XXXIV. Mnich

Leżało tam dwóch mężczyzn. Jeden nieruchomy, twarzą do ziemi, przeszyty trzema kulami, skąpany we własnej krwi... Ten był martwy.

Drugi, którego służący wsparli plecami o drzewo, utkwił oczy w niebie i splótłszy ręce, żarliwie się modlił. Ten otrzymał postrzał, który strzaskał mu szczyt kości udowej.

Młodzieńcy skierowali się najpierw do zabitego i popatrzyli na siebie ze zdziwieniem.

— Toż to ksiądz — rzekł de Bragelonne — ma tonsurę. O przeklęci, którzy podnoszą rękę na sługi boże.

— Niech pan tu idzie — rzekł Urbain, stary żołnierz, który przebył wszystkie kampanie pod wodzą kardynała. — Niech pan tu pozwoli. Tamtemu nie pomoże się już nic, podczas gdy tego może da się uratować.

Ranny uśmiechnął się ze smutkiem.

— Mnie uratować? O nie — odrzekł. — Możecie tylko pomóc mi umrzeć.

— Czy pan jesteś księdzem? — spytał Raul.

— Nie, panie.

— A mnie się wydawało, że pański nieszczęsny towarzysz był duchownym — odparł Raul.

— To proboszcz z Bethune, panie. Przenosił w bezpieczne miejsce święte naczynia ze swego kościoła i skarbiec kapituły, gdyż jego wysokość książę opuścił wczoraj nasze miasto i jutro będzie tam już może Hiszpan. A ponieważ było wiadome, że nieprzyjacielskie oddziały myszkują po wsiach i że wyprawa należy do niebezpiecznych, nikt nie ośmielił się mu towarzyszyć; wtedy ja się ofiarowałem.

— I ci nędznicy napadli na was. I ci nędznicy strzelali do księdza!

— Proszę was, panowie — odezwał się ranny rozglądając się wokół — bardzo cierpię i pragnąłbym być przewieziony do jakiegoś domostwa.

— Gdzie by mogli udzielić pomocy? — rzekł de Guiche.

— Nie, gdzie bym mógł się wyspowiadać.

— Ale może nie jesteś pan tak niebezpiecznie ranny, jak panu się wydaje — wtrącił Raul.

— Niech mi pan wierzy — odparł ranny — nie ma czasu do stracenia, kula strzaskała górę kości udowej i przedostała się aż do wnętrzności.

— Czy pan jesteś lekarzem? — spytał de Guiche.

— Nie — odrzekł umierający — ale znam się trochę na ranach; moja jest śmiertelna. Spróbujcie mnie więc przenieść dokądś, gdzie mógłbym znaleźć księdza, albo weźcie ten trud na siebie i sprowadźcie go tutaj, a Bóg was wynagrodzi za ten święty uczynek; zbawienia potrzebuje moja dusza, bo ciało już przepadło.

— Umrzeć przy spełnianiu pobożnego dzieła, to niemożliwe, i Bóg wam pomoże.

— Na litość boską, panowie — rzekł ranny zbierając wszystkie siły, jakby chciał się podnieść — nie traćmy ani chwili na bezużyteczne słowa: albo pomożecie mi dotrzeć do najbliższej wioski, albo przysięgnijcie na wasze zbawienie, że sprowadzicie tutaj pierwszego napotkanego zakonnika, pierwszego proboszcza, pierwszego lepszego księdza. Ale — dorzucił z akcentem rozpaczy — być może żaden nie ośmieli się przyjść, ponieważ wiadomo, że, Hiszpanie przebiegają okolicę, i wtedy umrę bez rozgrzeszenia. Mój Boże, mój Boże! — dodał ranny z akcentem przerażenia, który wstrząsnął młodymi. — Ale wy na to nie pozwolicie, nieprawdaż? To byłoby straszne.

— Uspokój się pan — rzekł de Guiche — przysięgam, że doczekasz tak upragnionej pociechy. Proszę tylko powiedzieć, w jakiej stronie znajduje się dom, gdzie moglibyśmy zwrócić się o pomoc, i wioska, gdzie moglibyśmy poszukać księdza.

— Dziękuję i niech wam Bóg wynagrodzi. Pół mili stąd, idąc tą drogą, znajduje się oberża, a około mili od oberży będziecie mieli wioskę Greney. Poszukajcie proboszcza, a jeśli nie będzie go u siebie, wstąpcie do klasztoru Augustianów, który stoi na samym krańcu miasteczka na prawo, i przyprowadźcie jakiegokolwiek brata zakonnika czy księdza, aby tylko miał daną sobie od naszego świętego kościoła moc rozgrzeszania in articulo mortis.

— Panie d’Arminges — zwrócił się de Guiche — niech pan pozostanie przy tym nieszczęśniku i czuwa, aby przenoszono go możliwie najdelikatniej. Proszę zrobić nosze z gałęzi i rzucić na nie nasze płaszcze. Dwaj służący poniosą nosze, trzeci z nich będzie w pogotowiu, by zastąpić tego, który się zmęczy. Ja z wicehrabią pójdziemy po księdza.

— Idźcie, panie hrabio — rzekł wychowawca — ale zaklinam, nie narażajcie się.

— Bądź pan spokojny, zresztą dziś jesteśmy już uratowani. Zna pan aksjomat: Non bis in idem[45].

— Odwagi, panie — zwrócił się Raul do rannego, zaraz spełnimy pańskie życzenia.

— Niech was Bóg błogosławi, panowie — odpowiedział umierający z akcentem nie dającej się opisać wdzięczności.

Obaj młodzi ludzie pogalopowali we wskazanym kierunku, podczas gdy wychowawca hrabiego de Guiche czuwał nad sporządzeniem noszy.

Po dziesięciu minutach młodzieńcy dostrzegli oberżę.

Raul, nie schodząc z konia, zawołał gospodarza, uprzedził go, że przyniosą tu rannego, i prosił, aby tymczasem przygotowano wszystko, co jest niezbędne do opatrunku, to znaczy łóżko, bandaże, szarpie, a poza tym, żeby, jeśli zna w okolicy jakiegoś lekarza chirurga lub opatrującego rany, posłał po niego. Raul zobowiązał się opłacić posłańca.

Gospodarz na widok dwóch młodych panów, bogato odzianych, obiecał wszystko, co odeń żądano, nasi zaś kawalerowie stwierdziwszy, że wzięto się do przygotowań na przyjęcie rannego, pocwałowali w stronę Greney.

Przejechali tak ponad milę i rozróżniali już pierwsze domy wioski, o dachach krytych czerwoną dachówką, ostro odcinających się od otaczającej zieleni drzew, kiedy spostrzegli jadącego im naprzeciw na mule ubogiego mnicha. Widząc jego duży kapelusz i suknię z szarej wełny, wzięli go za brata augustianina. Tym razem przypadek zdawał się im zsyłać to, czego szukali.

Podjechali do zakonnika.

Był to dwudziestodwu- dwudziestotrzyletni mężczyzna, którego jednak ascetyczny tryb życia wyraźnie postarzył. Był blady nie tą matową bladością, która jest urodą, ale bladością z odcieniem żółci; krótko przystrzyżone włosy, ledwie wyglądające spod kapelusza, były jasnoblond, a jasnoniebieskie oczy zdawały się nic nie widzieć.

— Czy pan przypadkiem nie jest osobą duchowną? — zagadnął Raul ze zwykłą sobie grzecznością.

— A dlaczego mnie pan o to pytasz? — odparł nieznajomy z obojętnością wręcz opryskliwą.

— Aby wiedzieć — rzekł z wyższością hrabia de Guiche.

Nieznajomy trącił muła piętą i pojechał dalej.

De Guiche skoczył przed niego i zagrodził drogę.

— Proszę odpowiedzieć. Pytamy grzecznie i godzi się sprawę wyjaśnić.

— Sądzę, że chyba wolno mi powiedzieć albo nie powiedzieć, kim jestem, dwóm pierwszym lepszym napotkanym, którym wpadło na myśl zapytać mnie o to.

De Guiche powstrzymał z najwyższym wysiłkiem wściekłą chęć połamania mnichowi kości.

— Przede wszystkim — odparł przezwyciężając się — nie jesteśmy pierwszymi lepszymi napotkanymi. Ten oto mój przyjaciel jest wicehrabią de Bragelonne, ja zaś jestem hrabią de Guiche. Wreszcie nie jakiś kaprys kazał nam zadać to pytanie. Opodal leży ranny i umierający człowiek, który woła o pomoc kościoła. Jeśli jesteś pan księdzem, wzywam pana w imię człowieczeństwa, byś poszedł ze mną celem przyniesienia mu pociechy; jeśli nim pan nie jesteś, to zupełnie inna sprawa. Uprzedzam w imię kurtuazji, którą pan zdajesz się najzupełniej ignorować, że pańska zuchwałość zostanie ukarana.

Mnich z bladego stał się sinym, uśmiechnął się przy tym w tak dziwny sposób, że Raul, który nie spuszczał go z oczu, odczuł, jak ów uśmiech burzy w nim krew niczym obelga.

— To jakiś hiszpański albo flamandzki szpieg — ozwał się kładąc rękę na rękojeści pistoletów.

Groźne niby błyskawica spojrzenie było odpowiedzią daną Raulowi.

— A więc, mój panie — rzekł de Guiche — odpowiesz pan czy nie?

— Jestem księdzem, proszę panów — odrzekł młody człowiek.

I twarz jego przybrała na powrót swój zwykły obojętny wyraz.

— A więc, mój ojcze — rzekł Raul wkładając pistolety do olster i przydając swym słowem akcent szacunku, który nie płynął zresztą z serca — a więc jeśli jesteś księdzem, to, jak powiedział był mój przyjaciel, znajdziesz sposobność, by spełnić swoją powinność: pewien nieszczęśnik ranny podąża nam na spotkanie, ma się zatrzymać w najbliższym zajeździe i prosi o sługę bożego. Towarzyszą mu nasi ludzie.

— Jadę tam — odparł mnich. I trącił piętami muła.

— Jeślibyście tam, ojcze, nie pojechali — rzekł de Guiche — wiedzcie, że mamy konie, które są w stanie doścignąć waszego muła, i wystarczający autorytet, żeby kazać was schwytać, gdziekolwiek się znajdziecie. Wtedy, przysięgam, sprawa wasza odbędzie się nie mieszkając; wszędzie znajdzie się drzewo i sznurek.

Oko mnicha znów zabłysło, ale to było wszystko. Powtórzył swoje zdanie: “Jadę tam”, i odjechał.

— Jedźmy za nim — rzekł de Guiche — to będzie pewniejsze.

— Miałem ci to zaproponować — odparł de Bragelonne.

I obaj młodzieńcy puścili się w powrotną drogę, regulując tempo według jazdy mnicha, za którym podążali na odległość strzału z pistoletu.

Po pięciu minutach mnich obejrzał się, ażeby się upewnić, czy jadą za nim.

— Patrz — rzekł Raul — dobrześmy zrobili.

— Co za okropna postać z tego mnicha — rzucił hrabia de Guiche.

— Okropna — odpowiedział Raul — szczególnie wygląd: te żółte włosy, przymglone oczy, wargi, które za najmniejszym wypowiedzianym słowem gdzieś przepadają...

— Tak, tak — rzekł de Guiche, którego mniej uderzyły te wszystkie szczegóły, zważywszy, że Raul obserwował, podczas gdy de Guiche rozmawiał. — Tak, dziwna postać. Ale ci mnisi poddawani są tak poniżającym praktykom: posty czynią ich bladymi, dyscyplina robi z nich obłudników, a oczy ich straciły blask wskutek opłakiwania utraconych dóbr tego żywota, którymi my się cieszymy.

— Nareszcie — rzekł Raul — biedak ten będzie miał księdza, ale na Boga, penitent wydaje się mieć więcej sumienia aniżeli spowiednik. Co do mnie, wyznaję, zwykłem widywać księży o całkiem innym wyglądzie.

— Ach, zrozum — rzekł de Guiche — to jeden z tych braci wędrownych, którzy żebrzą na gościńcach aż do dnia, kiedy nie spadnie im z nieba jakieś beneficjum. Po większej części to cudzoziemcy: Szkoci, Irlandczycy, Duńczycy. Nieraz pokazywano mi podobnych.

— Podobnie szkaradnych?

— Nie, lecz umiarkowanie ohydnych.

— Co za nieszczęście dla tego rannego biedaka umrzeć, będąc w rękach podobnego mnicha.

— Ba — rzucił de Guiche — odpuszczenie spływa nie z rąk tego, który je daje, ale od Boga. Jednak jeśli chcesz widzieć, to wolałbym umrzeć nie okazawszy skruchy aniżeli mieć do czynienia z podobnym spowiednikiem. Podzielasz moje zdanie, wicehrabio, nieprawdaż? Widzę, jak pieścisz gałkę swego pistoletu, zupełnie jakbyś miał zamiar strzaskać mnichowi głowę.

— Tak, hrabio, zdumiewająca rzecz i może cię to zdziwi: odczuwałem na widok tego człowieka nieokreślony wstręt. Czy widziałeś kiedykolwiek podnoszącego się na twojej drodze węża?

— Nigdy — odparł de Guiche.

— Lecz mnie przydarzyło się to w naszych lasach Blaisois i przypominam sobie, że na widok pierwszego węża, który patrzał na mnie swymi matowymi oczami, skupiony, chwiejący głową, poruszający językiem, stałem jak wryty, pobladły, jakby urzeczony aż do chwili, kiedy hrabia de La Fere...

— Twój ojciec? — spytał de Guiche.

— Nie, mój opiekun — odparł Raul czerwieniąc się.

— Ach, tak.

— Aż do chwili — podjął Raul — kiedy hrabia de La Fere powiedział mi: “Dalej, Bragelonne, wyciągaj broń”. — Wtedy przyskoczyłem do gada i rozciąłem go na dwoje w momencie, gdy sycząc podnosił się na ogonie, aby rzucić się na mnie. Przysięgam ci, dokładnie to samo wrażenie odniosłem na widok tego człowieka, który patrząc na mnie powiedział: “A dlaczego mnie pan o to pytasz?”

— I nie wyrzucasz sobie, żeś go nie rozciął na dwoje podobnie jak tamtego węża?

— Dalibóg, że tak, prawie że tak — odparł Raul.

W tejże chwili ujrzeli oberżę i nadciągający z przeciwległej strony orszak z rannym, prowadzony przez pana d’Arminges. Dwaj ludzie nieśli umierającego, trzeci prowadził konie.

Młodzieńcy dali wierzchowcom ostrogi.

— Oto ranny — rzekł de Guiche mijając brata augustianina — bądźcie tak dobrzy i pośpieszcie się trochę, mości mnichu.

Co się tyczy Raula, to ów odsunął się od braciszka na całą szerokość drogi i minął go odwracając z niesmakiem głowę.

Młodzieńcy jechali więc przed spowiednikiem zamiast za nim. Dotarli do rannego i zawiadomili o pomyślnej nowinie. Podniósł się, aby spojrzeć we wskazanym kierunku, zobaczył mnicha, jak zbliżał się przyśpieszając krok muła, i opadł na nosze z rozjaśnioną przez radość twarzą.

— Teraz już — rzekli młodzieńcy — uczyniliśmy dla pana wszystko, co było w naszej mocy, a ponieważ spieszno nam dołączyć do armii księcia pana, jedziemy dalej w swoją stronę. Wybaczysz nam pan, nieprawdaż? Mówią bowiem, że ma być bitwa, więc nie chcielibyśmy przybyć w dzień po niej.

— Jedźcie, moi młodzi panowie — rzekł ranny — i bądźcie błogosławieni obaj za wasze miłosierdzie. Istotnie, jak rzekliście, dopełniliście wszystkiego, co było w waszej mocy. Mogę tylko rzec wam raz jeszcze: niech Bóg ma w swej opiece was i drogie wam osoby.

— Panie — zwrócił się de Guiche do swego wychowawcy — jedziemy przodem, dołączycie do nas na drodze do Cambrin.

Gospodarz stał w drzwiach, wszystko już było przygotowane: łóżko, bandaże, szarpie, a stajenny udał się po lekarza do Lens, miasta najbliżej stąd położonego.

— Tak — rzekł oberżysta — będzie tak, jak panowie sobie życzą, ale czy pan nie zatrzyma się, aby obandażować ranę? — ciągnął zwracając się do de Bragelonne’a.

— Ech tam, moja rana! Głupstwo — odrzekł wicehrabia — będzie na to czas na najbliższym postoju. Tylko gdybyś zobaczył przejeżdżającego jeźdźca i gdyby ten zagadnął cię o pewnego młodego człowieka na gniadoszu, w towarzystwie służącego, bądź tak dobry powiedzieć mu, że istotnie widziałeś mnie i że pojechałem dalej, zamyślając obiadować w Mazingarbe, a nocować w Cambrin. Jeździec ów jest moim służącym.

— Czy nie byłoby lepiej i pewniej, gdybym zapytał go o nazwisko, a jemu oznajmił pańskie? — odparł gospodarz.

— Nigdy nie zawadzi nadmiar ostrożności — rzekł Raul. — Nazywam się wicehrabia de Bragelonne, a ów człowiek Milczek.

W tejże chwili nadciągnęli: ranny z jednej strony, a mnich z drugiej. Młodzieńcy rozstąpili się, żeby przepuścić nosze, mnich zaś zszedł z muła i kazał go zaprowadzić do stajni nie zdejmując zeń siodła.

— Mości mnichu — rzekł de Guiche — wyspowiadaj należycie tego dzielnego człowieka i nie trap się o koszta zarówno swoje, jak i twojego muła — wszystko już zapłacone.

— Dzięki, panie — odparł mnich z owym uśmiechem, który przyprawiał de Bragelonne’a o dreszcze.

— Jedziemy, hrabio — rzekł Raul, który zdawał się instynktownie nie znosić obecności augustianina. — Chodźmy, źle się tu czuję.

— Dzięki jeszcze raz, piękni młodzi panowie — rzekł ranny — a nie zapominajcie się za mnie pomodlić.

— Może być pan o to spokojny — odparł de Guiche dając ostrogę koniowi, żeby dołączyć do de Bragelonne’a, który był już jakieś dwadzieścia kroków na przodzie.

W tejże właśnie chwili nosze, dźwigane przez dwu służących zostały wniesione do domu. Gospodarz i jego żona, która na to nadbiegła, stali na schodach. Ranny nieszczęśnik zdawał się cierpieć okrutne bóle, ale zajęty był jedną myślą: czy mnich kroczy za nim.

Na widok tego bladego i zakrwawionego człowieka kobieta ścisnęła mocno ramię męża.

— Co znowu? — zapytał ją. — Czy może źle się czujesz?

— Nie, ale patrz — odrzekła oberżystka wskazując mężowi rannego.

— Ani słowa, zdaje mi się, że z nim kiepsko.

— Ale nie o to mi chodzi — ciągnęła kobieta cała drżąca — zapytuję cię tylko, czy go rozpoznajesz?

— Tego człowieka? Poczekaj!...

— Ach, widzę, że go poznajesz — rzekła — boś i ty teraz zbladł.

— Istotnie! — wykrzyknął oberżysta — co za nieszczęście na nasz dom, toż to dawny kat z Bethune.

— Dawny kat z Bethune — zamruczał młody mnich stając na progu.

Na jego obliczu malowało się uczucie odrazy, jaką wzbudzał w nim penitent.

Pan d’Arminges, stojąc w drzwiach, zauważył jego wahanie. — Mości mnichu — rzekł — jest czy był katem, niemniej nieszczęśnik ów jest człowiekiem. Oddajcie mu więc ostatnią posługę, o którą was prosi, a wasz uczynek będzie tym godniejszy pochwały.

Mnich nic nie odrzekł, lecz milcząc szedł dalej aż do niskiej izby, gdzie słudzy złożyli umierającego na łóżku.

Widząc, że do rannego zbliża się sługa boży, opuścili obaj izbę zamykając drzwi.

D’Arminges i Olivain już oczekiwali na nich, dosiedli więc koni i we czwórkę ruszyli kłusa tą samą drogą, na której krańcu zniknęli byli Raul i jego towarzysze.

W momencie kiedy wychowawca i jego orszak przepadli za zakrętem, przed progiem oberży zatrzymał się nowy podróżny.

— Czego pan sobie życzysz? — pytał gospodarz blady jeszcze i roztrzęsiony z powodu uczynionego przed chwilą odkrycia.

Podróżny dał znak, że chce się czegoś napić, a zsiadłszy na ziemię, wskazał na konia, żeby go oczyścić.

— Do diabła — rzekł do siebie oberżysta — ten znów wygląda na niemowę. — A gdzie chcecie panie pić? — zapytał.

— Tu — rzekł podróżny wskazując na stół.

— Omyliłem się — powiedział do siebie gospodarz — to wcale nie jest niemowa.

Skłonił się, poszedł po butelkę wina oraz suchary i postawił je przed mrukliwym gościem.

— Czy życzysz sobie, panie, jeszcze czego? — zapytał.

— Ehe — odparł podróżny.

— A czegóż to?

— Wiedzieć, czyście nie widzieli młodego piętnastoletniego szlachcica na gniadoszu, ze służącym?

— Wicehrabiego de Bragelonne?

— O, właśnie.

— To pan nazywasz się Milczek?

Podróżny potaknął głową.

— A więc — odparł oberżysta — wasz młody pan był tutaj przed kwadransem. Będzie obiadować w Mazingarbe, a nocować w Cambrin.

— Ile stąd do Mazingarbe?

— Dwie i pół mili.

— Dziękuję.

Milczek upewniwszy się, że spotka swego pana jeszcze przed zapadnięciem nocy, wyraźnie się uspokoił, otarł pot z czoła i nalawszy sobie wina, popijał w milczeniu.

Właśnie stawiał szklankę na stole i szykował się napełnić ją po raz drugi, kiedy z izby, gdzie znajdował się mnich z umierającym, doleciał straszliwy krzyk.

Milczek zerwał się na równe nogi.

— Co to, skąd ten krzyk?

— Z izby rannego — odparł gospodarz.

— Jakiego rannego? — spytał Milczek.

— Dawny kat z Bethune, którego napadli hiszpańscy grasanci. Przyniesiono go tutaj i właśnie teraz spowiada się ojcu augustianinowi; zdaje się bardzo cierpieć.

— Dawny kat z Bethune? — wymruczał Milczek sięgając do wspomnień — mężczyzna pięćdziesiąt pięć, sześć lat, wysoki, silny, ogorzały, włosy i broda czarne?

— O to, to, tylko że broda mu posiwiała, a włosy zbielały. Znasz go pan? — pytał gospodarz.

— Raz go widziałem — odparł Milczek i zasępiło mu się czoło na to wspomnienie.

Nadbiegła drżąca kobieta.

— Słyszałeś? — zwróciła się do męża.

— Tak — odparł gospodarz spoglądając z niepokojem w stronę drzwi.

W tejże chwili dał się słyszeć krzyk mniej donośny aniżeli poprzedni, Po którym jednak nastąpił długi, przeciągły jęk. Wszyscy troje drżąc spojrzeli po sobie.

— Trzeba zobaczyć, co się tam dzieje — ozwał się Milczek.

— Można by rzec, że to krzyk człowieka zarzynanego — wyszeptał gospodarz.

— O Jezusie! — jęknęła kobieta żegnając się.

Jeśli Milczek mówił mało, to wiadomo, że działał dużo. Skoczył ku drzwiom i mocno nimi szarpnął, ale były od wewnątrz zamknięte na zasuwę.

— Otworzyć — krzyczał oberżysta — otworzyć! Mości mnichu, otworzyć natychmiast!

Nikt nie odpowiedział.

— Otwierać albo wyważę drzwi — rzekł Milczek.

Ta sama cisza.

Milczek rozejrzał się wokoło i dostrzegł w jednym z kątów łom, przypadkiem tam się znajdujący. Podsadził go i zanim oberżysta zdołał mu przeszkodzić, wywalił drzwi do wewnątrz. Izba zalana była krwią, która przeciekała przez materace, ranny nic nie mówił, jedno rzęził. Mnich zniknął.

— Mnich! — krzyknął gospodarz. — Gdzie mnich?

Milczek rzucił się do otwartego okna wychodzącego na podwórze.

— Musiał uciec tędy! — zawołał.

— Tak pan sądzisz? — rzekł wystraszony gospodarz. — Chłopcze, zobacz no, czy muł mnicha jest w stajni.

— Nie ma! — odkrzyknął ten, do którego skierowane było pytanie. Milczek zmarszczył brew, oberżysta złożył ręce i rozejrzał się wokoło z niedowierzaniem. Kobieta nawet nie śmiała wejść do izby, przerażona zatrzymała się w drzwiach.

Milczek podszedł do rannego i patrzał na jego ostre i charakterystyczne rysy, przywodzące mu na pamięć dawne straszliwe wspomnienie.

Wreszcie po chwili ponurej i milczącej kontemplacji rzekł:

— Nie ma wątpliwości to on.

— Żyje jeszcze? — zapytał oberżysta.

Nie odpowiadając Milczek rozpiął rannemu kaftan, aby zbadać serce. Za nim z kolei zbliżył się gospodarz, lecz nagle obaj odskoczyli: gospodarz z okrzykiem przerażenia, Milczek blednąc.

Z lewej strony w piersi kata tkwiło wbite aż po gardę ostrze sztyletu.

— Biegnijcie po pomoc — rzucił Milczek. — Ja pozostanę przy nim. Oberżysta jak błędny wypadł z izby, jego żona zaś uciekła już przedtem, posłyszawszy krzyk męża.


Загрузка...