.

Rozległ się huk. To tron znowu ześlizgnął się z cokołu. Nie najlepszy to omen dla nowego monarchy.

– Od pewnego czasu mój ojciec pragnął odsunąć się od władzy – mówił gładko Wirudhaka. – Dziś rano posłał po mnie i błagał, aby ułatwić mu wyzwolenie się od znojów panowania. Skoro nalegał, jako dobry syn spełniłem tę prośbę i zająłem jego miejsce.

Uporczywe twierdzenie Buddy, że życie jest tylko snem, widocznie przekonały nie tylko Wirudhakę, lecz także cały dwór. Nikt nigdy nie wspomniał w mojej obecności o krwawym obaleniu króla Prasenadźita. Przy kilku okazjach, kiedy wspominano jego imię, mówiono, że udał się do lasu na wymarzony odpoczynek. Podobno był całkiem szczęśliwy, krążyły nawet pogłoski, że osiągnął nirwanę.

W rzeczywistości tej samej jeszcze nocy Prasenadźit został porąbany na drobne kawałki, które ofiarowano bogu rzeki. Ofiara została widocznie przyjęta, skoro rzeka szybko wstąpiła na powrót w swoje brzegi.

Wkrótce potem spotkaliśmy się z księciem Dźetą na zatłoczonej ulicy, gdzie powietrze przepełniał do tego stopnia pył z wyschniętego rzecznego mułu, że musieliśmy osłaniać twarz mokrymi szmatami i płytko oddychać.

Kiedy szliśmy w kierunku placu karawan, książę Dźeta powiedział:

– Prasenadźit stale przyrzekał, że odejdzie, i w ostatniej chwili zawsze zmieniał zamiary. Mówił: „Jeszcze jeden miesiąc.” Chyba pozostał o jeden miesiąc za długo.

– Chyba tak. Ale był taki stary. Dlaczego… o n nie poczekał? – W Indiach zawsze lepiej jest zastępować imiona wybitnych ludzi zaimkami.

– Bał się. O n jest człowiekiem lojalnym, toteż chociaż wiedział, że jego ojciec niszczy Kosalę, chciał czekać. Kiedy jednak Adźataśatru objął władzę w królestwie Magadhy, zrozumiał, że zbliża się wojna. Więc zrobił to, co czuł, że musi zrobić, aby ocalić resztki królestwa.

Zatrzymaliśmy się przy stoisku pełnym dziwnych glazurowanych wyrobów garncarskich, sprowadzonych ostatnio przez Fan Cz’y.

– Czy pochwalasz to, co zrobił? Książę Dźeta westchnął.

– Jakżebym mógł? Jestem buddystą. Jestem przeciwny zadawaniu bólu żyjącemu stworzeniu. Poza tym… nieboszczyk był moim starym przyjacielem. Ale… – książę Dźeta niedbałym ruchem wskazał na garnek ozdobiony głową smoka – mówiono mi, że w Chinach jest wiele takich stworzeń.

– Tak też twierdzi Fan Cz’y. Z kości smoka robi się najlepsze leki. – Czekałem na odpowiedź na moje pytanie.

Książę Dźeta kupił garnek.

– Jeżeli ktokolwiek uratuje ten kraj od Adźataśatru, to będzie to nowy król – powiedział.

– Jaka była reakcja Buddy?

– Budda śmiał się… jak lew.

– Nie zna współczucia?

– Jakżeby mógł? Przyszedł i odszedł. Królowie to dla niego kukiełki z teatru lalek, z przedstawienia, którego Doskonali już nie oglądają.

W porze upałów przybyła z Radźagryhy Ambalika z naszym synem. Książę Dźeta zaofiarował wnuczce i prawnukowi skrzydło swego nadrzecznego pałacu, więc i ja się tam wprowadziłem. Tymczasem otrzymałem przez Takszaśilę wiadomości z Suzy. Wielki Król zbeształ mnie za zapłacenie zbyt wysokiej sumy za transport żelaza, ale ponieważ otworzyłem ponownie stary szlak handlowy między Persją i Magadhą, był raczej zadowolony ze swojego niewolnika i stałem się obiektem podziwu na dworze. Tak przynajmniej wynikało z listu kanclerza do spraw Wschodu. Kazano mi natychmiast wracać do kraju.

Zaplanowałem wszystko starannie. Poleciłem Karace powrócić do Radźagryhy, gdzie miał działać jako przedstawiciel Wielkiego Króla. Miał też przygotować drugą karawanę z żelazem z Magadhy na bardziej korzystnych warunkach niż te, na jakie zgodziłem się poprzednio. Ambalika i mój syn mieli pozostać w Śrawasti, do czasu kiedy przyślę po nich albo sam przyjadę.

Ku ogólnej radości wojna pomiędzy Kosalą i Magadhą nie wybuchła. Mimo że Adźataśatru wysłał wojska do Benaresu, nie spróbował opanować miasta. Jednocześnie Wirudhaka poprowadził swoje wojska nie na południe, do swego oblężonego Benaresu, ale na wschód, do republiki Śakjów. Po kilku zaledwie dniach republika poddała się i jej tereny zostały przyłączone do Kosali. Federacja republik znalazła się w stanie wojny.

W gruncie rzeczy byłem zadowolony z perspektywy powrotu do Persji, gdzie bitwy toczą się w dużej odległości od Suzy, a zbrodnia ojcobójstwa jest właściwie nie znana. Uważałem za obrzydliwe to, że dwaj najpotężniejsi królowie w Indiach zostali zamordowani przez własnych synów. Książę Dźeta nie wydawał się tym zaniepokojony.

– Stare porzekadło mówi: książęta jak kraby… zjadają własnych rodziców.

Ostatecznie przybyłem z misją do Indii w niespokojnych czasach, pod znakiem kraba.

Wirudhaka okazał się w praktyce znacznie łatwiejszym partnerem niż jego ojciec. Przede wszystkim był świetnym administratorem i niebawem pod jego panowaniem Kosala stała się znowu tym, czym musiała być w owych wspaniałych dawnych czasach, o których wszyscy opowiadali z takim entuzjazmem. Co prawda, nigdy nie odwiedziłem miasta, w którym by mi nie mówiono, że akurat spóźniłem się na jego złoty wiek. Widocznie z reguły przybywałem nie w porę.

Na koronacji Wirudhaki byłem honorowym gościem. Starodawny ten rytuał odbył się na błoniach tuż za miastem. Niewiele pamiętam z wyszukanych ceremonii; wydało mi się, że wykonywane są w pośpiechu.

Nie zapomniałem też chwili, kiedy nowy król zrobił trzy kroki po tygrysiej skórze na pamiątkę trzech kroków boga Wisznu, gdy po stworzeniu świata wypełnił go światłem. Ananda mówi, że to samo zrobił Budda wkrótce po swoim oświeceniu. Ale o ile wiem, Budda nigdy nie wspomniał o tym zadziwiającym wydarzeniu nikomu oprócz Anandy. Wydaje mi się, być może niesłusznie, że Budda nie lubił takich przesadnych demonstracji.

Mimo że Wirudhaka błagał Buddę usilnie o wzięcie udziału w jego koronacji, Doskonały uznał za stosowne opuścić Śrawasti poprzedniej nocy. Widziano go po raz ostatni na drodze do kraju Śakjów. Wiedział, jak mówiono później, iż król zamierza napaść jego rodzinny kraj, i chciał znaleźć się ze swoim ludem, gdy wojna się zacznie. Kiedy po latach spytałem księcia Dźetę, czy to prawda, potrząsnął głową. – Budda na pewno nie zastanawiał się nad tym. Było mu wszystko jedno. Wszelkie wysiłki uwikłania go w politykę spaliły na panewce. Wyśmiewał do samego końca teatr lalek, za jaki uważał politykę. Śakjowie wprawdzie liczyli, że ich uratuje, ponieważ na pozór popierał ich sanghę. Może tak i było. Ale jeżeli coś go w ogóle interesowało, to nie sangha Śakjów, lecz sangha buddyjska.

Do rozmowy tej doszło w czasie mojej ostatniej wizyty w Indiach.

Przy odrobinie szczęścia, Demokrycie, będziesz żyć wystarczająco długo, by móc jakieś zdarzenie określić jako ostatnie i wiedzieć na pewno, że to, co mówisz, jest szczerą prawdą. Nigdy już więcej nie zobaczę fioletowych papug, tygrysów o żółtych oczach i odzianych w przestwór szaleńców. Nigdy już nie będę podróżować po owym gorącym, płaskim kraju, którego bystre rzeki wzbierają i opadają, i gdzie ciągle trzeba się przez nie przeprawiać.

– Dlaczego Wirudhaka zaatakował Śakjów? Najpierw książę Dźeta przytoczył oficjalną wersję:

– Chciał pomścić zniewagę wobec jego ojca. Jako arhat, Prasenadźit miał obowiązek przebaczyć Śakjom, że przysłali mu na żonę prostytutkę. Wirudhaka, jako wojownik, nigdy im tego nie mógł wybaczyć.

– Musiał być jeszcze jakiś powód. – Z zasady nie przyjmuję za dobrą monetę oficjalnej wersji żadnego zdarzenia. W drugiej izbie kancelarii w Suzie sam wymyśliłem zbyt wiele szlachetnych pretekstów dla niecnych, ale niezbędnych posunięć.

– Wirudhaka obawiał się republik w tym samym stopniu co Adźataśatru. Myślał zapewne, że jeżeli je sobie pierwszy podporządkuje, stanie się potężniejszy od swojego kuzyna. Zresztą kto wie? Wirudhaka po prostu nie miał szczęścia.

W dniu koronacji jednak zdawało się, że Wirudhaka cieszy się błogosławieństwem niebios. Przede wszystkim kiedy uczynił trzeci krok po tygrysiej skórze, wszyscy bogowie zstąpili z nieba i wynurzyli się z piekła, aby go powitać, a tłumy oklaskiwały ten wspaniały widok.

– Oto idzie Wisznu – powiedział książę Dźeta. – Jest zawsze pierwszy.

Dwa razy większy od przeciętnego śmiertelnika bóg Wisznu ukazał się ponad głowami podnieconego tłumu. Jego piękna twarz była błękitno-czarna, miał misternie wykonane wysokie nakrycie głowy. W jednej ręce trzymał lotos, tak jak Wielki Król. W drugiej konchę. Ucieszyłem się, że tego dnia nie założył drugiej pary rąk. Kiedy Wisznu z wolna zbliżał się do tygrysiej skóry, na której stał Wirudhaka, lud padł na twarz. Wielu czołgało się ku niemu, żeby dotknąć skraju jego szaty. Błonia zrobiły się nagle pełne węży o ludzkich głowach.

Tuż za Wisznu szła jego żona Lakszmi. Sutki bogini pomalowane były cynobrem, a złota skóra połyskiwała topionym masłem bawolim, podobnie jak jej posągi u bram miasta. Gdy para olbrzymich bogów udekorowała Wirudhakę wieńcami, podniecony tłum zaczął wyć i tańczyć, jak pijani haomą magowie.

– Ależ kto to jest? – spytałem księcia Dźetę.

– To bogowie Arjów na ziemi i na niebie. – Książę Dźeta był rozbawiony moim zdziwieniem.

Karaka również się roześmiał.

– Twój Wisznu zbyt długo przebywał w Indiach – powiedział do księcia. – Jest tego samego koloru co jeden z naszych bogów.

– Jestem pewien, że oni wszyscy są spokrewnieni… – Uprzejmość księcia miała na celu zmianę tematu. – Jest to, oczywiście, bardzo rzadkie wydarzenie. Tylko raz czy dwa w okresie swych rządów król przywołuje do siebie wszystkich bogów. – Podczas gdy książę Dźeta mówił, na krańcu błoni pojawił się złowieszczy Indra o czerwonej twarzy. W jednej dłoni dzierżył piorun, a w drugiej wielką butlę z somą, którą popijał. Obok, w rydwanie zaprzężonym w płomienne rumaki, stał Agni o gorejących oczach, cały w czerni.

Niesamowici i wspaniali bogowie wedyjscy uroczyście otoczyli króla Wirudhakę.

Książę Dźeta nie był całkiem pewny mojej reakcji. Sam do dziś nie jestem jej pewny. Czy na przykład wierzyłem w rzeczywistą obecność tych bogów? Możliwe. W każdym razie widowisko to napawało grozą. Było to chyba jednak tylko widowisko, tak zapewniał mnie książę Dźeta.

– To aktorzy przebrali się za bogów.

– Ale to są przecież olbrzymy!

– Na każdego boga przypada dwóch aktorów. Jeden siedzi na ramionach drugiego, okrywa ich jedna szata. To efektowne, prawda?

– I przerażające. – Miałem uczucie, że wypiłem haomę i śnię. – Czy lud wierzy, że to jego bogowie?

Książę Dźeta wzruszył ramionami.

– Niektórzy wierzą, inni nie.

– Większość wierzy – powiedział Karaka i zwracając się do księcia Dżety dodał: – Wy, Arjowie, wzięliście to od nas. U nas na Nowy Rok, kiedy lud przybywa do świątyni, by składać ofiary, też pojawiają się wszyscy bogowie. Grożą ludziom plagami i głodem. Więc, by zapobiec klęskom, kapłani błagają ludzi o ofiary dla świątyń. Szczególnie dobre przedstawienie podwaja datki.

– W takim razie, czy to Brahma, czy też para aktorów przybyła do Jeleniego Parku do Buddy? – zażartowałem.

– Nie wiem. Nie było mnie tam wtedy – odparł książę pogodnie. – Zresztą Buddy tam też nie było, ponieważ już nie istniał. Tak więc Brahma czy też aktorzy udający go tracili tylko czas.

Muszę wyznać, że te olbrzymie bóstwa poruszające się po zatłoczonym błoniu przeraziły mnie. Przecież ujrzałem tu wszystkie główne demony mojego dziadka.

Ambalikę zachwyciło to widowisko.

– Wydają się prawdziwi! To zupełnie tak, jak gdyby byli prawdziwi. – Przydzielono ją do świty starej królowej. Ambalika utyła nieco od czasu urodzenia syna.

– Czy nie jestem za gruba na twój gust? – Przywitała mnie pytaniem, kiedy spotkałem ją u bram miasta. Przypomniało mi się, jak powiedziałem kiedyś nietaktownie, że wszyscy na dworze Magadhy są zbyt otyli, nie wyłączając mnie samego. W ciągu trzech lat niemal podwoiłem wagę.

– Nie, jesteś w sam raz.

– Jeżeli tak uważasz, powiedz mi szczerze. – Siedzieliśmy w głównym ogrodzie posiadłości księcia Dżety.

– Powiem ci. – Zachwycałem się Ambalika.

– Więc pozwolisz mi przyjechać do Suzy?

– Jeżeli tylko będę mógł.

– Bo widzisz, jestem pewna, że już nigdy tu nie wrócisz. – Ambalika miała smutną minę, ale głos wesoły.

Powiedziałem jej, że wrócę na pewno, chociażby z tego prozaicznego powodu, że będzie się rozwijać handel pomiędzy Persją a Magadhą. I także z Kosalą.

To okazało się prawdą. Zanim opuściłem Śrawasti, zwrócili się do mnie wszyscy poważni kupcy miasta. Każdy z nich ubiegał się o specjalne koncesje handlowe. Wprawdzie odrzuciłem kilka fortun w łapówkach, ale przyjąłem zaliczkę od cechu garncarzy w formie bezprocentowej pożyczki. Pożyczka ta miała zostać zapłacona przez cech, kiedy załatwię, żeby import do Persji indyjskich garnków nie podlegał cłu. Zrobiłem to na wypadek, gdyby Ambalika i moje dzieci – Ambalika była znowu w ciąży – znalazły się w trudnościach finansowych w razie śmierci lub popadnięcia w niełaskę księcia Dżety. Przyjmowałem oczywiście za pewnik, że kiedy znowu zobaczę żonę i dzieci, będę w orszaku Dariusza, Wielkiego Króla, pana całych Indii.

Jesienią tego roku przyłączyłem się do podążającej na zachód karawany. Oprócz towarzyszącej mi eskorty jechał ze mną Fan Cz’y.

Wszyscy członkowie jego pierwotnej wyprawy zostali zabici, umarli z powodu chorób lub powrócili do domu.

– Mieszkańcy Państwa Środka nie lubią podróżować. – Fan Cz’y uśmiechnął się swoim nieustannym, lecz nigdy nie irytującym uśmiechem. – Stanowi ono cały świat, po co więc jechać gdzie indziej?

– Persowie też tak uważają.

Dni były suche i chłodne, jechaliśmy więc konno. Pogoda utrzymywała się wspaniała, a my bezgranicznie szczęśliwi, że oto jesteśmy młodzi i żywi – w sumie niezmiernie rzadkie uczucie.

W czasie naszej podróży na zachód dowiedziałem się wielu rzeczy o Chinach, o czym opowiem ci w odpowiedniej chwili. Myślałem, że zaimponuję Fan Cz’y wspaniałością perskiego imperium. Ale odwrotnie, to on zaimponował mi potęgą – hipotetyczną oczywiście – jego świata, gdzie kiedyś istniało tylko jedno królestwo, zwane Królestwem Środka. Jednakże podobnie jak inne rozpadło się i dzisiaj składa się z licznych walczących ze sobą państw, zupełnie jak Indie. Tak też jak Indie państwa te nie tylko są ze sobą w stanie ciągłej wojny, lecz nie ma tam księcia czy arystokraty, który w swojej twierdzy nie marzyłby, że pewnego dnia zostanie panem odrodzonego imperium.

– Lecz to może się zdarzyć tylko, jeżeli któryś z nich otrzyma mandat niebios.

Pamiętam, że usłyszałem to zdanie po raz pierwszy w tej samej chwili, kiedy na horyzoncie w mglistej fioletowej dali ukazały się zjawiskowe wieże Takszaśili. Podróżni zwykle czują zapach miasta, zanim je zobaczą. Tym razem najpierw zobaczyliśmy miasto, a potem dopiero poczuliśmy zapach dymu z palenisk kuchennych.

– My mandat niebios nazywamy chwałą królewską – powiedziałem. – Jeden z naszych dawnych bogów-demonów był jedynym jej szafarzem; tylko on mógł obdarzyć królewskim nimbem, chwarną, i tylko on ją odebrać. Teraz już wiemy, że to nie bóg-demon, ale Mądry Pan daje albo odbiera nimb, chwarnę.

– Mistrz K’ung powiedziałby, że szafarzem jest niebo, a to chyba na jedno wychodzi, prawda?

W kilka lat później miałem spotkać Mistrza K’unga; ze wszystkich ludzi, których znałem, był on najmądrzejszy. Uwierz mi na słowo, Demokrycie. Nie masz zresztą wyboru. Jestem najprawdopodobniej jedynym człowiekiem z zachodniego świata, który poznał tego niezwykłego nauczyciela.

Mistrz K’ung – czyli Konfucjusz, jak go nazywają u nas – w niczym nie przypominał Protagorasa. Nie był inteligentny. Był mądry.

Kiedyś spróbuję ci wytłumaczyć różnicę między tymi pojęciami. Lecz nawet największy wysiłek z mojej strony może okazać się niewystarczający. Język grecki nadaje się do rozdzielania włosa na czworo, do zwyciężenia w dyskusjach, ale nie jest to język Boga, w odróżnieniu od języka bogów.

Загрузка...