7

Zarówno komisariat karabinierów, jak i dom Yorenów stały już poza konturem głowy dostrzeżonej z dachu Temalu “ośmiornicy", której brzeg – co pamiętałem – otaczał autentyczną część miasta. Poszedłem w kierunku wskazanym mi przez Płowego Jacka. Dookoła roztaczała się zabudowana wielkimi makietami domów, przesycona wyziewami nagrzanych mas plastycznych oraz ostrą wonią dykty ociekającej żywicą i klejem – rozpalona w słońcu bezludna pustynia. Wychodząc z mieszkania Yorenów na słoneczny żar, zamieniłem piekło psychiczne na fizyczne: słaniałem się na nogach jak alkoholik ozdobiony pamiątkami po pijackiej bójce i może dlatego atrapy ludzi – spacerujące chodnikami w celu wywołania ulicznego ruchu – odsuwały się ode mnie z odrazą. Koszuli zalanej farbą nie wyrzuciłem nigdzie po drodze, ponieważ czerwona plama na piersiach wyglądałaby jeszcze bardziej podejrzanie.

Minąłem pierwsze skrzyżowanie ulic. Za rogiem – według wskazówki Jacka – mogłem znaleźć wszystko, czego potrzebowałem. Istotnie: sklep spożywczy mieścił się w przegrodzie poza efektowną fasadą z jednej strony wysokiej dekoracji, a okazały zewnętrznie salon odzieżowy – z drugiej.

Wszedłem najpierw za reklamową tarczę sklepu spożywczego, który – na nieszczęście – nie był sklepem samoobsługowym. Zamiast prawdziwych artykułów spożywczych widziałem wszędzie dookoła siebie ich atrapy wykonane z gipsu lub malowanego drewna. Bogactwo zaopatrzenia sklepu pozorowały też szklane i kartonowe opakowania, zgromadzone tu w wielobarwnych rzędach i stosach. Nie miałem pewności, czy wszystkie są puste. Rozglądałem się za jakimś napojem i dostrzegłem trzy butelki napełnione lemoniadą. Stały za kontuarem na najwyższej półce, między innymi pustymi butelkami.

W kolejce do sztucznej ekspedientki czekały cztery plastykowe kukły. Miałem w portmonetce pieniądze prawdziwe i fałszywe. Ekspedientka szybko uwijała się za ladą: wydawała kukłom atrapy towarów w zamian za bezwartościowe krążki i papierki.

– Trzy butelki lemoniady – powiedziałem ochrypłym głosem, gdy nadeszła moje kolej.

Położyłem na ladzie prawdziwą monetę. Z najbliższej skrzyni ekspedientka wyciągnęła trzy puste butelki i postawiła je obok monety.

– Ale ja proszę o tamte butelki – wskazałem palcem na najwyższą półkę.

– Pan chciał lemoniadę?

– Tak.

– Wiec proszę.

Podała mi puste butelki i zabrała się do wydawania reszty. Trąciłem ją w ramię.

– Proszę mi dać lemoniadę, która stoi na tamtej półce.

– Ta panu nie odpowiada?

– Nie.

– Czyżby tamta była lepsza?

– Tak sądzę.

– Myli się pan.

– Jednak proszę o tamtą.

– Lecz ta jest świeża i chłodzona, a tamta od kilku miesięcy stoi na półce i grzeje się w słońcu.

– Chcę ją.

Ogarnęła mnie krytycznym spojrzeniem. Widocznie nie zrobiłem na niej korzystnego wrażenia, bo nagle zmieniła ton:

– Więc pan sobie wyobraża, że dla jakiegoś głupiego kaprysu będę dźwigała drabinę, by zdjąć z półki sklepową dekorację?

Dekoracja! – pomyślałem. I to ona powiedziała! Może w innych okolicznościach wyszedłbym rozweselony. Blokowałem dalej miejsce przy ladzie, aż w sklepie utworzyła się kilkunastoosobowa kolejka.

– Aby pani nie robić kłopotu, sam tam wejdę – zaproponowałem i szybko pobiegłem po drabinę.

Wyciągając ją z kąta, potrąciłem niechcący ułożone w stosie puste pudełka i rozsypałem je.

– Panie! – podniosła głos.

– Przepraszam najmocniej. Zdejmę tamte butelki i zrobię porządek.

– Dość tego! – Wyszła spoza lady. – Proszę opuścić sklep. Tutaj nie ma miejsca dla awanturników i pijaków.

– Długo jeszcze będzie tu marudził ten zamroczony alkoholem brudas? – spytał ostro sztywny typ z końca kolejki.

– Nie wyjdę, aż dostanę tamte butelki.

Miałem nadzieję, że ustąpią mi dla świętego spokoju. Ale pomyliłem się: sztywny typ podszedł i wskazał drzwi.

– Jazda stąd!

Pozostałem w sklepie. Gdzie indziej musiałbym zaczynać wszystko od początku. Energiczny manekin sam wyszedł na ulicę i zaraz wrócił z kukłą ubraną w fioletowy mundur.

Głupia sprawa – pomyślałem.

Głos fałszywego policjanta naśladował zdartą płytę:

– Co tu… tu co tu… cotutu?

– Nic takiego. Wpadłem na lemoniadę. Miał chyba jakieś uszkodzenie:

– Doku… kudoku… dokuku…

Dokumenty pozostały w komisariacie karabinierów. Zresztą nie martwiłem się już o nie. Przyłożyłem policjantowi skalpel do brzucha.

– Ręce do góry!

Przestraszony odzyskał mowę:

– Zgnijesz w więzieniu.

– Gwiżdżę na to.

Wyjąłem mu z kabury blaszany korkowiec. Straszak miał wygląd dziecinnej zabawki: mogłem się obawiać, czy zdołam ich nim sterroryzować.

– To ja jestem: Carlos Ontena we własnej osobie. Czy słyszeliście? Nie waham się ani sekundy. Jeśli ktoś mrugnie – kula w łeb.

Cofali się w stronę wyjścia.

– Wszyscy na podłogę, twarzami do ziemi! – rozkazałem.

Posłuchali. Przystawiłem drabinę do półki. Piłem pod sufitem, patrząc uważnie na energicznego manekina, który czołgał się wolno ku drzwiom. Kiedy opróżniłem dwie butelki, rozpocząłem trzecią. Resztką lemoniady umyłem sobie twarz. Szczęście, że tego nie widzieli, bo zamiast wywołać wrażenie groźnego bandyty, zyskałbym w ich oczach opinię wariata. Aby utwierdzić ich w przekonaniu, że cały czas działałem w myśl dobrze opracowanego planu, którego celem był napad rabunkowy, wygłosiłem z wierzchołka drabiny improwizowane przemówienie, zdradzając tajemnicę swego sukcesu:

– O poczciwi mieszkańcy Uggioforte! Niestety, daliście się paskudnie nabrać. Mimo to liczę na wasz rozsądek. Pomyślcie tylko: czy dla paru butelek zwietrzałej lemoniady ktoś z Tawedy, kto nosi moje nazwisko, zaglądałby do tej zatęchłej nory? Nie! – odpowiadam za was. Tak postąpiłby tylko wariat lub szaleniec. A czy ja na takiego wyglądam? Ponadto – czy mam coś wspólnego z człowiekiem dobrym?

– Nie, bo ma pan negatywny, cza… cza… cza – cza – cza!… cza – cza – cza!… charakter – zaciął się policjant.

– O to właśnie chodzi! – kontynuowałem z przejęciem. – Przejdźmy teraz do rozwiązania kryminalnej zagadki. Otóż w momencie gdy sprzedawczyni wydawała mi resztę, spostrzegłem w szufladzie kasy znaczną sumę. Ujrzałem pieniądze! – czy dosłyszeliście? Lemoniadową awanturę wywołałem dlatego, aby zwabić tutaj uzbrojonego policjanta. Potrzebowałem rewolweru, gdyż nożem trudno jest sprawnie operować w tłumie – oto wszystko.

Oklasków nie było. Schodziłem z drabiny, kiedy sztywny manekin, który sprowadził tutaj policjanta, poderwał się nagle z podłogi i skoczył do drzwi.

– Stój! – krzyknąłem.

Chwycił za klamkę.

– Ani kroku dalej, bo strzelam!

Otworzył drzwi. Wściekły na niego cisnąłem za nim pustą butelką, bo w końcu zrobił ze mnie wariata.

– Już – szepnął zagadkowo, gdy umilkł brzęk rozbitej szyby.

– Wracaj! – ryknąłem.

– Już – mrugnął lewym okiem.

– Co już? – zbaraniałem w zamęcie.

– No już! – stuknął się palcem w czoło.

– A już! – pojąłem wreszcie.

Dopiero wtedy nacisnąłem spust korkowca. Zabawka narobiła takiego hałasu, że mało nie spadłem z drabiny. Trafiony manekin zatoczył się w głąb sklepu. Na jego białej koszuli wykwitły dwie czerwone plamy. Pośliznął się na dwu gumowych zatyczkach uszczelniających wlot i wylot postrzałowej rany, które dyskretnie wyrwał ze swego korpusu i upuścił niedbale. Zanosiło się na to, że w konwulsjach konania zgarnie z kontuaru całą pozorną masę towarową, co dałoby dobry efekt sceniczny – i taka tu pewnie była przewodnia myśl scenografa i scenarzysty. Lecz przez te fatalne zatyczki nie sięgnął do lady: zaklął szpetnie – ślizgając się na nich – i z dala od stosu towarów wyciągnął się jak długi, czym sknocił całe ujęcie.

– Załatwiony! – uspokoiłem zastraszonych klientów, kiedy ciekawie podnieśli głowy. – I każdego to czeka, kto wyjdzie ze sklepu przed upływem najbliższej godziny.

Papierki z kasy załadowałem do szczelnego worka z napisem: RYŻ. Dotąd rozpierało go dumnie sprężone powietrze. Wśród wielu pustych blaszanych pudełek znalazłem dwie puszki napełnione konserwami. Wrzuciłem je do worka razem z bochenkiem czerstwego chleba, który przez aprowizacyjne nieporozumienie jakąś zawiłą drogą dotarł aż do tej bezludnej dzielnicy. Chleb miał defekt w postaci garbu z jaśniejszego ciasta na swej rumianej powierzchni i dlatego pewnie przez kilka dni leżał spokojnie na półce, nie wytrzymując konkurencji z innymi bochenkami idealnie odlanymi ze sztucznego tworzywa.

Okna były przysłonięte szczelnymi żaluzjami. Zaciągałem już zasłonę na drzwi, gdy do sklepu wszedł nowy klient.

– Tu jest koniec kolejki – wskazałem mu lufą korkowca wolne miejsce na podłodze.

– Ja…

– Sza!

– Ależ…

– Pst! – Zatkałem mu usta. – Pierwszymi wrażeniami podzieli się pan z sąsiadką na podłodze.

Plastykowy przybysz poprawił okulary. Miał minę roztargnionego naukowca i chyba wcale nie zauważył mojego rewolweru. Jednak bez chwili wahania położył się obok sztucznej kobiety.

– Co to za imbecyl? – szepnął do niej. – Ci prostacy wszędzie człowiekiem dyrygują. Wpadłem tu tylko na chwilę, by rozmienić banknot…

Przekładałem klucz na drugą stronę zamka.

– …oczywiście, poza kolejką – kończył fałszywy naukowiec. – A wy za czym leżycie?

Podsunąłem mu otwarty worek.

– Ja panu rozmienię poza kolejką – rzuciłem lekko, jak wytrawny gangster filmowy.


Po minucie – ubrany w nową koszulę z salonu odzieżowego – wyskoczyłem znowu na ulicę akurat w momencie, gdy uwięzieni klienci rozbijali szybę spożywczego sklepu. Wsiadłem prędko do parkującego obok samochodu i przyłożyłem lufę do skroni zainstalowanego w nim kierowcy.

– Jazda!

– Gdzie?

– Prosto!

Zwlekał. Oglądał się na zbiegowisko pod sklepem.

– Jazda – syknąłem – bo rozwalę łeb i sam siądę za kierownicą!

Bałem się spotkania z prawdziwym policjantem, którego jakiś przypadek – jak w Temalu czarnego karabiniera – mógł również tutaj wprowadzić do akcji.

Przestraszony manekin ruszył ostro Czterdziestą Drugą Ulicą w kierunku Vota Nufo.

– W lewo! – rozkazałem przy Trzynastej Alei.

Skręcił posłusznie. Dojechaliśmy szybko do Trzydziestej Ulicy, gdzie kazałem mu stanąć. Wysiadając, sięgnąłem odruchowo po papierki, aby zapłacić za kurs (była to bowiem taksówka), lecz uświadomiłem sobie zaraz, kim od dwóch dni jestem.

Kluczyłem przez jakiś czas w labiryncie połączonych pozornych podwórek, aż wyszedłem na Dwudziestą Dziewiątą Ulicę, przy której mieszkała Linda. Posmutniałem na myśl o niej. Do domu L,indy było stąd jeszcze daleko. Coś ciągnęło mnie tam i odpychało zarazem.

Raptem – nieco rozluźniony po przeżytych emocjach – przypomniałem sobie o dotkliwym głodzie. Przedarłem się przez tłum manekinów pod ścianę najbliższej dekoracji. Wyjmowałem już chleb i konserwy z worka, gdy włosy zjeżyły mi się na głowie odrzuconej na bok nieludzkim skowytem, który – jak pies nagle urwany z łańcucha – ryknął z czegoś, co się zakotłowało pod moją pachą:

– Panie, miej litość w sercu dla biednego niedołęgi!

Zawstydzony ukryłem w kieszeni gotowy do strzału korkowiec i odetchnąłem po sekundzie trwogi: na chodniku pod ścianą, przykrępowana do niej zardzewiałym drutem, siedziała zniszczona przez czas, deszcz i słońce, poczerniała i stoczona kornikami proteza starego żebraka.

– Co łaska, panie, co łaska!

Przełożyłem chleb i konserwy do drugiej ręki i całą resztę łupu opuściłem lekko na jego kolana. Łatwe to było, zwłaszcza że niedorzeczny worek zawadzał mi tylko. Musiałem zaraz uciec przed dziękczynną częścią koncertu żebraka – fonicznie bardziej jeszcze rozbudowaną i wylewną od części modlitewnej. Nigdzie dookoła nie widziałem spokojnego miejsca, gdzie mógłbym usiąść i zabrać się do jedzenia. Rejon ten znałem wprawdzie bardzo dobrze, ale teraz patrzyłem na wszystko całkiem innymi oczami.

Po taksówkowym rajdzie i pieszej wędrówce przez zagracone podwórka znalazłem się z północnej strony autentycznego fragmentu Śródmieścia – na obszarze pokrytym dekoracjami, lecz już w pobliżu terenu zabudowanego domami prawdziwymi. Akcentowany od poniedziałkowego świtu podział na elementy prawdziwe i fałszywe w otaczającej mnie nowej rzeczywistości nie mylił mi się oczywiście ze.znanym od dawna podziałem na fragmenty piękne i brzydkie w całej aglomeracji wielkomiejskiej, bowiem dekoracje ilustrować mogły zarówno obraz wyrafinowanego luksusu, jak i skrajnej nędzy.

Z bogactwem spotykałem się w części centrum Kroywenu położonej bezpośrednio nad brzegiem Vota Nufo oraz przelotnie w Aiwa Paz – z drugiej strony jeziora, kiedy jeździłem tam czasem pozornie bez celu, faktycznie zaś po to, by podglądać szczęśliwców, do których uśmiechnęła się fortuna.

Tutaj – w dzielnicy wcale nie peryferyjnej – gdzie zbiegłem po zuchwałym napadzie na ledwie prosperujący sklepik spożywczy, bieda bardziej jeszcze rzucała się w oczy niż w zamieszkanym przez czarnych Riwazolu. Chodniki wypełniał nieprzerwany ciąg pieszych, ale pod ścianami ruder podpartych kołkami, na małych placykach oraz w rynsztokach, tuż obok kołowego ruchu – wszędzie, gdziekolwiek było wolne miejsce między zwałami śmieci, koczowały (pod gołym niebem) hordy obdartych i brudnych manekinów.

Zwinne jak małpki kukiełki dzieci wpadały z wrzaskiem pod ruchome wraki wozów, obrywały sobie wzajemnie uszy lub łamały plastykowe nogi i zdzierały nosy w beztroskich zabawach pod wierzchołkami ulicznych palm. Lepsze miejsca w dekoracyjnych niszach i w zawalonych szopach okupowały rodziny biedaków naśladujących jakieś skromne zajęcia. Jedne atrapy ludzi zajmowały się tu wyrobem lichych imitacji, inne – drobnym handlem. Ostatnia sztuczna nędza i hołota żerowała na wysypiskach pozornych śmieci lub próżnowała bezczelnie przy krawężnikach jezdni, najczęściej w pozycji leżącej na wznak.

Zwabiony szyldem samoobsługowego baru, przeszedłem przez całą tę ciżbę na drugą stronę ulicy. Pod barem trafiłem na scenę typową raczej dla bogatych dzielnic: atletyczny wykidajło wykopywał z wejścia obszarpanego włóczęgę. W nieproszonym gościu – kiedy powstał z chodnika i otarł umazaną błotem twarz – ze zdumieniem rozpoznałem prawdziwego człowieka. Poszedłem za nieznajomym pod następny dom. Był wychudzony i zgłodniały jak bezpański pies. Zaraz wyciągnął kościstą rękę po chleb. Przełamałem bochenek i dałem mu połowę razem z jedną konserwą. Próbowałem zapoznać się z nim. Zadawałem mu pytania i mówiłem o sobie. Lecz nie udało mi się nawiązać z nim żadnego kontaktu: jego rozwój umysłowy zatrzymał się na poziomie skrajnego idiotyzmu.

Wróciłem do baru witany głębokim ukłonem sztucznego wykidajły, co dało mi nikłą satysfakcję.

Загрузка...