XXVIII. Żaglowiec “Błyskawica”

D’Artagnan trafnie odgadł: Mordaunt nie miał czasu do stracenia i nie tracił go. Poznał już szybkość decyzji i działania swoich wrogów i wyciągnął stąd odpowiednie wnioski. Tym razem muszkieterowie natrafili na godnego siebie przeciwnika.

Starannie zamknąwszy za sobą drzwi, Mordaunt zsunął się w podziemie, wkładając do pochwy już niepotrzebną szpadę, i dopadłszy sąsiedniego domu, przystanął, żeby się obmacać i zaczerpnąć tchu.

— Dobrze — rzekł — nic, prawie nic, draśnięcia, dwa w ramię, jedno w pierś. Rany zadawane moją ręką są lepsze. Kto nie wierzy, niech zapyta kata z Bethune, mego stryja de Wintera i króla Karola. Teraz nie ma ani sekundy do zmarnowania, bo jedna zmarnowana sekunda może mogłaby ich ocalić, a trzeba, żeby zginęli wszyscy czterej razem, od jednego zamachu, trafieni ludzkim gromem w braku boskiego gromu. Trzeba, żeby zginęli bez śladu, unicestwieni, obróceni w pył. Biegnijmy więc, bo choćby mi nogi odmówić miały posłuszeństwa, choćby mi serce w piersi miało pęknąć, muszę zdążyć przed nimi.

I Mordaunt ruszył szybkim, ale miarowym krokiem do najbliższych koszar, kawaleryjskich, odległych o jakie ćwierć mili. Przebiegł te ćwierć mili w niespełna pięć minut.

Przyszedłszy do koszar, dał się poznać, wziął najlepszego konia ze stajni, wskoczył na siodło i wyjechał na trakt. W kwadrans później był już w Greenwich.

— Oto i port — szepnął — ten ciemny punkt, tam, to Wyspa Psia. Dobrze!

Wyprzedziłem ich o jakie pół godziny... o godzinę, być może. Głupiec ze mnie; małom się nie udławił gnając jak wariat. Teraz — dodał stając w strzemionach, jakby chciał coś wypatrzeć w dali wśród tej gmatwaniny olinowań i masztów — “Błyskawica”, gdzie jest “Błyskawica”?!

A kiedy w myśli wymawiał te słowa, jakby w odpowiedzi na nie człowiek jakiś, leżący na kupie lin, wstał i zrobił kilka kroków w kierunku Mordaunta.

Mordaunt wyjął z kieszeni chustkę i poruszył nią w powietrzu. Człowiek przypatrywał się temu uważnie, ale stał w tym samym miejscu, nie ruszając się ani w przód, ani w tył.

Mordaunt zawiązał supełki na wszystkich rogach chustki, nieznajomy zbliżył się. Taki był, jak pamiętamy, umówiony znak. Marynarz ten miał na sobie wełnianą opończę, która całkiem zakrywała jego postać i zasłaniała twarz.

— Czy nie przybywasz przypadkiem z Londynu, panie, żeby się przejechać po morzu? — odezwał się.

— Tak, umyślnie po to przybyłem — odparł Mordaunt — chciałbym pojechać na Psią Wyspę.

— Ślicznie. I masz zapewne, panie, swoje wymagania? Chciałbyś wybrać sobie taki a nie inny statek, prawda? Chciałbyś mieć statek zwinny, szybki...

— Jak błyskawica! — odpowiedział Mordaunt.

— W takim razie szukasz, panie, mojego statku. Ja jestem tym szyprem, którego ci trzeba.

— Zaczynam w to wierzyć — rzekł Mordaunt — a uwierzę do reszty, jeśli się przekonam, żeś nie zapomniał, jaki jest znak rozpoznawczy.

— Oto on, panie — rzekł marynarz, wyjmując z kieszeni swojej opończy chustkę z węzełkami na czterech rogach.

— W porządku! — zawołał Mordaunt zeskakując z konia. — A teraz nie ma czasu do stracenia. Każ odprowadzić mojego konia do pierwszej lepszej oberży i wiedź mnie na statek.

— A pańscy towarzysze? — zapytał marynarz. — Mniemałem, że będzie was czterech, nie licząc służących.

— Posłuchaj — rzekł Mordaunt podchodząc do marynarza — nie jestem tym, na kogo czekasz, jak i ty nie jesteś tym, kogo spodziewają się tu zastać tamci ludzie. Jesteś tu zamiast kapitana Roggersa, prawda? Jesteś tu z rozkazu generała Cromwella, a ja od niego przybywam.

— Rzeczywiście — rzekł szyper — poznaję cię, panie, jesteś kapitanem Mordaunt.

Mordaunt zadrżał.

— O, nie lękaj się — rzekł szyper odsuwając z głowy kaptur, jestem twoim przyjacielem.

— Kapitan Groslow! — zawołał Mordaunt.

— We własnej osobie. Generał przypomniał sobie, że byłem niegdyś oficerem marynarki, i mnie powierzył tę ekspedycję. Czyżby się coś zmieniło?

— Nie, nie. Przeciwnie, wszystko odbędzie się tak, jak zostało ustalone.

— Bo przez chwilę myślałem sobie, że śmierć króla...

— Śmierć króla tylko przyśpieszyła ich ucieczkę. Będą tu za kwadrans, może już za dziesięć minut.

— Więc po co ty tu przybyłeś, panie?

— Żeby razem z tobą zabrać się na statek.

— O, czyżby generał mi nie ufał?

— Nie, ale chcę osobiście dopilnować swojej zemsty. Czy nie masz tu kogo, kto by mógł się zająć moim koniem?

Groslow gwizdnął; pojawił się jakiś marynarz.

— Patryku — rzekł Groslow — zaprowadź tego konia do stajni przy najbliższej oberży. Jeśliby pytali, do kogo należy, powiedz, że do pewnego irlandzkiego szlachcica.

Marynarz odszedł, posłusznie wypełniając rozkaz.

— Czy się nie boisz, że mogliby cię poznać? — zapytał Mordaunt.

— Nie ma obawy, nie poznają mnie w tym przebraniu, w tej opończy i w tych ciemnościach, że choć oko wykol. Zresztą ty sam, panie Mordaunt, nie poznałeś mnie; tym bardziej oni mnie nie poznają.

— Racja — rzekł Mordaunt. — Zresztą będą dalecy od myśli, że mogliby tu spotkać właśnie ciebie. Wszystko gotowe, prawda?

— Tak.

— Ładunek już jest na statku?

— Tak.

— Pięć pełnych beczek?

— I pięćdziesiąt pustych.

— Znakomicie.

— Wieziemy wino porto do Anvers.

— Świetnie. Teraz mnie odwieziesz na pokład i wrócisz tutaj, bo już wkrótce nadjadą.

— Jestem gotów.

— Ważna rzecz, żeby żaden z twoich ludzi nie widział, że wsiadam na statek.

— Na pokładzie mam tylko jednego majtka, za którego ręczę jak za samego siebie. Zresztą on cię nie zna i jak i jego towarzysze, posłucha każdego naszego rozkazu, ale o niczym nie wie.

— To dobrze. Chodźmy.

Zeszli na sam brzeg Tamizy. Przy brzegu stała łódka przycumowana żelaznym łańcuchem do palika. Groslow przyciągnął łódź, przytrzymał w równowadze, kiedy Mordaunt wchodził do niej, po czym sam z kolei skoczył, natychmiast schwycił za wiosła i zaczął nimi manewrować bardzo zręcznie, chcąc dowieść Mordauntowi, że powiedział prawdę, czyli że nie zapomniał swego żeglarskiego rzemiosła.

(audio 24 b)

Po pięciu minutach wydobyli się z gęstwiny statków, które już wówczas były liczne w sąsiadujących z Londynem przystaniach, i Mordaunt mógł dojrzeć żaglowiec do ciemnego punktu podobny, który się kołysał na kotwicy w odległości czterech do pięciu kabli od Psiej Wyspy.

Zbliżywszy się do “Błyskawicy”, Groslow gwizdnął w szczególny sposób i zza burty wychyliła się ludzka głowa.

— Czy to ty, kapitanie? — zapytano z pokładu.

— Tak, rzucaj drabinkę.

I Groslow, zwinnie i lekko jak jaskółka przesunąwszy się pod fokmasztem, stanął obok marynarza.

— Wejdź, panie — odezwał się do swego towarzysza w łodzi. Mordaunt, nie odpowiadając, schwycił się sznura i wdrapał na pokład ze zręcznością i odwagą rzadko spotykaną u szczurów lądowych; pragnienie zemsty zastąpiło wprawę i uczyniło go do wszystkiego zdolnym.

Jak Groslow przewidywał, marynarz pełniący wachtę na pokładzie “Błyskawicy” zdawał się w ogóle nie spostrzec, że jego szyper wrócił nie sam.

Mordaunt i Groslow poszli do kapitańskiej kajuty. Kajuta ta została na pokładzie sklecona naprędce z desek.

Na statku było wygodniejsze pomieszczenie, ale kapitan Roggers odstąpił je był swoim pasażerom.

— A gdzie oni będą? — zapytał Mordaunt.

— W drugim końcu statku — odpowiedział Groslow.

— A tu nie zajrzą aby?

— Nie, nie mieliby po co.

— Świetnie. Ukryję się w twojej kajucie. Wracaj do Greenwich i sprowadź ich. Czy masz szalupę?

— Tę, którą przyjechaliśmy.

— Wydała mi się lekka i solidna.

— To najprawdziwsza piroga.

— Przywiąż ją do rufy konopną liną i włóż do środka wiosła; niech płynie za statkiem. Żeby dość było tylko linę przeciąć. Zaopatrz szalupę w rum i suchary. Jeśliby nam pogoda nie sprzyjała, twoi ludzie będą zadowoleni mając się czym pożywić.

— Stanie się tak, jak każesz, panie. Czy chcesz obejrzeć prochownię?

— Nie teraz, jak wrócisz. Chcę sam założyć lont, żeby mieć pewność, że nie będzie się za długo tlił. Lecz przede wszystkim ukryj dobrze twarz, żeby cię nie poznali.

— Bądź spokojny.

— Idź już, dziesiąta bije w Greenwich.

Rzeczywiście, dziesięć uderzeń dzwonu zabrzmiało ponuro w powietrzu, ciężkim od chmur, które się przetaczały nisko po niebie, niby bałwany jakiegoś milczącego morza.

Groslow zatrzasnął za sobą drzwi, które Mordaunt zamknął od środka, i rozkazawszy stojącemu na wachcie marynarzowi, żeby dobrze czuwał i uważał na wszystko, zszedł do łodzi i odpłynął wiosłując tak energicznie, że aż się piana tworzyła ha wodzie.

Kiedy Groslow przybił do wybrzeża Greenwich, wiał zimny wiatr, a przystań była pusta; wiele statków już odjechało z odpływem. Wysiadając na brzeg, usłyszał coś niby tętent koni galopujących po brukowanym kamieniami trakcie.

— Oho! — rzekł — Mordaunt słusznie mnie przynaglał. Czasu nie było wiele: to oni.

Rzeczywiście, byli to nasi przyjaciele, a raczej ich przednia straż składająca się z d’Artagnana i Atosa. Kiedy dojechali do miejsca, w którym stał Groslow, zatrzymali się, jakby odgadli, że właśnie do niego powinni się zwrócić. Atos zsiadł z konia, spokojnie wyciągnął chustkę z supełkami na czterech rogach i pomachał nią, d’Artagnan zaś, jak zawsze ostrożny, wychylił się z siodła sięgając ręką do olster.

Groslow, nie będąc pewny, czy ci jeźdźcy są rzeczywiście ludźmi, na których czekał, przycupnął był za jednym z wkopanych w ziemię kozłów do zwijania lin, które się tam znajdowały, a ujrzawszy umówiony znak, podniósł się i śmiało podszedł do dwóch szlachciców. Tak szczelnie owinął się w swoją opończę, że niepodobieństwem było dojrzeć jego twarzy. Noc zresztą stała się tak ciemna, że była to zbyteczna ostrożność.

Jednakże przenikliwe oko Atosa pomimo ciemności spostrzegło, że to nie Roggers stoi przed nimi.

— Czego chcesz? — zapytał Groslowa cofając się o krok.

— Chcę ci powiedzieć, milordzie — odparł Groslow podrabiając akcent irlandzki — że wiem, iż szukasz szypra Roggersa, ale szukasz go daremnie.

— Jak to? — zapytał Atos.

— Dziś rano spadł z bocianiego gniazda i złamał sobie nogę. Ale ja jestem jego kuzynem; opowiedział mi wszystko i zlecił, bym zamiast niego przyjął i zawiózł tam, dokąd tylko zechcą, szlachciców, którzy pokażą mi chustkę z węzełkami na czterech rogach, taką właśnie jak ta, którą ty trzymasz w ręku, i ta, którą ja mam w kieszeni.

Mówiąc tak Groslow wyjął z kieszeni chustkę, tę samą, którą przedtem pokazał był Mordauntowi.

— To już wszystko? — zapytał Atos.

— Nie wszystko, milordzie, bo jeszcze zostaje siedemdziesiąt pięć funtów, obiecanych mi, kiedy was wysadzę zdrowych i całych w Boulogne albo innym porcie we Francji, który mi wskażecie.

— Co ty o tym sądzisz, d’Artagnanie? — zapytał Atos po francusku.

— Najpierw powtórz, co on powiedział — odparł d’Artagnan.

— Racja — rzekł Atos — zapomniałem, że nie rozumiesz po angielsku.

I powtórzył d’Artagnanowi swoją rozmowę z marynarzem.

— Wygląda mi to dość prawdopodobnie — rzekł Gaskończyk.

— I mnie także — rzekł Atos.

— Zresztą — powiedział d’Artagnan — jeśli ten człowiek nas zwodzi, zawsze zdążymy palnąć mu w łeb.

— A kto nas zawiezie do Francji?

— Ty, Atosie; umiesz tyle rzeczy, że nie uwierzę, byś nie umiał poprowadzić statku.

— Na honor! — odparł Atos uśmiechając się żartobliwie — nie o wiele omyliłeś się, przyjacielu; ojciec przeznaczał mnie niegdyś do służby w marynarce i mam jakie takie pojęcie o sterowaniu okrętem.

— A widzisz! — zawołał d’Artagnan.

— Jedź więc po naszych przyjaciół, d’Artagnan, bo już jedenasta, trzeba się śpieszyć.

D’Artagnan zawrócił po dwóch jeźdźców, którzy z pistoletami w garści przystanęli na straży przy pierwszych domach miasta, w pobliżu jakiejś szopy, i czekali pilnując, czy ktoś nie nadjeżdża traktem. Pod ścianą szopy skryli się trzej inni jeźdźcy i też wydawali się czekać pilnując drogi.

Dwie czujki z traktu byli to Portos i Aramis.

Trzej czekający pod szopą byli to Muszkiet, Blaisois i Milczek. Milczek jednak temu, kto mu się przyjrzał z bliska, ukazywał się w dwuosobowej postaci, siedział bowiem za nim na siodle Parry, który miał odprowadzić do Londynu konie muszkieterów i konie ich służących, oddane oberżyście na pokrycie długów, które trzeba było wyrównać. Dzięki tej handlowej transakcji czterej przyjaciele mogli zabrać w drogę pewną sumę, jeśli nie pokaźną, to przynajmniej wystarczającą w razie opóźnienia czy innych nieprzewidzianych przypadków, jakie mogły ich zaskoczyć w podróży.

D’Artagnan podjechał do Portosa i Aramisa i powiedział im, żeby za nimi poszli, po czym skinęli na służących, rozkazując im zsiąść z koni i zabrać tłumoki.

Parry nie bez żalu rozstał się z przyjaciółmi. Namawiali go, żeby jechał z nimi do Francji, ale stanowczo odmówił.

— Prosta sprawa — powiedział Muszkiet — chce się porachować z Groslowem.

Jak pamiętamy, kapitan Groslow rozpłatał mu głowę.

Ruszyli do Atosa, który na nich czekał. A tymczasem w d’Artagnanie znów ocknęła się przyrodzona nieufność; wybrzeże wydało mu się za puste, noc za ciemna, szyper za grzeczny.

Opowiedział Aramisowi, jak się odbyło spotkanie z marynarzem, a Aramis, nieufny nie mniej niż przyjaciel, jeszcze przyczynił się do wzrośnięcia jego wątpliwości.

Gaskończyk lekkim cmoknięciem ostrzegł Atosa o swych niepokojach.

— Nie mamy czasu na podejrzliwość — rzekł Atos. — Łódź czeka, wsiadajmy.

— Zresztą — odezwał się Aramis — podejrzliwość nie zabrania nam wsiąść do łodzi; będziemy pilnowali szypra.

— A jeśliby zaczął kręcić, dam mu w łeb. I już.

— Masz rację, Portosie — rzekł d’Artagnan. — Zatem wsiadajmy. Ruszaj, Muszkiecie!

I d’Artagnan zatrzymał przyjaciół, przepuszczając najpierw służących, żeby wypróbowali kładkę przerzuconą z krawędzi wybrzeża do łodzi.

Trzej służący przeszli bez wypadku.

Za nimi przeszedł Atos, potem Portos, potem Aramis, a na ostatku d’Artagnan, który wciąż nieufnie kręcił głową.

— Co ci się, u licha, stało, przyjacielu? — pytał Portos. — Masz taką minę, że zląkłby się sam Cezar.

— Dziwny port, w którym nie ma żadnych urzędników, żadnych celników, żadnych straży.

— I to cię trapi? — rzekł Portos. — Przecież wszystko idzie jak po maśle.

— Za dobrze idzie, Portosie. Zresztą, co tam, zdajmy się na boską opiekę.

Kładkę zabrano, szyper siadł przy sterze i skinął na jednego z marynarzy, a ten, z pomocą bosaka, zaczął wyprowadzać łódź z labiryntu statków, w który się zapuściła.

Drugi majtek już czekał z lewej strony łodzi, trzymając wiosło.

Kiedy można już było wiosłować, jego towarzysz usiadł przy nim i łódź popłynęła szybciej.

— Nareszcie odjeżdżamy — rzekł Portos.

— Niestety — odparł hrabia de La Fere — odjeżdżamy sami.

— Prawda, ale wszyscy czterej razem i nawet nie draśnięci. Zawszeć to jakaś pociecha.

— Jeszcze nie dojechaliśmy — rzekł d’Artagnan — kto wie, kogo jeszcze spotkamy.

— E, mój kochany — rzekł Portos — jesteś jak kruk, wciąż kraczesz i kraczesz. Kogo mielibyśmy spotkać w tę noc tak ciemną, że już z odległości dwudziestu kroków nic nie widać?

— Tak, ale jutro rano? — odparł d’Artagnan.

— Jutro rano będziemy w Boulogne.

— Pragnę tego całym sercem — rzekł Gaskończyk — i wyznaję szczerze, żem podupadł na duchu. Wiesz co, Atosie? Będziesz się śmiał, ale póki można było nas dosięgnąć z muszkietu z wybrzeża albo z zakotwiczonych przy nim statków, wciąż się spodziewałem, że nas tu co do nogi wytłucze jakaś okrutna strzelanina.

— Przecież tak nie mogło być — odezwał się Portos w swej wzruszającej prostocie ducha — bo razem z nami zabiliby i szypra, i majtków.

— A jużci, Mordaunt akurat liczyłby się z tym! Myślisz, że taki z niego skrupulant?

— Ale sprawiło mi satysfakcję — rzekł Portos — że d’Artagnan przyznał się, iż go strach obleciał.

— Nie tylko przyznaję się do tego, ale nawet się tym chlubię. Nie jestem takim nosorożcem jak ty. Hola! A co to?

— “Błyskawica” — rzekł szyper.

— Już przybiliśmy? — zapytał po angielsku Atos.

— Przybijamy — odparł szyper.

Rzeczywiście, po jeszcze kilku ruchach wioseł znaleźli się tuż obok żaglowca.

Marynarz czekał, drabinka była przygotowana; poznał łódź.

Atos wszedł pierwszy, z iście marynarską zręcznością; Aramis — z wprawą człowieka nawykłego z dawna do sznurowych drabinek i innych mniej i bardziej wymyślnych sposobów pokonywania zakazanych przestrzeni; d’Artagnan jak myśliwy, co nieraz uganiał się za kozicami; Portos — przy użyciu siły, która mu zastępowała wszystko.

Dla służących przeprawa okazała się trudniejsza; nie dla Milczka, istnego dachowego kota, chudego i giętkiego, który potrafił wszędzie się wdrapać, ale dla Muszkieta i dla Blaisois, których majtkowie musieli podsadzać ramionami do wysokości wyciągniętych rąk Portosa, a Portos schwycił ich za kołnierze surdutów i obydwóch postawił na pokładzie.

Kapitan zaprowadził pasażerów do przygotowanej dla nich kajuty, w której mieli wspólnie zamieszkać, po czym chciał odejść, tłumacząc się, że musi jeszcze wydać kilka rozkazów.

— Chwileczkę — rzekł d’Artagnan. — Ile ludzi masz na statku, kapitanie?

— Nie rozumiem — odpowiedział szyper po angielsku.

— Zapytaj go w jego mowie, Atosie.

Atos zapytał o to, czego chciał się dowiedzieć d’Artagnan.

— Trzech — odparł Groslow. — Nie licząc mnie, naturalnie.

D’Artagnan zrozumiał, bo szyper odpowiadając podniósł do góry trzy palce.

— Aha, trzech — rzekł d’Artagnan — zaczynam się stawać spokojniejszy. Mimo to wy się rozgośćcie w kajucie, a ja tymczasem obejdę statek.

— Ja zaś — rzekł Portos — zajmę się wieczerzą.

— Projekt jest piękny i szlachetny, wykonaj go, Portosie. Ty zaś, Atosie, pożycz mi Milczka, który od swego przyjaciela Parry’ego nauczył się trochę szwargotać po angielsku; będzie moim tłumaczem.

— Idź, Milczku — rzekł Atos.

Na pokładzie stała latarnia; d’Artagnan wziął ją w jedną rękę, w drugą rękę wziął pistolet i rzekł do szypra:

— Come.

Come i Goddam[72], było to już wszystko, co zdołał zapamiętać z angielskiego języka.

D’Artagnan zbliżył się do luku i zszedł pod pokład.

Międzypokład podzielony był na trzy części. Ta część, do której d’Artagnan właśnie zszedł, położona między trzecim masztem i rufą, znajdowała się pod podłogą pomieszczenia, w którym Atos, Portos i Aramis już sposobili się do spania. Druga część międzypokładu, zajmująca środek statku, została przeznaczona na mieszkanie dla służących. Trzecia mieściła się pod przednim pokładem, na dziobie, czyli pod skleconą naprędce kajutą dla kapitana, w której się ukrył Mordaunt.

— O! o! — rzekł d’Artagnan, schodząc po schodkach luku i świecąc sobie latarnią trzymaną w ręce wyciągniętej na całą długość ramienia — ileż tu beczek; rzekłbyś: piwnica Ali Baby.

Baśnie z tysiąca i jednej nocy zostały właśnie przetłumaczone po raz pierwszy i były w tej epoce bardzo w modzie.

— Co powiedziałeś, panie? — zapytał po angielsku kapitan.

D’Artagnan z intonacji odgadł, o co mu idzie.

— Chciałbym wiedzieć, co jest w tych beczkach — zapytał stawiając na pierwszej z brzegu latarnię.

Szyper cofnął się ku schodkom, jakby chciał uciec, ale się powściągnął.

— Porto — odpowiedział.

— O, wino porto — rzekł d’Artagnan. — Krzepiąca wiadomość; przynajmniej nie umrzemy z pragnienia.

Po czym zwracając się do Groslowa, który ocierał z czoła wielkie krople potu, zapytał:

— Czy beczki są pełne?

Milczek przetłumaczył pytanie.

— Jedne pełne, inne próżne — odparł Groslow głosem, który pomimo jego wysiłków zdradzał niepokój.

D’Artagnan pukając palcem w beczki stwierdził, że tylko pięć jest pełnych, a reszta pusta, po czym, ku nie słabnącemu przerażeniu Anglika, zaczął zaglądać, świecąc sobie latarnią, między baryłki i stwierdził, że nic tam nie było.

— Chodźmy dalej — rzekł kierując się ku drzwiom prowadzącym do drugiej części międzypokładu.

— Zaraz, zaraz — odezwał się Anglik, który stał z tyłu wciąż wielce niespokojny — drzwi są zamknięte, ja mam klucz.

I szybko wyminąwszy d’Artagnana i Milczka, drżącą ręką włożył klucz w zamek, po czym znaleźli się w drugiej części międzypokładu, gdzie Muszkiet i Blaisois zabierali się właśnie do wieczerzy.

W tym pomieszczeniu na pewno nic się podejrzanego nie kryło; w świetle lampy przyświecającej zacnym biesiadnikom widać było jak na dłoni wszystkie kąty i zakamarki.

Szybko przeszli więc do trzeciej części międzypokładu. Była to kajuta załogi.

Kilka zawieszonych u sufitu hamaków, stół, podtrzymywany podwójną liną na każdym z rogów, dwie spróchniałe i kulawe ławy stanowiły całe umeblowanie. D’Artagnan odchylił dwa czy trzy stare żagle, tuż przy ścianie wiszące, po czym i tu nie znalazłszy nic podejrzanego, wrócił przez luk na pokład.

— A ta komórka? — zapytał. Milczek przetłumaczył Anglikowi słowa muszkietera.

— To moja kajuta — odparł szyper. — Czy chcesz wejść, panie?

— Otwórz drzwi — rzekł d’Artagnan.

Anglik posłusznie otworzył. D’Artagnan wsunął rękę z latarnią przez uchylone drzwi i zajrzał do komórki, a przekonawszy się, jaka jest ciasna, rzekł:

— W porządku, gdyby było na pokładzie jakie wojsko, tu by się nie schowało. Chodźmy, zobaczymy, co Portos przyszykował na wieczerzę.

I skinieniem głowy podziękowawszy szyprowi, wrócił do najparadniejszej kajuty, w której znajdowali się jego przyjaciele.

Portos, jak się zdawało, nic do jedzenia nie znalazł, a jeśli nawet i znalazł, zmęczenie przemogło widać głód, bo kiedy d’Artagnan wszedł, leżał już na płaszczu i spał w najlepsze.

Atos i Aramis, ukołysani łagodnym ruchem pierwszych morskich fal, też już zaczynali drzemać; usłyszawszy, że ich towarzysz wraca, uchylili powiek.

— I co? — zapytał Aramis.

— W porządku — odpowiedział d’Artagnan. — Możemy spokojnie spać.

Wobec tego zapewnienia Aramis znów opuścił głowę. Atos serdecznie skinął swoją na dobranoc, a d’Artagnan, który jak i Portos bardziej potrzebował snu niż jedzenia, odprawił Milczka i położył się na płaszczu, z gołą szpadą pod ręką, w taki sposób, że zatarasował drzwi swoją osobą i każdy, kto by chciał wejść do kajuty, musiałby go trącić.


Загрузка...