X. Przychodzą wiadomości o Atosie i Aramisie

D’Artagnan poszedł prosto do stajni. Właśnie zaczęło świtać. Odszukał swego konia i konia Portosa; stały przywiązane do drabin, lecz za drabinami było pusto. Żal mu się zrobiło nieszczęsnych zwierząt, poszedł więc w kąt stajni, gdzie dojrzał nieco słomy, która jakimś cudem ocalała z nocnej grabieży. Lecz kiedy ją zagarnął nogą, natrafił czubkiem buta na jakieś miękkie ciało, które, widocznie trącone w jakieś czułe miejsce, krzyknęło, dźwignęło się i uklękło, trąc sobie oczy. Był to Muszkiet. Nie zostało dla niego słomy, więc urządził sobie posłanie ze słomy odebranej koniom.

— Muszkiet! — rzekł d’Artagnan — wstawaj, ruszamy w drogę! Muszkiet, poznawszy głos przyjaciela swego pana, wstał spiesznie, a wstając upuścił kilka ludwików, nieprawnie zarobionych w nocy.

— Oho! — rzekł d’Artagnan, podnosząc jednego ludwika i wąchając go — dziwnie pachnie to złoto, zdaje mi się, że słomą.

Muszkiet zaczerwienił się tak uczciwie i tak bardzo się zmieszał, że Gaskończyk roześmiał się i rzekł mu:

— Portos wpadłby we wściekłość, mój kochany panie Musz, aleja ci wybaczam. Pamiętajmy tylko, że to złoto ma być driakwią na naszą ranę, mój chwacie. No, nie martw się, dalej, do roboty.

Muszkietowi natychmiast rozjaśniło się oblicze, ochoczo osiodłał konia własnego pana i nie stękając zbytnio, dosiadł swego wierzchowca.

Tymczasem zjawił się Portos z wielce posępnym obliczem i zdumiał się niezmiernie, widząc, że d’Artagnan jest zrezygnowany, a Muszkiet niemal wesół.

— No i co? — zapytał. — Czy jesteś wreszcie kapitanem, a ja baronem?

— Właśnie jedziemy po patenty — odparł d’Artagnan — a Mazarini je nam podpisze, jak wrócimy.

— A dokąd jedziemy? — zapytał Portos.

— Najpierw do Paryża — odpowiedział d’Artagnan. — Muszę tam uregulować kilka spraw.

— Jedźmy do Paryża — rzekł Portos. I pojechali obaj do Paryża.

Kiedy dojechali do bram miasta, zdumiał ich groźny wygląd stolicy. Lud, zebrany wokół połamanej na kawałki karety, wrzeszczał złorzecząc, osoby zaś, które chciały uciec, czyli starzec i dwie kobiety, zostały uwięzione przez straż.

Lecz kiedy d’Artagnan i Portos zażądali, przeciwnie, żeby ich wpuścić, urządzono im istną owację. Sądzono, że zdezerterowali ze stronnictwa królowej, i chciano ich sobie zjednać.

— Co robi król? — pytano.

— Śpi.

— A Hiszpanka?

— Śni.

— A przeklęty Włoch?

— Czuwa. Więc trzymajcie się, bo jeśli wyjechali, to na pewno wiedzieli po co. Ale że w ostatecznym obrachunku wy na pewno jesteście silniejsi — ciągnął dalej d’Artagnan — nie znęcajcie się nad starcami i kobietami, ale zabierzcie się do rzeczywistych wrogów.

Lud z przyjemnością wysłuchał tych słów i puścił wolno damy, które podziękowały d’Artagnanowi wymownym spojrzeniem.

— Teraz naprzód! — rzekł d’Artagnan.

I pojechali dalej, przeprawiając się przez barykady, przeskakując przez łańcuchy. Wszyscy ich zaczepiali, wszyscy ich wypytywali, a oni też wypytywali o wszystko.

Na placu przed Palais-Royal d’Artagnan ujrzał sierżanta uczącego musztry pięciuset czy sześciuset mieszczan: był to Wiórek, który spożytkował na rzecz pachołków miejskich swoje wspomnienia z piemonckiego pułku.

Przechodząc koło d’Artagnana, poznał swego dawnego chlebodawcę.

— Dzień dobry, panie d’Artagnan — rzekł z dumną miną Wiórek.

— Dzień dobry, panie Dulaurier — odpowiedział d’Artagnan. Wiórek stanął jak wryty i wytrzeszczał oczy na d’Artagnana; pierwszy szereg widząc, że dowódca zatrzymał się, też przystanął, a za nim drugi, trzeci i wszystkie, aż do ostatniego.

— Okropnie pocieszni ludziska z tych mieszczan! — rzekł d’Artagnan do Portosa.

I pojechał dalej.

W pięć minut później zeskakiwał z konia przed gospodą “Pod Kózką”.

Piękna Magdalena wybiegła mu na spotkanie.

— Droga pani Turquaine — rzekł d’Artagnan — jeżeli masz pieniądze, zakop je, a prędko, jeżeli masz klejnoty, ukryj je, i to zaraz, jeżeli masz dłużników, ściągnij od nich należności, jeżeli masz wierzycieli, nie płać im.

— A to dlaczego? — zapytała Magdalena.

— Bo Paryż zostanie obrócony w perzynę, jak nie przymierzając Babilon, o którym to mieście słyszałaś zapewne.

— A pan mnie opuszcza w takiej chwili?

— Tak, i to zaraz — odrzekł d’Artagnan.

— Dokąd pan jedzie?

— Ech, gdybyś mi to mogła powiedzieć, moja duszko, wyświadczyłabyś mi nieocenioną usługę.

— O mój Boże, mój Boże!

— Czy masz dla mnie listy? — zapytał d’Artagnan, ruchem ręki dając poznać swojej gospodyni, że może sobie oszczędzić lamentów, ponieważ nie zdadzą się na nic.

— Jest jeden list, który dopiero co przyniesiono.

I podała d’Artagnanowi list.

— Od Atosa! — zawołał d’Artagnan, poznając wprawne i piękne pismo przyjaciela.

— O! — rzekł Portos — zajrzyjmy, co też pisze.

D’Artagnan otworzył list i przeczytał:


Drogi d’Artagnanie, drogi du Vallon, moi mili przyjaciele Być może po raz ostatni otrzymujecie wiadomości ode mnie. Obaj z Aramisem popadliśmy w wielkie nieszczęście, ale podtrzymuje nas Bóg, odwaga i wspomnienie naszej przyjaźni. Pamiętajcie o Raulu. Polecam Waszej opiece dokumenty, które są w Blois. Jeślibyście w ciągu dwu i pól miesiąca nie mieli od nas wieści, zapoznajcie się z ich treścią. Uściskajcie z całego serca wicehrabiego w zastępstwie oddanego Wam przyjaciela


Atosa


— Pewnie, że go uściskam, do kaduka! — rzekł d’Artagnan. — Tym bardziej że będzie to nam po drodze. A jeżeli zdarzy mu się nieszczęście utracić naszego biednego Atosa, zostanie z tym dniem moim synem.

— Ja zaś — rzekł Portos — zrobię go swoim całkowitym spadkobiercą.

— Zobaczymy, co jeszcze pisze Atos.


Jeślibyście się gdzieś natknęli na niejakiego pana Mordaunt, strzeżcie się go. Więcej nie mogę powiedzieć w liście.


— Pan Mordaunt! — rzekł ze zdziwieniem d’Artagnan.

— Pan Mordaunt, dobrze zapamiętam to nazwisko — rzekł Portos. — Ale spójrz, jest jeszcze dopisek Aramisa.

— Rzeczywiście — rzekł d’Artagnan.

I przeczytał:


Nie zdradzamy Wam miejsca naszego pobytu, Drodzy Przyjaciele, bo znamy Wasze braterskie do nas przywiązanie i dobrze wiemy, że przybylibyście, by razem z nami zginąć.


— Do kroćset! — przerwał mu Portos, a tak potężny gniew buchnął z tego okrzyku, że Muszkiet aż podskoczył w przeciwległym kącie pokoju — czyżby im groziła śmierć?

D’Artagnan czytał dalej:


Atos przekazuje Ci Raula, ja Ci przekazuję zemstę. Jeśli uda Ci się, szczęśliwym trafem, spotkać niejakiego Mordaunt, powiedz Portosowi, żeby go odprowadził gdzie na bok i żeby mu skręcił kark. Więcej nie mogę Wam napisać w liście.


Aramis


— Jeśli tylko o to idzie — rzekł Portos — rzecz jest nietrudna.

— Przeciwnie — odezwał się posępnie d’Artagnan — rzecz jest niemożliwa.

— A to dlaczego?

— Bo właśnie z owym Mordaunt mamy się spotkać w Boulogne i potem przeprawić do Anglii.

— A gdybyśmy tak, miast jechać do owego Mordaunta, pojechali do naszych przyjaciół? — odezwał się Portos czyniąc gest, który mógłby przerazić całą armię.

— Też o tym pomyślałem — odparł d’Artagnan — ale list nie ma ani daty, ani pieczęci.

— Prawda — rzekł Portos.

I zaczął przemierzać krokami pokój jak człowiek, który od zmysłów odchodzi, gestykulując i co chwila dobywając szpady z pochwy do jednej trzeciej długości.

D’Artagnan natomiast stał jak człowiek, którego poraził cios, a na twarzy jego malowało się głębokie strapienie.

— O, to źle — powtarzał — Atos obraża nas; chce zginąć bez nas, to źle.

Muszkiet, widząc rozpacz ich obu, zalał się łzami w swoim kącie.

— Dość — rzekł d’Artagnan. — To się nie zda na nic. Jedźmy uściskać Raula, jak postanowiliśmy. Może on ma wieści od Atosa.

— Przednia myśl — rzekł Portos. — Doprawdy, mój kochany d’Artagnanie, jak ty to robisz — nie wiem, ale zawsze wpadniesz na dobry pomysł. Jedźmy uściskać Raula.

— Biada temu, co by w tej chwili spojrzał krzywo na mojego pana — rzekł sobie Muszkiet. — Nie dałbym złamanego szeląga za jego skórę.

Wsiedli na koń i pojechali. Dojechawszy do ulicy Saint-Denis, napotkali wielkie zbiegowisko gawiedzi. Okazało się, że koadiutor pokazuje zachwyconym i rozradowanym paryżanom pana de Beaufort, który właśnie powrócił z Vendómois.

Mając ze sobą pana de Beaufort, lud paryski nabrał przeświadczenia, że nikt go nie zwycięży.

Dwaj przyjaciele skręcili w boczną uliczkę, żeby się nie spotkać z księciem, i dojechali nią do rogatki Saint-Denis.

— Czy to prawda — zapytały jeźdźców straże — że pan de Beaufort przybył do Paryża?

— Prawda najszczersza — odparł d’Artagnan — a jej dowodem to, że wysyła nas właśnie na spotkanie panu de Vendóme, swemu ojcu, który też ma wkrótce nadjechać.

— Niech żyje pan de Beaufort! — zakrzyknęły straże.

I rozstąpiły się z szacunkiem, żeby przepuścić wysłanników potężnego księcia.

Znalazłszy się za rogatką, ci dwaj ludzie, nie znający, co zmęczenie i zniechęcenie, puścili się w drogę, pożerając przestrzeń; ich konie mknęły lotem strzał, a oni wciąż rozmawiali o Atosie i Aramisie.

Muszkiet cierpiał wszystkie męki, jakie tylko można sobie wyobrazić, lecz jako służący doskonały, pocieszał się myślą, że jego dwaj panowie też cierpią srodze, chociaż w inny sposób. Bowiem uważał już d’Artagnana za swego drugiego pana, a rozkazy jego wypełniał nawet jeszcze skwapliwiej i dokładniej niż rozkazy Portosa.

Obóz znajdował się między Saint-Omer i Lambe. Dwaj przyjaciele, nadkładając drogi, zboczyli do obozu i przywieźli dokładne wieści o ucieczce króla i królowej, o czym głuche słuchy już dotarły do żołnierzy. Raula zastali przed namiotem. Leżał na sianie, a jego koń podskubywał je ukradkiem. Młodzieniec miał zaczerwienione oczy i wydawał się wielce przygnębiony. Marszałek de Grammont i hrabia de Guiche wrócili do Paryża i biedny chłopiec został zupełnie sam.

Po chwili Raul podniósł wzrok i ujrzał dwóch jeźdźców, którzy mu się przypatrywali. Poznał ich i pobiegł ku nim, otwierając ramiona.

— Ach, to wy, drodzy przyjaciele! — zawołał. — Czy przybywacie po mnie? Czy mnie zabierzecie ze sobą? Czy przywozicie mi wieści od mego opiekuna?

— Czyżbyś nie miał wieści od niego? — zapytał d’Artagnan.

— Niestety, nie mam, panie, i naprawdę nie wiem, co się z nim stało. Przez to, och, przez to jestem taki niespokojny, że nieraz aż płaczę.

Rzeczywiście, dwie wielkie łzy spłynęły po ogorzałych policzkach młodzieńca.

Portos odwrócił głowę, żeby Raul nie wyczytał z jego poczciwego, tłustego oblicza, co się dzieje w jego sercu.

— Cóż, u licha! — rzekł d’Artagnan, wzruszony, jak mu się to od dawna nie zdarzyło — nie wpadaj w desperację, przyjacielu. Wprawdzie ty nie masz listu od hrabiego, za to my mamy list... mamy list...

— Naprawdę?! — zawołał Raul.

— I to nawet wielce pomyślny — dodał d’Artagnan widząc radość, jaką sprawiła młodzieńcowi ta nowina.

— Ma pan ten list? — zapytał Raul.

— Tak, to znaczy, miałem go — rzekł d’Artagnan udając, że szuka. — Zaczekaj, powinien być o tu, w tej kieszeni. Pisze, że niedługo wróci, prawda, Portosie?

D’Artagnan, choć Gaskończyk, nie chciał sam jeden dźwigać ciężaru tego kłamstwa.

— Tak — rzekł Portos odchrząknąwszy.

— Niech pan mi pokaże ten list — prosił młodzieniec.

— Ojoj, jeszcze niedawno go czytałem. Czyżbym go zgubił? A, do licha, kieszeń jest dziurawa!

— Tak, panie Raulu, tak — odezwał się Muszkiet — list był bardzo pocieszający. Jak mi panowie czytali, to ażem się popłakał z radości.

— Ale czy pan chociaż wie, gdzie jest hrabia, panie d’Artagnan? — zapytał Raul, któremu twarz zaczynała się rozjaśniać.

— Jakże by! — odparł d’Artagnan. — Pewnie że wiem, do kaduka! Ale to tajemnica.

— Nie dla mnie, spodziewam się.

— Nie, nie dla ciebie, toteż powiem ci, gdzie jest.

Portos wlepił zdumiony wzrok w d’Artagnana.

— Co by tu mu, u licha, powiedzieć, żeby przypadkiem nie spróbował się tam wypuścić na poszukiwanie Atosa? — mruknął d’Artagnan.

— Gdzie więc jest, panie? — zapytał cichym, proszącym głosem Raul.

— Jest w Konstantynopolu.

— U Turków! — zawołał przerażony Raul. — Dobry Boże, co też pan mówi!

— Czyżbyś się przeląkł? — odparł d’Artagnan. — Et, Turcy to fraszka dla takich ludzi jak hrabia de La Fere i ksiądz d’Herblay.

— O, więc jego przyjaciel jest razem z nim? — rzekł Raul — to mnie trochę uspokaja.

Istny szatan z tego d’Artagnana. Ależ on ma dowcip! — mówił sobie Portos, olśniony pomysłowością przyjaciela.

— A teraz — rzekł d’Artagnan, któremu spieszno już było zmienić temat rozmowy — weź te pięćdziesiąt pistolów, które hrabia przysłał dla ciebie razem z listem. Podejrzewam, że nie masz już pieniędzy i że ci się mocno przydadzą.

— Mam jeszcze dwadzieścia pistolów, panie.

— To nic, bierz, będziesz miał razem siedemdziesiąt.

— A jeśli chciałbyś więcej... — rzekł Portos sięgając ręką w zanadrze.

— Dziękuję — powiedział rumieniąc się Raul. — Dziękuję panu stokrotnie.

W tym momencie na widnokręgu pojawił się Olivain.

— Aha, właśnie — rzekł d’Artagnan tak, żeby go służący słyszał — czyś kontent z Olivaina?

— Owszem, w miarę.

Olivain udał, że nie usłyszał, i wszedł do namiotu.

— Co masz temu hultajowi do zarzucenia?

— Jest łakomy — rzekł Raul.

— Och, panie! — odezwał się Olivain, wyłaniając się spod namiotu na dźwięk tego oskarżenia.

— Jest po trosze złodziej.

— Och, och, panie.

— A przede wszystkim jest straszny tchórz.

— Och, och, och, pan mnie zniesławia! — rzekł Olivain.

(audio 19 b)

— Do pioruna! — odezwał się d’Artagnan — dowiedz się, imć Olivainie, że tchórze nie mogą służyć u takich, jak my, panów. Podkradaj swojego pana, wyjadaj mu konfitury i spijaj wino, ale nie bądź tchórzem, niech cię ręka boska broni, bo ci uszy poobcinam. Spójrz na pana Muszkieta, poproś, żeby ci pokazał zaszczytne rany, jakie otrzymał w naszej służbie, i zobacz, ile godności dodało jego obliczu męstwo.

Muszkiet znalazł się w siódmym niebie i chętnie uściskałby d’Artagnana, ale nie śmiał. Natomiast poprzysiągł sobie, że się da za niego posiekać, jeśli się nadarzy okazja.

— Odpraw tego hultaja, Raulu — mówił dalej d’Artagnan — gdyż jeśli jest tchórzem, pewnego dnia na pewno okryje się sromotą.

— Mój pan mówi, żem tchórz — zawołał Olivain — bo niedawno chciał się bić z jednym kornetem z pułku pana de Grammont, a ja nie chciałem mu towarzyszyć.

— Panie Olivain, służącemu nie wolno nie słuchać swego pana — rzekł surowo d’Artagnan.

Po czym odprowadził go na bok.

— Dobrześ zrobił — rzekł — jeśli twój pan nie miał racji, i masz tu talara. Ale jeśliby go kto obraził, masz się dać pokrajać na ćwierci stając obok niego albo ci język obetnę i wytrę ci nim gębę. To sobie zapamiętaj.

Olivain skłonił się i włożył talara do kieszeni.

— A teraz, drogi Raulu — rzekł d’Artagnan — jedziemy obaj z panem du Vallon, bo jesteśmy wysłani. Do kogo — powiedzieć ci nie mogę, bo sam tego nie wiem; ale jeślibyś czego potrzebował, pisz do pani Magdy Turquaine, gospoda “Pod Kózką”, ulica Tiquetonne, i ciągnij z tej kasy jak od bankiera. Ale nie przeholuj, muszę cię bowiem uprzedzić, że jednak nie jest tak pełna jak kasa pana d’Emery.

I uściskawszy swego tymczasowego pupila, przekazał go w potężne ramiona Portosa, które go dźwignęły z ziemi i przez chwilę przytrzymały na zacnym sercu groźnego olbrzyma.

— Jedźmy — rzekł d’Artagnan. — W drogę.

I pojechali do Boulogne, gdzie zatrzymali pod wieczór konie, mokre od potu i białe od piany.

Nie opodal miejsca, w którym przystanęli na krótki odpoczynek przed wjazdem do miasta, stał młody, czarno odziany mężczyzna, który najwidoczniej na kogoś tu czekał i który, odkąd zoczył przybyłych, nie spuszczał z nich wzroku.

D’Artagnan zbliżył się doń, a widząc, że nie odrywa spojrzenia od jego osoby, rzekł:

— Hej, przyjacielu, nie lubię, żeby się ktoś tak na mnie gapił!

— Panie — rzekł młodzieniec, nie odpowiadając na zaczepkę — czy nie przybywa pan z Paryża?

D’Artagnan pomyślał sobie, że nieznajomy może po prostu jest ciekawy nowin ze stolicy.

— Tak, panie — odpowiedział nieco łagodniejszym tonem.

— Czy masz się pan zatrzymać “Pod Herbami Anglii”?

— Tak, panie.

— Czy nie przybywasz pan w poselstwie od jego eminencji pana kardynała Mazariniego?

— Tak, panie.

— W takim razie — rzekł młodzieniec — szuka pan mnie. Nazywam się Mordaunt.

— Aha! — rzekł sobie po cichu d’Artagnan — to przed nim mnie ostrzega Atos.

— Aha! — szepnął Portos — to jego mi kazał udusić Aramis.

Obydwaj uważnie spojrzeli na młodzieńca.

On zaś mylnie zrozumiał znaczenie ich spojrzeń.

— Czyżbyście nie ufali memu słowu? — zapytał. — W takim razie jestem gotów dostarczyć wam wszelkich dowodów.

— Nie, panie — rzekł d’Artagnan — wierzymy ci, mów, co nam wypada dalej czynić.

— To dobrze — rzekł Mordaunt. — Jedziemy natychmiast, panowie, bo dziś właśnie mija ostatni dzień zwłoki, której zażądał ode mnie kardynał. Mój statek jest gotowy i gdybyście się nie zjawili, byłbym odpłynął sam, gdyż generał Oliver Cromwell pewnie już niecierpliwie wyczekuje mojego powrotu.

— Proszę — rzekł d’Artagnan — więc jesteśmy wysłani do generała Olivera Cromwella?

— Czyż nie macie listu do niego? — zapytał młodzieniec.

— Mam list w podwójnej kopercie, którą rozerwać powinienem dopiero w Londynie. Ale skoroś mi pan powiedział, do kogo jest list, nie ma po co zwlekać tak długo.

I d’Artagnan rozerwał kopertę. Ukazał się adres:


Do pana Olivera Cromwella, generała wojsk narodu angielskiego.


— O! — rzekł d’Artagnan — niezwykłe zlecenie.

— Któż to taki, ów Oliver Cromwell? — zapytał po cichu Portos.

— Dawny piwowar — odpowiedział d’Artagnan.

— Czyżby Mazarini chciał zarobić na sprzedaży piwa, jak my zarobiliśmy na sprzedaży słomy? — zapytał Portos.

— Prędzej, prędzej, panowie — rzekł niecierpliwie Mordaunt. — Jedźmy.

— Jak to, bez wieczerzy? — rzekł Portos. — Czy pan Cromwell nie może trochę zaczekać?

— Owszem, ale ja nie mogę.

— Pan? — zapytał Portos. — A pan niby co?

— Śpieszy mi się.

— Ba, to, że się panu śpieszy, mnie nie obchodzi — rzekł Portos — i zjem wieczerzę z pańskim pozwoleniem albo bez pańskiego pozwolenia.

Przygaszone oczy młodzieńca zajarzyły się i już się wydawały gotowe cisnąć błyskawicę, ale się pohamował.

— Panie Mordaunt — odezwał się d’Artagnan — trzeba wybaczyć zgłodniałym podróżnym. Zresztą nasza wieczerza nie o wiele opóźni pański odjazd. Pojedziemy kłusem do oberży. Niech pan już rusza piechotą do portu, my przekąsimy byle co i staniemy tam w tym samym czasie co i pan.

— Róbcie, co się wam żywnie podoba, panowie, byleśmy wyjechali — rzekł Mordaunt.

— Chwała Bogu! — mruknął Portos.

— Nazwa statku? — zapytał d’Artagnan.

— “Standard”.

— Dobrze. Za pół godziny będziemy na wybrzeżu.

I spiąwszy konie ostrogami, pognali ku oberży “Pod Herbami Anglii”.

— No i co powiesz o tym młodzieńcu? — zapytał galopując d’Artagnan.

— Powiem, że mi się nie podoba — odparł Portos — i że aż mnie świerzbiło, żeby pójść za radą Aramisa.

— Przed tym broń cię Boże, drogi Portosie, ten człowiek jest wysłannikiem generała Cromwella i sądzę, nie najlepiej by nas przyjęto, gdybyśmy się zjawili u niego z wiadomością, żeśmy skręcili kark jego zausznikowi.

— Jak chcesz — rzekł Portos. — Ja przekonałem się, że Aramis zawsze dobrze radzi.

— Posłuchaj — rzekł d’Artagnan — kiedy nasze poselstwo się skończy...

— To co wtedy?

— Jeśli będzie nas odwoził do Francji...

— To co wtedy?

— Wtedy się zobaczy.

Na tym rozmowa urwała się, bo dwaj przyjaciele przybyli do oberży “Pod Herbami Anglii” i z wielkim smakiem zjedli wieczerzę; po czym nie zwlekając udali się do portu. Bryg czekał, gotów do odpłynięcia; po jego pokładzie niecierpliwie przechadzał się Mordaunt.

— Nie do wiary — mówił d’Artagnan, kiedy płynęli łodzią do “Standardu” — nie do wiary, jak mi ten młodzieniec przypomina kogoś, kogo znałem, ale kogo? Nie umiem powiedzieć.

Przybyli do schodków i w chwilę potem znaleźli się na statku.

Lecz załadunek koni trwał dłużej niż załadunek ludzi i bryg dopiero o ósmej wieczorem mógł podnieść kotwicę.

Mordaunt nie mógł ustać w miejscu, tak się niecierpliwił, i rozkazał, żeby natychmiast wciągnąć żagle na maszty.

Portos, zmordowany trzema bezsennymi nocami i siedemdziesięcioma milami przebytymi na siodle, odszedł do swojej kajuty i zasnął.

D’Artagnan, pokonując odrazę, jaką czuł do Mordaunta; przechadzał się razem z nim po pokładzie i plótł, co mu ślina na język przyniosła, żeby go nakłonić do rozmowy.

Muszkiet cierpiał na morską chorobę.


Загрузка...