XL. Rozum i ramię

A teraz przejdźmy z pomarańczarni do pawilonu myśliwskiego.

W głębi dziedzińca, tam gdzie za portykiem z jońskich kolumn widać było psiarnie, stał podłużny budynek, który niby wyciągnięte ku sobie dwa ramiona zamykał z pawilonem pomarańczarni półkole dziedzińca.

W tym to właśnie budynku, na parterze, siedzieli zamknięci d’Artagnan i Portos, dzieląc wspólnie dłużące się godziny niewoli, tak przykrej dla ich temperamentów.

D’Artagnan, niby tygrys, ze skupieniem w oczach i chwilami porykując głucho, chodził tam i z powrotem wzdłuż krat wielkiego okna wychodzącego na czeladne podwórze. Portos w milczeniu przeżuwał smakowity obiad, którego resztki tylko co sprzątnięto.

Pierwszy, choć wyglądał jak człowiek niespełna rozumu, rozmyślał; drugi, choć wyglądał jak człowiek poważnie zamyślony, spał. Ale go widać trapiły jakieś niedobre sny, bo chrapał bardzo nieregularnie, raz ciszej, raz znów głośniej.

— O, zapada zmrok — odezwał się d’Artagnan. — Pewnie już jest czwarta mniej więcej. Wkrótce będzie sto osiemdziesiąt trzy godziny, odkąd tu siedzimy.

— Ech! — mruknął Portos, żeby mu niby to odpowiedzieć.

— Słyszysz, ty wieczny śpiochu? — rzekł d’Artagnan zirytowany, że ktoś może spać nawet i w dzień, kiedy jemu tak trudno było i w nocy zasnąć.

— Co? — zapytał Portos.

— To, co powiedziałem.

— A coś powiedział?

— Powiedziałem — powtórzył d’Artagnan — że już blisko sto osiemdziesiąt trzy godziny tu siedzimy.

— To twoja wina — rzekł Portos.

— Dobre sobie! Moja wina?

— Tak, przecież ci mówiłem, żeby wyjść.

— Wyłamując kraty albo wyważając drzwi?

— A pewnie.

— Portosie, ludzie tacy jak my nie wychodzą tak prosto i łatwo.

— Na honor — rzekł Portos — już ja bym tam wyszedł z tą prostotą i tą łatwością, którymi, zdaje mi się, nazbyt gardzisz.

D’Artagnan wzruszył ramionami.

— Widzisz, nie wystarczy wyjść z tego pokoju — rzekł.

— Drogi przyjacielu — odparł Portos — zdaje mi się, żeś dziś w nieco lepszym humorze. Więc wytłumacz mi, dlaczego nie wystarczy wyjść z tego pokoju.

— Nie wystarczy, bo nie mając ani broni, ani hasła, nie uszlibyśmy i pięćdziesięciu kroków, a już by nas zatrzymała warta na dziedzińcu.

— No to co? — odparł Portos. — Zabilibyśmy wartownika i zabrali mu broń.

— Owszem, ale taki Szwajcar ma twardy łeb i nim by skonał, krzyknąłby albo przynajmniej jęknął, zwabiając kolegów z posterunku. Urządzą obławę, nas, ludzi jak lwy, wezmą jak lisy i wpakują do lochu, gdzie nawet nie będziemy mieli pociechy oglądania tego obrzydliwego nieba, które tak się ma do nieba w Tarbes, jak księżyc do słońca. Do kroćset, gdybyśmy mieli kogoś na zewnątrz, kto by nam mógł dostarczyć wiadomości o moralnej i fizycznej topografii tego zamku, o tym, co Cezar nazywał miejscem i obyczajem, jak mi przynajmniej powtarzano... Et, i pomyśleć, że przez dwadzieścia lat, kiedy to nie miałem co robić, nie przyszło mi do głowy, żeby choć na godzinę wpaść do Rueil i obejrzeć sobie tę miejscowość.

— A co to szkodzi? — zapytał Portos. — Chodźmy stąd, było, nie było.

— Mój drogi — rzekł d’Artagnan — czy wiesz, dlaczego mistrzowie cukiernicy nigdy nic własnoręcznie nie robią?

— Nie — odparł Portos — ale chętnie bym się dowiedział.

— Dlatego, że mają stracha, żeby się im w obecności uczniów ciasto nie przypaliło albo krem nie zwarzył.

— Bo co by się stało?

— A to, że śmiano by się z nich, a nie trzeba, żeby się śmiano z mistrzów cukierników.

— Ale jaki związek z nami mają mistrzowie cukiernicy?

— Taki, że i nam żaden z naszych ryzykanckich czynów nie powinien się nie udać, że nie możemy dopuścić, żeby się śmiano z nas. Nie udało się nam ostatnio w Anglii, zostaliśmy pobici i jest to plama na naszej reputacji.

— Przez kogo zostaliśmy pobici? — zapytał Portos.

— Przez Mordaunta.

— Owszem, aleśmy Mordaunta utopili.

— Wiem o tym i to nas po trosze rehabilituje wobec potomności, jeśli potomność będzie się nami zajmowała, oczywiście. Ale posłuchaj, Portosie: choć i pana Mordaunta nie należało lekceważyć, pan Mazarini wydaje mi się silny w zgoła inny sposób niż pan Mordaunt i jego tak łatwo nie utopimy. Więc trzymajmy się na wodzy i grajmy ostrożnie, gdyż — dodał d’Artagnan i westchnął — wprawdzie my we dwu jesteśmy, być może, i warci tyle co ośmiu innych, ale nie tyle co czterech, sam wiesz których.

— To prawda — rzekł Portos odpowiadając westchnieniem na Westchnienie d?Artagnana.

— A zatem, Portosie, rób tak jak ja, chodź i chodź wzdłuż i wszerz, póki nie dotrze do nas jakaś wieść od naszych przyjaciół albo póki nam jakiś dobry pomysł nie zaświta; ale nie śpij nieustannie, bo nic tak nie obezwładnia umysłu jak sen. Cóż, to, co nas czeka, jest być może nie tak poważne, jak się nam z początku zdawało. Nie sądzę, by pan Mazarini miał zamiar poucinać nam głowy, bo nie ścięto by nam głów bez procesu, proces narobiłby hałasu, hałas ściągnąłby naszych przyjaciół, a wtedy oni nie pozwoliliby mu tego zrobić.

— Jak ty trafnie rozumujesz — rzekł z podziwem Portos.

— Owszem, nieźle — odparł d’Artagnan. — A zatem, widzisz, jeśli nam nie wytoczą procesu, jeśli nam nie poucinają głów, muszą nas trzymać tutaj albo nas przenieść gdzie indziej.

— Tak, muszą koniecznie — potwierdził Portos.

— Jest więc rzeczą niemożliwą, by Aramis, ten chytry tropiciel, i Atos, ten mądry szlachcic, nie odszukali naszego więzienia. I dopiero wtedy, na honor, przyjdzie pora.

— Tak, tym bardziej że tu wcale nie jest nam tak źle, z jednym wyjątkiem jednakże.

— Jakim?

— Czyś nie zauważył, d’Artagnan, że już trzy dni z rzędu podają nam duszoną baraninę?

— Nie, ale jeśli zjawi się na stole po raz czwarty, poskarżę się, bądź spokojny.

— I przykrzy mi się czasem za domem; już tak dawno nie oglądałem swoich zamków.

— Ba, zapomnij o nich na jakiś czas. Wrócimy do nich, chyba że pan Mazarini zrówna je z ziemią.

— Sądzisz, że pozwoliłby sobie na taką tyranię? — zapytał niespokojnie Portos.

— Nie, to do tamtego kardynała pasowały takie przedsięwzięcia. Nasz jest zbyt małoduszny, by się na coś podobnego odważyć.

— Uspokoiłeś mnie, d’Artagnanie.

— Zatem rób dobrą minę tak jak ja; żartujmy z wartownikami, zabawiajmy żołnierzy, skoro nie możemy ich przekupić. Bądź z nimi łaskawszy, Portosie, kiedy podejdą pod nasze kraty. Do tej pory zawsześ im tylko pięść pokazywał, a twoja pięść, Portosie, to widok nazbyt godny szacunku, żeby mógł być pociągający. Ach, dużo dałbym za choć z pięćset ludwików.

— I ja też — rzekł Portos, nie chcąc pozostać w tyle za szczodrobliwością d’Artagnana. — Dałbym i... sto pistoli.

W tym momencie rozmowę więźniów przerwało wejście Commingesa, przed którym szedł strażnik i dwaj służący, niosący wieczerzę w kobiałce pełnej mis i półmisków.

— Dobrze — rzekł Portos — znowu baranina!

— Drogi panie de Comminges — rzekł d’Artagnan — dowiedz się, że przyjaciel mój, pan du Vallon, jest gotów posunąć się do ostateczności, jeśli pan Mazarini będzie nas dalej uporczywie karmił tym gatunkiem mięsa.

— Oświadczam nawet — rzekł Portos — że niczego nie tknę, jeśli zaraz nie zabiorą tej baraniny.

— Zabierzcie baraninę — rozkazał Comminges. — Chcę, żeby pan du Vallon ze smakiem zjadł wieczerzę, tym bardziej że mam dla niego nowinę, która, jestem pewny, zaostrzy mu apetyt.

— Czyżby pan Mazarini rozstał się z tym światem? — zapytał Portos.

— Nie, przykro mi, ale muszę powiedzieć panu, że jest przy najlepszym zdrowiu.

— Szkoda — rzekł Portos.

— A co to za nowina? — zapytał d’Artagnan. — Nowina to w więzieniu owoc tak rzadki, że wybaczysz mi, mam nadzieję, moją niecierpliwość, prawda, panie de Comminges? Tym bardziej, żeś nam dał do zrozumienia, iż jest to dobra nowina.

— Czy byłbyś kontent, panie d’Artagnan, dowiadując się, że pan hrabia de La Fere jest zdrów? — odpowiedział Comminges.

Małe oczka d’Artagnana omal że wyszły z orbit.

— Czy byłbym kontent! — zawołał. — Byłbym więcej niż kontent, byłbym szczęśliwy!

— A więc on sam polecił mi przekazać wam pozdrowienia i powiedzieć, że jest zdrów.

D’Artagnan omal nie podskoczył z radości. Krótkim spojrzeniem przekazał Portosowi swoją myśl. Jeśli Atos wie, gdzie jesteśmy — tak mówiło spojrzenie — jeśli nam przesyła pozdrowienia, znaczy to, że już wkrótce Atos zacznie działać.

Portos nie był za bardzo wprawny w porozumiewaniu się spojrzeniami, ale tym razem, ponieważ na dźwięk imienia Atosa doświadczył tego samego wrażenia co i d’Artagnan, zrozumiał.

— Zaraz — odezwał się nieśmiało Gaskończyk — pan hrabia de La Fere, jak powiadasz, panie de Comminges, polecił ci pozdrowić pana du Vallon i mnie?

— Tak, panie d’Artagnan.

— Zatem widziałeś się z nim?

— Bez wątpienia.

— A gdzie, jeśli wolno zapytać.

— Bardzo blisko stąd — odparł z uśmiechem Comminges.

— Bardzo blisko stąd — powtórzył d’Artagnan, któremu aż zalśniły oczy.

— Tak blisko, że gdyby okna wychodzące na pomarańczarnię nie były zamurowane, moglibyście go widzieć z miejsca, w którym stoicie.

Krąży w okolicy zamku — pomyślał d’Artagnan. Po czym odezwał się głośno: — Spotkałeś go na polowaniu? — rzekł. — W parku może?

— Nie, bliżej, jeszcze bliżej. Spójrzcie, o, za tą ścianą — rzekł Comminges stukając w ścianę.

— Za tą ścianą? A co jest za tą ścianą? Przyprowadzono mnie tu w nocy, więc niech mnie diabli porwą, jeśli wiem, gdzie jestem.

— Zatem wyobraź sobie jedno, panie d’Artagnan — rzekł Comminges.

— Wyobrażę sobie wszystko, co tylko pan zechce.

— Wyobraź sobie, panie d’Artagnan, że w tej ścianie jest okno.

— I co?

— A to, że z tego okna zobaczyłbyś pana hrabiego de La Fere w jego oknie.

— Więc pan hrabia de La Fere mieszka w zamku?

— Tak.

— W jakim charakterze?

— W takim samym charakterze jak i wy, panowie.

— Atos jest więźniem?

— Przecież sami wiecie — odparł Comminges śmiejąc się — że w Rueil nie ma więźniów, ponieważ nie ma i więzienia.

— Nie igrajmy słowami, panie de Comminges. Atos został aresztowany?

— Wczoraj w Saint-Germain, wychodząc od królowej. D’Artagnanowi bezwładnie opadły ramiona. Rzekłbyś, że go poraził grom.

Bladość niby biała chmura przesunęła się po jego ogorzałym czole, ale natychmiast znikła.

— Uwięziony! — rzekł.

— Uwięziony! — powtórzył po nim przygnębiony Portos.

Raptem d’Artagnan podniósł głowę, a w oczach jego zalśnił krótkotrwały blask, nie dostrzeżony nawet przez Portosa. Po czym znów wpadł w przygnębienie, z jakiego na mgnienie się ocknął.

— No, no! — rzekł Comminges, który miał szczery afekt dla d’Artagnana, odkąd porucznik tak znaczną oddał mu przysługę, wydostając go w dzień aresztowania Broussela z rąk paryżan — no, nie rozpaczaj, panie d’Artagnan. Nie wydaje mi się, bym ci przyniósł smutną nowinę, do tego daleko! Podczas tej wojny los nas wszystkich jest niepewny. Śmiej się więc z przypadku, który umieścił waszego przyjaciela tak blisko ciebie i pana du Vallon, miast rozpaczać z tego powodu.

Lecz ta pociecha żadnego wrażenia nie wywarła na d’Artagnanie i nie rozjaśniła jego sposępniałej twarzy.

— A jak się hrabia trzyma? — zapytał Portos, który widząc, że d’Artagnan nie podtrzymuje rozmowy, skorzystał, żeby się też raz odezwać.

— Ależ trzyma się świetnie — odparł Comminges. — Z początku, jak i wy, wydawał mi się zrozpaczony, ale kiedy się dowiedział, że pan kardynał ma go jeszcze dziś wieczorem odwiedzić...

— O! — przerwał mu d’Artagnan — pan kardynał ma odwiedzić hrabiego de La Fere?

— Tak, kazał go o tym zawiadomić, a pan hrabia de La Fere, usłyszawszy tę nowinę, polecił mi powiedzieć wam, że skorzysta z zaszczytu, jaki mu wyświadczy kardynał, żeby bronić waszej sprawy i własnej.

— O, drogi hrabia! — rzekł d’Artagnan.

— Piękna sprawa — burknął Portos. — Wielki zaszczyt! Do kaduka! Hrabia de La Fere, którego ród jest skoligacony z rodzinami Montmorency i Rohan, jest chyba wart Mazariniego.

— Mniejsza z tym — rzekł swym najpotulniejszym tonem d’Artagnan. — Jeśli się nad tym zastanowić, mój kochany du Vallon, jest to dla hrabiego de La Fere duży zaszczyt, jest to przede wszystkim rzecz budząca nie byle jaką nadzieję; odwiedziny, ba, a nawet, moim zdaniem, jest to tak wielki zaszczyt dla więźnia, że chyba pan de Comminges myli się.

— Jak to! Ja się mylę?

— Może to nie pan Mazarini pójdzie w odwiedziny do hrabiego de La Fere, ale pan de La Fere zostanie do pana Mazariniego wezwany?

— Nie, nie, nie! — rzekł Comminges, człowiek dbały o skrupulatność. — Świetnie słyszałem, co mi powiedział kardynał. To on przyjdzie w odwiedziny do hrabiego de La Fere.

D’Artagnan usiłował pochwycić jakieś spojrzenie Portosa, żeby sprawdzić, czy jego towarzysz rozumie doniosłość tych odwiedzin, ale Portos nie patrzył w jego stronę.

— Więc pan kardynał ma zwyczaj przechadzania się po zamkowej pomarańczarni? — zapytał d’Artagnan.

— Zamyka się w niej każdego wieczora — odparł Comminges. — Zdaje mi się, że właśnie tam rozmyśla o sprawach państwa.

— W takim razie — rzekł d’Artagnan — zaczynam wierzyć, że hrabia de La Fere zostanie zaszczycony wizytą jego eminencji. Pewnie zresztą eminencja nie chodzi tam sam?

— Nie, w asyście dwóch żołnierzy.

— I będzie rozmawiał o wszystkim w obecności dwóch obcych ludzi?

— Żołnierze to Szwajcarzy z małych kantonów i mówią tylko po niemiecku. Zresztą wedle wszelkiego prawdopodobieństwa będą czekać za drzwiami.

D’Artagnan wbijał sobie paznokcie w dłonie, żeby zmusić swoją twarz do wyrażenia tylko tego, co chciał pokazać na zewnątrz.

— Pan Mazarini powinien mieć się na baczności i nie wchodzić samemu do hrabiego de La Fere — rzekł — bo hrabia de La Fere musi być wściekły.

Comminges zaczął się śmiać.

— Na honor! Doprawdy mógłby kto pomyśleć, żeście ludożercy! Pan hrabia de La Fere to dworny szlachcic, a zresztą nie ma żadnej broni. Na pierwszy krzyk jego eminencji przybiegliby dwaj żołnierze, którzy mu zawsze towarzyszą.

— Dwaj żołnierze — powtórzył d’Artagnan, jakby usiłował coś sobie przypomnieć — dwaj żołnierze, tak, to dlatego co wieczora słyszę, jak wołają dwóch ludzi, a potem widzę, jak ci dwaj spacerują pod moim oknem nieraz i przez pół godziny.

— Ano właśnie, czekają na kardynała, a raczej na Bernouina, który woła ich, kiedy kardynał wychodzi.

— Dorodne chłopy, na honor!

— To pułk, który był w Lens, i który jego książęca wysokość dał kardynałowi dla większego splendoru.

— O, panie de Comminges — rzekł d’Artagnan, jakby chciał podsumować jednym słowem całą tę długą rozmowę — byleby jego eminencja zmiękł i zgodził się dać hrabiemu de La Fere naszą wolność!

— Pragnę tego z całego serca — odparł Comminges.

— Więc gdyby zapomniał przypadkiem o tych odwiedzinach, nie uważałbyś za rzecz zdrożną przypomnieć mu słówkiem o tej sprawie?

— Ależ nie, przeciwnie.

— To mnie uspokaja nieco.

To zręczne odwrócenie toku rozmowy na pewno wydałoby się mistrzowskim manewrem każdemu, kto mógł czytać w duszy Gaskończyka.

— A teraz — ciągnął — ostatnia łaska, o jaką cię poproszę, mój drogi panie de Comminges.

— Jestem do usług, panie d’Artagnan.

— Czy zobaczysz hrabiego de La Fere?

— Jutro rano.

— Czy zechcesz oddać mu od nas pozdrowienia i powtórzyć, że proszę, by uzyskał dla mnie taki sam zaszczyt, jaki jego spotkał?

— Pragniesz, panie d’Artagnan, żeby pan kardynał tu przyszedł?

— Nie, znam swoje miejsce i tak wymagający nie jestem. Niech jego eminencja uczyni mi tę łaskę i zechce mnie wysłuchać, to wszystko, czego pragnę.

— O! — szepnął Portos potrząsając głową — nigdy bym nie uwierzył, że d’Artagnan może coś takiego powiedzieć. Jak nisko spada człowiek w nieszczęściu!

— Uczynię to — rzekł Comminges.

— Zapewnij też hrabiego, że się czuję znakomicie i żeś mnie widział smutnym, ale pogodzonym z losem.

— Robisz mi przyjemność, panie d’Artagnan, mówiąc w taki sposób.

— To samo powiesz o panu du Vallon.

— O, co to, to nie! — zawołał Portos. — Ja tam zgoła się z moim losem nie pogodziłem.

— Ale się pogodzisz, przyjacielu.

— Nigdy!

— Pogodzi się, panie de Comminges. Znam go lepiej niż on sam siebie i wiem, że ma całe mnóstwo zalet, o które nawet się nie podejrzewa. Siedź cicho, drogi du Vallon, pogodzisz się z losem.

— Do widzenia, panowie — pożegnał się Comminges — dobrej nocy.

— Postaramy się, żeby była dobra.

Comminges skłonił się i wyszedł. D’Artagnan odprowadził go wzrokiem, wciąż trwając w swej potulnej postawie, z wyrazem rezygnacji na twarzy. Ale ledwie drzwi zamknęły się za kapitanem gwardii, podbiegł do Portosa i uściskał go z radością, co do której nie sposób się było omylić.

— O, o! — rzekł Portos — co się znów stało? Czyżbyś tracił piątą klepkę, mój biedny przyjacielu?

— Stało się — rzekł d’Artagnan — że jesteśmy ocaleni.

— Ja tam tego nie widzę — odparł Portos. — Przeciwnie, widzę, że wszyscy wpadliśmy, z wyjątkiem Aramisa, i że szansę na wyjście stąd zmniejszyły się, odkąd jeszcze jeden z nas znalazł się w pułapce pana Mazariniego.

— O, nie, Portosie, mój przyjacielu, ta pułapka była dobra na dwóch; na trzech jest za słaba.

— Nie rozumiem nic a nic — rzekł Portos.

— Nie szkodzi — odparł d’Artagnan. — Siadajmy do stołu i pokrzepmy nasze siły, będą nam potrzebne w nocy.

— Co będziemy robili w nocy? — zapytał Portos coraz bardziej zaintrygowany.

— Prawdopodobnie będziemy podróżowali.

— Ależ...

— Siadaj do stołu, drogi przyjacielu, przy jedzeniu najlepiej mi się myśli. Po wieczerzy, kiedy moje plany do reszty dojrzeją, wszystko ci opowiem.

Choć Portos bardzo pragnął zapoznać się z projektem d’Artagnana, znał jego obyczaje tak dobrze, że siadł do stołu nie nalegając więcej i zabrał się do jedzenia z apetytem, który pięknie świadczył o zaufaniu, jakie miał do d’Artagnanowej wyobraźni.


Загрузка...